poniedziałek, 2 listopada 2020

02.11.2020 - pn
Mam 69 lat i 337 dni.
 
WTOREK (27.10) 
No i dzisiaj mijają 3 lata od pierwszego wpisu na moim blogu.
 
A wyglądał on tak:
27.10.2017 - pt
Mam 66 lat i 328 dni.

No i wyjechałem dzisiaj do naszej Metropolii.
W Naszym Miasteczku na dworzec pojechaliśmy taksówką, bo padał deszcz.  Za całe 10 zł.  Mieliśmy iść piechotą, raptem 20 minut, no ale siła wyższa. Fatalnie by się jechało prawie 7 godzin (z przesiadką) siedząc w mokrych ciuchach. No i przeziębienie pewne. Znam swój organizm i się go słucham.
- Ale nie zgub czapki, proszę! - mówi na dworcu Żona patrząc na mnie podejrzliwie.
Nie wiem, dlaczego Jej się to tak utrwaliło, bo raptem zgubiłem do tej pory dwie Święte Czapki (mam jeszcze parę rzeczy Świętych), a teraz mam trzecią, taką samą, jak poprzednie.
- A torbę masz zamkniętą?! - to za jakiś czas. Znowu patrzy na mnie ze zgrozą w oczach i podejrzliwie bez próby ukrycia i kamuflażu (a ja wszystko czytam z Jej oczu), że zwraca się do mnie z lekkim obrzydzeniem, jak do półgłówka, a zgroza bierze się stąd, że jest nim chyba Jej mąż. I nie czekając aż Jej odpowiem, zagląda mi przez ramię, żeby się przekonać.
- Kotku, a trafisz z powrotem do domu?! - pytam z czułością i bez aluzji. Wiem, że wraca piechotą, a wystarczy obrócić Ją dwa razy wokół własnej osi, żeby szła w przeciwnym kierunku.

Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, urządziłem sobie NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów! Niezwłocznie udałem się do osiedlowych delikatesów i kupiłem podstawowe rzeczy.
Na kolację  "zrobiłem" sobie dwie parówki(!) na gorąco, jedną bułkę(!) posmarowaną masłem(!) i do tego 2,5 kieliszka Luksusowej(!). Co za pierwotne, proste i prymitywne smaki!
Zrobiłem zdjęcie "zastawionego" stołu i wysłałem Żonie, żeby nie było, że się czaję.
Aha, wykrzyknikiem zaznaczyłem to, czego nie powinienem jeść i/lub pić.
Dzisiaj Bocian wysłał tylko jednego smsa.
 
Jak widać początki były skromne, więc pierwszy wpis pozwoliłem sobie zacytować w całości. Dla tych co bardziej leniwych albo dla tych mniej rozgarniętych i mogących nie zrozumieć, że było to 27. października 2017 roku i przez to mogących mieć trudności ze znalezieniem.
Pamiętam aurę tamtego momentu, gdy pisałem, i każdy opisywany szczegół. Tak to już jest, że wystarczy jakimś impulsem otworzyć furtkę wspomnień, a zamyka się je wrotami.
Nie wiem, jak to się stało, ale w zasadzie przy pierwszym wpisie udało mi się nadać rys, który obowiązuje do teraz. Ze zmian, które warto odnotować, to rozpoczęcie od 1. stycznia 2018 roku publikowania raz na tydzień, w poniedziałek, za namową Żony, która widziała ówczesne moje organizacyjno-czasowe zmagania oraz stosunkowo niedawne wprowadzenie Berty i godziny publikacji.
Wszystkie inne drobiazgi były zmieniane na zasadzie bieżącego doszlifowywania języka i stylu. I to tyle. Można powiedzieć, że okrzepłem. 
Za namową Żony zacząłem też drukować każdy wpis zaczynając od pierwszego, tu cytowanego,  nadrobiłem zaległości i teraz pierwszy segregator wypełniają lata 2017-2018-2019, a drugi wypełnią lata 2020-2021, przy czym nie wiem, czy dla roku 2021 starczy w nim miejsca. 
No to tyle retrospekcji i podsumowań. Rozpoczynamy 4. rok.

 Dzisiaj rano byłem w Szkole via Nie Nasze Mieszkanie. Przez wczorajszą późną publikację nie zdążyłem się całkowicie odgruzować, więc musiałem rano zerwać się o 06.00, szybko wyjechać i całą resztę zrobić w Nie Naszym Mieszkaniu.
W Szkole byłem umówiony z Dyrektorem. Rozpocząłem żmudny proces nauki wypełniania dokumentacji dydaktycznej, w tym przede wszystkim dzienników. Z nich bowiem wynika, jaka jest frekwencja na zajęciach, na podstawie której obliczana jest dotacja, i jak i na ile realizowany jest program.
Każda kontrola, zanim jeszcze powie dzień dobry, już prosi o dzienniki. W ciągu 26. lat działalności miałem ich cztery, kontrole oczywiście, bo dziennikami zapchana jest cała szafa pancerna. Żeby nie wiem jak dyrektor był do niej przygotowany, to i tak naszarpie nerwów.
Pierwsza w zasadzie się nie liczy. Był rok 1994, wielki kapitalistyczny boom, pozytywne oko kontrolujących na szkolnictwo niepubliczne, początek działalności, więc do kontrolowania nie było prawie nic. Rok szkolny rozpoczął się, jak zwykle, 1. września, a już gdzieś po miesiącu przyszedł wizytator, który wcześniej jeszcze, gdy mnie wizytował na lekcji w szkole państwowej, namówił na założenie szkoły niepublicznej. Sprawdził po prostu, czy jest założona podstawowa dokumentacja, w tym dzienniki. A ile wówczas mogło ich być? Jeden. Śmiechu warte. Wszystko było w porządku i szkoła uzyskała uprawnienia szkoły publicznej, co wtedy było poważną nobilitacją, zachętą dla różnych podmiotów gospodarczych, żeby też iść tą niepubliczną edukacyjną drogą i dla kandydatów do nauki.
W tym wszystkim panowała dobra aura i minimum niezbędnej biurokracji. Wystarczy powiedzieć, że miesięczny wniosek i sprawozdanie z otrzymanej dotacji (bo rozliczyć się trzeba było zawsze) stanowił jedną(!) stronę formatu A4 i to nie w pełni zagospodarowaną. Teraz, aby się rozliczyć, trzeba załączyć co miesiąc takie cztery strony, a po półroczu i pod koniec roku dwa razy tyle. Ale żeby to zrobić, musiałem na bieżąco wypełniać sześć arkuszy pomocniczych, które sam sobie skonstruowałem, bo inaczej pogubiłbym się dokumentnie, nomen omen. I to wszystko muszę pokazać Dyrektorowi.
Druga kontrola, w okolicach 2007-2008 roku, była już bardzo poważna. Kapitalizm okrzepł i żarty, zwłaszcza z pieniędzmi (ciągle i do końca mojego dyrektorowania otrzymywaliśmy dotację), się skończyły. Nastąpiło trzepanie dokumentacji wte i wewte, ale wtedy byłem już starym wygą z doświadczeniem, w tym w kontaktach z urzędnikami i wiedziałem, na co sobie mogę i z którym pozwolić. No i miałem zastępcę, który wszystko przygotował na tipes topes, jak mówił prezes Dyzma, mój  idol według Żony.
Trzecia naszarpała mi najwięcej nerwów. Był to bardzo trudny okres dla Szkoły, lata 2013-2014, zamykaliśmy jedną formułę otwierając drugą i przechodziliśmy pod skrzydła innego ministerstwa. A tej miotły dobrze nie znałem. W pierwszym dniu (poprzednie kontrole były godzinne, góra jednodniowe)  byłem jednym kłębkiem nerwów, by w drugim kompletnie się wyluzować na tyle, żeby proponować kontrolującym w liczbie dwóch osób, gdy zauważyli jakieś uchybienia, aby wpisywali je do protokołu i do zaleceń pokontrolnych To ja je w regulaminowym terminie usunę. Ale kontrolujący nie chcieli tego robić Po co zaśmiecać protokół, panie dyrektorze? Niech pan usunie te uchybienia w czasie naszej obecności. To usuwałem.
Czwarta, w 2019 roku, to była betka. Tak wypicowałem dokumentację, że nie ma się czego czepić, mówił kontrolujący (pisałem o tym). Ale i tu, mimo że stary wyga, nie ustrzegłem się błędów. "Zapomniałem", że kontrolujący jest od kontrolowania i od wynajdywania, bo to uzasadnia jego znaczenie i rację bytu. Więc nie można przygotować się do kontroli idealnie, bo to z miejsca jest podejrzane. Protokół pokontrolny musi zawierać jakieś zalecenia, bo inaczej cały system nie miałby sensu i mógłby lec w gruzach. A to na pewno nie mogłoby spodobać się urzędnikom, zwłaszcza tym z ministerstwa, którzy się w nim pławią i z niego żyją. Poza tym każdy głupi wie, nawet urzędnik, że układów idealnych nie ma.
I tę całą otoczkę, oprócz bezdusznej dokumentacji, będę musiał jakoś przekazać Dyrektorowi, a to może być najtrudniejsze. Bo trudno jest się jej nauczyć, ot tak, na poczekaniu. Na to trzeba lat, czyli czasu.
 
