poniedziałek, 9 listopada 2020

09.11.2020 - pn
Mam 69 lat i 344 dni.
 
WTOREK (03.11) 
No i dzisiaj w Szkole byłem już o 08.00.
 
Plan był taki, żeby jak najwcześniej spotkać się z Dyrektorem, żeby potem móc jak najwcześniej wrócić do Wakacyjnej Wsi. Więc do 12.00, czyli do jego dydaktycznych zajęć, dalej przekopywaliśmy się przez dokumentację. Trudno jeszcze mówić o pierwszym światełku w tunelu, ale jednak sprawy posuwają się do przodu.
W domu byłem oczywiście grubo za jasnego. Zawsze w takich razach mówię Żonie, że już od jakiegoś czasu czuję, że wracam do siebie i że jestem u siebie. Żona twierdzi, że ona jeszcze nie, ale ona ma inaczej. Bo jak się ma czuć u siebie chociażby z takiego względu, że przez pół roku nie ma zlewozmywaka i przy każdym myciu w starej umywalce jakiegoś szczególnie uświnionego kuchennego elementu, np. młynka do mięsa, słyszę Nienawidzę tego. Albo musi latać przez zewnętrze, najczęściej już o tej porze roku zimne, do drugiej części domu, gdzie na wiejskiej kuchni gotuje. A tam wody nie ma zupełnie, że o prądzie nie wspomnę. A jednocześnie przygotowuje półprodukty albo ze zmywarki wyciąga potrzebne naczynia i sztućce w tej naszej obecnej, mieszkalnej części, by potem z nimi znowu wędrować przez zewnętrze, przy kuchni wiejskiej się organizować i pichcić. Stąd też często jej się myli, co gdzie ma. Główne warzywa, deski i inne przybory, tudzież przyprawy musi przenosić tam i z powrotem. Całe szczęście, że tyle razy się przeprowadzaliśmy i że wiele rzeczy mamy zdublowanych, potrojonych lub wręcz poczworzonych. Myślę, że chyba to wszystko znosi tylko dlatego, że bardzo lubi gotować. 
A że do wszystkiego dokłada się remont, tak szeroko przeze mnie opisywany, z całym jego bałaganem, kurzem i wszech obecnym pyłem, ciągłą obecnością obcych ludzi, dezorganizacją życia i powtarzającą się co jakiś czas jego modyfikacją, to jak Żona może czuć się u siebie? Stąd mój heroizm jest niczym w porównaniu do jej. Bo czy dla mnie coś specjalnie się zmieni, gdy, powiedzmy, skończy się remont? Dalej będę zasuwał na świeżym powietrzu przy Pilsnerze Urquellu. A dla Żony zmieni się wszystko.

Kładłem się spać w bardziej lub mniej uświadamianym lęku przed jutrzejszą rozmową z Basem i Barytonem.

ŚRODA (04.11)
No i dzisiaj siedzieliśmy nad rozliczeniami bite 5 godzin.

