poniedziałek, 16 listopada 2020

16.11.2020 - pn
Mam 69 lat i 351 dni.

WTOREK (10.11)
No i wczoraj wieczorem już nie miałem sił. 

Można by się krytycznie zastanawiać w takim przypadku nad kondycją 70-latka, co robię dosyć obsesyjnie. Z drugiej strony łaskawym okiem patrzę na swój organizm, bo nawet normalny 40-latek po dziennej fizycznej harówie nie miałby wieczorem sił do intelektualnych wygibusów.
Więc nie jest źle.
 
Wczoraj Poczta Polska działała jak szalona profesjonalistka. Po południu co chwilę przychodziły smsowe potwierdzenia dostarczenia przesyłek, czyli moich zaproszeń. A potem co sprawniejsi i poczuwający się potwierdzali smsem, że zaproszenie dostali. A Czarna Paląca nawet zadzwoniła. 
Obie strony od początku nie łudziły się, że przyjazd jej i Po Morzach Pływającego będzie możliwy, skoro akurat Po Morzach Pływający będzie po nich pływał co najmniej do końca stycznia. Koronawirus i Banda Bydlaków były w tej sytuacji niezbyt liczącą się przeszkodą, nawet gdyby nią były.
W tej prostej i oczywistej sytuacji głównym tematem rozmowy stał się smród. Smród sam w sobie jako zjawisko biologiczno-chemiczne niezbyt przyjemne, zwłaszcza gdy się zagnieździ w sypialni. Okazało się, że coś dużego, według relacji Czarnej Palącej, która słyszała to na własne uszy, wlazło, nie wiedzieć którędy, pod dach domu, a stamtąd nad sufit sypialni i zdechło. Widocznie nażarło się myszy albo mysiego truchła, bo wcześniej Czarna Paląca nie mogła spać, tak grasowały nad głową, więc wyszła z siebie i potraktowała je trutką, zdaje się wolno działającą, żeby się nie skapnęły. Nie chciałem wymądrzać się i mówić Czarnej Palącej w jej trudnej sytuacji, że wolno działające to się podaje szczurom, bo inteligentne. Jeśli taki jeden z drugim zobaczą, że ziomal padł, to za Chiny nie ruszą. Ale mysz?
Czarna Paląca jest na tyle zdesperowana, że postanowiła wezwać sąsiada, który posiada taką peryskopową kamerkę na giętkim wysięgniku rodem z filmów akcji, którą posługują się specjalne  grupy antyterrorystyczne chwilę przed ogólną rozpierdziuchą, czyli przed wyważeniem drzwi specjalnym młotem, przed użyciem zaraz potem granatów hukowych i dymnych, i wrzaskami komandosów w świetle laserowych świateł CLEAR! 
Gdyby udało się sąsiadowi wypatrzeć zwłoki, to Czarna Paląca jest gotowa zlecić mu wyrąbanie połowy sufitu ( nie wierzę, że dokona precyzyjnie lokalizacji, bo to jest możliwe tylko w wyżej wymienionych filmach), pozbyć się truchła nie wnikając czym było za życia, a potem dziurę załatać.
Bardzo delikatnie starałem się ją odwieść od tego zamiaru rodem z filmów akcji sugerując, że wszystko ma swój kres, a więc śmierdzenie też. Wyśmierdzi się i będzie po zawodach. Po co od razu dewastować dom?
Opierałem się na doświadczeniach z Naszej Wsi. Małoż to razy śmierdziało u nas zdechłą myszą, mimo że nigdy nie stosowaliśmy trutek, tylko, wyłącznie ja, takie proste, efektowne i efektywne urządzenia zatrzaskowe, z którymi Żona nie chciała mieć nic wspólnego, i po zastosowaniu których przeze mnie rano wypychała mnie pierwszego do kuchni, mimo że przecież mysz nie zdążyła się zaśmierdnąć. A śmierdzieć mogło tylko wtedy, gdy na przykład taka jedna z drugą wlazła do piekarnika, a po jego uruchomieniu...To śmierdziało dwa, trzy dni i wielkie  mi halo. Fakt, nigdy nam nie zrobiły takiego numeru w sypialni, a poza tym były zdecydowanie mniejsze od tego czegoś u Czarnej Palącej.
Póki co Czarna Paląca przeniesie się chyba na górę, a za nią Banda Bydlaków, chociaż tam na dole, w sypialni, w nocy ani Bydlakowi Starszemu, ani Bydlaczce Młodszej smród nie przeszkadzał, co więcej stanowił swoistą narkozę. Ale instynkt stadny zadziała i psy powędrują za swoją panią.
Pozostaje tylko problem ciuchów. Cała jedna ściana sypialni jest zabudowana szafą. A smród ma to do siebie, że w takie rzeczy lubi włazić. Ot proste prawa fizyki - duża powierzchnia adsorpcji. A później, o dziwo, proces odwracalny, desorpcji, jest dużo trudniejszy i takiego smrodu nie można  się pozbyć. Póki co Czarna Paląca twierdziła, że obudowa szafy jest na tyle szczelna, że smrodu nie wpuszcza. Ale co chwilę chodzi i obserwuje, to znaczy wącha. Bo jak tylko dostrzeże, to znaczy wywącha pierwsze niepokojące symptomy połączenia odzieży ze smrodem, to natychmiast całą szafę wykipruje i odzież przerzuci gdziekolwiek, byleby jak najdalej od tego feralnego miejsca.
Ot uroki życia na wsi. To dziwić się, że Po Morzach Pływający po nich pływa?