W drodze ze Szkoły zrobiłem standardowe zakupy, aby uzupełnić naszą domową spiżarnię i pofatygowałem się do Castoramy. Od Basa otrzymałem zlecenie  Bo skoro pan będzie w Metropolii, to może by pan kupił matę wygłuszającą. Nie musiałbym specjalnie jechać.
Miałem zamówienie na 19 m2, ale okazało się, że jedna rolka ma powierzchnię 8 m2, to telefonicznie ustaliliśmy z Basem, że dwie wystarczą. Zdaje się, że pierwszą ściąganą z regału mocno zlekceważyłem, bo raptem 8 m2, a średnica rolki mogła mieć z 15 cm. Gdy się za nią zabrałem, stawiła znaczny opór, na tyle że musiałem przyłożyć znacznie więcej siły i do kasy zanieść je pojedynczo. A wózka nie brałem, bo po co?
- To mam do pana prośbę. - odezwałem się po zapłaceniu do młodego i sympatycznego kasjera. - Ja sobie jedną rolę (nabrałem szacunku) zarzucę na ramię (nie dodałem a la Schwarzeneger nie chcąc  wypaść z racji siwych włosów infantylnie), a pan mi zarzuci drugą na drugie.
- A nie chciałby pan wziąć wózka? - zapytał delikatnie i z taktem patrząc jednocześnie na te samy włosy, o których wspomniałem przed chwilą.
- A nie, nie, dam radę.
Ugiął się widząc szczupłą i sprężystą sylwetkę. 
Odchodząc od kasy czułem na sobie jego spojrzenie i ten specyficzny stan gotowości do rzucenia się natychmiast na ratunek. Po 10 m dziękowałem swojej przezorności - Inteligentne Auto miałem zaparkowane bardzo blisko wyjścia. Za to automatyczne drzwi otwierały się wieki.

Z Nie Naszego Mieszkania zabrałem do Wakacyjnej Wsi sensoryczne kołdry. Sam bym na to w życiu nie wpadł. Było pewną paranoją, że grubaśne, fajnie ciężkie i ciepłe kołdry leżały sobie w mieszkaniu ogrzewanym ciepłem systemowym dostarczanym z elektrociepłowni, produkowanym w procesie kogeneracji, czyli jednocześnie z prądem, w tzw. skojarzeniu, zdecydowanie ekologicznie, podczas gdy cienkie, pizdusiowate, leżały w tymczasowej naszej sypialni w Domu Dziwie, nieogrzewanej niczym, więc najbardziej ekologicznie, jak się tylko da. Stąd pomysł Żony na zamianę.
Skwapliwie to zrealizowałem, bo już parę razy w środku nocy zdarzało mi się z zimna szczękać zębami, a taka sytuacja jest mocno niekomfortowa. Jeśli do tego dochodzą dreszcze, trudno mówić o pełnym śnie i wypoczynku. Sytuację jako tako ratowała duża, wspólna narzuta, ale przecież nie o to w tym chodzi.
 
Udało mi się wrócić do domu za jasnego, ale to jest taka paskudna pora roku, że schyłkowość brutalnie się skrada już od 17.00, a za chwilę zacznie od 16.00. Trzeba jakoś przeżyć do stycznia.
Nie ma motywacji, żeby za cokolwiek się zabrać, więc zapytałem Żony, czy by mi na Ipli nie wykupiła meczu Ligi Mistrzów Lokomotiv Moskwa - Bayern Monachium rozgrywanego o 19.00.  Miało grać trzech Polaków, Lewandowski z Bayernu i Krychowiak oraz Rybus z Lokomotivu, więc miałem dodatkową motywację do oglądania. O tej dodatkowej motywacji musiał też wiedzieć Solorz, bo przy kupnie nie było standardowej oferty, czyli 5 zł za mecz, tylko miesięczny pakiet za 40 zł. No dobra, może jeszcze coś obejrzę przy okazji w ciągu najbliższego miesięcznego okresu rozliczeniowego. Wynik meczu był analogicznie odwrotny względem liczby Polaków w danej drużynie - 1:2. 

Przed meczem zdążył jeszcze zadzwonić Ten Co Twierdzi. Jeszcze raz, ale znacznie dokładniej i ze szczegółami omówiliśmy konstrukcję i wygląd okiennic na okna i jedne drzwi tarasowe, wszystkie od strony południowej, żeby w przyszłości w upały dało się tam żyć. Ustaliliśmy, że malować będę je ja. Żona trochę niepewnie na mnie patrzyła wiedząc, jak z wszelkich prac malowania po prostu nie lubię, ale z drugiej strony była świadkiem, jak malarsko wypicowałem całą belkową konstrukcję nośną pod drugi taras dla gości.
Poza tym za chwilę będzie zima, ilość pracy na zewnątrz się skurczy, to co ja będę robił? A takie pitolenie się z każdą lamelką od okiennic wypadnie akurat.
  
Dzisiaj o 04.04 napisał Po Morzach Pływający. Znaczy z wachty. 
Popisywał się swoim hiszpańskim wyliczając przy każdej wzmiance uno, due, tres, quatro, a nawet cinco. Przy uno całkowicie się zgadzał z poglądami Żony, a przy duo z moimi. Przy Tres napisał:
Od kilku lat próbuję uczyć się hiszpańskiego. Nie mogłem się zmobilizować do systematyczności.
Od 1 października jednak staram się " przyzwyczajać" do tego języka słuchając RNE czyli Radio Nationale Espana. Słucham audycji co najmniej 8 godzin dziennie, ale tylko w morzu ponieważ w porcie jest za dużo pracy. Podobną metodą nauczyłem się angielskiego.
W Quatro też narzekał na zmianę czasu. W Cinco zachował się filozoficzno-marynarsko:
Jesień na dobrze rozgościła się na morzu. Wokół sino i siwo od fal i piany rozwiewanej przez wiatr.
Ciężkie, szare chmury i ciągła mżawka. Zbliżamy się do Lands End takiego przylądka w Kornwalii, Wielka Brytania. Tym razem 0123 am. Pozycja 50stopni 30minut szerokości północnej / 50 30.0N
006 stopni 38.9minut długości zachodniej / 006 38.9W
Trzymajcie się zdrowo w nadchodzącym lockdawnie. 

