30.11.2020 - pn
Mam 69 lat i 363 dni.
WTOREK (24.11)
No i o mało nie wprowadziłem sam siebie w stan rozstroju nerwowego.
Bo wyszło mi z moich obliczeń, konkretnie sumowań, że mój kolejny rok życia, mimo że jest przestępny, zakończy się, zanim ja osiągnę siedemdziesiątkę. Aż o dwa dni! Konsternacja i zagubienie osiągnęły natychmiast apogeum i tylko siłą woli je zdusiłem. Pomogła mi tutaj ta 1/3 mojej natury policyjno-wojskowo-księgowej. Akurat ta ostatnia część.
Zakładając we wtorki nowy post mam taki system, że rozpoczynając wpis w ciągle powtarzalnym układzie, do narastającej liczby dni z poprzedniego tygodnia dodaję 7, co jest oczywiste i każde dziecko to rozumie, skoro minął tydzień. I początek wpisu jest fertig.
Więc dodałem i wyszło mi 365 dni! Z tego wynikało, że w sytuacji obecnego roku przestępnego, miałby się on zakończyć za dzień. A gdzie moje urodziny, skoro do 3. grudnia było jeszcze ho, ho?
Zrobiłem księgowe śledztwo.
9. marca 2020 roku napisałem ...i 99 dni. A tydzień wcześniej tych dni miałem 90. Zrobiłem więc sobie 9. dniowy tydzień. Błąd ten musiał się z czegoś wziąć, a nie można było go wytłumaczyć brakiem u mnie skrupulatności, której mam aż nadto (przy okazji muszę stwierdzić, że ta moja cecha, gdy w jakimś kontekście dotyczy Żony, raz jest przez nią postrzegana jako prawdziwe błogosławieństwo, raz jako kamień młyński u szyi). Stwierdziłem, że wyjaśnienie ma naturę psychologiczną. Widocznie wtedy, 2. marca, mając jeszcze prawidłowy wiek, nie mogłem się doczekać 70. -tki i podświadomie dodałem sobie dwa dni. Oczywiście nie wiem, po co się wtedy tak "spieszyłem", skoro właśnie jest tuż, tuż.
Dokonałem więc w tym tygodniu manipulacji przy kalendarzu. Skoro mogli Majowie, Żydzi, Rzymianie, Muzułmanie i papież Grzegorz XIII, to mogłem i ja. Wszystko wyczytałem oczywiście u Kopalińskiego, przy Ka (nadal jestem przy Ka, ale doszedłem już do Katona Młodszego i Starszego). W tym tygodniu, żeby wyrównać, skróciłem sobie tydzień o dwa dni i stał się on pięciodniowym, co można sprawdzić.
Z tego mojego błędu wypływa jeszcze inny wniosek. Jak czytają czytający! Niewnikliwie, po łebkach, na odwal się, byle jak, a przynajmniej niedokładnie. Nie dziwiłbym się Żonie, bo dla niej z definicji ważny jest duch mojej wypowiedzi, atmosfera, smaczki, a nie jakieś eins, zwei, drei, więc na takie cyborgowe szczególiki nigdy nie zwróci uwagi. Ale żeby Kolega Inżynier, który tylko czyha na takie kwiatki i błędy?... Minęła go taka okazja. Sprawa się ciągnie od 9. marca tego roku, więc proszę sobie policzyć, ile ich miał, żeby z nieukrywaną satysfakcją wytknąć mi wpadkę. A przecież sam zasugerował na początku mojego pisania, że chciałby mieć blogowe imię Kolega Inżynier, a nie Dla Życia Stracony, na co natychmiast przystałem, bo tego typu życzenie, sugestia, prośba są dla mnie święte. No, ale powiedzmy sobie otwarcie, noblesse oblige! Więc skoro jest się inżynierem, co więcej, chce się nim być na MOIM blogu i kłuć oczy różnych czytających, to wypadałoby umieć liczyć.