A propos Chin, wcześniej przywołanych. Wczoraj odezwała się po kilku miesiącach milczenia PostDoc Wędrująca. Zaczęła bardzo kulturalnie. Nie, żeby nigdy tak nie zaczynała, ale ponieważ tak długo się nie odzywała, rzuciło mi się to w oczy.
- Cześć Żono i Emerycie. (zmiana moja) - zaczęła. - Mam ostatnio pewne opoznienie w czytaniu bloga, ale teraz to chyba zostalam "wywolana do tablicy" 😊 (cały czas pisownia oryginalna). Bardzo dziekuje za rozwazenie mojej prezencji na Emeryta (zmiana moja) 70-tce 😊)) Bardzo mi milo!! I gdyby nie Covid to moglby sie solenizant zdziwic.. No, ale Covid jest I czasy kiedy sobie latalam wte- I wewte miedzy kontynentami sie skonczyly ( na razie, I na nie wiadomo jak dlugo ...).
Tak ze zyczen na razie nie skladam ( bo to ciut za wczesnie) tylko pisze z "updatem"z Chin.
Tutaj nie ma (puki co) drugiej fali, I genaralnie wewnatrz Chin zycie sie toczy teraz prawie normalnie. Tzn sa caly czas kontrole temperatury, aplikacje "sledzace", w metrze, samolocie, pociagu maseczki itp.  Ale wewnatrz jest w miare normalne zycie.
Za to Chiny sie dosc skutecznie zamklnely "na zewnatrz". Reguly zminiaja sie dosc czesto. W tej chwil (od marca) nie ma morzliwosci wjazdu do Chin na vizach turystycznych. Na wizach pracowniczych mozna od oklolo miesiaca, z tym ze trzeba 1. Miec test przed wejsciem do samolotu (test z max 48 godzin) potem sie laduje na kwarantannie na conajmniej 7 dni w "desygnowanej placowce"natepne 7 dni moze byc ewentualnie w domu (jesli dom sie nadaje). Poza tym loty do Chin sa totalnie okrojone, np Lufthansa miala "normalnie"3 loty dziennie z Szanghaju a teraz sa 5-7 lotow na TYDZIEN z CALYCH Chin. Tak ze dostac bilet to nie jest prosto I kosztuje bardzo duzo.
Na moim Univerytecie powoli ludzie zaczynaja wracac, chyba 3-4 osoby z zagranicznych profesorow wrocily ostatnio. Ale wiele osob caly czas nie moze wrocic. W lutym czyli kiedy ja wrocilam, nikt nie wracal bo wtedy jeszcze Chiny byly "niebezpieczne". 
Ja ogolnie ciesze sie ze wrocilam w tym Lutym, jakby nie to pewnie dalej bym byla w Polsce, co jednak jak tu pracuje I mailam 4 sudentow do obronienia magisterki byloby trudne.
Tak ze teraz jestem "uziemiona"w Chinach. W zwiazku z tym staram sie tu cos pozwiedzac – szukajac miejsc nie zatloczonych. Bylam w gorach/wyspach w okolicy Szanghaju, w tzw "wewnetrznej Mongolii", tydzien temu na weekend w "Zotlych gorach" z moimi studentami (pare zdjec w zalaczeniu) a na Nowy rok mam zabookowany wyjazd do Harbinu gdzie odbywa sie festiwal snieznych rzezb. 
Ale brakuje mi Europy I znajomych. 
Ucalowani
PostDoc Wędrująca (zmiana moja)
 
Specjalnie umieściłem cały jej tekst, jako pewną ciekawostkę osobniczo-socjologiczno-kulturowo-językowo-signumtemporisową. 

Dzisiaj rano we troje wyjechaliśmy do Metropolii. Stąd też, gdy ledwo wstałem, wywiesiłem flagę, żeby nie zapomnieć. Gdyby tak się stało, nie darowałbym sobie i cały wyjazd miałbym spieprzony i, znając siebie, kombinowałbym, jak by tu wrócić (raptem 40 minut jazdy w jedną stronę i drugie tyle w drugą), żeby Żona nie pukała się po głowie. Na szczęście do tego nie doszło, to znaczy doszło do dumnego zamocowania drzewca i pięknego powiewania biało-czerwonej.

W Szkole, oprócz dokumentacji dydaktycznej, dotknęliśmy z Dyrektorem tej dotyczącej rozliczenia dotacji i tej związanej z rozliczeniami kosztów wynajmu pomieszczeń, czyli obszaru współpracy z właścicielem budynku. Szczególnie ta trzecia sprawa zrobiła wrażenie na Dyrektorze, bo okazało się że ma jakiś problem z rozliczeniami mediów, więc mu pokazałem segregator, którego on jeszcze nie tykał, a w którym była zebrana cała dokumentacja prowadzona przeze mnie przez te wszystkie lata (Szkoła w tej siedzibie rozpoczęła 9. rok działalności), a z niej precyzyjnie wynikało co, kiedy i za ile. Co więcej, można było sobie zawsze porównywać różne elementy rok do roku i na tej podstawie wyciągać wnioski i wyłapywać błędy lub nieścisłości. Toteż Dyrektor od razu poleciał do zarządcy budynku i posługując się mocną argumentacją w postaci stosownych zestawień nadał sprawie bieg.
Na mnie zaś duże wrażenie zrobił drobny epizodzik. W czasie gdy akurat Dyrektor był nieobecny, przyszła do sekretariatu słuchaczka I roku. Akurat stałem w progu, więc pytanie skierowała do mnie.
- Przepraszam, czy jest może pan dyrektor?
- Nie, nie ma, na chwilę gdzieś wyszedł, ale zaraz będzie. - odparłem po sekundowej zwłoce i zacukaniu się.
I tak uważam za swój osobisty sukces, że docieranie do mnie w takiej sytuacji, że już nim nie jestem, trwało tylko sekundę. Na tyle krótko, że słuchaczka się nie spostrzegła, a moje zacukanie się mogła wziąć za zastanawianie się, Gdzież to Dyrektor mógł wyjść?
Po wszystkim zadumałem się filozoficzno-nostalgicznie. Odejmując 20 lat z mojego życia, czyli etap młodości, zostało 50 dorosłego. Z tego 26, czyli ponad połowę, byłem dyrektorem.  

Po zakupach czekaliśmy w domu na Pasierbicę. Umówiliśmy się, że sama przywiezie do Nie Naszego Mieszkania dzieci, bo ich odbiór z przedszkola dla niej samej stanowi poważne wyzwanie, a co dopiero mogłoby być, gdyby nagle przed jego drzwiami pojawili się dziadkowie, czyli "osoby z grupy największego ryzyka". Rodzice absolutnie nie mogą wejść do środka i karnie czekają w kolejce na dworze, bo panie nie wyrabiają się z wydawaniem. Trzeba każde dziecko ubrać, a przy nie własnym jest to problem i wszystko wydłuża się w czasie i obowiązkowo na wyjściu (zdaje się też) zmierzyć mu temperaturę. Przy czym, według Pasierbicy, ten sam termometr potrafi pokazać, np. 37.0 stopni, co grozi rano nieprzyjęciem dziecka, by za chwilę przy powtórnym pomiarze pokazać 36,6, a przy trzecim jeszcze inną. Biedne dzieci i...rodzice.
Dodatkowo w modułach tygodniowych lub krótszych, zależy, co wymyśli rząd, zmieniają się zasady wydawania, więc nie będąc na bieżąco można się ciężko zdziwić. Raczej krańcowo nie doszłoby do nie wydania, ale ile trzeba byłoby stresu, żeby odzyskać własne dziecko.
Kolejny elemencik paranoi.