Na koniec dzisiejszego dnia o dodatkowej roli i funkcji Żony. Rano wysłała smsa, gdy byłem jeszcze w Szkole. POPSZESZYWAĆ guziki ????? Na ten widok rzeczywiście mi zaiskrzyło w oczach i zazgrzytało w zębach. Żona od zawsze, czyli od pierwszego wpisu, jest stałym recenzentem i korektorem moich tekstów. W ostatnim zwróciła też uwagę na jedną karkołomną składnię zdaniową. Wszystko przed wydrukiem poprawiłem.
Kolejny raz przedyskutowaliśmy moją cudzysłowową manię. 
- Uważasz, że masz do czynienia ze stadem czytających baranów, którym w ten sposób łopatologicznie trzeba pokazać przenośnię albo mrugnięcie okiem?
Więc staram się z tymi cudzysłowami pilnować.
 
ŚRODA (28.10)
No i pod "nowymi" kołdrami było bosko.
 
Szyte, jak co najmniej na ludzki i cieplny wymiar.
W momencie, gdy w kolejnym dniu zabierałem się za prace na obejściu chcąc wykorzystać piękną pogodę i obowiązkowo obstawiałem się jedną butelką Pilsnera Urquella (potrafi sobie tak stać w czasie moich prac nawet kilka godzin wypełniając pewien rytuał) Żona poinformowała, że w paczkomacie w Pięknym Miasteczku jest paczka.
- Chyba urodzinowy prezent dla Wnuczki. - To może byś najpierw odebrał?
Oczywiście, że rzuciłem wszystko. I pomyśleć, że Wnuczka, gdy będzie dorosła, oczywiście  nie będzie pamiętać tego poświęcenia dziadka. I chyba również nie będzie o nim wiedzieć.

Dzisiaj wykonałem naprzemiennie, na zakładkę, po kolei i równolegle aż sześć różnych prac. Taka dywersyfikacja pracy mięśni i głowy bardzo dobrze mi zrobiła. Oczywiście, że w tym zestawie było oddzielanie ziemi od ziemiogruzu.
Niespodziewaną przerwę w pracach zrobił nam Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Wpadł z odwiedzinami jadąc po drodze. To ten, który przez lata mieszkania w Naszej Wsi naprawiał nam auta i wielokrotnie ratował skórę, zwłaszcza Terenowemu.

Po południu, planowo, przyjechał I Tak Jak Mówię. Zabrał się za drugi taras, ten, dla którego dwa słupki z cegieł i całą belkową konstrukcję nośną stworzył Ciu Ciu. Żeby nie używać cudzysłowu specjalnie napisałem stworzył, a nie zbudował albo skonstruował.
I Tak Jak Mówię dziwił się różnym rzeczom, ale od razu zabroniłem mu się dziwić, jeśli nie chce mnie zdenerwować. To ugodowo stwierdził, że tu się nadrobi, tam nadda i będzie ok.
- Szkoda tylko, że... - jednak nie wytrzymał, ale natychmiast mu przerwałem.
W trakcie pracy raz tylko, gdy się pojawiłem, stwierdził z uśmiechem:
- To już teraz wiem, o co chodzi, jak się mówi, że nie każdy może się zabrać za deski. 
Nieświadomie mnie judził. Ale zaczynam go coraz bardziej lubić, bo inteligentny, kulturalny, słowny, solidny i rzetelny. A że musi sobie powtórzyć kilka razy tę samą kwestię...

Wieczorem zadzwonił Ten Od Bramy. Prace przygotowawcze idą pełną parą, więc groźba Ciu Ciu była co najmniej żałosna. Ale czy to mnie dziwi?

CZWARTEK (29.10)
No i dzisiaj nastąpiło całkowite oddzielenie ziemi od ziemiogruzu.

Pewnie, że trwało to ileś dni i że jeden młody robotnik wykonałby to w dzień, ale na pewno nie zrobiłby tego tak dokładnie. Poza tym na pewno źle obsypałby górę gruzu. Więc mam dużą satysfakcję z tworzenia miejsca pod przyszły brzozowy lasek. W tym względzie mamy doświadczenia z Biszkopcika i z Naszej Wsi. Brzoza ma to do siebie, że potrafi rosnąć w załomku muru albo na dachu, na papie, więc co dopiero na pysznej gruzowej górce dodatkowo obsypanej przeze mnie ziemiogruzem i ziemią.
Już w przyszłym roku będziemy mieć takiego młodziaka, czyli brzozowy lasek, który błyskawicznie okrzepnie i stanie się lasem. Ta kępka zielonych listków, jesienią przebarwionych, oraz białej kory zdecydowanie zmieni trochę monotonny krajobraz drzew iglastych - sosen, różnego rodzaju świerków, cisów, tui, modrzewi, jodeł i jałowców.
 
Od rana Bas z Barytonem sprzątali. Do pomocy mieli kuzyna, z którym od jakiegoś czasu przyjeżdżają chyba w zamiarze przyspieszenia prac. Zabierali cały złom i inne przydatne im rzeczy, które uzbierały się od początku remontu. W rogu posesji leżała bowiem taka bezładna kupo-hałda wszystkiego budzącego naszą zgrozę, kłującą nas w oczy i osłabiającą nasze morale. Była codziennym dowodem, że mimo że już upłynęło prawie pół roku współegzystencji z remontem, to tak naprawdę nic się nie zmienia, nic się nie posuwa do przodu. Kupo-hałda była od zawsze i trwała. 
To szczególnie źle wpływało na Żonę. Była z tego tytułu nieszczęśliwa, a za nią w jakimś stopniu, jako osobnik mniej wrażliwy, ja. A recepta na to, żeby żonaty mężczyzna był szczęśliwy, jest bardzo prosta.
Swego czasu w starej, fajnej Trójce tematem dnia (zawsze jakiś był kierowany do słuchaczy, którzy oddzwaniali i współuczestniczyli, i współtworzyli) było Jak zrobić, żeby żonaty mężczyzna był szczęśliwy?, czy jakoś tak. Oddzwonił jeden słuchacz. To bardzo proste! Jak żona jest szczęśliwa, to ja też jestem szczęśliwy! Pozdrawiam!
Ot, co.
Bardzo często mówię, że to czy tamto robię dla Żony wiedząc, że to coś sprawi jej zwyczajną przyjemność lub uczyni choćby na dany moment szczęśliwą. I nie szkodzi, że są to rzeczy de facto dotyczące nas obojga albo ewidentnie tylko Żony. Bo czy mówienie, że Staw i faszyny robię dla ciebie, skoro sam się w to wepchałem i wymyśliłem, ma sens? A jednak, nawet jeśli Żona twierdzi ze śmiechem, że Przecież to robisz dla siebie. Podobnie było z kobyłką (po jaką cholerę mogłaby być ona potrzebna Żonie?), czy też ze skrzyniami na kompost i permakulturę, i szeregiem innych rzeczy.
Oczywiście, że były sprawy do wykonania przeze mnie na wyraźną jej prośbę, czasami zlecenie, po których wykonaniu było wiadomo, że ją uszczęśliwią. Do takich należało chociażby rozwalenie i likwidacja ławki-kolubryny, usunięcie z wjazdu na posesję ślicznych plastikowych beczek imitujących kwiatowe klomby, czy też usunięcie falistego plastikowego płotu tworzącego prostacką komunistyczną przegrodę nie pozwalającą Żonie puścić wzrok na to, co za nim,czyli na piękne drzewa i krzewy.
Z kolei w wielu sprawach wykazywałem się inicjatywą wyłącznie ze względu na Żonę. Więc zamontowałem karnisze, bez których mógłbym żyć, chociaż nie powiem, ułatwiają życie, i uruchomiłem górną kuchnię, bez której też mógłbym żyć, chociaż od razu słyszę A obiady chcesz?
Totalne sprzątanie też było wyłącznie moją inicjatywą - usunięcie sterty czarnych worów i różnego śmiecia z balkonu, gruzu z tarasu i worów przylegających do frontowej ściany Domu Dziwa pospołu z wszelkim możliwym budowlanym, i nie tylko, śmieciem. 
Wykazuję się też subtelnymi inicjatywami, np. niespodziewaną propozycją wyjazdu do Pucka albo zaproszeniem do jakiejś restauracji. To Żonie poprawia nastrój 100/100. A czy muszę mówić, co wtedy dzieje się z moim?...
Czy mnie to wszystko byłoby potrzebne? Chyba tak, ale może wystarczyłby dobry mecz, jakieś spotkanie towarzyskie, Pilsner Urquell towarzyszący mi w trakcie kolejnych moich zaharowań... 
Nie wiem, na ile się zmieniłem.
Wiem jedno - trzeba dawać i dozować takie drobne pozytywiki Żonie, żeby samemu być szczęśliwym. Bo jak widzę, że się uśmiecha, a nawet jeśli nie, to pozytywna mowa ciała i jej energia, mówią mi wszystko. I wtedy mam pałer do roboty.
 