Sprawa, muszę nawet ja uczciwie przyznać, nie jest jednak taka prosta i oczywista. Bo nawet inżynier jest człowiekiem, z wszelkimi jego ludzkimi cechami, więc ostatecznie spuściłbym zasłonę miłosierdzia, bo przecież też jestem człowiekiem. Zwłaszcza, że mam świadomość ułomności natury ludzkiej, co oczywiste, ale nie zawsze przeze mnie akceptowalnej, no chyba że dotyczy to mojej osoby, a zwłaszcza że mam świadomość jej nieprzewidywalności.
Taka, na przykład, Problemów Nierobiąca. Czy ktoś coś o niej ostatnio słyszał albo czytał? Pomijając płeć ma zupełnie inny charakter niż Kolega Inżynier, ale założyłbym się o wiele, że mój błąd z 9. marca by natychmiast, na 100%, wyłapała i w bardzo przystępnej formie zwróciłaby mi na niego uwagę, bo tak swego czasu dwa razy zrobiła, gdy reszta oczywiście niczego nie zauważyła. Gdyby czytała bloga. Ale na 99,99% nie czyta, bo obraziła się na cały świat, no dobra, na jego połowę, no niech będzie na jakąś jego część, ok, na dwusiedmiomiliardową część społeczności ludzkiej, czyli na nas. I niech będzie, że się nie obraziła, tylko zerwała kontakty, ok, tylko ich nie podtrzymuje i milczy jak grób. A szkoda.
Dzisiaj w Szkole byłem krócej niż planowałem. Na zasadzie Jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga...
Miało być tak, po wcześniejszym omówieniu sprawy z Synem:
Po Szkole miałem przyjechać ok. 15.00 do Wnuków. Wnuk-I za jakiś czas miał jechać sam na krav magę, potem za jakiś czas ja z pozostałą trójką po niego, po czym razem mieliśmy iść do Biedry na bułki i wrócić do domu.
A wczoraj wieczorem zadzwoniła Synowa i było:
O 13.40 ja i Inteligentne Auto staliśmy na baczność w podziemnym parkingu w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Przy stanowisko E 59, na którym Synowa zaparkowała swoje auto. Za chwilę ona się pojawiła z całą czwórką (Wnuki chodzą na rehabilitację), wręczyła mi torbę Tu, tato, masz dwie paczki makaronu, paczkę mięsa mielonego, przecier pomidorowy i ugotuj im obiad, bez słowa podpowiedzi co i jak, przepakowaliśmy do Inteligentnego Auta foteliki i Synowa się rozpłynęła w oddali. Wojskowa akcja.
Zostałem sam z całą czwórką mając świadomość, że taki stan będzie trwał do 21.00, czyli do naszego powrotu do domu. Musiałem temu sprostać. Najlepiej w takich przypadkach specjalnie nie kombinować, nie przesadzać i nie wymyślać, opierać się na sprawdzonych metodach i powtarzających się schematach uwzględniając nieskomplikowany charakter męskiej grupy i poszczególnych jej członków, posiadających, mimo młodego wieku, mocno ugruntowane już męskie, te właśnie, nieskomplikowane cechy. Oszczędność energii i czasu.
- Chłopaki, idziemy szukać, gdzie mogą dawać frytki. - głośno oznajmiłem, jak tylko auto Synowej zniknęło na parkingowym horyzoncie.
Tylko na to czekali. Od razu zaczęli dyskutować, wykłócać się i wymądrzać, bo trzeba było wymyślić miejsce, czyli gdzie i jak tam dotrzeć. Łączył ich jednak wspólny cel - myśl o trzymaniu w rękach własnej torebki z frytkami.
Przemierzyliśmy w dość skomplikowany sposób setki metrów Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii, bo nie dość że potencjalna frytkodajnia była po drugiej stronie względem parkingu, to jeszcze na samej górze. Wiało pustką i pewną grozą, bo wszystko wydawało się być wymarłe. Pozamykane sklepy i punkty usługowe, poobwijane lub pozaklejane czarnym stretchem, podobnie większość schodów ruchomych, więc trzeba było się nieźle pogimnastykować, żeby dotrzeć do przybytków o nazwie McDonald's i KFC.
Chłopaki byli w swoim żywiole, a apogeum nastąpiło przy zamawianiu frytek w McDonald's.
