poniedziałek, 26 października 2020

26.10.2020 - pn
Mam 69 lat i 330 dni. 

WTOREK (20.10)
No i wczoraj zabiłem Żonie klasycznego ćwieka.

Zrobiłem to z pełną premedytacją, ale też spontanicznie. Nie wiem skąd i dlaczego, ale wieczorem, przy myciu rąk, nagle przyszła mi do głowy pewna myśl, z którą natychmiast wyskoczyłem z łazienki wiedząc, co będzie.
- A może byśmy Święta Bożego Narodzenia spędzili w Pucku?!
Twarz Żony, jak i ona cała, znieruchomiały trawiąc tę niesamowitą propozycję. A jednocześnie wiedziałem, że na słowo Puck uzupełnione przeze mnie ...a może byśmy... ciśnienie tętnicze skurczowe skoczyło jej o jakieś 20 mm Hg. Muszę się posługiwać wielkościami względnymi, bo za diabła nie wiem, jakie Żona ma ciśnienie w sensie wartości bezwzględnej, tak jak nie wiem, ile waży. Przez lata musiałem się zadowolić okazyjną informacją Niedobrze, przytyłam albo O, schudłam, muszę poprzeszywać guziki w płaszczu, bo mi wiatr podwiewa.
Co innego ja, prosty mężczyzna. Wszyscy wiedzą na bieżąco, ile ważę, a o swoim ciśnieniu wspominałem wiele razy - skurczowe 90, rozkurczowe 60, więc  nic dziwnego że każdy lekarz blednie, gdy akurat jestem u niego z wizytą. Może dlatego nic mi się nie stało, oprócz nabrzmiałej twarzy w kolorze krwisto-czerwonym, gdy oglądałem bodajże półfinał w siatkówce pomiędzy Polkami i Rosjankami wygranym przez nasze dziewczyny w tie-breaku. Chyba już o tym pisałem.
 
Wiedziałem też, co będzie dalej. Żona zamknęła się w sobie, zamilkła, trawiąc informację, a jedyną jej normalną reakcją było obłudne O Boże, ale gdzie teraz już o świętach?!...
Gdy doszła do siebie, oczy świeciły się znanym mi blaskiem, ale ponieważ sprawa była wielowątkowa, wielokierunkowa, miała wiele aspektów i leveli odparła bardzo poważnym tonem, że się nad tym głęboko zastanowi i rozpatrzy wszystkie za i przeciw. Do tego od lat jestem przyzwyczajony, bo to Waga, a Wagi ważą, czyli rozpatrują, czasami aż do bólu, zwłaszcza Strzelców.
W tej sytuacji ja też podszedłem do sprawy bardzo poważnie i ustaliliśmy, że Żona da mi znać, jak wyklują się pierwsze wnioski.

Dzisiaj w szkole byłem 2 godziny. Powoli nie mam co robić. Z tego tytułu zrobiło mi się smutno i musiałem się wyżalić Najlepszej Sekretarce w UE. Dałem jej do przeczytania ostatni wpis, a konkretnie tylko ten z poniedziałku, bo i tak wystarczająco się wystraszyła, gdy zobaczyła, jak przewijam i przewijam od początku chcąc dotrzeć do tego fragmentu, o którym wiedziałem, że ją zainteresuje.
Wzruszyła się.
Z tego wszystkiego tak mnie naszło, że ni z tego, ni z owego, już z Nie Naszego Mieszkania, zatelefonowałem po trzech miesiącach od jej odejścia do Nowej Sekretarki uprzedzając na wstępie, że niczego od niej nie chcę, tylko chciałbym trochę poplotkować, co ją rozbawiło. W tej mojej chęci rozmowy z nią osobiście nie widzę niczego dziwnego albo złego, ale uważny obserwator ma chyba pierwsze podstawy, żeby stwierdzić, że zaczyna mi odbijać.

Pierwsze puckowe wnioski wykluły się w Inteligentnym Aucie w drodze do Wakacyjnej Wsi. Zawsze dobrze nam się w nim rozmawia w czasie podróży z wyjątkiem jazdy po Metropolii, bo światła i korki nie sprzyjają pewnemu rozluźnieniu. Wtedy taką rozmowę nie uważam za stratę czasu i wyjątkowo mam sporą podzielność uwagi, a nawet gdybym uważał, to i tak nie mam gdzie uciec.
Żona zaczęła od tego, że sporo nad tym myślała (też mi odkrycie, skoro dobrze oboje wiemy, że to jej immanentna cecha) i stwierdziła, że to jednak daleko przede wszystkim w kontekście zimy.
- A jak będą przymrozki, albo śnieg, jakaś ślizgawica? - Nie chciałabym ryzykować. - Z kolei bliskie naszemu sercu Uzdrowisko drogie i tłumy.
Przeszedłem w kolejnych propozycjach przez Kazimierz i Białowieżę, ale to wypadałoby podobnie. 
- To może Łagów? - zaproponowałem, ale natychmiast oboje stwierdziliśmy, że lepiej Zielona Góra. Wynajęłoby się jakieś mieszkanie z w miarę rozbudowaną kuchnią, żeby można było upichcić swobodnie kilka wigilijnych potraw i żeby nie ruszając się zeń spędzić leniwie I dzień świąt, bo w drugim knajpy będą pootwierane i będzie można pójść do ulubionych miejsc.
Od razu przeszliśmy do ustaleń logistycznych, które w takich przypadkach są na głowie Żony. Tak więc na 95% święta spędzamy w Zielonej Górze.

W tejżesz samej drodze Żona zakomunikowała mi, że nie chciała mi o tym mówić wczoraj, bo publikowałem, ale odezwała się Zaprzyjaźniona Szkoła z kolejną ofertą, blisko Nałęczowa i że jadą ją obejrzeć dzisiaj.
Najciekawsze było to, że Mąż Dyrektorki sam z siebie znalazł ofertę Taką, że gdybym to ja ją znalazła, to by nawet nie raczył na nią spojrzeć (to komentarz jego żony), czyli że obrażenie się na świat mu przeszło, a Żona Dyrektora przysłała nam niezbędny link i na messengerze napisała, że dla niej ważne jest też to, że mogą wyjechać, coś zobaczyć i zwiedzić.
Normalnie wkręcili się.

W Wakacyjnej Wsi ledwo się przebrałem, a już wlazłem na dach Domu Dziwa, żeby zobaczyć, co tam nawyczyniała ekipa Ciu Ciu domagającego się reszty zapłaty za skończoną robotę.
Żona najpierw nie chciała mnie puścić tłumacząc, że przecież Bas z Barytonem mogą tam pójść, zrobić zdjęcia I wszystko będziesz wiedział. Tłumaczyłem jej, że zdjęcia nie oddadzą wszystkiego i że jeśli mam odebrać robotę od Ciu Ciu, to muszę zobaczyć osobiście.
To potem robiła mi spory obciach przy młodszych mężczyznach (Bas - trzydzieści kilka, Baryton - pięćdziesiąt kilka) czyniąc ze mnie inwalidę i niedojdę To idźcie, panowie, razem z mężem na ten dach, ale jeden z przodu, drugi za nim i uważajcie na niego. Na spokojne pytanie Basa Ale co się tam może stać?...nawet nie zareagowała.
Dobrze się stało, że na ten dach wlazłem, bo mogłem na miejscu z eskortą przedyskutować wiele niedoróbek, które ekipa Ciu Ciu "nie dorobiła". Obaj mi zwrócili uwagę na sprawy, o których bym nie pomyślał lub nie zdawałbym sobie sprawy i mi doradzili w wielu kwestiach.
Powrót odbywał się analogicznie odwrotnie. Ale i tak miałem dobrze, bo przecież w trakcie wchodzenia i schodzenia Żona mogła "dodatkowo" stać na dole i mi doradzać Nie patrz w dół!, Trzymaj się!, Uważaj! Nie spiesz się! itd.
O dziwo, całą sytuację bardzo poważnie potraktowali asekurujący. Czyżby widzieli różnicę między mną a nimi?
 