Po południu przyjechał razem ze swoim ojcem Ten Od Bramy. 
Aż chce się z takimi ludźmi współpracować. Nie dość że mili i sympatyczni, to nie robiący z niczego problemu. Do tego w pełni świadomi swoich poglądów i bardzo krytyczni wobec tego co się w Polsce wyprawia w związku z koronawirusem i trybunałem konstytucyjnym.
Przywieźli stalową konstrukcję dwóch bramowych skrzydeł i dwóch furtek, aby całość zwizualizować i dobrać szerokość i kolor desek, które te konstrukcje będą wypełniać oraz omówić szczegóły montażu.
Serce rosło w ciężkiej remontowej aurze.

Wieczorem przyjechał nowy cykliniarz. Żona poprzedniego spuściła na drzewo, bo nie dość że z wyglądu drobny sztajmes to i z zacinającej się gadki był mocno szemrany. A później, już po wyjeździe, zaczął marudzić z terminami. Poza tym był ze stosunkowo odległych okolic, a ten nowy, Cykliniarz Anglik, mieszkał niedaleko nas, również w Pięknej Dolinie.
Od razu wzbudził nasze zaufanie sposobem bycia, aurą, jaka biła od niego, takiego prawdziwego fachowca, dużego chłopa z olbrzymim brzuchem i krzywymi, beczkowatymi nogami. Aż chciało się od razu wymyślić jeszcze coś, żeby mu dać do roboty. A potem, w czasie rozwijającej się rozmowy, tym bardziej. Bo z rwanych i chaotycznych informacji wychodziło, że jego dotychczasowe życie (42 lata) mogłoby być  spokojnie kanwą filmu o zaradności Polaków, o wyzwoleniu w nich inicjatywy i o różnych skomplikowanych fragmentach życia, które przecież się trafiają każdemu, zwłaszcza gdy po komunie wyjeżdża się na 20 lat do Anglii, de facto na emigrację.
Facet pochodzi z Trójmiasta, konkretnie z Gdańska. Mieszkał przy ulicy Długiej, co więcej tuż przy Bramie Złotej, więc cała rodzina nieźle dostawała w kość chociażby w trakcie takiego Jarmarku Dominikańskiego. Jego matka wyjechała do Anglii, ojciec do Niemiec. Nie dociekałem dlaczego akurat tak, ale i na to przyjdzie czas. Ojciec niedawno zmarł (gdzie i w jakim wieku - też przyjdzie czas), a matka została w Anglii i ani myśli wrócić. Co innego jego pierwsza żona, z którą ma trzy córki. W tym aspekcie mam jeszcze wiele luk w jego/ich życiorysie, ale myślę, że się to nadrobić w trakcie cyklinowania naszych podłóg. Bo, np. gdzie poznał pierwszą żonę, tu, czy w Anglii i gdzie wzięli ślub. I gdzie się urodziły córki? Jak wiadomo, od tego wiele zależy w takim życiu, a wszystko to wpływa na kasę. 
I wpłynęło. Facet założył w Anglii firmę, którą prowadzi do tej pory. Nie wiem, jak to jest możliwe, ale z tego by wynikało, że angielska firma będzie nam w takiej dziurze, jaką jest Wakacyjna Wieś , gdzie nawet nie ma sklepiku, cyklinować podłogi, czego bym w życiu nie przewidział. 
- Tam odprowadzam podatki i stamtąd będę miał emeryturę. - rzucił ot, tak sobie, jakby to dla nas było zupełnie oczywiste.
Żona za to, po latach, gdy dostawali już pieniądze na dzieci (też nic o tym nie wiem), chyba  rozwiodła się z nim (też to jest niejasne kto z kim, ale na pewno oni razem ze sobą), zabrała córki i wróciła do Gdańska. I tam zdaje się nadal pobiera środki na dzieci, a może nawet jakieś i na siebie, od Great Britain.
On zostawszy sam poznał tam Polkę pochodzącą z Pięknej Doliny. I się pobrali (gdzie?). Ona długo nie mogła zajść w ciążę. Ponoć ze stresu, ale osobiście się nie dziwię, bo ja na obcym terenie też nie mógłbym, nawet gdybym mógł. Wszędzie ten angielski (od razu przypomina mi się Himilsbach), no i ten klimat, bez złotej polskiej jesieni. Więc zdecydowali się wrócić w jej rodzinne strony. Nie minęło pół roku, jak zaszła w ciążę. Nie potrzeba było lekarzy i farmaceutów. To mi przypomina historię Szamanki i Tego Co Dba O Auto. Też przez wiele lat w Metropolii nie mogli zajść w ciążę, a wystarczyło że pomieszkali w Naszej Wsi i po pół roku było po wszystkim. A teraz, lekko ponad miesiąc temu, urodziło się drugie dziecko. Można by na podstawie tych dwóch przypadków przeprowadzić taką policyjną analizę posługującą się głęboką logiką, a mianowicie że, żeby zajść w ciążę, należy unikać metropolii i angielskiego.
Cykliniarz Anglik z żoną się wybudowali w Pięknej Dolinie i zapuścili korzenie, raptem 15 minut jazdy od nas. Trzeba powiedzieć, że facet jest konsekwentny w działaniu, w różnych jego formach. Czwarte dziecko ma już 4 lata. Też córka.

Dzisiaj minęło pół roku od rozpoczęcia remontu Domu Dziwa. Co prawda 29. kwietnia, w środę, ekipa trzech facetów zerwała na górze, w naszej przyszłej sypialni, która do tej pory nie jest gotowa, tylko kawałek boazerii, po czym rzuciła wszystko i uciekła, ale budowlane dziewictwo zostało utracone.
A tak naprawdę poważny remont zaczął się kilka dni później, 5. maja, kiedy na linii remontowego frontu Bas z Barytonem wytoczyli ciężką artylerię i wycięli w pień wszystkie stalowe, olbrzymiaste kaloryfery i dziesiątki metrów rur centralnego ogrzewania. Potem już miało być tylko gorzej.
 
PIĄTEK (30.10)
No i dzisiejszy dzień był z zerową pracą fizyczną.