- Widać, dziadek, że się z tym nie spotkałeś w swoim życiu. - skomentowali ze śmiechem lekko się nabijając. Stanąłem bowiem przed taką dużą tablicą - ekranem dotykowym i to wszystko. Więc na wyścigi zaczęli się przepychać, żeby dziadkowi pokazać, co tu się robi. Podotykali, co trzeba i zapewnili mnie, że zamówili dwie duże porcje i trzy średnie (ja chciałem średnią) i że teraz trzeba czekać.
- Patrz, dziadek, tam na wyświetlacz. - Nasz numer zamówienia, 95, jest ostatni.
Nawet się zgadzało, skoro przed chwilą przyszliśmy, a kilka osób już tam było i czekało.
Dalej też było inaczej, niż za moich czasów. Wtedy wystarczyło powiedzieć zza lady Duże frytki i natychmiast otrzymywało się pełną torebkę. Gdy przyszło do płacenia i gdy otrzymaliśmy porcje, też się zdziwiłem. Za wszystko zapłaciłem 45 zł, a nawet w obecnych czasach i nawet nad morzem za tę cenę otrzymałbym porcje trzy razy większe. Ta "duża" w moich standardach kwalifikowała się na małą, więc czym mogła być ta "średnia"? Wyszło mi, że 45 zł zapłaciłem za 9 kartofli, po 5 za jednego. Wstrząsnęło to mną, ale chłopakom nic nie mówiłem. Dodatkowo frytki były jakieś takie unijne, wszystkie idealnie takie same i pizdusiowate, takie cienkie i rachityczne. Ale trzeba powiedzieć, że pyszne.
Dla kronikarskiej powagi muszę powiedzieć, że to była moja czwarta wizyta w McDonald's. Oprócz pierwszej trzy pozostałe wynikały z konieczności, więc sumienie mam w miarę czyste.
Pierwsza była w 1993 roku, kiedy w Metropolii z szumem i hukiem otworzyli pierwszą placówkę. Nowa era, kapitalizm, tak błyszczały i mamiły, że codziennie tłumy były takie, że gdyby były zawsze, to Coca Cola byłaby dla McDonald's'a chłopcem na posyłki.
Druga była w Stolicy. Pojechałem na kurs dla nauczycieli na przyszłych egzaminatorów zewnętrznych. Zaczęto wówczas majstrować przy maturach i wszelkich egzaminach dyplomowych pod płaszczykiem ujednolicenia standardów egzaminacyjnych odhumanizowując je i sprowadzając do cyborgowego poziomu pomaluj drwala. Po nocy w jakimś zapleśniałym pokoju hotelowym musiałem stawić się na kurs o godzinie 08.00 i to po drugiej stronie miasta. I całe szczęście, bo tak cuchnąłem pleśnią, że podróż i poszukiwanie miejsca, żeby coś zjeść, dały trochę czasu, żebym wywietrzał. Wszystko było pozamykane, a McDonald's nie. Zjadłem pełnowymiarowe śniadanie z kawą. Pyszne.
Trzeci raz byliśmy wspólnie z Żoną. Braliśmy udział w kolejnej wycieczce zorganizowanej przez Lokalną Grupę Działania, tym razem nie po Pięknej Dolinie, jak dotychczas, tylko wypuściliśmy się dalej w województwo. Wszystko w ramach wymiany doświadczeń miedzy różnymi podmiotami rolniczymi, agroturystycznymi i prowadzącymi inne formy działalności gospodarczej na terenach wiejskich. A że organizator miejscem zbiórki ustanowił parking przed McDonald's'em na obrzeżach Metropolii, to co było robić, zwłaszcza że czekaliśmy i czekaliśmy na spóźnialskich, bez których autobus nie mógł ruszyć w drogę. Poszliśmy na kawę. Toalety nie ma co wspominać.
Dzisiaj była czwarta. Ruszyliśmy w skupieniu w drogę powrotną. Każdy nad swoją torebką.
Uprzedziłem chłopaków, że musimy pojechać do Lidla, Bo dziadek musi kupić dla siebie kawę bio.