Popołudnie spędziliśmy z Q-Wnukiem i z Ofelią według wypracowanych standardów dając oczywiście ze wszystkim radę. Jedynym novum była prowokacja Ofelii do brutalnej szarpaniny, przerzucania jej przez moje kolana głową w dół, do podłogi, na zabij się, przy jej wrzaskach i ciągnięcie jej po podłodze za jedną nogę, takoż przy wrzaskach. I ciągle nie miała dosyć. Q-Wnuk nie brał w tym udziału, co było kolejnym małym dowodzikiem świadczącym, że wyrasta. Nawet nie dawał się specjalnie sprowokować, gdy mu na łeb wrzucałem jego ukochaną siostrzyczkę, oczywiście przy jej wrzaskach, dobrze ją ugniatając.
Dopiero się wkręcił, gdy zniknąłem w sąsiednim pokoju gasząc tam światło i gdy zapadła straszna cisza.
- Ja tam nie pójdę! - odezwał się do Ofelii. - Idź ty!
Zawsze w takich razach lub innych podejrzanych wypycha swoją siostrę, a przecież nikt mu nie każe iść. Ta do tej pory dawała się wrabiać i szła z duszą na ramieniu, skoro starszy brat kazał, ale teraz brutalnie odmówiła. Pomijam, że się bała, ale widać, że powoli daje odpór bratu.
Niepostrzeżenie przeniosłem się do przedpokoju i co jakiś czas tylko gasiłem lub zapalałem światło. Za każdym razem wrzask był nieziemski. A gdy kilka razy zza framugi, tuż przy podłodze, ukazywała się głowa Q-Dziadka, następowało apogeum.
W końcu Żona nie wytrzymała i zaprotestowała.
- Przestań! - to było do mnie, chociaż ja zachowywałem się bardzo cicho. - Takich zabaw nie uznaję!
To przeszliśmy do etapu wyciszania, położenia Q-Wnuków do łóżka i zaaplikowania im serii bajek. A to już jest zawsze domena Żony - włączenie laptopa, znalezienie bajek, ustalenie ich ilości i nadzór nad całością. Ja wtedy mam okazję, żeby natychmiast położyć się do łóżka.
 
ŚRODA (11.11)
No i dzisiaj w nocy dostaliśmy w kość.

Od Ofelii.
Jakoś tak o północy zaczęła płakać, więc się zerwałem, poszedłem do pokoju dzieci i zacząłem ją uspokajać myśląc, że może przyśniło jej się coś złego, np. Q-Dziadek. Ale płakała dalej. To wziąłem ją na ręce. W końcu przyszła Żona. Uspokajała, uspokajała, aż w końcu skończyło się tym, że Ofelię przyniosła do naszego łóżka. Za jakiś czas przełożyła ją z powrotem i gdy już prawie zasypiałem, znowu zaczęła płakać. Resztę nocy spędziła u nas śpiąc oczywiście, czego za bardzo nie można było powiedzieć o nas.
Rano się okazało, że się w łóżku zesikała. Chyba miała jakieś problemy z pęcherzem, bo dzień wcześniej to samo jej się przydarzyło w przedszkolu. Więc musiało dokuczać jej we śnie. Ale za dnia wyraźnie przestało, bo pamiętając wczorajszy wieczór usiłowała mnie sprowokować do rozróby.
Nie dałem się.
W sytuacji pęcherza i lekkiego katarku Ofelii zrezygnowaliśmy z wyjścia do parku, a jest to zawsze żelazny punkt programu, gdy Q-Wnuki są w Nie Naszym Mieszkaniu.
Wczesnym popołudniem odstawiliśmy je do Krajowego Grona Szyderców. Przy okazji załapaliśmy się na drobną obiadową przekąskę w postaci ziemniaków z grzybami. Pychota.

Gdy przyjechaliśmy do domu, panowała zimnica. Żonie ona zawsze od razu odbiera sporo sił witalnych, więc ustaliliśmy, że jak się wypakujemy, posegregujemy zakupy i zorganizujemy, położy się wcześniej do łóżka. Ja miałem sobie spokojnie pisać i dokładać do kozy, a wieczorem wyjść z Bertą. 
Rozpaliłem, Żona siadła przy kozie grzejąc się i od razu przypomniała się nam sytuacja z Dzikości Serca. To nas rozśmieszyło i podbudowało, bo jak tu narzekać, skoro po przyjeździe zastaliśmy w mieszkaniu 15-16 stopni, a wtedy wewnątrz było minus 9 (na zewnątrz minus 20) i Żona nie chciała wyjść z piwnicy, skoro tam było równe zero. Działała prosta logika.
Ustaliliśmy, że drzwi do sypialni przez ten cały czas będą otwarte, żeby wpadało ciepło, Żona się opatuli kołdrowymi warstwami, na głowę założy czapkę, na uszy słuchawki od audiobooka i będzie git.
Gdy przyszedłem za jakiś czas, rzeczywiście tak było. Nos, ten podstawowy probierz i wskaźnik temperaturowego stanu Żony był ciepły. To niezwłocznie uciekłem, bo zaczynało bardzo szybko łupać po kościach.
Rozsiadając się do pisania zajrzałem do kalendarza. I całe szczęście, bo przegapiłbym mecz Polska - Ukraina. Wiadomo, jak to jest. O jakimś wydarzeniu - czyichś imieninach, urodzinach, itp. - pamięta się grubo wcześniej, nawet w przeddzień, a potem, w konkretnej i jedynej chwili, przychodzi dziwna amnezja. Może mózg zdążył się wyeksploatować wcześniejszym obrabianiem danego tematu? Przechodząc przez takie przypadki wielokrotnie i wiedząc, co może być, zapisuję w kalendarzu. Często się zdarza, że to też nic nie daje, bo jeszcze trzeba pamiętać, żeby do niego zajrzeć. Na szczęście mam w sobie wyrobiony taki dyrektorski nawyk.
Mój zapis, który ujrzałem, niezwykle mnie uradował. No bo Święto Narodowe, mecz reprezentacji narodowej - wieczór miał być motywacyjnie przedłużony, więc można było palić w kozie i palić. A potem z tego wszystkiego zrobił się niezaplanowany, nieprzewidziany i spontaniczny Nieokrzesany Bal Murzynów, do którego przyłożyła się DROBNA obiadowa przekąska u Krajowego Grona Szyderców, zjedzona 6 godzin temu, więc zdążyłem o niej zapomnieć, ale żołądek nie.
NBM zawierał tylko dwa minusiki. Nie mogłem zamknąć drzwi do sypialni, żeby nie zmrozić Żony, a w związku z tym musiałem na uszy założyć słuchawki, a tego nie lubię, bo mnie izolują od otoczenia. Ale pozostałe jego parametry były spełnione.
Nakroiłem sobie sporą ilość wędzonego boczku w takich cienkich pasownych plasterkach, do tego podobnie ser kozi, obok ułożyłem dwie cebule, te w grubych plastrach, i cztery ząbki czosnku pokrojone na drobne kawałeczki. Każdy kęsowy (kęsny?) zestaw był taki sam. Plasterek boczusia i koziego sera, do tego gruby kawałek cebuli, a po nasyceniu się jej smakiem i wyżeraniu mi gardłowych wnętrzności doprawiałem się czosnkiem. To wszystko delikatnie, małymi łyczkami, popijałem czystą Żubrówką (nie wiem, skąd się wzięła w domu; Luksusowej nie było, bo mam ostatnio poważny dylemat z racji dodawania przy jej produkcji zboża do ziemniaków), na tyle delikatnie, że przez cały mecz zeszły raptem dwa kieliszki.
No i byłem sam, bo Żona spała (audiobookowe druty wychodzące z uszu ją dawno uśpiły). 
Wprost bosko! Biorąc pod uwagę fakt, że wygraliśmy 2:0 i że zdążyło się zrobić ciepło, czy można było jeszcze czegoś oczekiwać od życia?
Sam mecz mi się podobał. Ukraińcy grali lepiej, ale to jest piłka nożna i brutalnie liczy się tylko zwycięstwo. Nie chcę przez to powiedzieć, że nasi grali źle. Skoro praktycznie wystąpił rezerwowy skład, należy im się uznanie i szacunek, zwłaszcza za bezwzględną umiejętność wykorzystania błędów przeciwnika. A kilku młodych, rozpoczynających karierę reprezentacyjną, świetnie rokuje.
 