No może tylko rano, nadaktywnie i kompulsywnie, starłem szmatą legary na tarasie, bo na każdym leżały takie duże bąble wody. Ten widok mnie tylko zbudował, bo to oznaczało, że napięcie powierzchniowe na granicy faz legar - woda jest tak duże, że ona nie ma szans teraz i w przyszłości weń wchłonąć, a to jest istotne dla trwałości przyszłego tarasu.
Zapowiadała się piękna pogoda, bo mimo sporego chłodu, żeby nie powiedzieć zimna (ręce mi tak zgrabiały, że musiałem je ogrzewać pod gorącą wodą), niebo było niebieściutkie, a słoneczko przyjemnie, jesiennie świeciło. Ale gdy tylko skończyłem, natychmiast niebo pokryła ciemna powała chmur i się rozpadało. I tak padało przez cały dzień z różnymi przerwami i natężeniem.
Krótko mówiąc, wykonałem robotę głupiego. Chciałem osuszyć legary przed popołudniowym przyjazdem I Tak Jak Mówię, który miał kontynuować prace, ale Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to...
Drugą formą fizycznej aktywności była śmieszna 30. sekundowa czynność polegająca na wykiprowaniu z Terenowego dużej, trójkątnej, modernej, plastikowej wanny, jeszcze tej ze starej górnej łazienki. Zdobiła ono otoczenie stojąc przez kilka miesięcy oparta urokliwie o płot. Była zwłaszcza widoczna, i to codziennie, wiele razy, gdy przeprowadziliśmy się na górę.
W ramach mojej krucjaty zmierzającej do uzyskania jako takiego porządku w obejściu i do odzyskania garstki sił psychicznych, zwłaszcza u Żony, Bas z Barytonem załadowali ją do Terenowego, a na miejscu, w punkcie odbioru odpadów selektywnych dla naszej gminy wykiprowałem ją z tamtejszym pracownikiem do potężnego kontenera na odpady wielkogabarytowe. I tak wanna, będąca w latach 90. ubiegłego wieku i na początku obecnego przedmiotem kultu i zazdrości odwiedzających Pozytywną Maryję i Gruzina, pięknie wówczas obudowana w śliczne niebieskie kafelki z wykwintnym wzorkiem, marnie skończyła. Pospołu z połamanymi łóżkami i przegniłymi materacami. A nie wiadomo z czym jeszcze, bo kontener był dopiero zapełniony w 1/3.

Korzystając z obecności w Powiecie załatwiliśmy jeszcze kilka drobiazgów. To znaczy załatwiałem ja, bo Żona stwierdziła, że te moje krótkie wypady do sklepów przeczeka w Terenowym Bo nie będę się wygłupiała z maską.
Więc wygłupiałem się ja. Najpierw kupiłem 64 m2 agrowłókniny, żeby pokryć nią pas wokół domu i obustronnie pasy przy murach, które potem zostaną przykryte granitowym żwirem o kolorze podobnym do kamieni w murze. To, mam nadzieję, zapobiegnie stałemu i konsekwentnemu wyłażeniu na wierzch tego zielonego powszechnego świństwa. Chociaż pracując tyle lat w roślinach, zdaję sobie sprawę, że mimo tych zabezpieczeń, będę musiał być czujny.
Potem w firmie odbierającej od nas śmieci i segregowane odpady poprosiłem o 20 worków do plastiku. Będą mi potrzebne do żmudnego rozdzielania tych "segregowanych" przez fachowców do niezliczonych czarnych worów przez te 6 miesięcy. 
Jeszcze tylko kupiłem koperty do zaproszeń na moją 70.tkę, uzupełniłem stan paliwa w Terenowym, a przede wszystkim stan Pilsnerów Urquelli w świetle zbliżającego się weekendu i wróciliśmy do domu.
Przez to, że nie było się z czym rozpędzić na zewnątrz, marniałem w oczach. W końcu zdecydowałem się położyć na 40. minutową drzemkę, która skróciła się do 20., bo przyszedł Baryton się pożegnać i zakomunikować, że na dzisiaj fajrant. 
Nie było też we mnie woli, aby rozpędzać się wewnątrz. A mógłbym, bo przyszły dwa kolejne karnisze, które w normalnych warunkach z dużą przyjemnością bym zamocował, ale przy takim deszczu, ciemnicy i ogólnej aurze nie było sił. Modliłem się więc tylko, żeby przynajmniej była już 18.00 i żeby było minimum alibi usprawiedliwiającego tak wczesne zakończenie dnia i położenie się do łóżka.
Dałem jeszcze radę zadzwonić do Kolegi Inżyniera i do Sąsiadki Realistki.
Tego pierwszego namawiałem, żeby przyjechał do nas ze śpiworem już jutro, ale w świetle 1. listopada dziękując odmówił. Tak samo podziękował za propozycję 11. listopada wykręcając się imieninami matki, ale tu sprawa może być otwarta. Chętnie byśmy się z nim towarzysko spotkali niwelując troszkę drobną niesprawiedliwość - on czytając bloga wie o nas prawie wszystko, my takiej możliwości nie mamy. A z luźno rzuconych informacji wynika, że u niego jest ciekawie.
Sąsiadkę Realistkę uprzedziłem z prawie tygodniowym wyprzedzeniem, że chcielibyśmy do nich przyjechać w najbliższy czwartek (miną dwa tygodnie) i żeby szykowała, za przeproszeniem, jajka. Wyśmiała nas, jak usłyszała 80. A bo to kury takie głupie, żeby się nieść, jak jest zimno? Może na fermie, gdzie je ogłupiają imitując "prawdziwe" warunki i szpikując, Bóg wie czym. 
Więc wyprosiliśmy tyle, ile się da, to znaczy, ile zniosą kury.
 
Tak sobie myślę, że może dzisiaj byłem niemrawy nie przez brak pracy fizycznej i pogodę, ale przez Z Wartą Warto. 
W końcu  oddzwoniła. Zaczęła rozmawiać ze mną i już po minucie było dla mnie wszystko jasne. Prześle nam dwa warianty polisy, my je przeanalizujemy, w przypadku wątpliwości i niejasności zadamy pytania, podpiszemy, zapłacimy składkę i fertig. Ale nie, to nie z nią. W końcu jest agentem ubezpieczeniowym z krwi i kości i na chleb musi zarobić. Postanowiła mi więc cierpliwie każdą oczywistą oczywistość wyjaśnić, i to po kilka razy, więc natychmiast zacząłem słabnąć, brnąć i zadawać jakieś kretyńskie pytania. To zirytowało Żonę, która przechwyciła mojego smartfona, dosłownie, co robi dość często i bezceremonialnie wyrywając mi go z ręki, a ja w takich razach przyjmuję to z ulgą uwolniony od wielokrotnego powtarzania tego samego z natrętnym interlokutorem No, to dobrze, to...by za 5 minut usłyszeć No, to dobrze, to...
Wtedy uciekłem, właśnie zdaje się do zgarniania wody z legarów, co jak się miało okazać, było bezzasadne, ale wówczas o tym wiedzieć, nie mogłem. Gdy wróciłem, panie dalej rozmawiały.
 