Dzisiaj  przyjechały meble, oczywiście dla przyszłych gości, tym razem do pokoju kominkowego i jakieś drobiazgi do kuchni. Czekaliśmy na nie kilka miesięcy zakładając przy zamówieniu, że nawet dobrze się stało, że dają tak długie terminy, bo przecież i tak nie byłoby wcześniej gdzie je wstawić. 
Po tych kilku miesiącach nadal nie było gdzie je wstawić. Więc naprędce łokciami i kolanami upchnąłem w Dużym Gospodarczym co się dało, żeby zrobić trochę miejsca. Po tym wszystkim wygląda on jak magazyn dobrze wyposażony w sprzęt AGD i meble. A trzeba powiedzieć, że sporo podobnych rzeczy stoi od dawna w Małym Gospodarczym.
Gdy kierowca pojechał, oboje z Żoną rozmarzyliśmy się, że jak to będzie pięknie i romantycznie, gdy we dwoje na podłodze będziemy...montować łóżka i narożniki, i ustawiać fotele, stoły i krzesła.

Wieczorem rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Oferta nieruchomości została przez nich odrzucona. Nie taki dom, nie taka cena, nie taka działka, a przede wszystkim bliskość drogi Kazimierz-Nałęczów-Lublin. Umówiliśmy się, że czekamy na kolejne oferty.
 
Dzisiaj zacząłem K. Czeka mnie długa droga. Samo Ka jest olbrzymiaste, a Ky też ma wiele do powiedzenia. Podejrzałem koniec.

ŚRODA (21.10)
No i dzisiaj rano przyjechał tylko Prąd Nie Woda.

Zakomunikował, że odwołał chłopaków, bo przez spory okres czasu nie będzie prądu, więc i tak nie mieliby co robić. A potem przyjechał drugi elektryk, który w "naszym" mieszkaniu dokonał pomiarów skuteczności zerowania. Takie przepisy. Wszystko było w porządku, a jak miało być, skoro prąd nie woda.

Przyjechał też Ciu Ciu z jednym ze swoich pracowników. Osłabił mnie kolejnym pytaniem o to samo, a mianowicie, który ziemiogruz ma przesypać i gdzie. Więc kolejny raz poszliśmy w miejsce, gdzie wszystkie inne ekipy elegancko gruz wysypywały i nie przychodziło nikomu do głowy, aby go wysypywać na leżącą obok górę czystej ziemi, której będę potrzebował do różnych roślinnych celów. Ale pracownikom Ciu Ciu przyszło, bo są chyba inteligentni inaczej.
Od samego początku nie robiłem z tego problemu, bo już dawno ustaliłem z Ciu Ciu, że ten ziemiogruz przesypią i palcem pokazałem który i gdzie.
Potem zobaczyłem, że belki nośne pod przyszły taras dla gości z górnego mieszkania, zajmowanego obecnie przez nas, łaskawie wzmocnił jeszcze jednym wkrętem przy każdym kątowniku. Z tego zrobiło się sumarycznie dwa, a powinno być cztery. Też o tym wielokrotnie mu mówiłem.
W międzyczasie jego pracownik mył Ludwikiem cegły, które przy zakupie były piękne i z których jego ekipa wybudowała słupki, a pomiędzy nimi mur z bloczków. Słupki były tak obabrane, że większość cegieł nabrała koloru szarego mleka. To też wielokrotnie wytykałem.
Nie chce mi się wspominać, jaki zostawili po sobie porządek, bo naprawdę szkoda sił i energii, ale Ciu Ciu tydzień temu twierdził, że wszystko skończyli i domagał się reszty zapłaty.
To wszystko było niczym, wobec tego co wczoraj zobaczyłem na dachu. Dla opisu też szkoda czasu i energii. Dach był oczywiście najważniejszy, priorytetowy, sztandarowy, więc dzisiaj powiedziałem Ciu Ciu, że go tam nie wpuszczę, bo straciłem zaufanie i że ma dwa wyjścia: albo rzuci wszystko tak, jak stoi i niczego już nie musi robić, ale oczywiście nie zapłacę mu grosza z zaległej kwoty, albo zrobi wszystko porządnie z wyjątkiem dachu, do skończenia którego znajdę kogoś innego, ale zaległość mu pomniejszę o wynagrodzenie tej innej ekipy.
Wybrał rozwiązanie pierwsze pomstując i z hukiem wsiadając do auta jednocześnie wykrzykując, że ten jego znajomy, który miał u nas robić bramę i dwie furtki to na pewno nie przyjedzie.
Za chwilę zapadła nieprzyjemna cisza. 
My, a zwłaszcza Żona, nie lubi takich sytuacji. Każdego fachowca traktujemy partnersko, poważnie, realizując ustalone płatności, a jednocześnie oczekując przyzwoitej jakości. To chyba po 20. latach od komuny powinno być normalne. Więc taka sytuacja stała się zgrzytem powodującym, że czuliśmy się nieswojo, chociaż powinniśmy dawno całą ekipę wyrzucić na zbity pysk. No, ale dodatkowym problemem był fakt, że oboje Ciu Ciu polubiliśmy, może przez to właśnie, że był takim ciu ciu.
Powstałe odium i brak prądu spowodowały, że Żona poszła z Bertą do lasu, żeby się odtruć, a ja rzuciłem się do fizycznej pracy, które dla mnie stanowi najlepsze antidotum na takie stany. Efekt był taki, że Żona przyniosła cztery grzyby, po jednym z każdego gatunku i z nimi zrobiła pyszną jajecznicę, a ja wysprzątałem wokół stawu zaległy, leżący na brzegach gruz wydobyty z wody ileś tygodni temu i schowałem pod zadaszenie nadmiar desek i kołków, które służyły mi do robienia faszyn - mojego modelowego i wzorcowego letniego produktu.

O 13.00 prąd wrócił, a z nim pełnia dobrego nastroju. To wyrwałem drążek-wieszak, który wcześniej żmudnie mocowałem razem z półką i haczykami, tymi przy których się uparłem, że sam wszystko zrobię, a Żona się zgodziła, bo jednak według niej był nie w tym miejscu i umocowałem go od nowa. Z tego rozpędu może bym i zaczął montować karnisze, które leżą w paczce pod stołem od dwóch tygodni, ale zaczynało na dworze szarzeć, a praca przy żarówkach, to żadna praca. Ale muszę je zamontować już, zaraz, bo Żona zagroziła, że dopóki tego nie zrobię, to ona nie zamówi lamp i tak te gołe żarówki będą wisieć i wisieć.

Wieczorem oglądałem mecz Ligi Mistrzów Bayern - Atletico (4:0). Może to początek powrotu do starych fajnych zwyczajów?

CZWARTEK (22.10)
No i powoli zabieram się za moje 70-lecie.
 
Wczoraj umówiłem nas na rozmowy w piątek z gospodarstwem agroturystycznym, w którym odbędzie się cała impreza. Trzeba ustalić menu, noclegi i inne sprawy. Uroczystość, bo jak to inaczej nazwać, odbędzie się 5. grudnia, w sobotę. Goście będą mieli do dyspozycji wyżerkę oraz nocleg.
Gdyby stawiło się 100%, to razem z nami powinno być 26 osób. Ale tak nie będzie, bo kilka z nich z oczywistych względów, jak po Morzach Pływający i Czarna Paląca, nie przyjadą. Nie przyjedzie również Szamanka i Ten Co Dba o Auto. Miesiąc temu urodziło im się drugie dziecko, tym razem córeczka. I pomyśleć, jaki zbawienny wpływ na ich życie miał dwuletni pobyt w Naszej Wsi.           Mogą się też nie stawić pojedyncze osoby z powodu własnych skomplikowanych relacji rodzinno-towarzyskich, a inne, na szczęście nieliczne, pękają przed koronawirusem. Tak czy owak szacuję, że minimalnie powinno być razem z nami 19 osób. W gronie tym nie przewidziałem w ogóle osoby, którą z dużą przyjemnością i radością gościłbym, ale nawet ja mam w sobie drobiny przyzwoitości, skromności i realizmu, żeby o tym nie myśleć lub marzyć. Bo trudno oczekiwać, żeby na obchody 70. lecia Emeryta przyleciała z Szanghaju PostDoc Wędrująca. Z drugiej strony mógłbym się ciężko zdziwić.
 
Dzisiaj rozpocząłem pisanie zaproszeń.
Moją ambicją jest napisanie ich odręcznie i potraktowanie treści zaproszenia bardzo osobiście, a to nie jest takie proste. Zacząłem chyba od najprostszego dla mnie, nie wiedzieć czemu, czyli od Córki Na Komunię Posyłającej i Konfliktów Unikającego. I ciągle się zastanawiam, dlaczego taki start był dla mnie najłatwiejszy. Za to wiem doskonale, jakie zaproszenie napiszę na końcu. Będzie ono skierowane do Helowców.