Spodziewaliśmy się Basa i Barytona już od 08.00, a przyjechali o 10.00. Czekałem więc w napięciu starając się nie tyle nie okazywać tego Żonie, bo to ostatecznie nie sztuka, ale tak się zachowywać, żeby tego nie wyczuła. Żeby nie podkręcać bębenka. Chyba mi się to udało.
Na początku obie strony, inwestor i wykonawca, były na siebie nastroszone, najeżone, nabyczone i naszczurzone, ale potem poszło z górki.
Od samego początku role były podzielone. Ja z Barytonem byliśmy głównymi aktorami tej tragedii siedząc w papierach, rozważając, kłócąc się, negocjując, prostując, wyjaśniając, czepiając się wzajemnie, wytykając, ustalając, zamykając dany etap poprzez obustronne parafowanie danego wykazu prac i kosztów, żeby doń nie wracać, czyli wszystko dokładnie przenicowując. Żona z Basem tworzyli coś na kształt chóru greckiego występującego w tle, ale z bardzo istotną rolą w obszarze przypominania faktów, dalszych ustaleń i rozwiewania wątpliwości. Przy czym chór grecki bardzo szybko zaczął słabnąć i się słaniać na krzesłach i taboretach w obliczu tylu szczegółów i szczególików, które starałem się uwzględnić. Po Basie było widać, z czym się zresztą nie krył, że wolałby w tym czasie wykonywać jakąś najbardziej syfiastą pracę, na przykład wykuwanie dużego otworu w 40. centymetrowym murze Domu Dziwa, a wszyscy wiedzieliśmy, co to oznacza, zwłaszcza że takich otworów było wykuwanych sztuk dziewięć. Więc bardzo szybko znaleźli z Żoną wspólny język i zaczęli wspominać różne swoje lekcje w szkole, kiedy w trakcie jakichś beznadziejnych obliczeń właśnie i nauczycielskiego dzielenia włosa na cztery modlili się o koniec lekcji cierpiąc katusze, zwłaszcza że ławki były twarde.
Na mnie i na Barytonie nie robiło to specjalnego wrażenia, a gdy jednak trzeba było się posiłkować greckim chórem, to ciągle był do dyspozycji. 
Ustaliliśmy z fachowcami kilka elementów, które powinny dalszą naszą współpracę uczynić klarowniejszą. Zobowiązali się, że od przyszłego tygodnia będą pracować codziennie, ale od 08.00 do 15.00 i że "mocno ścisną tyłki". Ale ten tydzień już sobie odpuszczają, bo muszą pozałatwiać i pozamykać różne swoje pilne sprawy. Sami się przyznali, że na początku nie spodziewali się aż takiego zakresu prac i że sytuacja ich przerosła. Ponadto ustaliliśmy, że do pewnych prac, których oni nie rozpoczęli, wpuścimy nową ekipę. Aby przyspieszyć. Żona wielokrotnie akcentowała, że w tym wszystkim najbardziej dobija ją fakt ich różnych nieobecności. Ja sam oszacowałem, że przez pół roku remontu nie było ich z półtora miesiąca, a Bas uczciwie przyznał, że  może nawet i dwa.
Sporną sprawą, która wisi, jest ciągle koszt remontu łazienki, który jednostkowo jest dla nas nie do przyjęcia, a co dopiero razy cztery. W tej sprawie obaj wiją się, jak piskorze, przyciskani przez nas, bo oczekujemy od nich wyceny wszystkich łazienkowych jednostkowych prac, a nie jednej sumy wziętej nie wiadomo skąd, bo tak.  
Ostatecznie rozstaliśmy się w dobrych i sympatycznych nastrojach.
 
Po południu przyjechał razem z ojcem I Tak Jak Mówię. Pracowali nad układaniem desek na drugim tarasie, tym, który poprawiałem po Ciu Ciu i nad którym zabroniłem I Tak Jak Mówię mu się natrząsać i dziwić.
W trakcie standardowych i powtarzających się odgłosów, do których oboje się przyzwyczailiśmy, w pewnym momencie usłyszeliśmy głuchy, podejrzany dźwięk, więc oboje z Żoną rzuciliśmy się do okna, a potem wyszliśmy na zewnątrz, by ujrzeć, jak I Tak Jak Mówię zbiera się z ziemi. Spadł z wysokości co prawda tylko 1,5 metra, ale spaść, a skoczyć z tej wysokości, to jednak jest zasadnicza różnica. W trakcie montażu stanął na zewnętrznej desce opartej na wystających poza obrys tarasu legarach. Deska wytrzymała, ale legary nie. Nic się nie stało na szczęście, ale wiadomo, że mięśnie objawią się następnego dnia i będą dawać znać o sobie jeszcze przez kilka następnych. Tak to już jest, gdy nastąpi gwałtowne uderzenie i mocne wstrząśnięcie całym ciałem. 
 