Nie protestowali wiedząc z doświadczenia, że każda taka wizyta w tego typu sklepie może dla nich skutkować czymś pozytywnym. Tutaj były do samodzielnego wyboru 2 pudełeczka tic tac'ów na łebka.
Ustawiliśmy się w kolejce do kasy.
- Ale dziadek, chodźmy do samoobsługowej! - Będzie szybciej!
Kas samoobsługowych staram się unikać jako kolejnego elementu (emelentu) odhumanizowującego i tworzącego barykadę w kontaktach międzyludzkich. Miły kobiecy głos zmusza mnie do różnych rzeczy, a tego nie lubię. Najpierw mi każe zeskanować lojalnościową kartę, której nie miałem (teraz mam już dwie!), potem pyta o torbę na zakupy, co już zaczyna mnie trochę irytować, bo sprawa posiadania przeze mnie torby jest moją sprawą i nie mam zamiaru się spowiadać, zwłaszcza kobiecemu cyborgowi, potem dalej dyryguje na eins, zwei, drei, co mam robić, co wbrew pozorom wcale mi nie odpowiada, dalej mówi Wybierz formę płatności i na ekranie pojawia się ikona karty płatniczej, jakiegoś bliku i gotówki, co jest wyraźnym podpuszczaniem dziadków chcących zapłacić gotówką i pretekstem do wyżywania się na nich pani pilnującej samoobsługowych stanowisk A nie widział pan tej tabliczki PŁATNOŚĆ TYLKO KARTĄ?!, którą ja zawsze czujnie widzę i nie daję się nabrać unikając potencjalnej blokady stanowiska, gdybym nie miał karty, co wielokrotnie u dziadków się zdarza, i na koniec słyszę Zabierz swój towar, co jest ewidentnym sugerowaniem, że ma się do czynienia z klientem o wysokiej demencji, który jeśli jeszcze jest w stanie przyjść na zakupy, wyłożyć je, zapłacić, to już ich nie zabierze. A na samiuteńki koniec, kiedy odjeżdżam z wózkiem i jestem już dawno poza obrębem strefy samoobsługowej, jakieś 10 metrów, słyszę podniesiony kobiecy głos Dziękujemy za zakupy w.... Zapraszamy ponownie.
Idiotka.
Nie chcąc wyjść na starego dziada ugiąłem się. Dla zachowania twarzy i dla podkreślenia swojej wiedzy rzuciłem tylko A każde opakowanie ma swój kod?
Chłopaki byli w swoim żywiole. Kłócili się przy stanowisku, kto ma zeskanować kod, a ja tylko pilnowałem, żeby mi nie nabili więcej, niż mieliśmy.
Przy wyjściu, na przestrzeni jednej sekundy, czyli praktycznie jednocześnie, wydarzyły się trzy rzeczy - szarpnąłem mały szlabanik nie wiedzieć czemu opuszczony, usłyszałem głos Wnuka-III Dziadek, tu trzeba zeskanować paragon! i wrzask pani z obsługi Nie słyszy pan, co mówi dziecko?!
- Słyszę. - I po co od razu ten wrzask?! - zwróciłem się do niej lekko podniesionym tonem.
Wszyscy patrzyli ma mnie, w tym Wnuki. Na twarzach mieli wypisaną konsternację i podziw nad siłą głosu dziadka.
- A nie można umieścić przy szlabanie tabliczkę z napisem Jak chcesz wyjść, zeskanuj paragon, baranie?! - Ja bym się wcale nie obraził. - rzuciłem do chłopaków, gdy wyszliśmy ze sklepu. Pękali ze śmiechu i od razu treść ewentualnej tabliczki zaczęli modyfikować. Wiele im nie trzeba było.
Ostatnim zakupowym akcentem była Żabka. Wprawiony czytający w tym momencie mógłby zwrócić uwagę na szeroką gamę sklepów, z których usług korzystam, mimo że nie cierpię robienia zakupów, zwłaszcza gdy w jakimś momencie pojawia się w nich cyborg.