CZWARTEK (12.11)
No i dzisiaj był dzień kompletnie bez fachowców.

Nastawiłem smartfona na 07.00 chcąc trochę odespać mecz, ale i tak zegar biologiczny kazał mi wstać o 06.00. W sumie niepotrzebnie, bo Bas z Barytonem owszem przyjechali, ale żeby zameldować, że wracają do łóżek, bo przyczepiła się ich jakaś franca. Bas ledwo mówił, a Barytona trzęsło. Oczywiście tak się porobiło, że w związku z tym niewysłowione myśli pobiegły w jedynym, chorym, nomen omen, kierunku i że nie można już było spokojnie założyć i spokojnie przyjąć do świadomości, że to zwykłe jesienne przeziębienie albo jakaś tam grypa.
Potem okazało się, że Cykliniarz Anglik przyjedzie ze wszystkim dopiero w poniedziałek, a facet z Wakacyjnej Wsi też jakoś tak zacznie przywozić nam partiami 20 kubików dębu, mimo że umawialiśmy się na koniec tego tygodnia. Znowu wszystko przyjęliśmy spokojnie - dopust boży i Powiatowstwo.
To zabrałem się od rana za wieszanie karniszy w naszej przyszłej sypialni, tej na górze, obok klubowni, do której Żona lata gotować. I tu czekała mnie niespodzianka. Szedłem na pewniaka mając doświadczenie z wieszania dwóch  sztuk w obecnym naszym mieszkaniu. Nie wiedziałem tylko, że Bas z Barytonem przy obróbce okna zrobili szutkę i że przez nią karniszowe wsporniki należało przymocować do ściany, raz o litym murze, a raz o regipsie. A z regipsem nigdy nie miałem doświadczenia.
To wykorzystaliśmy sytuację i wpadliśmy do Powiatu - tam i z powrotem. Ot tak dla rozrywki. Rozrywką był bankomat, to ja, poczta i odebranie poleconego - to Żona. A po drodze, w naszej hurtowni temat mocowania na regipsie przedyskutowałem i kupiłem odpowiednie kołki.
Po powrocie Żona zachowała przytomność umysłu, co mnie, co tu dużo mówić, uratowało przed komplikacjami i pewnym pomstowaniem.
- A może byś przećwiczył mocowanie tych kołków na jakimś kawałku płyty, skoro nigdy tego nie robiłeś? - Na pewno znajdzie się jakiś odpad.
Ugiąłem się od razu, jak nie ja. I całe szczęście.  Wywierciłem w płycie otwór o średnicy, jak do muru, ale plastikowy kołek nie dawał się wkręcić, a przy użyciu większej siły niebezpiecznie się wyginał grożąc rozwaleniem otworu w płycie. Co by było, gdybym takie próby robił na żywym organizmie? Znowu jak nie ja sięgnąłem po opis na opakowaniu. Sprawa była bagatelna. Należało wywiercić większy otwór i potem dopiero wkręcać kołek. Poszło jak po maśle. 
Karnisz zamontowałem, ale sumarycznie to nieźle się nagimnastykowałem zmuszony do nauki i kombinowania. Poza tym dziesiątki wejść po drabinie i takoż zejść, schylania się za każdą śrubką i innym duperelem, zrobiły swoje.  Wieczorem gnało mnie do łóżka, a zawsze przy tak wczesnym gnaniu wspiera mnie Żona, więc nawet z tego powodu przestałem jęczeć i kwękać, że tak wcześnie idę spać, zwłaszcza że oboje wiemy, że wtedy Żona będzie miała to, co ja rano - ciszę, samotność i święty spokój. Takie fajne przebywanie samego ze sobą.
 
PIĄTEK (13.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Bo dziesięć godzin snu to aż nadto.
Żona wstała o 08.00. Gdy otworzyła drzwi sypialni, powiało chłodem. Ale, broń Boże, nie od niej, zwłaszcza że była wyspana, fachowcy mieli nie przychodzić, ustawiłem jej fotel koło kozy, zrobiłem kawę i mogła mieć swoje 2K+2M.
 
W moim I Posiłku od jakiegoś czasu nastąpiła modyfikacja zmierzająca do tego, żebym po pierwsze nie żarł tyle twarogu (według Żony dobrze byłoby, żeby zapas starczył do następnej wizyty u Sąsiadów, a teraz spotkania są raz na dwa tygodnie), po drugie nie używał tyle oliwy (według Żony grubo przesadzam, bo w niej są przecież też szkodliwe Omega 6), po trzecie, żebym trochę zmienił poranne menu (według Żony nie można nie zmieniać; zmienianie czegokolwiek jest jej immanentną cechą). Stąd pojawiła się wędzona makrela, którą na szczęście bardzo lubię, a więc przeciwko tej zmianie nic nie miałem.
Teraz codziennie rano babram się w niej oddzielając ości, a przy okazji przygotowuję małą porcję dla Żony, żeby nie musiała się babrać. Wystarczająco się nababrze w klubowni, w której przygotowuje posiłki "bez wody". Ale Żona zjada makrelę przecież nie codziennie, bo zmiany muszą być. Gdy jednak to robi, dodaje sobie do niej trochę cebuli, szczyptę soli, trochę świeżego pieprzu i ma obfity posiłek. Ja przy takiej ilości umarłbym z głodu, więc do mojej solidnej porcji dodaję twarogu, robię z tego pastę i zasilam ją obficie cebulą, czosnkiem, trochę posypuję solą (przypomnę, wyłącznie himalajską) i znów mocno pieprzem. I z takim zestawem idę z Bertą nad Staw zaopatrzony dodatkowo w psie smaczki. Tam jedząc chodzę sobie wokół, bo z racji zimna na ławeczce nie da się wysiedzieć, i kontempluję. Również kątem pluję sprytnie i czujnie wyławiając z międzyzębowia ości, które się prześliznęły w trakcie przygotowywania pasty. Muszę je tak po kątach odpluwać, żeby nie dobrała się do nich Berta. Dla niej mam smaczki. Za ich pomocą nawiązuję z nią coraz bliższy kontakt. Widać wyraźne zmiany w naszych relacjach. Jeszcze z pół roku i będzie to całkiem normalny pies, to znaczy sunia, bo jednak, co tu dużo mówić, to coś innego.