Coś o tym wiem.
W roku 1991, gdy wróciłem z Niemiec po trzymiesięcznej oficjalnej pracy przy sałatach, na biało, bo już można było, za zarobione pieniądze kupiłem Transportera volkswagena, model T3 boxer. Silnik miał z tyłu, chłodzony powietrzem i przez to specyficznie buczał, gdy pracował. W tym czasie zatrudniony byłem na trzech etatach - w państwowej szkole jako nauczyciel, w jakiejś szemranej spółce jako dyrektor i dowoziłem właśnie tym Transporterem paszteciki do spożywczych sklepów.
Jakoś tak w lutym 1992 roku, już gdzieś około piątej rano byłem daleko w trasie, żeby odebrać partię pasztecików i żeby potem je rozwozić po sklepach w Metropolii. Było paskudnie, sypało śniegiem i na jakimś zakręcie Transportera obróciło. No bo lekki, nieobciążony i napęd na tył. Jechałem dalej w docelowym kierunku tylko tyłem. Trzymałem kierownicę, jak gdyby nigdy nic, tylko nie wiedzieć po co. Dosyć głupawe uczucie. Transporter przeciął drugi pas jezdni i uderzył tyłem w drzewo. Całe szczęście, że szosa była pusta i nic nie jechało z naprzeciwka, bo dopiero ten ktoś by się zdziwił. Mną szarpnęło i to wszystko. Byłem zapięty w pasach i miałem zagłówek. Gorzej z autem - silnik po prostu wypadł na zewnątrz. 
Do Metropolii wróciłem autobusem i wszystko z ciałem było ok. Ale nazajutrz czułem się tak, jakby mnie ktoś całego poobijał dokładnie kijem - bolał każdy mięsień. Za kilka dni przeszło, ale gdzieś po dwóch tygodniach odezwała się kość ogonowa. Tak bolała, że nie można było siedzieć i spać, za to stać i chodzić owszem. Pomogła dopiero seria zabiegów, jakichś napromieniowań laserem, czy czymś takim. Od tego czasu kość ogonowa nówka nieśmigana. 
Oczywiście wtedy pasztecikowy biznes szlag trafił, bo zanim naprawili samochód, wypadłem z rynku. Kapitalizm zaczął rządzić pełną gębą. A Transportera sprzedałem.
Zanim to jednak nastąpiło, zdążyłem wejść w inny biznes. Przez kilka miesięcy raniutko rozwoziłem nim do sklepów pieczywo.
Kolega, Żyd polsko-niemiecki, za komuny mieszkał z rodzicami w Berlinie Zachodnim, ale jak się zmieniła sytuacja geopolityczna wrócił na stałe do Polski (był idealnym przykładem słowiańskiej mentalności i Zachód mu doskwierał), w Metropolii ożenił się z normalną Polką i miał z nią dwie córki, też normalne Polki. Za przywiezione pieniądze uruchomił piekarnię, bo wydawało mu się, że w nowej gospodarczej sytuacji będzie to dobry biznes. Przy czym o piekarni i o pieczeniu pieczywa miał mniej więcej takie pojęcie, jak chyba każdy z nas o budowie statku kosmicznego, czyli coś mu tam świtało. Stąd dochodziło do różnych dziwnych, nerwowych lub humorystycznych sytuacji. Na przykład rano każdy rozwoziciel, a było nas kilku i każdy miał swój rewir, starał się zapewnić 100% zaopatrzenia oczekujących go sklepów. A 100.% dla każdego nigdy nie było. Piekarnia nie wyrabiała, zawsze rano brakowało pieczywa, więc albo ten najwcześniej przyjeżdżający zabierał całą swoją pulę i szczęśliwy znikał, i szukaj wiatru w polu, albo się kłóciliśmy miedzy sobą i wyrywaliśmy sobie bochenki chleba lub bułki, albo wreszcie Kolega Piekarz ustalał Ty dzisiaj weź sam chleb, ale tyle ile potrzebujesz, Ty mało chleba, za to 100% bułek, a Ty w ogóle bez chleba, za to wszystkie pozostałe bułki i kajzerki! I powiedzcie im (właścicielom sklepów), że się dowiezie.