Chłopaki zostali w samochodzie, a ja, zebrawszy zamówienie, błyskawicznie kupiłem lody Grycana - dwa pudełka waniliowych (takie chcieli - moja krew) i dwa truskawkowych (takich nie chcieli; chcieli czekoladowe, ale przecież nie miałem zamiaru trawić czasu na przekopywanie lodówki), orzechy nerkowca, laskowe i włoskie, bez rodzynek, bo Wnuk-I, nomen omen, ich nie trawi oraz dla siebie butelkę advocata.
- Eee! - Truskawkowe! - usłyszałem, gdy ledwo wsiadłem.
- Innych nie było, tylko te dwa rodzaje. - płynnie skłamałem, więc od razu się przytkali. Jeszcze dzieciaki i, chociaż tego świadomie nie definiują, wiedzą, że na bezrybiu i...
Akcję z lodami wymyśliłem specjalnie. Miałem świetne narzędzie do szczucia Wnuków, gdyby mi coś nie tak wyszło z obiadem i gdyby go nie chcieli jeść, no i stworzyłem sobie doskonałe alibi. Przecież też musiałem zjeść z nimi porcję lodów obficie obsypaną orzechami i polaną takoż advocatem.
Po przyjeździe do Nie Naszego Mieszkania chłopcy, na szczęście, zajęli się sami sobą, więc miałem chwilę czasu na ogarnięcie się. Konstruowali zjeżdżalnię dla kulek, tę, którą Q-Wnuk namiętnie zawsze buduje, ale hitem stał się krokodyl. Przy rozdziawionej strasznej paszczy demonstruje dolne zębiska. Naciska się je po kolei, aż w końcu przy naciśnięciu któregoś paszcza z hukiem się zamyka przygważdżając palec delikwenta. Taki rodzaj rosyjskiej ruletki. Ofelia swego czasu spróbowała i to był pierwszy i ostatni raz. Krokodyla omija szerokim łukiem.
Chłopaki robili więc różne zawody czasowo-ilościowe na przygważdżanie, a ja miałem święty sposób, żeby w przemyślany sposób się spakować przewidując pobyt z noclegiem u Synowej i Syna. Oprócz standardowych czynności, o których trzeba pamiętać przy opuszczaniu Nie Naszego Mieszkania na dłuższy okres, musiałem nie zapomnieć o zabraniu kosmetyczki, bielizny na zmianę, piżamy, ciuchów domowych i przede wszystkim o Pilsnerze Urquellu.
To wszystko to był jednak pikuś w porównaniu do galaretki. Cała logistyka mojego obecnego pobytu w Metropolii kręciła się wokół niej. Ponieważ nadeszła chłodna pora roku, Żona zaczęła wprowadzać do domowego menu ten rodzaj potraw, cięższych, które trudno konsumować latem, a które teraz świetnie się sprawdzają. Na przykład taka galaretka z nóżek i golonki - jak do tego dodać 10%. octu SPIRYTUSOWEGO i SPIRYTUSU 45.%, palce lizać.
Więc na wyjazd do Metropolii zostałem wyposażony w dwa zgrabne słoiczki. Jeden dla mnie, drugi dla Pasierbicy. I się zaczęło.
Taka galaretka ma to do siebie, że musi stać w lodówce albo w innym dobrze chłodnym miejscu, bo inaczej się roztopi (nie rozpuści! - inne zjawisko fizyczne). Żelatyna tak po prostu ma. Jest świetnym składnikiem różnych potraw, ale ma w sobie tę wredną cechę jako substancja organiczna o długich łańcuchach białkowych, że przy roztopieniu natychmiast zalęgają się w niej bakterie. Jak się ją w tym momencie je, nie dzieje się zupełnie nic, zwłaszcza gdy bakterie potraktuje się 45%. spirytusem, ale nie daj Bóg ją ponownie, świadomie lub nie, schłodzić i ponownie zestalić. Tworzymy wtedy prawdziwy raj dla bakterii. Mimo chłodu rozmnażają się jak dzikie, nomen omen. A co będzie, zapytam głupio, bo większość z nas chyba przez to przeszła, gdy taką galaretkę zaczniemy jeść nieświadomi, że "po drodze" się stopiła, a potem ponownie zestaliła?