Przed południem zabrałem się za karnisz w klubowni. Bagatelka, zwłaszcza, że tam wokół okna był lity mur. W nim i w tym wczorajszym zamontowałem od razu po trzy wsporniki, dwa po bokach oczywiście i jeden na środku. 
Gdy montowałem dwa pierwsze karnisze, w naszej obecnej sypialni i w salonie, od razu zwróciłem uwagę Żonie, że nie ma siły, żeby karniszowa rurka na długości 2 m nie wyginała się pod ciężarem zasłon. Żona skontaktowała się z producentem, który zapewniał, że rurka na pewno się nie wygnie. Trzeba mu oddać, że rzeczywiście nie naciągał nas na dodatkowe koszty. Ale, gdy do żabek doczepiłem zasłony, na środku rurki nastąpiło nieprzyjemne ugięcie i zwis. Żona może i by przeszła nad tym do porządku dziennego, ale ja nie mogłem. Łóżko stoi, a inne w przyszłości też będzie stało w tym samym miejscu, idealnie naprzeciwko okna. Więc, gdy zasypiałem, ciągle ten zwis miałem przed oczami, nawet gdy już było ciemno. Tak mi się wrył we wzrokową pamięć, że tworzył zasypialny dyskomfort. A co dopiero powiedzieliby w przyszłości goście. Taki jeden z drugim, podobny do mnie, cierpiałby katusze układając się do spania, a przecież naszym celem będzie zapewnić im maksimum komfortu.
Nawet nie chciałem myśleć, co by było, gdyby na żabkach zawisły prawdziwe, porządne zasłony, co przecież się stanie.  Bo te, wyświechtane, przeźroczystawe i z tej racji lekkawe są jeszcze rodem z Biszkopcika, czyli mają blisko 20 lat i swoje przeszły. Przypomnę, że ostatnio, kilka miesięcy temu, gdy spaliśmy na dole, a góra była opanowana przez fachowców, Żona przełożyła je przez jakiś sznurek, który umocowała do trzech gwoździ wbitych przez nią w stare drewniane okna nie pytając mnie wcale o zdanie w kwestii używania młotka. Nie to, że mam coś przeciwko. Nawet lubię, gdy używa tego narzędzia i rozbawia mnie ten widok, ale gdy nic o tym nie wiem wcześniej i nie jestem na to   przygotowany wzmacniając w takich razach czujność, to potem nie mogę go znaleźć i w trakcie poszukiwań przechodzę od zdziwienia No, przecież zawsze tu był?! do wściekłości wspieranej różnymi inwektywami.
Ostatecznie Żona zamawiając kolejne karniszowe zestawy do każdego prosiła o trzy wsporniki i dokupiła dwa. I właśnie je zamocowałem. Zwis zniknął bezpowrotnie. I nie ma szans się pojawić w przyszłości, nawet gdyby zasłony były z brokatu.

Dzisiaj była tak piękna pogoda, że w którymś momencie stwierdziłem, że szkoda życia na głupie karnisze i na siedzenie w domu. Miałem w dalszej kolejności w planie zawieszanie lamp,  bardziej adekwatnie - mocowanie do sufitu, bo było mi już wolno, skoro karnisze zawisły. W końcu nadszedł czas likwidacji wszech obecnych gołych żarówek urokliwie, romantycznie i pioniersko zwisających  w każdym pomieszczeniu. Ale poczułem, że chociaż godzinkę muszę popracować nad Stawem. To samo czuła Berta, która gdy wyszła, ani myślała wracać do domu, co dla niej było nietypowe. 
Nad Stawem powoli kończę ogołacanie jego brzegów z wszelkich jeszcze zielonych, a w większości wyschniętych już tryfidów. Żona twierdzi, że zrobiło się łyso. Ale musi tak być w okresie przejściowym. To coś takiego, jak z remontem Domu Dziwa. Potem to już czeka nas tylko San Francisco
W przyszłym roku będą tam, nad brzegiem Stawu, oczywiście, bo tylko tak daleko sięga moja władza, miały prawo rosnąć tylko takie rośliny, którym wydam pozwolenie, a więc szuwary nasadzone przeze mnie, które świetnie się przyjęły i których dosadzę, i różnego rodzaju ładne trawy, coś jak nad stawem Córci i Zięcia. U nich jest oczywiście inaczej, bo i staw mniejszy, i inny kształt, i wszędzie brzegi płaskie z łatwym dostępem do wody. Stąd, jak ostatnio byliśmy, Berta, zwyczajna pić wodę z naszego Stawu, spokojnie wlazła do wody i ją piła. Rhodesian, nie odstępujący jej na krok, doznał szoku i ciężkiego zdziwienia, co miał wypisane na psiej mordzie. Wszyscy jego przodkowie żyjący na pustyni i naganiający lwy nie mieli i nie chcieli mieć nic wspólnego z wodą, oprócz oczywistej konieczności jej napicia się. Więc Rhodesian wody unika, do stawu nie wejdzie za diabła i żadna siła go doń nie wciągnie. Wie również, że deszcz to też woda. Córcia opowiadała, że jego rekord w niewychodzeniu na sikanie, gdy na dworze lało, wynosił blisko 19 godzin. Drzwi miał cały czas otwarte na zasadzie Wychodź chłopie, kiedy chcesz!
Więc Rhodesian stał nad brzegiem i patrzył, co też wyprawia Berta i jak tak można. A gdy ona skończyła i wyszła z wody zostawiając ostatnie rozchodzące się kręgi z miejsca, gdzie miała zanurzoną paszczę, nie wytrzymał i ...wszedł do wody. Bardzo ostrożnie. Najpierw dotknął ją lewą łapą i z obrzydzeniem strząsnął, jak to robi w takich razach, krótkim konwulsyjnym ruchem kot, a potem wszedł czterema łapami i usiłował wywąchać to centrum wodnych kręgów, a my pękaliśmy ze śmiechu. Teatr za darmo.
 
Wracając do Stawu. W jednym tylko miejscu, takim najbardziej stromym, brzeg zapuszczę, bo będzie to idealne miejsce na kaczkowe gniazdo. Właśnie w tych  okolicach w tym roku para kaczek założyła gniazdo, wychowała kaczątka i z nich rozpoczął się niefortunny kaczy exodus. Liczymy z Żoną, że w przyszłym roku będzie lepiej i że kacza rodzina się zadomowi.
W okolicach mnicha, po odtryfidowieniu otoczenia,  zauważyłem sznurek kończący swój bieg w wodzie. Zacząłem ciągnąć, by na jego końcu ujrzeć sak, taką sieć rozpiętą na kabłąkach, którą swego czasu musieli zarzucić Bas z Barytonem i o której wszyscy zapomnieli.
Cuchnęło nieziemsko. W środku trzepotało się sześć małych rybek, które skrzętnie wyjąłem i wrzuciłem do wody. Po czym zabrałem się za rybie truchła, częściowo ogryzione, co w tym momencie nie dało mi do myślenia. Dopiero za chwilę zobaczyłem ku swojemu zdziwieniu, zaskoczeniu i pewnej zgrozie coś niedużego (6-7 cm) i brązowego, coś co ewidentnie wglądało na raka. Było tego sześć sztuk. To rzuciłem się do ratowania, bo rak się przecież dobrze kojarzy, a rak w naszym stawie szczególnie.
Pierwszy na wstępie dziabnął mnie swymi szczypcami i ukłuł, świnia jeden, mimo że ratowałem mu przecież życie, więc przy następnych byłem ostrożniejszy. Brałem jednego z drugim za odwłok i nic już mi nie mogły zrobić, bo szczypiec przecież nie miały na takich obrotowych przegubach. To się, debile, kurczowo nimi łapały siatki i to tak mocno, że trudno je było oderwać i musiałem to robić z wyczuciem, żeby jednemu z drugim nie wyrwać tego odnóża, bo byłoby po raku.