Do południa zamontowałem dwa karnisze. Bułka z masłem. Co prawda Żona pytała, czy nie byłoby lepiej, gdyby zrobili to fachowcy, niepomna, że "takich" karniszy w naszym życiu zamontowałem kilkadziesiąt, co nie dziwi przy tym stylu życia. To samo, czyli formułuje podobne pytanie dotyczące wszelakich lamp do zamontowania, a przecież na jej oczach zamontowałem ich nieporównanie więcej niż karniszy. Więc nie wiem, o co jej chodzi. Może zdradziecko i podstępnie wkrada się do jej świadomości liczba 70?
 
Po południu byliśmy u Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa po to, co zwykle. Praktycznie cała wizyta zeszła na dyskusji, co to są lub czym mogą być śmieci zmieszane i na definicji słowa plastik nie w rozumieniu literalnym, tylko, co można wrzucać do wora z takim napisem. Sąsiad Filozof był mocno oburzony i przedłużał uparcie dyskusję, bo przestrzega zasad segregacji śmieci (na temat rasowej nigdy nie rozmawialiśmy), a tu na jego oczach (obserwował przez okno) przy odbiorze śmieci zmieszanych ekipa wykiprowała mu na zewnątrz całe wnętrzności kubła, przetrzepała je, postawiła na pustym już kuble dwa dekle od samochodowych kół, sfotografowała je, wszystko zabrała oprócz nich i odjechała.
Pocieszałem go, że będzie na pewno w lokalnej gazecie Ale nie przejmuj się, co najwyżej pod zdjęciem napiszą notkę <Oto, jak segregują śmieci mieszkańcy Naszej Wsi>, ale przecież bez twojego nazwiska.
Zagroził, że zadzwoni do gminy I niech mi podadzą definicję śmieci zmieszanych!
A potem tłumaczyliśmy mu, że taki dekiel to tworzywo sztuczne, a więc wrzuca się go do wora z napisem plastik. To nieprzekonany podawał kolejne przykłady i ciągle słyszał odpowiedź plastik.
 
W drodze powrotnej obliczyliśmy, że jak tam będziemy przyjeżdżać do nich co tydzień po jaja i twaróg, to cena jednostkowa takiego, np. jaja będzie niebotycznie wysoka i może ono stanąć nam w gardle, gdy w czasie jedzenia o tym sobie przypomnimy. Więc postanowiliśmy ograniczyć nasze wizyty do dwóch miesięcznie, co nie odbiłoby się w ogóle na naszych towarzyskich kontaktach, a poprawiłoby ekonomiczne relacje. Trzeba będzie tylko przemyśleć całą jajeczno-twarogową logistykę.
W drodze powrotnej cudem w jednej z Biedronek kupiłem Pilsnera Urquella. W domu, na stanie, była tylko jedna butelka, więc po wizycie w jednej z nich, gdzie nie było nawet śladu, że handlują takim asortymentem, już pogodziłem się, że do końca tygodnia Pilsnera Urquella mieć nie będę. Bo owszem, taki towar był w innych sklepach, ale po 6 zł za butelkę, więc nawet dla mnie była to przesada.
Ale w tej drugiej była resztka, 16 butelek, za to w sensownej promocji, co prawda nie takiej, jak zwykle, ale i tak wziąłem wszystko.

Wieczorem musiałem odkurzyć biedronkową warstwę. Nie tę na piwnych butelkach, ale tę, azjatycką, inwazyjną (arlekiny, biedronki ninja). W ciągu dnia było tak ciepło (powyżej 20 st.), że wszędzie i nagle się pojawiły. Skądinąd sympatyczne stworzenia, ale bez przesady, a poza tym ponoć zżerają te nasze, rodzime i potrafią być niebezpieczne dla alergików. Pchały się do wszystkich szpar szukając miejsc do przezimowania. A ponieważ okna mamy nowe, bezszparowe, to przy starych drzwiach, na podłodze leżała taka specyficzne warstwa, po której aż nieprzyjemnie było chodzić. Widocznie przed wieczornym chłodem nie zdążyły się poupychać w szparach, więc albo zginęły, albo padły w letargu.
Było tego tyle, że nie mogłem pominąć żadnej szpary i zakamarka.
I pomyśleć, że swego czasu sprowadzono je z Azji do Stanów, gdzie świetnie dawały sobie radę z mszycami, a potem wymknęły się spod kontroli. Czyli to, co zwykle.
 
PIĄTEK (23.10)
No i dzisiaj byliśmy w gospodarstwie agroturystycznym, gdzie ma się odbyć moja 70-dziesiątka.

Trochę wcześniej, w restauracji obok, zjedliśmy po szczupaku sous vide. Być może to ostatni taki szczupak. Pani kelnerka na moje pytanie o dzisiejszych gości odpowiedziała, że więcej dzisiaj się nie spodziewają. A od jutra szlaban dla gastronomii.
Żona judziła mnie różnymi informacjami czerpanymi z Facebooka, a to że dzieci do 16. roku życia będą mogły wychodzić tylko w godzinach 08.00-16.00 i to tylko pod opieką dorosłych, ale już w weekendy będą mogły same, bo w weekendy wirus nie szaleje, taki zmutowany. Klasy 4-8 mają uczyć się w trybie zdalnym, gastronomia będzie wydawać tylko na wynos, ale do Biedronek i im podobnych będzie można chodzić, ale z limitami na jedną kasę. Dlaczego w gastronomii nie można z limitami na jeden stolik, tego nie rozumiem. Ponadto wprowadzono zakaz spotkań grup powyżej 5. osób z wyjątkiem osób, które mieszkają razem, co samo w sobie jest niedorzeczne, bo co mają robić, żeby się nie spotykać i z wyjątkiem spotkań w celach zawodowych, gdzie nie określono limitu tych spotkań, więc po co limity gdzie indziej? Wszystko to nie trzyma się kupy, nie jest logiczne i spójne, i na pewno rozwali gospodarkę. 
Ale najbardziej wkurzył mnie program "ochrony seniorów", bo chcą mnie w nim na siłę w tę grupę wepchać, przed czym zawsze się broniłem. Na szczęście 70 lat kończę dopiero 3. grudnia, więc do tego czasu będę mógł sobie pohasać i podokazywać. A zresztą później też, bo nikt nigdzie mnie nie zaczepi, skoro gołym okiem widać, że mam góra 60 (Żona nagle stwierdziła, że 65, ale jeśli nawet, to i tak się nie łapię do... tych (seniorów nie chce mi przejść przez klawiaturę). A gdybym jednak nagle został zatrzymany, ciekawe jak i przez kogo, to powiem, że idę do kościoła, bo obostrzenia przewidują możliwość sprawowania lub uczestniczenia w uroczystościach religijnych. Uważam tę formę tłumaczenia za znacznie ciekawszą i bardziej prowokacyjną, bo niech no ktoś tylko obrazi moje uczucia religijne. Mógłbym inaczej, ale tłumaczenie, co też obostrzenia dopuszczają, że plączę się na zewnątrz domu w celu wykonywania czynności zawodowych lub zaspokajania niezbędnych potrzeb życia codziennego, uważam za banalne i prostackie. Chociaż to ostatnie mogłoby być w miarę interesujące, gdybym tłumaczył, że nie siedzę w domu, bo musiałem wyjść po Pilsnera Urquella, który akurat był mi się skończył.
Pozostanę jednak w razie czego przy kościele bez obawy, że mogę się nawrócić. Tu, przy okazji, zwróciłem uwagę na słowo "nawrócić". Proszę zauważyć, jak wiele religii, zwłaszcza kościół katolicki, zawłaszczyło sobie to słowo. Mówi się, że "ktoś się nawrócił" przemycając perfidnie w podświadomość otoczenia, że ten ktoś błądził i wrócił na jedyną słuszną drogę.
Od dzisiaj będę mówił, jak ktoś "straci wiarę" i stanie się ateistą, że się nawrócił.
 
Wracając do wirusa - zawsze wiedziałem, że co złośliwsze potrafią mutować, ale żeby aż tak wybiórczo i perfidnie? Bo i z rozróżnieniem wieku, części tygodnia i wielkości grup w zależności, czy to jest Biedronka, czy kościół, czy dom, czy praca.
W tej sytuacji omówiliśmy w gospodarstwie agroturystycznym całość przyszłej imprezy (termin, menu, możliwości noclegowe, organizację uroczystości) pod wielkim znakiem zapytania. Umówiliśmy się, że takim deadlinem będzie czwartek, 3. grudnia, kiedy powinno być wiadomo wóz albo przewóz (w przeszłości przewóz oznaczało łódź lub statek, to tak dla wyjaśnienia).