Więc jechałem do sklepów, podejrzewam, jak każdy z nas, z duszą na ramieniu, bo od razu, na wstępie, dało się słyszeć na miejscu Co tak mało?!, a potem było różnie. Do najłagodniejszych sformułowań należało Ale przecież tak nie może być! Zamawiałem/-am więcej! Trzeba było się tłumaczyć i świecić oczami. Pal diabli, jak tylko właścicielowi sklepu. Gorzej było, gdy piekarnia, nie dość że produkując za mało pieczywa, robiła to ze znacznym opóźnieniem Bo piec nawalił albo Zenek za późno przyszedł do pracy (pamiętajmy, że były początki kapitalizmu a mentalność jeszcze z tamtej epoki). Gdy się wreszcie podjeżdżało pod  sklep, od razu witał mnie tłum rozeźlonych klientów, którzy czekali i czekali na pieczywo. Na ich przykładzie wyraźnie było widać okres przełomu gospodarczego - karnie stali w długiej kolejce, jak za komuny, ale mordę darli i pomstowali na mnie, bogu ducha winnego, już jak za kapitalizmu. Do lżejszych reakcji kolejki, którą musiałem ignorować, byleby jak najszybciej wejść do środka z towarem, było Nareszcie! albo Co tak późno?! A potem, w środku, musiałem wysłuchać Co tak mało?! Przecież...
W tym wszystkim ciekawostką były kajzerki. Przez cały okres mojej pracy w piekarni swoją grubością nigdy nie przekroczyły 2. cm, zawsze niewyrośnięte a już wypieczone przypominały raczej swoim wyglądem podeszwy do butów i były przedmiotem wyzłośliwiania się właścicieli sklepów i ich drwin, a zwłaszcza takiego jednego, który był się okazał kumplem Kolegi Piekarza.
- Powiedz mu - nie wiem, dlaczego od razu mówił mi na Ty, gdy codziennie rano się u niego zjawiałem - że te kajzerki to kpina i paranoja.
Trzeba mu przyznać, że przynajmniej się nie czepiał mnie.
Więc tego samego dnia albo następnego rano wszystko Koledze Piekarzowi cytowałem.
- Powiedz mu - słyszałem w odpowiedzi - żeby nie pierdolił głupot!
Oczywiście tego nie przekazywałem, ale chętnie przekazywałem inne słowa Kolegi Piekarza, wypowiadane chyba w jego lepszym nastroju Powiedz mu, że nad kajzerkami pracujemy!
Tego końca pracy nad kajzerkami nie doczekałem. Musiałem zrezygnować z tej fuchy, bo w międzyczasie w szkole przybyło mi obowiązków.
Kolega Piekarz miał na imię Joachim. Od wielu lat nie żyje. Nie doczekał nawet pięćdziesiątki. Przeszedł kilka operacji mózgu, bo ciągle odnawiało mu się takie gąbczaste nowotworowe gówno zagrażające życiu. Kolejna operacja już nic nie dała.
Od tamtego czasu już nigdy nie widziałem się z jego żoną i córkami. Zdaje się, że na stałe wyjechały do Niemiec. Raz tylko byłem przypadkiem w tej podmetropolialnej miejscowości, gdzie funkcjonowała piekarnia. Zajrzałem przez bramę. Chyba zmienił się właściciel, bo jakoś tak było porządniej i ...smutniej. Wiedziałem, że wewnątrz na pewno już nie ma tej atmosfery i słowiańskiej duszy Kolegi Piekarza.
 