Przejęty mocno tą akcją, w domu zacząłem czytać i wyszło mi to tylko na gorsze. Cała lektura zasiała we mnie zwątpienie i zamęt. Bo w końcu nie wiedziałem, co ratowałem. A jeśli to był rak marmurkowy? Został stworzony sztucznie przez jeszcze większego debila niż też raki w saku, czyli człowieka, na bazie raka luizjańskiego (ten potrafi w ciągu 4 dni pokonać odległość 30 km) i jest gatunkiem inwazyjnym stanowiącym zagrożenie dla naszego raka rodzimego - szlachetnego oraz błotnego. Od razu mi podpadł w trakcie czytania, bo nie ma samców i rozmnaża się niezwykle intensywnie poprzez partenogenezę, a to już nie jest normalne na tym etapie rozwoju ewolucyjnego i stopnia skomplikowania organizmu. Twierdzę, że na tym etapie chłop już musi być, przynajmniej do rozmnażania, bo inaczej niczego dobrego z tego nie będzie.
Zjada małe ryby, kijanki i nie gardzi padliną. Ale nie to stanowi zagrożenie. Przenosi tzw. dżumę raczą, z powodu której, jeśli zachorują nasze, rodzime, nie są one w stanie zbudować sobie ochronnego pancerza chitynowego i są łatwym łupem dla innych drapieżców.
No i co ja mam z tym fantem zrobić? Trzeba będzie spróbować ponownie założyć pułapkę, a potem z takim złowionym egzemplarzem gdzieś się udać i zasięgnąć języka, czyli zadać sobie trudu. A miałem w przyrodzie się relaksować.

Dzięki tej pięknej pogodzie, albo przez nią, zależy, Berta chciała sama wyjść z domu, co do niej niepodobne. Słońce jednak robiło swoje. A ponieważ montowałem lampy, przetrzymaliśmy ją na zewnątrz, żeby się nie stresowała wierceniem. Od jakiegoś czasu kombinowała jednak, jak tu wejść, co było kiedyś do niej niepodobne. W końcu Żona ją wpuściła do domu, bo wiercenie się skończyło. Ledwo zrobiła dwa kroki, oczom jej ukazał się jakiś potwór stojący na drabinie i sięgający sufitu, dodatkowo świecący czołówką, więc natychmiast, niezwykle sprawnie, ale w swoim platfusowym stylu (Żona w takich razach się oburza, protestuje i mówi, że właśnie zgrabnie) zrobiła w tył zwrot i dała dyla. Nie pomogły nawoływania i tłumaczenia, że to tylko pan.
Gdy skończyłem, wyszedłem w ciemność. Ledwo zawołałem, a już pędziła po schodach. Musiała, biedna, jakby powiedziała pani, ale nawet ja bym się z tym zgodził, czekać gdzieś w krzakach, aż ktoś ją zawoła i będzie mogła wrócić na swoje ukochane legowisko, do którego od samego początku ma osobisty stosunek przyklejenia.
 
SOBOTA (14.11)
No i dzisiaj zrobiliśmy sobie służbową wycieczkę.
 
Zawsze w takich przypadkach nie jest ważne, że jedziemy, żeby coś załatwić i że droga zajmie, np. tylko 0,5 godziny. Dla nas to relaks i gapienie się na okolicę i zabudowania, co Żona szczególnie lubi.
A tym razem nie dość, że w zasadzie jechaliśmy w nieznane nam tereny, to w jedną stronę mieliśmy do pokonania aż 40 minut jazdy.
Umówiliśmy się z Tym Od Bramy w firmie, która zajmuje się cynkowaniem i malowaniem proszkowym. Trzeba było wybrać kolor stalowych ram tworzonej bramy i dwóch furtek. Ich wnętrza w jakiejś przyszłości będą wypełnione pionowymi deskami. Ostatni pomysł Żony jest taki, żeby je pomalować na kolor jak najbardziej zbliżony do koloru nowych okien, czyli RAL 1020.
Przyjęła nas pani lat ok. 50, która wraz z mężem prowadzi ten biznes od 3. lat. Chętnie nas oprowadziła i pokazała piec do malowania proszkowego (na prośbę Żony, więc bardzo się pozytywnie zdziwiłem, bo zazwyczaj ja jestem taki wyrywny), którego nie widział nawet Ten Od Bramy, mimo że współpracuje z tą firmą już jakiś czas. A potem wyrwałem się ja z różnymi pytaniami.
- A państwo, jak zaczynaliście, to mieliście o tym jakieś pojęcie, wykształcenie?...
- Żadnego. - śmiała się. - Gospodarowaliśmy na 16. ha ziemi, ale gdy się okazało, że za duży worek ziemniaków można otrzymać 4 zł, a hodowla trzody chlewnej jest również nieopłacalna, postanowiliśmy z tym skończyć. - I założyliśmy to. - Nie narzekamy. - Nawet mimo obecnej sytuacji mamy pełne obłożenie.
My z Żoną lubimy takich ludzi. Widać po nich, że to jest ich pasja, emanuje z nich profesjonalizm, w tym uczciwość i rzetelność. Ciężko pracują, ale przynajmniej wiedzą za co. Pani od razu zdobyła nasze zaufanie.

Drogę powrotną ułożyłem tak, żeby Żonie zrobić niespodziankę. Zahaczyliśmy o miejsce, od którego zaczęła się nasza przygoda z Piękną Doliną. Co z tego, że przez te lata byliśmy tam z kilkadziesiąt razy i za każdym razem wiedliśmy podobne rozmowy. Teraz się zastanawialiśmy, jak by się potoczyły nasze losy, gdybyśmy na przykład rozpoczęli poznawanie Pięknej Doliny od Naszej Wsi niczego nie wiedząc na początku poszukiwań o całym tym terenie i nie mając żadnych doświadczeń i skali porównawczej. Byłoby mocno prawdopodobne, że widząc Naszą Wieś w ówczesnej ofercie sprzedażowej, ucieklibyśmy z krzykiem i w końcu zamieszkalibyśmy właśnie w tym miejscu, które dzisiaj odwiedziliśmy. Tylko że wówczas mieszkając w Metropolii w Biszkopciku mieliśmy w sobie ciężką traumę z powodu sąsiadów, Warchlaków z jednej strony i Gbura z drugiej, i gdy zobaczyliśmy tutaj, po sąsiedzku sąsiada syfiarza złomiarza, a nieopodal tartak, natychmiast sobie odpuściliśmy. Być może jest coś na rzeczy, skoro przyjeżdżając tak często zauważyliśmy, że dom ma już drugiego (to mogliśmy być my), trzeciego lub czwartego właściciela. Bo złomiarz dalej żyje i złomuje, a tartak prosperuje. 
Ale sentyment w nas pozostał. 