Po południu zacząłem prace naprawcze po "fachowcach", czyli po ekipie Ciu Ciu.
Kątowniki mocujące belki nośne na przyszłym, drugim, tarasie dla gości, przykręciłem dodatkowymi czterema wkrętami na każdym z jego ramion, jak kto woli, na dwóch przyprostokątnych (były dwa), więc teraz jestem spokojny, że żaden gość relaksując się na tarasie nie zleci na łeb na szyję na dół w ramach oferowanej, atrakcyjnej niewątpliwie, usługi. A potem żmudnie za pomocą szpadla, grabi i taczki, czyli moich ukochanych narzędzi prostych, przesypywałem ziemiogruz na gruz oczyszczając w ten sposób ziemię właściwą. Mierząc siły na zamiary zejdzie mi jeszcze z 2-3 dni, aż oddzielę te dwie, sprzeczne ze sobą, frakcje.
 
Po południu zadzwoniliśmy wreszcie do Pani z Pięknego Miasteczka. Nosiliśmy się z tym zamiarem już od dawna, ale przez remont i całokształt spraw upłynęło pół roku od czasu naszego ostatniego spotkania i późniejszych rozmów telefonicznych, po których okazało się, że nie będziemy mogli kupić jej domu. Chcieliśmy ją odwiedzić i zobaczyć co słychać?
Okazało się, że będzie to niemożliwe, przynajmniej na razie. Właśnie zmarł jej ojciec, ten, który dom zbudował i którego mieliśmy spotkać w Metropolii na zaaranżowanym spotkaniu prawie tuż przed podpisaniem aktu kupna-sprzedaży. 
Zrobiło się nam bardzo smutno, bo co prawda tego pana nie znaliśmy, ale jakoś tak przez pryzmat tego co zrobił, tego domu, który od razu polubiliśmy, zawsze o nim myśleliśmy ciepło. 

Wieczorem rozmawiałem/rozmawialiśmy z Córcią. Od początku była niemrawa, jak nie ona. Bardzo szybko wydusiłem z niej, że "żyć mi się nie chce" i "to jest straszne i nie do pojęcia", a wszystko po ostatnim wyroku tzw. trybunału konstytucyjnego (nie zasługuje na duże litery). Więc ją pocieszyłem, że tylko patrzeć, jak kobieta będzie musiała rodzić, mimo że była ofiarą gwałtu, a nawet wtedy będzie musiała, gdy zaistnieje zagrożenia jej życia. Bo to, co już żyje, jest zaklepane, czyli pewne, uwikłane, zindoktrynowane i zmanipulowane w kościelizm w taki czy inny sposób, więc teraz trzeba myśleć o przyszłości, o kolejnych duszyczkach, nawet gdyby miały się stać nimi od razu po urodzeniu, bez sekundy życia w świecie doczesnym, na tym łez padole, przy mękach fizycznych i psychicznych kobiety.
Na wszystkim kościół trzyma swoje łapki. Doktryna i dogmat ponad wszystko, a za chwilę Kirche uber alles!
Ale potem Córcia się rozkręciła i wróciła do formy. Pomogły jej w tym moje pytania, np. A dlaczego Twój mąż nie przyjedzie na moją 70. tkę?, chociaż obie strony od dawna znają odpowiedź i temat był wielokrotnie przenicowany wte i wewte, rónież te  dotyczące jej brata i matki, czyli Syna i mojej I żony. Po tym wszystkim zdaje się, że będę musiał wkroczyć do tych spraw rodzinnych w miarę delikatnie, czyli z buciorami. Bo pewne rzeczy trzeba sobie powyjaśniać, póki nie będzie całkowicie za późno.
Ponieważ Wnuczka 1. listopada kończy roczek, a Córcia w tym samym miesiącu ma imieniny, to zaproponowaliśmy z Żoną, że może wreszcie przyjedziemy do nich, w tygodniu zaraz po Wszystkich Świętych, czyli po naszemu po Dniu Zmarłych. Ale okazało się, że Córcia od 2. listopada idzie do pracy. W poprzedniej, po roku jej nieobecności i różnych urlopach macierzyńskich, nie ma dla niej miejsca, bo firma całkowicie się przeorganizowuje, zwłaszcza w kontekście koronawirusa. Więc w ciągu dwóch tygodni załatwiła sobie pracę, całkiem nieźle płatną, do pół godziny jazdy samochodem, co w kontekście Wnuczki jest bardzo istotne. Najciekawsze jest to, że będzie asystentką dyrektora, jak już dwa razy w swoim życiu i znając poprzednie historie i Córcię, za chwilę nowy, a raczej nowa, będą sobie zadawać pytanie Jak ja mogłam do tej pory pracować bez takiego współpracownika? I ważne jest to, że będzie znowu, na bieżąco używać swojego angielskiego.
To wszystko jest istotne zwłaszcza, że praca Zięcia na basenie, jako ratownika wodnego, stoi pod poważnym znakiem zapytania, bo trudno jest zdalnie uczyć pływania i/lub pilnować pływających.
To w końcu umówiliśmy się na nasz przyjazd w sobotę, 7. listopada.

Po tej rozmowie Żona zadała pytanie.
- O tamtych sprawach rodzinnych to rozmawiałeś, a o naszej rodzinie? - zawiesiła głos patrząc na mnie przeciągle.
Chodziło o to, że od dzisiaj rana atmosfera była gęsta i że to ponoć ja byłem katalizatorem tej gęstości, do czego się oczywiście nie poczuwałem.
Więc przystąpiliśmy do rozmowy, przy czym z biegiem lat między nami coraz mniej trzeba do niej przystępować, a coraz częściej zaczynamy zwyczajnie rozmawiać. Jest to efekt pracy Żony nade mną i moich postępów.
- Powiedzmy sobie szczerze - zaczęła Żona - jesteśmy starzy, więc już nie musimy się do niczego dopasowywać.
To natychmiast wzbudziło mój protest.
- Ty jesteś w wieku średnim, a ja w starszym.
- Chodzi mi o naszą średnią. - Wychodzi 61,5 roku, a więc jesteśmy starzy. - nadal się upierała. 
Nie chciałem się i ja upierać, bo nie to było meritum sprawy. Ale według mnie stary to ma 80 lat, bardzo stary 90, a senior to 100.latek. Poza tym znając mój wiek i tę średnią gołym okiem widać, jak ja strasznie ją zawyżam, więc konkluzja może być tylko jedna - Żona nawet nie jest starsza, tylko w wieku średnim.
- Najwyższy czas, żeby żyć jak się chce, a nie dopasowywać się do kogoś. - kontynuowała.
W szerszym wywodzie wyjaśniła, że jeśli jest nam niedobrze ze sobą, to po co mamy się męczyć (ja w tej chwili przekładam wywód na prosty i niezawiły język). Zupełnie się z nią zgadzam. Sam wielokrotnie przez lata, gdy atmosfera była nie gęsta, a ciężka, rzucałem brutalnie No to się rozstańmy! 
Problem leży w tym, że mnie jest z Żoną dobrze, co jak zwykle po takich ciężkich chwilach artykułowałem, a dzisiaj nawet powiedziałem, że w 80% (zdawało mi się nawet, że takie matematyczne, bezduszne określenie, Żonę rozśmieszyło, ale przecież niczego nie dała po sobie poznać). Zbyt długo żyję na tym świecie, żeby nie wiedzieć, że to jest bardzo dużo. Bo gdyby, np. było 100%, to nie dość, że wydawałoby się to podejrzane, to na pewno mdłe i przesłodzone, co od razu niedobrze kojarzy mi się z rajem. Nawet ja doszedłem do takiego wniosku, że jeśli u partnera/partnerki występują fundamentalne, podstawowe plusy w rozumieniu, że to odpowiada drugiej stronie,  to nawet spora liczba drobnych minusów, w tym samym rozumieniu, nie może ich zniwelować. Trzeba patrzeć, gdzie jest środek ciężkości. 
Żona oczywiście nie podała żadnych procentów i tu sprawa staje się wielowątkowa. Po pierwsze, jako kobieta, mogła nie chcieć się bawić w takie głupoty, po drugie, jako kobieta, mogła nie potrafić ot tak z marszu rzucić jakąś liczbą, bo to przecież sprawa zbyt poważna i trzeba ją wyważyć, a ona, jako Waga, waży więcej niż inne tej samej płci i wreszcie, po trzecie, intuicyjnie mogłaby podać liczbę, a to w przypadku kobiet, jak wiemy sprawdza się 100/100, którą od dawna zna, ale nie chce przede wszystkim samej sobie ją unaoczniać, bo byłaby zbyt porażająca. Niechby na przykład wyszła 60%. Czy warta skórka za wyprawkę? Czy opłacało się tyle lat męczyć? Czy trzeba się dopasowywać?! A gdyby 50% lub poniżej? Nawet strach o tym myśleć!