Zdarzało się, że Transporter służył od czasu do czasu celom przewozów osobowych. Oczywiście nie był do tego kompletnie przeznaczony, ani przystosowany. W kabinie było tylko jedno miejsce dla pasażera, a cała paka była taką sporą przestrzenią obudowaną blachą, że aż echo szło. Mógłbym w jej środku przytwierdzić na stałe do podłogi jakiś taboret i obok, do ściany jakiś uchwyt, żeby w czasie jazdy można było się czegoś trzymać, ale jakoś wtedy na to nie wpadłem.
Bywało tak, że po niedzielnym obiedzie, odwoziłem do domu I Teściową i jej siostrę, czyli Ciotkę. Pierwszej Teściowej wypadało zaproponować miejsce w kabinie, a Ciotce siłą rzeczy w pace. Godziła się na to bez problemu, bo za komuny musiały w takich razach wracać do domu tramwajem godzinę, a teraz były na miejscu za 15 minut.
W czasie jazdy Ciotka stała przyklejona do przedniej ściany oddzielającej kabinę od paki z twarzą przy takiej szybce i zaglądała do środka albo patrzyła na drogę starając się przewidzieć różne drogowe niespodzianki w postaci zakrętów sprytnie wtedy rozstawiając nogi, żeby się nimi umiejętnie zaprzeć. Ale raz, zdaje się, przesadziłem i w zakręt wszedłem zbyt ostro. Usłyszałem tylko za sobą łomot, potem turlanie się ciała po podłodze tam i z powrotem, by za chwilę szybko obejrzawszy się ujrzeć jej twarz za szybką.
- Żyjesz?! - wydarłem się.
- Żyję, żyję!
Na miejscu, gdy otworzyłem boczne przesuwane drzwi, ujrzałem Ciotkę lekko sponiewieraną i skołtunioną. Otrzepała się, trochę wygładziła spódnicę i wysiadła. Na twarzy miała uśmiech od ucha do ucha i była szczerze ubawiona. A spowodować, żeby była ubawiona, albo żeby się uśmiechnęła było nie lada sztuką. Wtedy mogła mieć jakieś 60 lat.
O innych prawach fizyki działających w czasie takich naszych wspólnych jazd nawet nie ma co wspominać. Gdy nieopatrznie zbytnio przyspieszałem, natychmiast słyszałem w rezonującym pudle, jak Ciotka drobi specyficznymi krokami lecąc do końca paki starając się nie upaść. Z głośnym uderzeniem zatrzymywała się na tylnej ścianie Transportera, by przy hamowaniu wracać z powrotem z tymi samymi efektami dźwiękowymi. Gdy się na moment oglądałem, przez szybkę dawała znać, że wszystko ok. Na miejscu zawsze była zadowolona i lekko uśmiechnięta.
Transportera wspominam więc bardzo miło, jako istotną część mojego życia i jako narzędzie do pierwszego wchodzenia w inicjatywę i kapitalizm. A że narzędzie czasami się  psuło...
 