Po powrocie zabrałem się za ponowne natlenianie Stawu, bo okryła go taka cieniutka, mikronowa warstewka jakiegoś pyłku, więc mimo tych raków, wolałem, żeby mi nic nie wyzdychało. Co byśmy wtedy zrobili z tym smrodem?! Staw natleniałem latem, ale potem cały osprzęt zwinąłem, jak widać niesłusznie.
A potem z Żoną wieszaliśmy, to znaczy mocowaliśmy do sufitu dwie kolejne lampy, oczywiście przy eksmisji Berty. Została nam jeszcze jedna, w łazience, ale ani czasowo, ani siłowo nie daliśmy rady jej przymocować, bo o 18.00 byliśmy umówieni z Gruzinami. 
Kilka dni temu Gruzinka (w przeciwieństwie do męża niczym z wyglądu nie przypomina kobiet tej nacji, ale żeby była jasność Gruzin też ich w niczym nie przypomina - taki swoisty językowy paradoks) zadzwoniła do Żony z pytaniem:
- To może byście wpadli w sobotę na drinka?
Powiało zgrozą, zwłaszcza że wspomnienia z poprzedniej wizyty nie zdążyły się jeszcze zatrzeć.
- Chętnie - odparła Żona - ale, żeby nie było tak, jak poprzednim razem. - Bo wtedy się poznawaliśmy i była inna sytuacja i w ogóle... - zawiesiła głos.
Ja bym tak nie potrafił i nie wiedziałbym, jak się zachować.
Wzięliśmy ze sobą cztery Pilsnery Urquelle z moim założeniem, że wypiję dwa i to wszystko, i dwa duże cydry, wytrawne, bo z antonówki.
Gruzini postawili się po... staropolsku. Na stół wjechał boczek z grilla, karp marynowany pieczony w cebuli, na zimno, wątróbka na gorąco z kawałkami wieprzowiny, schab dojrzewający, wcześniej moczony w zalewie cukrowej i solnej, zapakowany na kilka dni w pończochę, żeby w ciepłym i suchym dojrzewać, kiszone pomidory (jedliśmy pierwszy raz w życiu), takoż papryka i ogórki.
Kto to miałby niby przejeść?
Gruzinka nawet piła cydr, a Gruzin spróbował z ciekawości Co to jest? i poprzestał na jednym łyku nie ukrywając specjalnie po nim lekkiego obrzydzenia. Pił swojego Bociana i udało mu się nam jego wlać w śmiesznych ilościach - ja wypiłem 2,5 kieliszka, Żona jeden. Naprawdę nie było źle.
Tylko, gdy już kategorycznie drugi raz wychodziliśmy, Gruzinka wcisnęła mi niepotrzebnie trzeciego Pilsnera Urquella (sami nie tknęli, bo skoro to według mnie takie gorzkie i w ogóle...). To co było robić? Gdy już kategorycznie wychodziliśmy trzeci raz, udało się to nam naprawdę kategorycznie i czwarty Pilsner Urquell został nieruszony. Ciekawe, czy do następnej naszej wizyty?
Sumarycznie powoli zdaje się wychodzimy na dziwolągów, o co nam w sumie chodzi. Tak nas oczywiście nie nazwali, ale gdy w opowieściach określali w ten sposób różnych swoich znajomych, raczej tych dalekich, mocno podobnych stylem bycia do naszego, to przekaz był jasny, czego oni sobie nie uświadamiali. Zdaje się, że nadal będą chcieli utrzymywać kontakt z takimi sąsiadami jak my, chociaż ni to pies, ni wydra i nie daje się sklasyfikować, czyli w jasny, czytelny sposób zaszufladkować. A tacy pociągają. Bo z jednej strony piją wódkę, ale żeby tak co tydzień, albo i częściej, to już nie, a jak piją to w hamowanych ilościach, a zamiast tego piją coś takiego jak cydr i gorzkie piwo. Nie jedzą pieczywa, nie słodzą i dziwnie się karmią, ale jak przyjdą z wizytą nie pogardzą tym, co im się poda. Mówią dziwne rzeczy o sposobie odżywiania się, czytają książki (tu, gdy Żona opowiadała o audiobooku z racji oszczędzania oczu, zapadła z drugiej strony ciężka cisza), ale wprost kuriozalne jest to, że nie mają telewizora i nie oglądają telewizji. Gruzinom wprost w głowach się to nie mieściło, ale poczuwali się natychmiast wytłumaczyć, że oglądają tylko TVN i Polsat. Nawet Pozytywna Maryja towarzysząca nam na początku spotkania kilka razy pytała nas z dużym niedowierzaniem wypisanym na pozytywnej twarzy, od kiedy nie oglądamy. 
To wszystko nie przeszkodziło obu stronom, żeby się zachowywać jak fajni sąsiedzi. Gruzin zapytał, czy będzie mógł przechować do świąt w naszym stawie karpie, a potem od słowa do słowa zaproponował nam 20 sztuk, więc widząc nasze przerażenie zjechał do  pięciu. Przed świętami jego kolega, a nie może się za to zabrać byle szmatławiec, bo spieprzy całą robotę, wszystkie pięknie uwędzi.
- A tłuściutki wędzony karp... - tu charakterystycznie przyłożył palce do ust i cmoknął, że aż ślinka poszła. 
Gruzinka pochwaliła się nam z niesamowitą dumą, że nie je pieczywa już od dwóch(!) tygodni (Żona wcześniej nad nią pracowała) i na odchodnym dała nam słoik kiszonej kapusty przezeń zrobionej. To my zaofiarowaliśmy się, że zlejemy z gąsiora orzechówkę i damy im butelkę. Gruzinowi, gdy opowiedziałem, jak to robię i z czego, i jak mi pomaga w dolegliwościach, zaświeciły się oczy.
- Pamiętaj! - natychmiast zwróciła się do niego surowym tonem Gruzinka. - To jest do celów leczniczych!

Gdy wróciliśmy do domu, wszystko pamiętałem, nawet moment, jak kładłem się do łóżka.
 
NIEDZIELA (15.11)
No i dzisiaj odwiedziła nas Hela.

Z labradorem Winylem. Przypomnę tylko, że Winyl był Hela, a Toska Heli, i że oboje poznali się dzięki psom. Nikt by nie wymyślił, że kiedyś Hel i Toska odejdą, a Hela zostanie z Winylem.
 