My z Żoną doskonale wiemy, co będzie, a nawet co było. Swego czasu w Naszej Wsi dopadła nas ta galaretkowa, nomen omen, przypadłość, czyli sraczka, czyli biegunka, jak by powiedziała Szamanka i Żona. Przez dwa dni nie sposób było nawet pomyśleć o opuszczeniu domostwa na chwilę, więc Bazysia musiała wychodzić na spacer sama ze sobą.
Pomna tamtej sytuacji już od niedzieli, a przecież wyjeżdżałem w poniedziałek i to po południu, Żona dopytywała się i kazała przedstawić sobie plan dostarczenia galaretki Pasierbicy w stanie zestalonym i nie roztopionym "po drodze" i ponownie zestalonym ewidentnie mi w tym względzie nie ufając i patrząc się na mnie podejrzliwie. Więc najpierw w trakcie kilku telefonicznych rozmów z Pasierbicą ustaliłem, że galaretkę zawiozę jej niezwłocznie do domu (40 minut jazdy, więc nic nie powinno się stać), ale się okazało, że wtedy jeszcze nikogo nie będzie w domu. Żona wymogła więc na mnie, abym natychmiast po przyjeździe do Nie Naszego Mieszkania słoik z galaretką wstawił do lodówki. Zacząłem jednak piętrzyć trudności. Bo co prawda z Nie Naszego Mieszkania do Krajowego Grona Szyderców jest tylko 7 minut jazdy samochodem, ale w świetle poniedziałku i konieczności blogowej publikacji nie mogłem sobie pozwolić na taki wyjazd. Wiadomo, czym by się skończył - Q-Wnuk i Ofelia nie odpuściliby takiej okazji, a i ja sam bym nie chciał.
To się zaczęło kolejne ustalanie w trójkącie Żona-Pasierbica-ja. Udało się zoptymalizować proces dostarczenia galaretki w ten sposób, że najpierw miała ona przenocować w Nie Naszym Mieszkaniu, potem być w ciągu 7 minut zawieziona do Szkoły, tam przechowana w szkolnej lodówce, a potem dostarczona w ciągu 20 minut do pracy Pasierbicy, żeby spocząć w tamtejszej lodówce.
Wszystko było dopracowane do ostatniego szczegółu, ale w to wszystko wmieszała się Synowa. Galaretka Pasierbicy została więc w Nie Naszym Mieszkaniu, a do Szkoły wziąłem tylko swój słoiczek i nie przejmując się żadnymi lodówkami pożarłem ją dopiero za kilka godzin "zakanszając" kiszonym ogórkiem, bo w szkole raczej trudno o spirytualia.
Tak więc, gdy Wnuki zajmowały się sobą, do kartonu, w którym gromadziłem rzeczy, włożyłem karteczkę z napisem GALARETKA, żeby to cholerstwo, pyszne skądinąd, włożyć w ostatniej chwili. Nawet nie chciałem myśleć o Żonie i, niezależnie od niej, o swoim stanie, gdybym zapomniał. Tyle zmarnowanego zachodu!
Zabrałem się za obiad. Pracowałem jak maszyna. Na reszcie smalcu z zapasów przygotowanych przez Żonę podsmażałem mielone mięso uzyskując właściwą miękkość i smak, po czym wlałem cały słoik przecieru, trochę przyprawiłem solą himalajską i skrycie, bo Wnuki dowiedziawszy się o moim niecnym i podstępnym procederze, mogłyby nie zjeść, pieprzem świeżo zmielonym. Wyszła pychotka. Do tego ugotowałem niecałą paczkę makaronu konsultując z nimi ilość.
Wszyscy zjedli normalnie z wyjątkiem Wnuka-I. On stwierdził, że takiego przecieru zawierającego przetworzone warzywa nie je. Skończyło się na suchym makaronie, który przyprawił sobie pieprzem. W końcu i tego nie zjadł Bo ten pieprz jakiś taki dziwny...
Pozostała trójka zjadła z wyraźnym smakiem prosząc o kropelkę tabasco widząc, co wyprawia z nim dziadek. A Wnuk-II poprosił nawet o dokładkę.
Mój pośpiech wynikał z faktu, że Wnuka-I trzeba było zdążyć odwieźć na krav magę i zmieścić oprócz obiadu lody.