CZWARTEK (05.11)
No i dzisiaj w Powiecie wysłałem 13 zaproszeń na moją 70 - tkę. 

Wszystkie poleconym za smsowym potwierdzeniem odbioru. W domu napisałem do adresatów, że wysłałem, żeby się spodziewali i żeby każdy z nich i każdy na swój sposób się nie stresował, zwłaszcza na widok awizo, i koniecznością pójścia na pocztę. Poprosiłem również, żeby smsowo mi potwierdzili, gdy zaproszenia otrzymają.
 
U Sąsiadów chłonęliśmy historię, jak to Sąsiad Filozof starł się słownie na swoim polu ze Szwedem. Może przyjdzie moment, żeby o tym opowiedzieć. A Sąsiadka realistka dała nam tylko 30 jaj. Kury się nie niosą. Więc teraz jaja zamówiliśmy z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Ale jaja! Żeby aż tak!

Po południu prace zacząłem od malowania belek. Upadek I Tak Jak Mówię był klasycznym przykładem, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wspólnie, gdy już się pozbierał z ziemi, wymyśliliśmy wzmocnienie tej krawędzi tarasu, z której spadł, wychodząc ze słusznego założenia, że limit spadania z tegoż został wyczerpany i lepiej, żeby to nie spotkało przyszłych gości. Stąd postanowiliśmy dołożyć kilka belek. Musiałem mu je przygotować na sobotę.
A potem poszedłem do przyjemnej pracy. Powoli i systematycznie, dzień w dzień, usuwam z brzegu Stawu wyschnięte, paskudnie wyglądające Tryfidy z postanowieniem, że na wiosnę od razu, jak się tylko pojawią, potraktuję je żyłką, więc problem jesiennego wysychania zdejmę im z głowy.
Akurat wszedłem w etap wycinania sekatorem Tryfida po Tryfidzie na jedynym stromym zboczu, więc zmyślnie ustawiłem sobie na nim długą drabinę, po której mogłem się swobodnie poruszać w dół i do góry. To jednakże nie uchroniło mnie przed wodą. W którymś momencie prawa  noga ozuta w czeski roboczy but ześliznęła się ze szczebla i wpadła do wody. Taki nasiąknięty pracowałem jeszcze z godzinę, bo szkoda mi było przerywać. Ale w domu poczułem, że to nie żarty. Czułem się przemarznięty i zaczęło mnie kłuć w lewym uchu, bo organizm tak ma, że na krzyż - jak prawa noga, to lewe ucho. To zacząłem się rozgrzewać. Najpierw na pierwszy ogień poszedł specjał na orzechu laskowym o mocy 40%, potem gorąca herbata ze świeżym imbirem, dalej podwójne skarpety, wkroplenie przez Żonę do kłującego ucha nadtlenku wodoru (H2O2) i położenie się do łóżka o 19.00.
Powtórzę - nie ma tego złego...
 
PIĄTEK (06.11)
No i rano nic mi nie było, ale jednak czułem lekki dyskomfort i byłem trochę nieswój.
 
Czujnie wsłuchiwałem się w swój organizm. Ponieważ nic mi groźnego nie przekazywał, zabrałem się za opróżnianie naszej przyszłej i docelowej sypialni. 
Od końca kwietnia, po przeprowadzce, na jej środku stała taka olbrzymia kupa mebli z Naszego Miasteczka i z Naszej Wsi przykryta folią, która z biegiem miesięcy pokryła się ohydną warstwą budowlanego pyłu. Nawet nie wiedziałem, że widok ten tak gnębił Żonę. Zakodowała w sobie bez nadziei, że tak już będzie zawsze.
Każdy mebel lub jakąś część wynosiłem na taras (w sypialni został wykuty otwór i zamontowane drzwi do niego prowadzące), pył wymiatałem kompresorem i odzyskany produkt odstawiałem na bok.
Nagle, po kilku godzinach pracy, sypialnia stała puściutka i od razu zrobiła się przyszłą sypialnią. A jak zabrałem się jeszcze za klubownię, Żona nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu i mocno się wzruszyła. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że zadziałał efekt kozy, ale fakt stał się faktem.

Na to wszystko przyjechał Cykliniarz Anglik. Najpierw przy kawie uzupełniłem sobie i uporządkowałem wiedzę o jego ciekawym życiu. Okazało się, że obecna żona jest jego trzecią. Z pierwszą ma jedną córkę, z drugą dwie, a z obecną jedną. Coś podobnego do Pierwszego Męża Żony, tylko że on z pierwszą miał córkę, moją obecną Pasierbicę, z drugą dwóch synów, by z trzecią "wrócić" do córki.
Z Cykliniarzem Anglikiem obgadaliśmy front robót, nie tylko cykliniarskich, bo skoro ich zakres przerósł Basa i Barytona... Zamysł jest taki, żeby całkowicie zamknąć prace i w całości przygotować tę drugą część na górze, w przyszłości naszą, żeby móc się tam już na stałe przeprowadzić, a tę obecną, gościnną, udostępnić mu do prac wykończeniowych.
O zmierzchu musiałem jeszcze raz malować belki. Tylko sumienność i odpowiedzialność zmusiły mnie do takiego, niezbyt przyjemnego, incydentu pod koniec dnia.

Wieczorem napisała Córki Na Komunię Posyłająca, że wczoraj zmarł tato Konfliktów Unikającego. Poprosiliśmy, żeby nam napisała, kiedy będziemy mogli porozmawiać. Ale Konfliktów Unikający za jakiś czas zadzwonił sam. Długo rozmawialiśmy. 
Jego ojca widziałem może ze dwa razy. Ale zawsze był w różnych opowieściach i rodzinnych sytuacjach Konfliktów Unikającego.