SOBOTA (31.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Dziesięć godzin snu to aż nadto.
Żona sama z siebie wyszła, nomen omen, z sypialni już o 08.00. Od razu była dziwnie przytomna, nawet nie zastosowała 2K + 2M, mimo że dzisiaj ku temu były wszelkie możliwości z powodu braku fachowców. Za chwilę okazało się, że to przez to, że od samego rana nie schodził jej z głowy jeden cel.
Mianowicie od kilku miesięcy uważa i głośno to artykułuje przy robieniu przeze mnie porannego  twarożku, chcąc doprowadzić może nie do tego, żeby mi obrzydł, ale żebym się trochę opamiętał, że według niej ładuję sobie każdorazowo do talerza za duże porcje, ale to jeszcze pal licho, bo najgorsze jest to, że leję tam bez opamiętania oliwę z oliwek. I co z tego, że ekologiczna i że z pierwszego tłoczenia, na dodatek na zimno? Ale oprócz zbawczej Omegi 3 zawiera też Omegę 6 A ta w większych ilościach jest prozapaaaalnaaaa!
Więc zamówiła wędzoną makrelę, którą bez względu na wszelakie żywnościowe uwarunkowania jemy i lubimy, tylko jakoś tak ostatnio zapomnieliśmy. I dzisiaj rano pod jej okiem zrobiłem sobie taką pastę twarogowo-makrelową, pyszną oczywiście. Nie dość, że ze smakiem zjadłem, to poszła znacznie mniejsza ilość bardzo drogiego (koszty transportu z Naszej Wsi) twarogu i zero oliwy. Same korzyści i oszczędności. 
 
I (pierwszy) Posiłek, bo nie nazywam tego śniadaniem, tu dzisiejsze novum, zjadłem jak zwykle nad stawem. Nic na to nie poradzę, że staram się tak robić, nawet jak jest zimno. Wtedy się lepiej ogacam i siedzę na ławeczce. A to podziwiam, bardziej adekwatne jest jestem zafascynowany zimorodkiem, który jest tutaj stałym gościem, chociaż raczej na pewno analogicznie odwrotnie. Bo klasycznie, jak człowiek-pan tej ziemi, nawet nie homo sapiens, nie ustrzegłem się zawłaszczenia. A może to ja tutaj jestem gościem? Najbardziej odpowiadałoby mi partnerstwo z takim zimorodkiem, czyli że obaj jesteśmy gospodarzami, nie wchodzimy sobie w paradę, szanujemy siebie i wzajemnie podziwiamy, ja jego za nieziemskie upierzenie i zdolność połowu rybek i sposób ich ukatrupiania, on mnie, no właśnie za co?  Może za to, że staw uczyniłem Stawem, chociaż sprawa nie jest jeszcze zakończona.
Czasami znienacka na wodzie lądują kaczki strasząc mnie, gdy jestem zamyślony, bo czynią to z wielkim łomotem, bez wdzięku, a więc śmiesznie, jak to kaczki, zderzając dwa nogowe szczudła zakończone płetwami z wodą i wzniecając fale, by w ułamku sekundy zorientowawszy się, że siedzę tuż obok, zerwać się z kaczym wrzaskiem i takoż panicznie, jak niezgrabnie odfrunąć. Takie idiotki. Mogłyby po wylądowaniu chociaż przez chwilkę poukładać sobie piórka i pokiwać kuprami.
Za to na wrzaskliwe, skrzeczące i skądinąd piękne sroki mogę liczyć zawsze. Również na piękne dzięcioły, które nagle objawiły się w dużych ilościach. 
Niestety, jak ostatnio obchodzę staw po zjedzeniu I Posiłku i wylizaniu talerza, żadna już żabka na mój widok z wdziękiem nie wskakuje z brzegu do wody. Zniknęły. Tak, jak ryby. Widocznie powoli zapadają w zimową hibernację. Widać ją zresztą po nadbrzeżnych roślinach - brązowieją, wysychają i się łamią. Jesień.
 
A jak jesień, to sypanie liści. U nas tego sypania nie ma zbyt wiele, bo drzewka owocowe są z brzegu i mogą sobie sypać. Zresztą ileż tego nasypią? Natomiast dwa orzechy, owszem potrafią, zwłaszcza ten duży. Żona, jak zwykle nie widzi w tym problemu, a ja owszem, bo z jakiej racji część trawnika, którą jako tako hołubię, bez przesady, ale jednak, ma być obsypana brązowymi zgnilakami?
- Ale nie przesadzaj! - znając mnie Żona odezwała się z góry przez okno. - Zgarnij je tylko pod drzewo i zostaw.
- To może zgrabię do tej linii? - chciałem ustalić, żeby potem nie było i żeby nie wracać i nie poprawiać.
- Do jakiej linii?! - Żona oburzyła się z okna. - Zrób z liści takie ładne półkole, tak żeby było pod koroną drzewa.
Zna moje inklinacje do ordnungu i do eins, zwei, drei, do linii i kątów prostych. 
Ja w takich razach nie dyskutuję i się nie sprzeczam. Szkoda energii. Ponadto z koniem kopać się nie będę. Nauczyłem się tej mądrości przy ścieleniu prześcieradeł, kołder, narzut i koców i zasłanianiu firan, czy zasłon na oknach. Zawsze podczas mojej tego typu pracy, wykonanej przeze mnie i według mnie perfekcyjnie, Żona potrafiła wypatrzyć jakąś fałdkę, którą, o zgrozo, zbagatelizowałem A tak nie można, bo potem nie daje się spać!  Mnie się daje, zwłaszcza że moje prześcieradło jest tak zawsze po nocy skołtunione, że oboje zastanawiamy się nad tym fenomenem. Bo niespecjalnie pomagają wyszukane, wysublimowane i zmyślne sposoby ścielenia polegające na blokadach prześcieradła. Rano i tak jest kołtun. Podejrzewam, że nic by to nie dało, gdybym prześcieradło przymocował do materaca albo do łóżka takerem.
A przy zasłonach i firankach to dopiero mam ubaw. Czasami specjalnie, tak dla zgrywu, szarpnę taką jedną lub drugą i okno zasłonięte. I czekam co będzie. Zawsze liczba fałdek w danym miejscu, czyli zagęszczenie, jest nie taka, a jak nawet dawniej udawało mi się przyłożyć do zasłaniania okien i uzyskiwać właściwe zagęszczenie, to się okazywało zawsze, że jakaś fałdka jest nie w tę stronę. A skąd ja, mężczyzna, mogłem wiedzieć takie rzeczy?
To teraz do tych czynności w ogóle się nie pcham. Mamy taki niepisany kod, że jak zdarza się nam ścielić razem, to pomagam przy grubych robotach - przynoszeniu, powlekaniu,  a od wykończeniówki uciekam. Nie na moje nerwy.
Oczywiście wiem, że gdyby opisać moje manie, to by było dopiero.

Zadzwoniłem do Żony, żeby wyjrzała przez okno i zaakceptowała półkole. Stwierdziła, że jest super, ale oboje się zgodziliśmy, że ten wał na półkolu powstały na skutek kumulacji liści wizualnie zgrzyta. Więc ich nadmiar przegrabiłem do środka, bliżej pnia.
Przy małym orzechu tak się nie cackałem. Nie dość, że daleko, to jeszcze pod płotem, więc praktycznie nikomu, czyli mnie, w zasadzie nie wadził, że zrzuca. Trochę tylko oczyściłem trawę będąc mocno zadowolony, bo muszę powiedzieć, że się nawet nieźle zmachałem i zgrzałem przy takim głupim grabieniu. Ale przynajmniej miałem drobną rekompensatę za ostatnie braki w temacie praca fizyczna.
 
Przy okazji znalazłem aż dwa orzechy. Adekwatnie - duży pod dużym, mały pod małym. Skrzętnie się z Żoną nimi podzieliłem. Nawet użyłem dziadka do orzechów, specjalnie na ten sezon kupionego, bo tamtego starego przeprowadzkowo nie mogłem znaleźć. Orzechowy sezon diabli wzięli, bo według Gruzina kwiaty swego czasu przemarzły, a reszty dzieła dokończyły wiewiórki. Sam widziałem, jak nam kradły. Miałem wtedy podobne uczucia, jak do kreta, który ostatnio ryje wokół permakulturowych skrzyń i nie wiem, czy czasami nie dobiera się do moich dżdżowniczek.  Słodkie to to, ale dobrze czasami byłoby potraktować z dubeltówki albo dynamitem.
Przy tych orzechach przypomniały nam się czasy Biszkopcika. Mieliśmy tam dwa dorodne drzewa, które rok w rok rodziły, jak głupie. Zapraszaliśmy znajomych, którzy zbierali workami, a Żona co roku miała swoje święto. Potrafiła godzinami siedzieć i rozłupywać jeszcze świeżutkie, niewyschnięte orzechy, by łatwo pozbywszy się skórki dobrać się do rdzenia. Sam jadłem - pyszne.
 