Ustawiłem ich karnie wokół pięciu miseczek i nakładałem rodzaj i ilość według życzenia. A potem kazałem, żeby sobie sami nałożyli orzechy. Sam sobie też nieźle pofolgowałem wzbogacając zestaw o advocatową polewę. I zapadła cisza pełna skupienia. Ciekawe, że potem nikogo nie musiałem pytać o dokładkę. Wszyscy, jak jeden mąż, zgłosili się sami. Tylko ja roztropnie wykazałem umiar i poprzestałem na tej jednej porcji.
I ruszyliśmy w drogę. Zawsze w takich przypadkach, przy czterech chłopakach, trzeba przewidzieć bufor czasowy. Bo to albo zaczną szukać swoich rzeczy, albo w ciasnym przedpokoju ktoś kogoś "niechcący" nadepnie na rękę albo szturchnie łokciem i cały proces wychodzenia natychmiast gwałtownie się opóźnia, bo wtedy tworzą się frakcje i obozy, te jedynie słuszne, pociągające za sobą dyskusje i kłótnie. O cyrku z wsiadaniem trójki z tyłu auta nie wspomnę. Każdy z nich uważał, że właśnie ta jego kolejność wsiadania jest logiczna i ułatwiająca późniejsze zapinanie pasów. Ciekawe, że to się powtarzało za każdym wsiadaniem. Tylko ten z przodu wsiadł milcząc, zapiął pas i była cisza. No, ale to był Wnuk-II.
Umówiliśmy się z Wnukiem-I na parkingu za godzinę i dwadzieścia minut i pojechaliśmy do Pasierbicy. Czasowy galaretkowy interwał bezchłodzeniowy trwał raptem 20 minut, więc galaretkę przekazałem bez żadnych obaw, jednak z dużą ulgą. Nie podejrzewałem, że takie coś będzie mnie kosztować tyle zdrowia.
Q-Wnuk był bardzo przejęty. Przedstawił się z imienia i nazwiska, co wymusiło zachowanie analogiczno-odwrotne, i przywitał się z Wnukiem-IV podając mu rękę. W końcu się znali jeszcze z Naszej Wsi. Wyglądało to komicznie - dwóch takich małych łebków.
Q-Wnuk wyciągnął kulkowy tor, którego Wnuki nie znali i chłopaków nie było. Ja z Pasierbicą zaszyłem się w najodleglejszym kącie mieszkania, by przy kawie opowiedzieć jej o moim heroizmie i wyczerpaniu. Ale za bardzo nie dało się na tym skupić, bo zza otwartych drzwi z pokoju Ofelii słyszeliśmy monolo-dialog, jaki przeprowadzała albo sama ze sobą zadając pytania i udzielając wyjaśniających odpowiedzi, albo z kimś wyimaginowanym, albo z jakimś pluszakiem. Intonacja głosu, słownictwo, całe przedstawienie. Na pewno dużo ciekawsze niż moje starcze biadolenie.
Gdy przyszło do wychodzenia, cała trójka podniosła marudzący raban.
- Ale dlaczeeeeego?!....
- Może dlatego, że musimy odebrać Wnuka-I !.... - przypomniałem im.
Myślałem i po cichu liczyłem, że po tylu wrażeniach i atrakcjach zapomną o bułkach. Ale gdy tylko pojawił się Wnuk-I wszystkie pokravmagove kalki im się poodklejały. Pojechaliśmy do Biedronki. Każdy wybrał sobie po dwie bułki, a ja rozsądnie zrezygnowałem z pączka, który w takich sytuacjach później w samochodzie pożerałem. Przy tym drobnym zakupie pamiętałem o karcie Moja Biedronka. Skoro ją mam.
Reszta potoczyła się według tradycyjnych schematów, czyli słuchania przy skrupulatnym i cichym spożywaniu bułek Tour de France, Deszczu w Cisnej i Trupka. Tradycji stało się zadość. Było pięknie. Taki spełniony dzień.