Żona wyraźnie miała satysfakcję z rozmowy, nie wspominając o mnie. Bo dla mnie to był nie lada wyczyn, który w sobie podziwiałem. Nie dość, że rozmawialiśmy długo, bez presji czasu albo "pilnych" spraw, to jeszcze nigdzie nie "uciekałem", nie zbaczałem z głównego wątku, nie podnosiłem głosu i zachowywałem się w ogóle kulturalnie, potrafiłem skupić się na istocie rzeczy, przepychałem się z Żoną na argumenty, nie bolała mnie głowa i nie zasypiałem.
Wyraźnie po rozmowie odium gęstej atmosfery zniknęło. Nie wiem, czy do następnego razu, ale wyjaśniliśmy sobie, że jakichś tam przyszłych iskrzeń nie będziemy kisić, zwłaszcza ja, i że od razu zaczniemy(!) rozmawiać i sprawę, bo nawet trudno to nazwać problemem, wyjaśniać.
Za jakiś czas, gdy położyłem się "do Kopalińskiego", jednak poczułem się lekko wyczerpany i trochę bolała mnie głowa. Jeszcze wiele przede mną. Żona przyjęła to spokojnie i ze zrozumieniem.
 
SOBOTA (24.10)
No i sobota od rana była sobotą.

Nie zmienił tego fakt, że wstałem o 06.00. Ale ważne było to, że nie musiałem i że to była taka moja fanaberia.
Może nie o poranku, ale jednak wcześnie porozmawialiśmy z Z Wartą Warto. Czas byłby najwyższy zastanowić się jak i dlaczego ubezpieczyć Dom Dziwo. Z Wartą Warto jak zwykle nie stwarzała najmniejszego problemu, więc rozważaliśmy spotkanie w Metropolii, u niej w biurze, albo u nas, albo u niej w pobliskiej wsi, gdzie się buduje, a która również leży w Pięknej Dolinie. Chyba rzecz przeprowadzimy hybrydowo - spotkamy się, a potem sprawy będą biegły online. Signum temporis.

A o 13.01, a więc nietypowo, napisał Po Morzach Pływający.
Może akurat był na PILOT STATION w oczekiwaniu na pilota albo na ROADS, gdzie jego statek zakotwiczył. Chyba trochę zrozumiałem, z tego co napisał. A rozpisał się niemiłosiernie biorąc sobie za ambicję wyjaśnienie tych wszystkich marynarskich i żeglugowych określeń z poprzedniego maila i sugerując jednocześnie, jakbym nie miał co robić, Ale może wystarczy przeczytać " Znaczy Kapitan" Olgierda Borcharda ,a poziom wiedzy morskiej mocno skoczy do góry. Oczywiście nikt rozumny nie będzie leciał do księgarni, żeby kupić jakąś tam książkę. Nadmienię tylko, że kapitan żeglugi wielkiej Karol Olgierd Borchard to legenda i ojciec/nauczyciel  wielu marynarzy.
Sprawdziłem - inspiracją dla autora była postać kapitana żeglugi wielkiej Mamerta Stankiewicza. Książka zawiera 37 opowiadań, ponieważ 3 i 7 były ulubionymi liczbami kapitana Stankiewicza.
Mnie nie zależy za bardzo, żeby "mi coś skoczyło", a już na pewno nie poziom wiedzy morskiej, ale ponieważ w opisie książki wyczytałem, że zawiera ona sporo wątków historycznych dotyczących trudnych czasów po odzyskaniu przez Polskę niepodległości powiązanych z "wchodzeniem" Polski na morza i oceany, więc mnie to zaciekawiło. Kto wie? 
Dalej Po Morzach Pływający wyjaśnia, skąd ma morzach wziął się angielski.
Pomijając wszystkie żeglujące narodowości sprzed 1600 roku możemy przyjąć, że to Anglicy mieli największy wpływ na rozwój żeglugi i handlu morskiego, a przede wszystkim języka .Oczywiście to jest wielkie uproszczenie ponieważ jak do tej pory nikt dokładnie nie wie dlaczego język angielski stał się językiem  ludzi morza...
...Z czasem Anglicy opanowali większość dziedzin morskich z których najważniejszymi była nawigacja i hydrografia. I tym sposobem na większości statków pojawiły się wydawnictwa które były niezbędne do prowadzenia żeglugi po morzach i oceanach, a że były wydawane po angielsku to marynarze byli w pewnym sensie zmuszeni do nauki tego języka. Z czasem wpływ tego języka był tak duży , że nawet miejscowe nazwy zostawały w jakiś sposób " zangielszczone".
W języku polskim również pojawiły się takie nazwy mimo, że po 2 wojnie światowej usilnie starano się wprowadzić na siłę nazewnictwo które logicznie rzecz ujmując nie miało nic wspólnego z rzeczywistością...
...Wracając do tematu postaram się przełożyć poprzedni tekst na zrozumiały język.
Nie zamierzam tego cytować, bo to dopiero jest jazda bez trzymanki. Ale na osłodę Po Morzach Pływający pisze:
...Dla wielu ludzi niektóre określenia nawet w języku polskim są nieco dziwne (czyżby? - dop. mój) i do niczego pasujące. Statek pływa i gdy się porusza po wodzie mówimy płynie, a my mówimy, że idzie.
Nie powiemy płyniemy do Nowego Jorku, ale IDZIEMY DO NOWEGO JORKU.
Wyraźnie widać podświadomą tęsknotę za lądem.

Dzisiaj sadziłem czosnek. Pierwszy raz w życiu.
Jak kupowaliśmy Dom Dziwo, umówiliśmy się z Pozytywną Maryją, że któregoś dnia ona przyjdzie do nas i sobie wykopie cały czosnek, syberyjski, który posadziła w tamtym roku. I tak się stało.
Ale dzisiaj zadzwoniła do nas, że da nam dwie główki, żebyśmy mogli też sobie nasadzić. Nie pomogły zaproszenia na kawę (Mam 76 lat, jestem po dwóch udarach i ten koronawirus...). Zostawiła je na słupku od furtki i uciekła.
Czosnku postanowiłem nie sadzić do skrzyń, bo nie są jeszcze gotowe. Poza tym nie wiedziałem, czy z racji że jest syberyjski, nie zaszkodzą mu takie fanaberie z Zachodu, jak permakultura, czyli  kapitalistyczny wymysł. Stąd posadziłem go wprost do zwyczajnej ziemi.
W tym celu od razu, na zapas, przygotowałem stosowne poletko, w tym pod przyszłe dynie, ogórki, cukinie, bo są to cholerstwa ekspansywne, zajmujące bardzo dużo przestrzeni, a więc szkoda skrzyń. W jednej przewidziałem już wyłącznie cebulę, bo cebuli ci u nas nigdy dostatek, w drugiej buraczki, żeby potem pić pyszny sok z kiszonych buraków, a gdzie sałaty, marchew, pietruszka, szczypiorek, koper i inne nowalijki?
Z tymi planami to specjalnie się nie łudzę, bo przewidywania przewidywaniami, a Żona żoną. Na pewno w którymś momencie, jak się tylko zorientuje, co zamierzam, wkroczy ze słowami Po moim trupie! Ciągle ma w pamięci te "hektary" ogródka, który uprawiałem w Naszej Wsi i te 60. krzaków pomidorów, musiałem się wtedy zgodzić, nie do przejedzenia.
Z tym czosnkiem sprawa wydawała się oczywista, ale tak może myśleć tylko młody, zadufany w sobie korporacyjny ignorant, który uważa, że po to są procedury... Bo doświadczony, skromny i starszy człowiek wie, że nic co proste lub oczywiste takim nie jest. Co z tego, że wypytałem Pozytywną Maryję, jak głęboko sadzić i w jakich odstępach. Ale przeoczyłem fakt, że trzeba zielonym do góry, a gdzie taki czosnek ma zielone do góry, skoro cały jest biały (ten syberyjski był piękny, zwarty, nie nadmuchany jak te obecne i nakrapiany takimi wrzosowymi smugami)? A nie mogłem znikąd oczekiwać pomocy i słyszeć za każdym ząbkiem zielonym do góry, jak w tym dowcipie z komuny:
Raz szedł facet wzdłuż jakiegoś muru i ciągle słyszał <zielonym do góry!, zielonym do góry!> Zaintrygowany podstawił sobie jakiś kamień i wspiął się na palcach, żeby cokolwiek ujrzeć. Na dużym placu kompania milicjantów sadziła młode drzewka, a stojący obok dowódca co chwilę wykrzykiwał <zielonym do góry! zielonym do góry!> 
Musiałem więc uruchomić mózg, żeby wartko nie doszlusować do poniektórych z ekipy Ciu Ciu, i przypomnieć sobie, co wyprawia taki czosnek, gdy za długo leży w cieple. Na potwierdzenie przywołałem także obraz cebuli i jej zachowań,  i wyszło mi na to samo. Więc posadziłem 12 ząbków na pewniaka.
Później, gdy znowu zadzwoniłem do Pozytywnej Maryi, upewniłem się.
- Bardzo dobrze pan zrobił! - odpowiedziała w swoim stylu nie dziwując się i nie szydząc, bo to nie w jej stylu. Po prostu od zawsze była Pozytywna.
- A broń Boże! - usłyszałem odpowiedź na moje pytanie, czy po posadzeniu podlać. - Zgnije!
To, i fakt, że czosnek ten dostała od swojej rodziny ze Lwowa, czyli ze Wschodu, jeszcze pozytywniej mnie do niego nastawił.
- On jeszcze teraz, za jakiś czas wypuści listki.
- To nie przemarznie?! - wystraszyłem się.
- Skądże! - To przecież czosnek syberyjski! - Pozytywna Maryja nadal się nie nabijała. - Ale wie pan, pierwszego i drugiego roku mi się nie udał. Dopiero za trzecim razem mi wzeszedł.
Zakładam, że mi wzejdzie, za przeproszeniem, od razu, za pierwszym razem, bo mam szczęśliwą rękę do roślin.
A później wyczytałem, że naukowcy się kłócą, do jakiej grupy go zakwalifikować, czy do Allium schoenoprasum L. var. sibiricum, czy do  Allium schoenoprasum L. subsp. sibiricum. Ponadto przeczytałem, że jest on też określany jako gatunek alpejsko-arktyczny i że na terenie Polski jest to gatunek skrajnie rzadki objęty ochroną gatunkową o statusie wg Polskiej Czerwonej Księgi Roślin jako gatunek narażony (VU - vulnerable - narażone - gatunki, które mogą wymrzeć stosunkowo niedługo, choć nie tak szybko jak zagrożone EN - endangered).
Wszystko to razem skrajnie mi zaimponowało. Że z kimś takim będę miał do czynienia w naszym ogródku. Na pewno mu nie dam wymrzeć. Po moim trupie!
 