SOBOTA (07.11)
No i rano przyjechał z ojcem I Tak Jak Mówię.
 
Cały i zdrowy, tylko trochę poobijany. Taras skończył.
Ja zabrałem się za klubownię, którą wczoraj już trochę zdążyłem nadgryźć. Od razu stworzyłem sobie na tarasie takie ergonomiczne miejsce pracy. Na ławie ustawiałem po cztery paczki książek, obok butelkę Pilsnera Urquella, siadałem na taborecie i kompresorem wyrzucałem pył zgromadzony przez pół roku, bo co z tego, że cała sterta książek była przykryta folią? I tak kurs po kursie, czyli moja ulubiona monotonna chińszczyzna - łyk Pilsnera Urquella, odkurzanie przy łomocie kompresora, kolejny łyk, odstawianie pod ścianę tarasu, kolejne dwa kursy do klubowni po kolejną zakurzoną partię, łyk, odkurzanie, łyk i tak kilkadziesiąt razy.
Gdy skończyłem klubownię, Żona nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Oba pomieszczenia stały się przyjaznymi i funkcjonalnymi.  Była tak szczęśliwa, że teraz spokojnie przez jakieś pół roku będę mógł na tym jechać. Na pewno na hasło A pamiętasz, jak wyglądała sypialnia i klubownia? przejdzie do porządku dziennego nad moimi różnymi uchybieniami i będzie bardziej wyrozumiała i tolerancyjna. Na kolejne pół będę musiał coś wymyślić.
Dla dobrego samopoczucia, korzystania ze swobodnego oddychania i dla dywersyfikacji mięśniowego wysiłku znowu trochę popracowałem sobie nad Stawem. Pomny wczorajszych doświadczeń pod płotem ustawiłem Pilsnera Urquella, co było oczywiste, ale obok położyłem smartfona. Bo gdybym tak miał go standardowo w kieszeni i wpadł do Stawu?... I tak już mam z nim wystarczająco dużo problemów, bo z racji popękanej szybki samoistnie i niespodziewanie likwiduje mi kontakty z książki telefonicznej, oczywiście te najbardziej używane. Żona już kilka miesięcy temu kupiła mi taki stary-nowy egzemplarz i wystarczyłoby tylko przepisać kontakty i mogłoby być super. Ale sama myśl o żmudnym przepisywaniu każdego numeru... I niech mi od razu różni tacy, na przykład Syn, się nie wymądrzają i nie doradzają, że przecież są specjalne programy, które przepiszą w sekundę, bo sprawa jest bardziej skomplikowana. Powiem prosto - skoro Żona nie widzi takiej automatycznej możliwości, to pozostaje przepisywanie ręczne. Koniec. Kropka. A do takiej metody zabieram się jak pies do jeża, bo już wiele razy przez ten koszmar przechodziłem. To już wolę malowanie.
 
Dzisiaj odezwał się Sąsiad Muzyk. Nie widzieliśmy go, ani nie słyszeliśmy dobrze ponad miesiąc. Okazało się, że razem z żoną przeszli Covid-19 i teraz, po kwarantannie, zabrali się w ogrodzie do nadrabiania zaległości, za co przepraszał. Miło było słyszeć życie po tamtej stronie płotu. Praca traktorka zupełnie mi nie przeszkadzała, zwłaszcza że ja odwzajemniałem się kompresorem przy czyszczeniu książek.

NIEDZIELA (08.11)
No i dzisiaj odwiedziliśmy Córcię w jej, to znaczy w ich Dziurze Marzeń. 