Wczesnym popołudniem pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka. Umówiliśmy się z Cykliniarzem Anglikiem na oględziny mieszkania i omówienie spraw remontowych. Bo jak się okazało, jego firma robi wszystko i świadczy pełną gamę usług remontowych. Byliśmy zbudowani jego postawą, trzeźwym podejściem do różnych spraw, wiedzą i fachowością. A to nam dodało trochę wiatru w remontowe żagle, tak nam teraz potrzebnego.
 
Późnym popołudniem przestudiowałem wszystkie wiadomości i artykuły z Gazety Wyborczej, te dostępne, bo nie prenumeruję, całkiem świadomie, wiedząc że tylko się wkurzę. I tak było. Co za polski debilizm nas otacza - "pandemia", trybunał konstytucyjny, Wszystkich Świętych i pozamykane cmentarze i dziesiątki kretyństw!
Już się przymierzałem, żeby położyć się spać o 19.00, żeby raniutko wstać, gdy znowu machinalnie zanuciłem melodię, którą nucę po kilka razy dziennie podkładając pod nią dowolny polski tekst i improwizując. Żonę, gdy śpiewam, niezmiennie to bawi, bo co bym z tekstu nie podłożył, jaką bym nie śpiewał głupotę, wszystko zawsze pasuje.
Nagle, ni z tego, ni z owego, stwierdziłem, że dosyć wreszcie i że muszę dotrzeć do oryginału. Słuchałem go wiele razy - taki narkotyczny trans, w którym mężczyzna śpiewa falsetem przy akompaniamencie dominującej, ważnej i nadającej charakter harmonijki z gitarowym tłem.
Zaparłem się, że po słowach kluczach znajdę w Internecie. Podawałem harmonijka, falset, kapela i inne bzdury, i nic. Żona też nie dała rady. To zadzwoniłem do Ojca Q-Zięcia. Wiedziałem, co robię. Swego czasu odegrał on niebagatelną rolę przy układaniu Mojej Świętej Listy 100. Gdy już nikt nie dawał rady i nie nie wiedział, o co mi chodzi, nadzieja spoczywała na nim. A sprawa nie była prosta, bo ja do tej pory nie znam tytułów wszystkich "moich" utworów i nazwisk wykonawców. Mam taką przypadłość, która dotyczy również tytułów książek i nazwisk ich autorów. Co innego piłkarze.
Więc wtedy nuciłem Żonie albo Pasierbicy, lepiej lub gorzej, jakiś fragmencik, a one odnajdywały komplet. Ale, gdy nie dawały rady, pozostawał Ojciec Q-Zięcia. 
Tak zrobiłem i teraz. 
- Słuchaj - zacząłem bez ogródek - męczy nas taka rzecz. - Ja ci zanucę motyw przewodni, a ty nam powiesz, kto to i co to jest.
Sprawę potraktował bardzo poważnie. Na początku ucieszył się, jak mnie usłyszał, bo rozmawiamy lub się widujemy dość rzadko, a potem było słychać, jak koncentrację stara się pogodzić z rozbawieniem, gdy słyszał mnie nucącego i to dwa razy.
- Zaraz, zaraz, wiem.... - Nie, czekaj... - To jest stare... - Chodzi mi po  głowie... - Czekaj, czekaj... Nie, jednak muszę zastanowić się, poszukać. - Za jakiś czas zadzwonię.
Minęły może dwie, trzy minuty.
- On the road again - Canned Heat.
Normalny geniusz.
 
No i wieczorem się zaczęło. Jak z oglądaniem starych zdjęć.
Wysłuchałem i obejrzałem On the road again wiele razy, bo to takie narkotyczne i wprawiające organizm w trans, z którego już potem nie wyszedłem. Z rozpędu wysłuchałem i obejrzałem:
On the road again - Canned Heat
Time to say goodbye - Sara Brightman i Andrea Bocelli (ciary mi przechodziły po plecach, jak Sara  wchodziła w wysokie forte)
Babooshka - Kate Bush
Barcelona - Freddie Mercury i Montserrat Caballe (te same ciary)
Dziewczyna o perłowych włosach - Omega
Nabucco - Va, pensiero (Pieśń niewolników - fragmenty) - Giuseppe Verdi
Blues Boogie Jam - John Lee Hooker, Carlos Santana i Etta James
Get lucky - Duft Punk
Nim wstanie dzień - Edmund Fetting
Swiaszczennaja wajna - Elena Vaenga i Chór Aleksandrowa
Lacrimosa - Mozart.
 
Stan taki, na taką skalę, miałem pierwszy raz. Ale zawsze każdy wcześniejszy musiałem zakończyć Lacrimosą i nie wiem, dlaczego.
Już o 22.00 w łóżku zapytałem Żonę:
- Ty potrafisz wytłumaczyć, co mi się stało?
- Nie wiem, czy wiesz, ale dzisiaj jest pełnia księżyca.
Kurcze, możliwe, skoro moi przodkowie sprzed setek tysięcy lat nie potrafili się oprzeć jakiejś dziwnej chcicy i wyli do Księżyca, to i ja mogłem się poddać jego niesamowitemu wpływowi. Też wyłem.
 
NIEDZIELA (01.11)
No i wstałem o 06.00.

Co z tego, że w związku z wczorajszym ekscesem, nastawiłem smartfona na 07.00?
Wczorajszy stan nie chciał mnie opuścić. Słuchałem na słuchawkach, bo Żona przecież spała. Zresztą takie słuchanie prezentuje nieporównywalnie lepszą jakość, bo dźwięk z laptopowego głośnika jest, co tu dużo mówić, badziewny.
A potem cały dzień liczyłem budowlańców z krótką przerwą na wyrywanie zielska z brzegu Stawu, bo nie chciałem czekać do wczesnej wiosny, żeby ujrzeć, podobnie jak w tym roku (wtedy się dopiero wprowadziliśmy), przygnębiający obraz suchych, brunatnych badyli sterczących i otaczających wodę.
Liczyłem Basa i Barytona, bo do końca nie wszystko jest jasne. A ostatnie przedstawione przez nich rozliczenia dotyczące prac na parterze budynku nie są konsekwentne, zawierają niedokładności i wzajemne sprzeczności oraz sprzeczności względem wcześniejszych rozliczeń dotyczących góry, a przede wszystkim zawierają grubą przesadę. Cenową oczywiście.
Z Żoną ustaliliśmy, że jutro rano, przed moim wyjazdem do Metropolii, spotkam się z nimi, określę precyzyjnie zakres prac na poniedziałek i wtorek, a na środę rano umówię się na precyzyjne i porządne, aż do bólu, rozliczanie, które może potrwać cały dzień.

Dzisiaj jest 1. listopada, dzień bardzo istotny w naszej kulturze. Nie byliśmy na żadnym cmentarzu, już drugi rok z rzędu. Trochę mi to doskwierało.
Specjalnie nie włączałem Internetu, żeby odciąć się od tych wszystkich relacji, sensacji, katastrof, morderstw, wykroczeń, plotek, domniemań, przypuszczeń, podejrzeń, oburzeń, dementowania, prostowania i wyjaśniania, tłumaczenia z polskiego na nasze i wszelakich głupot, i żeby nie dowiadywać się, jaką ostatnio sylwetkę ma Rozenek, czy jakaś inna Mucha, i jakie mają usta lub biust. Nie wiem zresztą,  skąd mi się to wzięło, bo nawet nie wiem, kto to taki i czy naprawdę istnieją, choć coś mi świta, że gdyby to były postacie realne, to chyba kobiety. Ale w dzisiejszym świecie niczego nie można być pewnym.