Dzisiaj też, już drugi dzień kontynuowałem oddzielanie ziemi od ziemiogruzu. Ale też, ponieważ nie potrafię pracować na 100%, zrobiłem trochę więcej. Więc przy okazji od razu, grubo przed planem, zacząłem przygotowywać, na gotowo, używając języka fachowców, przyszłą ziemio-gruzo-górę pod obsadzenie jej brzozami. A więc od razu profilowałem - dosypywałem, odsypywałem i przesypywałem. Przy okazji też zrobiłem kilka gospodarskich drobiazgów i odkryłem kolejne dziwo. W pewnej odległości od Dużego Gospodarczego stoi potężna betonowa cembrowina przykryta dwiema połówkami płyt z betonu sprytnie na siebie zachodzącymi, takie betonowe wpust-pióro, tak że nic nie może wpaść do środka. Myślałem, że jest to studnia. Naiwnie szarpnąłem za jedną połówkę, ale ani drgnęła. Do czego ma jednak człowiek rozum i łom prosty? Do używania. Poszło jak z... betonu, na kilka zaparć łomem, ale w sumie gładko i łatwo.
Oczom moim ukazała się cembrowinowa czeluść, taka na dwa betonowe kręgi. Z jednego wystawała plastikowa rura z kolankiem, o której łatwo się domyśliłem, że wprowadza tutaj wodę z dachów dwóch gospodarczych, ale nigdzie nie widziałem odprowadzenia będąc pewnym, że jest, podobnie jak w systemie odprowadzającym wodę do Stawu z dachu Domu Dziwa. Dopiero w zabetonowanym dnie dostrzegłem taką ziemną szparę.
Aha - pomyślałem - odpływ jest, tylko przez lata nie czyszczony, więc zatkany, to się go wyczyści i woda będzie spływać do ogólnego systemu, czyli do Stawu.
Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Gruzina.
- Dokąd ta woda leci? - zapytałem określając precyzyjnie miejsce oględzin.
- W ziemię.
A na moje wątpliwości dodał:
- Znika piorunem.
No, co ja się tam nie ponawyszydzałem i ponaśmiewałem, a to w duchu, a to głośno, sam do siebie.
- To nie wystarczyło - mówiłem dalej do siebie - na dole rur spustowych przy pomieszczeniach gospodarczych za pomocą kolanek podłączyć dłuższe rurowe odprowadzenia i woda sama by odchodziła od budynków? - A tu takie kolubryniaste betonowe zadęcie.
Nagle się przytkałem, bo stwierdziłem, że to wcale nie jest takie głupie, a nawet bardzo mądre.
- A jak będzie długo padać, a powierzchnia dwóch dachów będzie zbierać dużo wody? - dalej mówiłem sam do siebie - to się może zrobić normalne rozlewisko i błotnisko.
Zupełnie innym okiem spojrzałem na cembrowinę. I od razu się z nią zaprzyjaźniłem.
Jakiż daje potencjał. Można ją podłączyć do głównego systemu odprowadzającego, ale w środku zamontować zwykły zawór tak sprytnie, żeby raz woda leciała do systemu, a gdyby był straszny nadmiar i groziło wylaniem Stawu, do ziemi.
Jakiż to potencjał do pracy i wyzwanie - wywiercić w betonie odpowiedni otwór, wykopać szpadlem rów i położyć w nim rurę, ale tak, żeby był właściwy spadek i połączyć ją z istniejącym systemem, co prawda trochę zdewastowanym w czasie obecnego remontu, ale przecież do odtworzenia.
No wprost cudownie.
A propos Stawu. Osiągnął taką wysokość wody, że zasłania ona całkowicie brzegi desek od faszyn.
Wygląda to pięknie. Chciałbym, żeby ten poziom był taki zawsze, ale na razie wszystko zależy od Rzeczki. Może w przyszłości, jak system odprowadzania wody ze wszystkich dachów będzie udrożniony, da się go utrzymać nie czekając, co ona zrobi. Na razie daje ostro, więc być może za chwilę będę musiał na mnichu dać jej odpór deskami.

W związku z ogólnymi obostrzeniami zmieniły się nasze metropolialne plany wyjazdowe. Mieliśmy razem wyjechać w poniedziałek a wrócić we wtorek łącząc sprawy szkolne z prywatnymi.
Na poniedziałek Żona zarezerwowała stolik w restauracji. Krajowe Grono Szyderców zafundowało nam z okazji jej urodzin kupon Groupona. Zbieraliśmy się z tym obiadem i zbieraliśmy, aż w końcu restauracja musiała zostać zamknięta.
- Proszę się nie martwić - dzwoniono uspokajająco do Żony. - Kupon będzie ważny.
Jak mamy się nie martwić, kiedy głupota rozwala gospodarkę. Wiele restauracji już musiało się zlikwidować, a przecież nie tylko o nie chodzi. Cały system naczyń połączonych i powiązanych zaczyna padać.
Tu dołączam adekwatny dowcip-mem: Mądry głupiemu ustępuje. Dlatego głupota opanowała świat.
To stwierdziliśmy, że pojadę sam, ale we wtorek. Może wtedy znowu wezmę wieczorem do Nie Naszego Mieszkania Wnuka-I po jego zajęciach z krav magi, a sam wrócę w środę. Ale zaraz, zaraz, krav maga to zdaje się jest szeroko pojęta branża fitness... Od razu pomyślałem o Zięciu i o pływalniach. Itd, itd.
Pozostaje się spotkać z Wnukiem-I inaczej, czyli bez krav magi. Ale może w związku z tym powstać problem - nie będzie kravmagowego alibi. Już wystarczająco pozostała trójka wierci rodzicom dziurę w brzuchu A dlaczego Wnuk-I może odwiedzić dziadka w Nie Naszym Mieszkaniu, a my nie? I jeszcze nocuje!
 