Żona, Berta i ja. 
Świadomie piszę Córcię, bo Zięcia nie było. Programowo, dla swojego zdrowia psychicznego, unika wszelkich osobników o moim nazwisku i ja to rozumiem. Wiem, że z jego strony nie ma żadnej ostentacji. Przy czym czekam spokojnie, aż mu się zmieni, przynajmniej w stosunku do mojej osoby.
Córcia jest co prawda panieńsko mojego nazwiska, ale to inna bajka, bo jak kiedyś mi Zięć odpisał, ona jest dla niego najważniejsza.
Oglądaliśmy z Żoną Dziurę Marzeń, a Córcia nas oprowadzała wiedząc doskonale, z jakimi odbiorcami tematu ma do czynienia. Miejsce stało się jeszcze bardziej klimatyczne i widać rękę Zięcia, jego ojca i Córci. Ogrom prac wykonanych od 2012 roku, na pierwszym etapie tylko przez teścia Córci, bo oni  sami byli wtedy przez cztery lata w Stanach. Imponujące.
A i tak clou programu była Wnuczka. 1.listopada skończyła roczek. Od samego początku patrzyła na mnie uważnie, badawczo i nieufnie, zwłaszcza że dość natrętnie się przymilałem. Świetnie rozumiała, że mówiłem No chodź  do dziadka na rączki, bo natychmiast mocniej przywierała do matki. Po pewnym jednak czasie jej żelazna wola słabła i dawała się omamić podstępną gadką dziadka. Trochę na siłę brałem ją na ręce. Szybko się orientowała, u kogo jest i natychmiast zaczynała dramatycznie płakać. Na chwilę tylko dawała się ogłupić i odciągnąć swoją uwagę od sedna problemu, gdy dziadek pokazywał ciekawe drzwi lodówki, jak się otwierają lub uruchamiał piekarnik świecący wtedy na niebiesko. Trwało to jednak chwilę, bo u Wnuczki wracała trzeźwość umysłu i z powrotem zaczynała wyć za matką.
Ale za jakiś czas mogłem już z Wnuczką robić wszystko. Była kupiona. Więc w czasie obiadu przy stole razem waliliśmy w blat, podstępnie kroczącymi palcami zbliżałem się do niej i za chwilę ją łaskotałem wszędzie, gdzie się tylko dało, więc potem wystarczyło, że widziała moje palce, jak chodzą po stole, żeby chichotać i piszczeć. Dawała paluszki do gryzienia i za każdym razem przy zębowym uścisku dziadka otwierała z wrażenia buźkę, by powtarzać to wielokrotnie. Starała się ściągnąć moje okulary i dawała się bez problemów wziąć na ręce. Była taką słodyczą pachnącą jeszcze niemowlakiem, ale już człowiekiem z poczuciem humoru, rytmu i rozumieniem sytuacji. Przy tym wszystkim potrafiła się zająć sobą i dać porozmawiać.
Córcia 2. listopada rozpoczęła pracę i jak na razie wszystko wygląda fajnie oprócz różnych covidowskich dziwactw i utrudnień. Na przykład do tej pory na żywo nie widziała swojej szefowej, która przecież przyjmowała ją do pracy. Zdalnie oczywiście.
Do wszystkich spraw, w tym do wychowania dziecka, podchodzą z Zięciem zdroworozsądkowo, co bardzo się nam podobało.

Do domu wracaliśmy w okropnych warunkach. Ciemno to pal diabli, ale była taka mgła, że droga przy braku jakichkolwiek linii zlewała się z poboczem, tak że połowę trasy można było jechać góra 40 km/godz., a czasami nawet 30. Zamiast godziny i 40. minut jechaliśmy dwie i 30. O stresie nie będę wspominał.
Ale o dziwo wcale od razu nie padliśmy do łóżek, tylko bardzo długo rozmawialiśmy na temat skomplikowanych i specyficznych relacji rodzinnych w ogóle, ze szczególnym uwzględnieniem tych dotyczących rodziny o moim nazwisku. Było o czym rozmawiać.
 
PONIEDZIAŁEK (09.11)
No i dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem Poczty Polskiej i jej sprężystego działania.
 
Jak również pod znakiem reperkusji z tego wynikających. Ale o tym już nie mam sił pisać. Rąbanie drewna na zapas i Staw zrobiły swoje.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.48.