Dzisiaj Wnuczka skończyła roczek. Trudno się oprzeć myślom, jaki świat ją czeka. Teraz fajne jest to, że za parę dni się zobaczymy.
 
PONIEDZIAŁEK (02.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00. 

Ot, po to, żeby sobie trochę popisać i przygotować się do wyjazdu.
W trakcie picia kawy, czyli gdzieś tak o 06.00, przypomniałem sobie, że miałem na czczo wypić kieliszek orzechówki, żeby potem móc spokojnie wyjechać. To się szybko napiłem odstawiając kawę na kozę, na podgrzewane przeczekanie.
Skąd ta orzechówka? Jest to pytanie dwuznaczne.
Została zrobiona przeze mnie chyba w 2016 roku, jeszcze przed Naszym Miasteczkiem, w Naszej Wsi, z orzechów Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika. Zdążyła się więc nieźle przemacerować. Wtedy wyszło jakieś 10 litrów, a do Wakacyjnej Wsi dotarła 1/3. Tak to przynajmniej wczoraj wieczorem, prawie po ciemku, oceniłem.
A konkretnie, w sensie zastosowania, wzięła się stąd, że jakby leciutko odezwały się we mnie bóle wrzodowe dwunastnicy. Mój Ojciec cierpiał lata całe na tę przypadłość, a ja po nim. Ponoć to jest genetyczne. Apogeum dolegliwości miałem gdzieś pomiędzy 19. a 20. rokiem życia. Pamiętam taki jeden wieczór w akademiku, gdzie będąc akurat sam w pokoju zwijałem się na łóżku ze strasznego bólu. O innych objawach nie będę się rozpisywał. Gdyby to było teraz, nawet zakładając mój tamten wiek, karetka na sygnale w trymiga wywiozłaby mnie prosto na stół operacyjny. No chyba że w to wszystko wtrąciłby się koronawirus. Ale wtedy takich medialnych wymysłów i tak rozdmuchanych nie było.
Tak czy owak, dzisiaj wiem, że wtedy byłem bliski przekręcenia się na tamten świat. Potem przez lata standardowo temu zapobiegałem robiąc to źle, bo nie zmieniałem podstawy, czyli sposobu odżywiania się. Więc gdy przychodziła jesień, cierpiałem. Było to takie tępe mulenie, żadnych ostrości, żadnych nudności i skłonności do wymiotów. I przeważnie w nocy, kiedy przez ten ból nie można było sobie znaleźć wygodnej pozycji, żeby go uniknąć i trochę pospać.  Kto miał lub ma, wie, o czym mówię.
Gdy taki stan dopadł mnie, gdy byłem już z Żoną, zaordynowała codzienne poranne picie kieliszka orzechówki i to na czczo. No, do takiej kuracji  to dopiero przystąpiłem ochoczo, ale niestety trwała ona krótko, bo przepisowe dwa tygodnie. Już po pierwszych dniach bóle mi przeszły, ale Żona się upierała, że to muszą być dwa tygodnie, to czy mnie wypadało się z nią sprzeczać?
Potem dolegliwości, na skutek zmiany sposobu odżywiania, niestety przeszły i poszły w zapomnienie.
Gdzieś po paru latach delikatnie się którejś nocy odezwały, ale wtedy nawet ja wiedziałem, że dwutygodniowa kuracja byłaby zdrową przesadą i nie wykorzystywałem sytuacji symulując po nocach. Dwa dwu poranne strzały wystarczyły i byłem, jak nowy.
Podobna sytuacja pojawiła się teraz, w nocy z soboty na niedzielę. Ale w niedzielę rano czułem się już dobrze i dopiero o wszystkim przypomniałem sobie wieczorem. Żonie się wyspowiadałem z mojego stanu z ubiegłej nocy w ogóle nie pamiętając o jakiejkolwiek kuracji. Ale od wymyślania jest Żona, więc od razu zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie też może być ten gąsiorek, bo po przeprowadzce zniknął nam z oczu. I Żona wymyśliła, że w Dużym Gospodarczym.
Uzbrojeni w czołówki i latarki (prąd jest tylko w "naszym" mieszkaniu, a gdzie indziej jest wycięty i nie wiadomo, kiedy będzie) oraz w duży litrowy słoik Bo będzie łatwiej zlać, gąsior odnaleźliśmy bardzo szybko. Ale gdy tylko go wyciągnąłem, Żona krzyknęła, żebym broń Boże nie otwierał. Okazało się, że jest to baniak zawierający skiszone skrawki buraków zalanych powtórnie wodą, na powierzchni której pływał teraz gruby kożuch pleśni. O ile pamiętam, buraki te zalewałem powtórnie jakieś dwa lata temu w Naszym Miasteczku.
- A jak wybuchnie?! - zaprotestowała Żona, gdy ze śmiechem przymierzałem się do wyjęcia dużego korka.
Co tu miałoby wybuchnąć? Wsadziłem nos do otworu. Jechało po prostu skisłymi burakami. Wielkie mi aj waj i wielkie mi miasto... Za dnia wyleje się do kompostu i będzie miodzio.
Za tym gąsiorem stał drugi, ten właściwy. Normalnie się wzruszyłem i podziwiałem naszą wojskową operację. Zlałem tak obficie, że zawartość nie zmieściła się w półlitrowej butelce i reszta została w słoiku.
Strzeliłem kielicha. Żona mnie nawet namawiała na drugiego, ale bohatersko i rozsądnie odmówiłem. We wszystkim musi być umiar.
Spałem, jak niemowlę. Dzisiaj rano zabieg, lekko opóźniony, powtórzyłem, a butelkę zabrałem do Metropolii, żeby powtórzyć go we wtorek rano. Wiadomo, że to będzie tylko jeden kieliszek, ale nie opłacało się ponownie zlewać do czegoś mniejszego, bo zawsze przy tym są straty.
Czujnie czytający powinien natychmiast się oburzyć. Zaraz, zaraz, jak to?! Rano kieliszek i samochodem do pracy?! Otóż nie tak! W pracy, to znaczy w Szkole, pojawię się trochę wcześniej, ze śniadaniem i wzmiankowaną butelką. Tam sobie walnę na czczo kielicha, za jakiś czas zjem śniadanie, i po paru godzinach będę mógł jechać.

Poranna rozmowa z Basem i Barytonem przebiegła według przewidywań i wszystko ustaliliśmy umawiając się na środę rano na rozliczanie. Ale za jakieś 15 minut przyszedł Baryton oznajmiając, że oni dzisiaj i jutro muszą przygotować te rozliczenia, więc nie będą pracować i że się spotkamy w środę.
Szyte grubymi nićmi. Sam jeden, nie będąc fachowcem, zrobiłbym te uzupełniające rozliczenia i korekty w godzinę. Takie pieprzenie w bambus! Czarno widzę tę naszą środową rozmowę.

O 11.00 byłem w Szkole. Dalej wtajemniczałem Dyrektora i przedstawiałem mu dokumentacyjne tajniki i meandry.
W popołudniowych zakupach godny odnotowania jest fakt, że udało mi się kupić Pilsnera Urquella z 15%. rabatem. Musiało być tylko parzyście. To wziąłem 46 sztuk - trzy kartony po 15 + 1 butelka dobrze nadająca się do nabicia "na kasie".
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy. 
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.53.