NIEDZIELA (25.10)
No i nienawidzimy z Żoną tego zasranego przestawiania czasu.
 
Zwłaszcza w tę stronę. Zaraz o 16.00 będzie ciemno i nic tylko się pochlastać, albo pić, albo jedno i drugie.
Wczoraj po rozdzielaniu ziemi od ziemiogruzu i po prysznicu poczułem w sobie stan, który wyartykuowałem: 
- Idę spać i koniec.
Żona w takich razach nie robi z tego żadnego problemu na zasadzie Chcesz, to idź, chociaż wie, że za chwilę będzie musiała przejść przez moje marudzenie podszyte fałszem i obłudą Ale przecież jeszcze jest tak wcześnie!
Faktycznie było wcześnie i to nawet bardziej, niż zwykle. Stąd cały mój impet zwyczajowego marudzenia zniknął, bo musiałem się skoncentrować na przestawianiu czasu i obliczaniu, ile to ja będę spał, a w podtekście No, bez przesady, bo ile można spać?!
Była 18.30. Znając siebie i moje zmęczenie zdawałem sobie sprawę, że Kopaliński mnie tak dociśnie, że o 19.00, góra, będę spał snem sprawiedliwego. I się zaczęło. Ale przecież według nowego czasu to będzie 18.00, to ile ja będę spał, żeby nie wyjść na lenia i śpiocha? Dałem sobie nawet luz i postanowiłem, że 10 godzin. I wyszło mi, że smartfon, który, nie wiedzieć jak, sam się w nocy przestawi na nowy czas, obudzi mnie o 04.00. To od razu zrobiło się podejrzane i niemożliwe, a poza tym co jest?! Przecież będzie niedziela, bez fachowców... No ale spać do 05.00 albo, nie daj Bóg, do 06.00 nie uchodziło! 11-12 godzin?! Czy ja jestem obłożnie chory?!
Byłem między młotem a kowadłem. Usiłowałem problem skonsultować z Żoną, ale ona przy przestawianiu czasu, zwłaszcza w tę stronę, głupieje i odmawia jakichkolwiek wspólnych ustaleń, żeby potem nie było na nią. To się wziąłem na sposób. Przestawiłem ręcznie ręczny zegarek, a on mi natychmiast unaocznił (jestem zdecydowanym wzrokowcem), że Kopaliński jednak na pewno dociśnie mnie o 18.00, chociaż, przypomnę była dopiero 18.30. Nastawiłem więc już smartfona bez żadnych skrupułów na 04.00. 10 godzin snu to aż nadto.
Żona mnie jeszcze zapytała, czy nie będzie mi przeszkadzać, jak ona włączy zmywarkę na 06.00. A zmywarka, jak również nowa pralka i drukarka pamiętająca jeszcze czasy Naszego Miasteczka, zupełnie mi nie przeszkadzają i je lubię. Są takimi fajnymi zabawkami zdolnymi pokonać moją niechęć do urządzeń potrzebujących prądu elektrycznego. Co innego komputer. Tu niechęć nie zniknie nigdy. Za dużo sam się rządzi.
Żona przyszła do łóżka za jakieś dwie godziny. Z tego przestawiania coś mi się przestawiło w mózgu, bo nie dość że się obudziłem, to  byłem wyspany i chciałem wstawać. Chyba jednak za wcześnie poszedłem spać.  Musiała mnie uspokajać i tłumaczyć, że dopiero jest 21.00 i to starego czasu i że mam jeszcze mnóstwo spania. To na trzeźwo obliczyłem, że jak się czas cofnie, to będę musiał spać jeszcze 8 godzin i ogarnęła mnie zgroza podobna do tej, kiedy wyjeżdżaliśmy na trzytygodniowy urlop (kiedy to było?!), a ja już po trzech dniach byłem  wypoczęty, chętnie wróciłbym do pracy i zadawałem sobie pytanie Co ja na tym urlopie będę dalej robił?
Jednak usnąłem. Mój doskonały zegar biologiczny obudził mnie o 03.53. Wstałem siku i od razu się rozzłościłem - toż to paranoja, żebym ja nawet w niedzielę nie mógł sobie pospać, tyle ile chcę, wokół ciemno, środek nocy, a ja się zrywam, jak kretyn. Ze złością przestawiłem smartfona na 06.00 (wiedziałem, że bydlę musiało samo, kiedy spałem, się przestawić), bo kto mi zabroni spać 12 godzin.
Zdążyłem się uspokoić i już ponownie zasypiać, kiedy nagle usłyszałem, jak charakterystyczne i głośne dźwięki (na początku pracy zawsze tak robi) oznajmiają, że zmywarka ruszyła. Była 04.10.
Mówiłem, że przy zmianie czasu, zwłaszcza w tę stronę, Żona głupieje?
Zerwałem się w trymiga i szybko zamknąłem drzwi do sypialni, żeby nie budzić Żony. A sam, wypoczęty, wyspany i w świetnym humorze rozpocząłem nowy dzień. Co z tego, że było jeszcze ciemno, ale za to ogień w kozie i poranna aromatyczna kawa plus cisza niezmącona nawet pracującą zmywarką i samotność tworzyły niepowtarzalny klimat.
Żona wstała o 08.00 męcząc się już od dawna, bo coś jej się pokiełbasiło i myślała, że to dopiero 07.00, więc nie chciała mi przeszkadzać tak wcześnie. Ale zegar biologiczny był nieomylny.
Nienawidzimy z Żoną tego zasranego przestawiania czasu.

Dzisiaj spędziłem na świeżym powietrzu 6 godzin non stop. Na dworze było tak pięknie, że aż nie chciało się przebywać w domu. Trzeci dzień rozdzielałem ziemię od ziemiogruzu, ale tym razem to było raczej tak przy okazji. Czas i siły poświęciłem na sprzątanie i powolne, żmudne ogarnięcie obejścia po fachowcach. Okazało się, że żadna z głównych ekip, Bas i Baryton, Prąd Nie Woda i Dziwny Hydraulik przez te miesiące nie segregowała śmieci. Do głów im to nie przychodziło, za to mieli do perfekcji opanowaną sztukę zrzucania jakiejkolwiek winy za cokolwiek na którąś z pozostałych, gdy danej zwracałem uwagę. Nie wspominam o ekipie Ciu Ciu, której odmóżdżenie i zasyfianie nie mieściło się w żadnej skali.
Stwierdziłem, że z koniem kopać się nie będę, szkoda czasu, sił i energii. Za porządki zabrałem się sam. Powoli zacząłem wygrzebywać z ich worów wszystko, co tam przez miesiące powrzucali - szkło, tworzywa sztuczne i metale oraz gruz. Zabawa była przednia, ale na tyle efektywna, że w tym całym bajzlu ujrzałem światełko w tunelu. Może nie trzeba będzie zamawiać kontenera, 7 m3, za 1200 zł.

PONIEDZIAŁEK (26.10)
No i z rana od razu w sprawach porządkowych nastąpiło przyspieszenie.
 
Zapytałem niewinnie Basa i Barytona, czy ten złom zalegający od tygodni, a nawet miesięcy w rogu posesji, nieopodal domu, czyli pralka, żeliwna wanna, metalowe kraty wycięte przez nich w pień gumówką, takoż balustrady, rury spustowe, potężny metalowy zbiornik gromadzący swego czasu ciepłą wodę i szereg niezliczalnych metalowych drobiazgów, to zabiorą, czy nie, bo Żona szuka właśnie złomiarza.
Strasznie się obaj obruszyli, zwłaszcza Baryton, bo oczywiście, że zabierzemy.
- A kiedy? - zapytałem dalej niewinnie.
Widocznie jednak coś musieli widzieć w mojej twarzy albo odbierać określoną aurę, bo na trzy cztery obaj krzyknęli:
- W tym tygodniu!
- Uprzedzam - kontynuowałem dalej niewinnie - że jak panowie nie zabierzecie, sąsiad (miałem na myśli Gruzina) ma kolegę, złomiarza, który natychmiast wszystko zabierze.