Taka wizyta, oprócz uczty towarzyskiej i intelektualnej, o czym nawet nie ma co gadać, ma taką zaletę, że człowiek się spina i nawet w remoncie próbuje ugładzić otoczenie, zwłaszcza część mieszkalną. Więc w ruch poszedł odkurzacz, miotły i ścierki. Dodatkowo w palnych miejscach, o których wiedzieliśmy, że będą używane, naniosłem górę drewna, żeby potem nie zawracać sobie głowy i żeby jak najwięcej ze sobą przebywać.
Na początku, przy pięknej pogodzie, obeszliśmy cały teren. Od razu było widać, że Winyl jest w swoim żywiole, co Helę uszczęśliwiało, bo przez wiele ostatnich miesięcy pies był zaniedbywany, co dla niej, umęczonej, stanowiło dodatkową udrękę. Berta trochę się z nim bawiła, ale gdy przesadzał z radością i żywiołowością, trzymała się z boku. A już całkiem była zdumiona, gdy zobaczyła psa w wodzie i to na środku Stawu. Ciekawe, że jak tylko Winyl zaczął na mnie szczekać, od razu wiedziałem, o co chodzi temu labradorowi. Rzucaniu kija mogłoby nie być końca.  Za każdym razem  darł na mnie paszczę, ja mu kija rzucałem, on z rozpędu pięknie się wybijał i z potężnym pluskiem wpadał do wody, na bombę, by z histerycznym piskiem, żeby nikt go nie wyprzedził, płynąć do niego, złapać, wracać, otrzepać się intensywnie z wody, najlepiej przy nas, znowu drzeć na mnie paszczę i tak bez końca. Za każdym cyklem Berta stojąca bez ruchu nieopodal, ale na tyle daleko, żeby nie mieć z tym nic wspólnego, patrzyła z niedowierzaniem z wypisanym na pysku Ale jak tak można i po co?!
Znowu mieliśmy teatr za darmo.
Potem było oglądanie całości remontu i wyrabianiu sobie przez Helę opinii na temat jego skali. Wszystko zrobiło na niej duże wrażenie, ale przecież nie byłaby sobą, żeby nie stwierdzić, że tu jest pięknie i że na pewno zrobimy ze wszystkiego takie cacuszko.

W międzyczasie przyjechał Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Kilka dni wcześniej zamówił się na łowienie ryb w Stawie. Przez kilka godzin siedzenia (zrobiłem mu kawę, cukier miał własny) złowił dwie małe rybki, które oczywiście wpuścił z powrotem do Stawu. Hela tym procederem łowienia była bardzo oburzona, przez okno w kuchni z daleka go obserwowała i życzyła mu nie najlepiej Bo biedne rybki.
 
Z mieszkania już potem nie wychodziliśmy. Jedyną, jako taką przerwą w gadaniu, był posiłek, a i tak w jego trakcie panował kobiecy słowotok. Jeśli chciałem cokolwiek powiedzieć, podnosiłem do góry rękę, która była zauważana albo przez Żonę, albo przez Helę ze znaczną zwłoką. Próby podniesienia głosu nic nie dawały, zresztą nie wypadało, chociaż Helę to już nie zaskakuje i nie bulwersuje. Żonę zaś nie zaskakuje i bulwersuje. Pozwolisz, że skończę zdanie?! mówi wtedy do mnie zimnym tonem.  Gorzej jest, jak mówi Pozwolisz, że skończę wątek?! Wtedy już nie usiłuję nawet podnosić ręki, bo nie dałbym rady tak długo utrzymać jej w górze.
Rozmawialiśmy o wszystkim, a nie o wszystkim i o niczym, jak to bywa. Musieliśmy sobie, na przykład, poukładać chronologicznie życie Heli, bo już dawno się pogubiliśmy, co i kiedy w jej życiu się wydarzyło, a wydarzyło się sporo i było barwnie. Poza tym dominował temat Hela i wszelkich reperkusji wynikających z jego śmierci. Heli jest bardzo ciężko, ale jednak daje radę, chociaż jej świat może nie tyle runął, bo zostało wiele bliskich osób, miejsc, spraw i wspomnień związanych z Helem, co się diametralnie zmienił powodując, że ciągle chce tkwić w tamtej jego wersji, a musi w tej nowej.
 
Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy minęło sześć godzin. Brakowało nam Hela. Miał przecież zobaczyć Wakacyjną Wieś, doradzić, powymyślać, powygłupiać się, a przede wszystkim poważnie i uważnie przejąć się naszymi problemami. 

Wieczorem oglądałem mecz Włochy - Polska w Lidze Narodów. Nawet przygotowałem sobie dwa kwasy chlebowe, jako element uświetniający wieczór. Do kolejnego Pilsnera Urquella po wczorajszej wizycie u Gruzinów nie czułem pociągu. Dzisiaj rano wstałem jednak trochę nieprzytomny, dałem radę wypić połowę porannej kawy, a potem mnie od niej odrzucało. Dopiero on postawił mnie na nogi. A potem były dwa kolejne przy Heli, więc nie chciałem dzisiejszej porannej powtórki z rozrywki.
W trakcie oglądania bardzo szybko się zorientowałem, że z tej piłkarskiej polskiej mąki chleba nie będzie, a potem jak Włosi strzelili bramkę, postanowiłem po pierwszej połowie iść spać. Napisałem do Konfliktów Unikającego, z którym smsowo komentowałem mecz:
Sorry...., ale idę spać. Wyślij mi wynik, rano sobie odczytam. Dobranoc.
Kwasów nie zdążyłem otworzyć.
 
PONIEDZIAŁEK (16.11)
No i rano odczytałem smsa od Konfliktów Unikającego.

A raczej dwa. Dwa zero - wysłany zaraz po meczu i Spanie to był lepszy pomysł od oglądania - wysłany dzisiaj.

Rano przyjechali Bas z Barytonem. Po blisko tygodniowej przerwie kontynuowali pracę, ale iskry w tym nie było. Zdaje się, że nasza ponad półroczna "małżeńska" formuła się wyczerpuje i wypala. Wyjechali, na przykład, dzisiaj o 14.00, a mieli przecież pracować codziennie do 15.00.
Baryton dał mi wreszcie rozliczenie kosztów wykonania jednej łazienki i jest to kwota mocno naciągana i dla nas nie do przyjęcia. Widzę i czuję, że lada moment będziemy musieli się rozstać.
Z kolei Cykliniarz Anglik miał dzisiaj rozpocząć cyklinowanie, ale w żadnej firmie nie mógł wynająć maszyny, bo poprzedni wynajmujący poprzesuwali termin oddania, więc sprawa wisi. Wieczorem jednak do nas przyjechał. Przywiózł taką szatańską dmuchawę, której wiatrak napędzany jest prądem elektrycznym a ciepło bierze się ze spalania gazu z butli gazowej. Ciepło to mało powiedziane. Po 15. minutach wszędzie był taki ukrop, jak w saunie. Trzeba było zastosować takie drastyczne metody, bo nic nie schło - tynki, klejenia, fugi.
Omówiliśmy całkowity zakres prac licząc się z tym, że Bas z Barytonem odejdą. Cykliniarz Anglik poprawia nasze morale i podbudowuje nas swoją fachowością. Gdyby tylko zechciał lub mógł wreszcie  rozpocząć u nas prace.
Ale dzięki jego obecności wieczorem mieliśmy dobre nastroje.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.55.