Dzisiaj dalej pracowałem na dworze, czwarty dzień przy gruzie i ziemiogruzie. Podstawową jednak pracą było malowanie. A za malowaniem, jako chemik, nie przepadam. Wolę wszelkie smrody naturalne i kopanie rowów. Ale co było robić? Czynność ta nie przekraczała specjalnie moich kompetencji, więc z pomalowaniem belek nośnych pod przyszły taras, a raczej poprawianiem po Ciu Ciu, nie miałem specjalnych problemów. Tyle tylko, że były one usytuowane na wysokości mojej grdyki, a przerwy między belkami umożliwiały wstawienie tylko głowy, więc z rękoma, wiaderkiem z farbą oraz z pędzlem musiałem dokonywać czynności prestidigitatorskich. Efekt był taki, że cały czas naprzeciw nosa miałem malowaną belkę i wdychałem opary, których nie mogłem zneutralizować Pilsnerem Urquellem, bo jako chemik, ale też intuicyjnie, wiedziałem i czułem, że to nie będzie najszczęśliwsze połączenie. Bliskość belek oraz moja prestidigitatorska postawa skutkowały jeszcze tym, że kilka razy dotknąłem głową do jakiejś tam, pomalowanej oczywiście, bo nigdy do tej przed malowaniem, ale tym się w ogóle nie przejmowałem wiedząc, że za chwilę Żona będzie mnie ścinać maszynką w ramach odgruzowywania przed Metropolią.
W trakcie quasi-ablucji nie było tak źle. Raptem raz jeden Żona wyrwała mi taką brązową sklejoną kępkę, bo maszynka nie dała rady i się zacięła. Ale reszta poszła jak z... maszynki.

Dzisiaj dwukrotnie rozmawiałem z Wnukiem-I. Oczywiście zajęć z krav magi nie będzie, ale wnuka też nie. Logicznie przedstawił mi, by nie rzec wyrecytował, że dzieci do lat szesnastu nie mogą wychodzić z domu bez opieki dorosłych, więc jego wizyta nie będzie możliwa. Stąd chyba jutro pojadę do Metropolii tam i z powrotem.
Nie darowałbym sobie, gdybym nie poinformował wnuka, że gdy wyjdzie w weekend sam, bez opieki dorosłych, to wirus "też" go nie zaatakuje. Trzeba powiedzieć, że złapał i się obśmiał. A pamiętam jak...

Ale za nim to wszystko nastąpiło i się przetoczyło, był ranek. Po śniadaniu postanowiliśmy pojechać wreszcie do Pięknego Miasteczka i zobaczyć mieszkanie, które kupiliśmy od Tego Co Mnie Budzi Po Nocach, a które zostawiliśmy odłogiem, tylko z otwartymi oknami, żeby się wietrzyło. Wszystko było w porządku. Dawno ustaliliśmy, że są priorytety i że do niego "wrócimy" po skończeniu remontu Domu Dziwa.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o DINO. Zasugerowałem Żonie, że może kupimy krewetki, bo dawno... ale mi przerwała jednym słowem DETOKS.
- Zobacz, ale sam, bo jak sobie pomyślę o tym kretyństwie z maskami... , czy jest może kurczak zagrodowy.
Akurat przyjechał Baryton, po coś do śniadania, jak nam w locie objaśnił. Pędem wpadł do sklepu, a ja za nim. Usłyszałem tylko głos kasjerki, takiego dinowskiego cerbera, A państwo to dlaczego wchodzicie bez masek?!
Baryton wyrwał do przodu wcale tego nie słysząc, ale jak się potem okazało, słyszał, ale miał to, czyli maskę i ją, w dupie. Taki biologiczny fenomen. Podobny do tego z pierwszomajowego pochodu za czasów PRLu - Członek z ramienia partii wysunął się na czoło. Ja właśnie maskę zakładałem nie chcąc słuchać właśnie takich wrzeszczeń. Zresztą paniusia i bez tego mi od razu podpadła, bo dlaczego zwracała się do nas państwo? Czy widziała wśród nas kobietę? Jeśli tak, to na pewno nie byłem nią ja!
Ale zagryzłem zęby, w myślach stwierdziłem, że mam swoje lata, jestem spokojnym człowiekiem i ponadto na emeryturze i nie będę się od razu z nerwami rzucał na byle co.
Za chwilę spotkaliśmy się przy pieczywie, to znaczy Baryton kupował, chyba bułki, a ja się po prostu napatoczyłem, bo DINO nie jest duże. Akurat w dobrym momencie, bo usłyszałem oburzony głos pani, takiej w moim wieku, z maską na twarzy:
- A dlaczego nie nosi pan maski?!
- A po co? - odparł Baryton.
- No jak to?! - pani się aż zapowietrzyła. - Żeby nie mieć koronawirusa!
- A pani myśli, że jak ma maskę, to nie ma koronawirusa?! - nie wytrzymałem i zaatakowałem z drugiej flanki. - Ja mogę mieć, pani też i ten pan również i możemy o tym nic nie wiedzieć. - I co z tego wynika?! - retorycznie dociekałem.
- Nic. - pani musiała logicznie przyznać. Ale za chwilę dodała dewaluując całkowicie znamiona swojego potencjału intelektualnego:
- Ale ja dbam o swoje zdrowie!
I uciekła za chłodnicze lady przed dwoma wariatami, którymi niewątpliwie według niej byliśmy. Bo jak to? Rząd, pan premier we własnej osobie, minister zdrowia, nawet pan prezes, cały PIS apelują o noszenie masek, wręcz nakazują. A to wszystko na tle ścianki obwieszonej krzyżem z biednym Jezusem, który przewraca się w grobie, z godłem Polski, portretem Jana Pawła II i portretem Franciszka i przemykającego przed, pomiędzy i za tłustego, cwanego, obślizgłego redemptorysty.
A tu tacy dwaj...
Tylko się w tym upewniła, gdy usłyszała mój wrzask z drugiej strony lady. 
- Lepiej by pani zadbała o swoje zdrowie, gdyby przestała żreć pieczywo, na dodatek białe.
W międzyczasie przytomnie podejrzałem jej koszyk. Były bułeczki.
Na tej fali tylko lekko dostało się pani od kurczaka i już byłem przy kasie, przy tej pani, co to posądzała mnie lub Barytona o zmianę płci. Zresztą Baryton  pojawił się zaraz za mną, oczywiście bez maski, co powodowało, że pani wyraźnie zirytowana tym faktem nie za bardzo koncentrowała się na mnie. Więc ją błyskawicznie przywołałem do przytomności.
- Poproszę potwierdzenie zapłaty kartą. - odezwałem się, gdy pani wręczyła mi trochę mimochodem paragon.
- Ale pan nie prosił. - siłą rzeczy musiała się już skoncentrować na mnie.
- A musiałem?! - zapytałem zjadliwie. Nie mogłem jej odpuścić tej zmiany płci.
- Ale teraz panu już nie mogę dać, bo taki mamy system.
- A co mnie obchodzi państwa system?! - zakładałem, że w DINO, jako całej firmie muszą pracować jacyś faceci, chociaż tutaj, "na" sklepie widziałem tylko panie. - Robię zakupy w różnych sklepach, w jednych pytają automatycznie, czy chcę potwierdzenie, w innych dają bez pytania. - Myśli pani, że będę specjalnie pamiętał, jaki system jest w każdym z nich?! - Na przyszłość proszę pytać, czy klient chce potwierdzenie z karty.
- Na przyszłość zapytam pana, czy chce pan potwierdzenie z karty! - wyrecytowała sztucznie modulowanym głosem.
- Nie mnie, tylko każdego klienta! - rzuciłem mówiąc do widzenia.

Za chwilę, w Wakacyjnej Wsi, Baryton, gdy pojawił się tuż za nami, doniósł:
- A wie pan, co ona powiedziała, jak tylko pan wyszedł? - Co za facet!
Też mi nowina.
Widocznie u Barytona obyło się bez draki, bo nic na ten temat nie mówił. Chyba cały impet pani, który pierwotnie miał pójść na niego i do tego się wyraźnie przy kasie szykowała, przeszedł na mnie i sił już nie starczyło.
Baryton tylko dodał, że jakiś tydzień temu przed tym samym DINO został wylegitymowany przez policję, która za brak maski chciała wlepić mu mandat 500 zł. Na pytanie Na jakiej podstawie? usłyszał, że rozporządzenia, więc kazał im w tym samym rozporządzeniu spojrzeć wyżej, spojrzeć wyżej w ogóle na ustawę i na konstytucję, i mandatu nie przyjął. Wręczyli mu pouczenie (leży u mnie na biurku, ale nie miałem czasu postudiować) i zagrozili sądem.
Niech grożą, cwaniaki. Sądy takie sprawy odrzucają, bo nie ma podstaw prawnych.
 
Czy można się dziwić, że po tym wszystkim miałem napęd na cały dzień. Żona pękała ze śmiechu i tylko dodała Moja krew! To a propos pieczywa, żeby była jasność.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy, wysłał jednego smsa i wysłał dwa smsy, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.31.