Myślałem, że na dzisiaj to już koniec i że los i okoliczności uwzględnią mój wiek i siedmiogodzinne przebywanie z Wnukami sam na sam. Ale nie. Co z tego, że byłem wykończony, skoro nie wiedzieć jak, zaczęliśmy rozmawiać o Bogu, a ten temat natychmiast podnosi mi adrenalinę, ożywia mnie i nie jestem w stanie sobie nawet przypomnieć, że przed chwilą byłem śmiertelnie zmęczony i marzyłem o łóżku.
Gadaliśmy do 23.30. To znaczy Syn i ja, bo Synowa tylko czasami się podśmiechiwała, oczywiście broń Boże z Boga, tylko z formy naszej dyskusji, i może powiedziała raptem kilka słów.
Dialog zasadzał się na dwóch przeciwstawnych poglądach i obśmiewaniu tego przeciwnego, bowiem Syn uważał, co oczywiste, że Bóg jest i starał się to uargumentować, bo przecież nie przekonać mnie, a ja robiłem analogicznie odwrotnie.
A jak już wszyscy stwierdzili, że trzeba iść spać, na koniec czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka.
- Tato, ale ty dzisiaj nie będziesz spał w gabinecie.
- A co, za zimno? - zachowałem się przytomnie i ze znawstwem, bo tam zawsze jest zimno, a czasami bardziej.
- Nie, tylko śmierdzi!
Klapki mi się otworzyły. Przez dwa miesiące gabinet był miejscem urodzenia się czterech szczeniaków, dzieci Furii, i ich życia w kojcu ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jestem chemikiem, ale bez przesady.
- Będziesz spał u Wnuka-I. - zakomunikowała Synowa.
Wyraźnie wszystko miała przemyślane. Wnuk-I miał spać u Wnuka-IV, a Wnuk-II i Wnuk-III razem w tym smrodzie. Bo chcieli się pożegnać z dwiema suniami, które, jedna jutro, a jedna w piątek, miały być oddane w ręce obcych ludzi. Wcześniej dwa pieski poszły w świat, jeden nawet do Czech, co było przyczyną szlochań Synowej, Wnuka-II i Wnuka-III.
Ucieszyłem się bardzo, że będę sam w pokoju. Pod nadzorem Wnuka-I sprawdziłem, czy się mieszczę w jego łóżku. Chłop rośnie, ale jednak jeszcze trochę mu brakuje. Więc wyciągnąłem się maksymalnie i wyszło mi, że jak głowę wraz z karkiem ułożę wysoko, czyli pod sporym skosem, to palcami stóp ledwo dotykam szczebli łóżka. Zapowiadało się więc nieźle.
Ucieszyłem się poniewczasie, bo nie wiedzieć czemu, nie uwzględniłem prostego faktu, że w nocy bezwładny, śpiący organizm zachowuje się inaczej. Ale gdybym nawet na trzeźwo uwzględnił, to wybór między ciasnotą a smrodem był prosty i logiczny. Smrodu bym nie usunął, a własne ciało mogłem układać dowolnie.
ŚRODA (25.11)
No i noc miałem zabawną.
Z jednej strony komfortowa samotność, z drugiej...
W łóżku brakowało mi na długości jakichś 10. cm, dźgałem się więc w nocy albo w głowę, albo w stopy. Oczywiście z dwojga złego wolałem w stopy. Z głową nie za bardzo wiedziałem, co robić, bo rozstaw szczebli był za mały i gdybym nawet głowę w nie wcisnął, czułbym się w nich, jak w dybach. Co innego ze stopami. Wchodziły w miarę swobodnie między szczeble, a przy większym uważaniu i koncentracji, udawało się unikać bolesnych uderzeń w kostki. Opracowałem więc nową technikę wkładania stóp między ażurową ścianę łóżka, co przynosiło ukojenie, ale rozbudzało, bo wymagało skupienia, żeby wymacać stopą przerwę między szczeblami i ją tam wcisnąć przy tym nie urażając się. Poza tym musiałem uważać przy przerzucaniu się na drugi bok, żeby wtedy nie skręcić sobie w stawie kostki, jednej albo drugiej.
W takim błogim stanie dotrwałem do 08.00, kiedy pod drzwiami usłyszałem teatralnym szeptem Dziaaaadeeeek, zagraaaamy? Wnuki same z siebie wiedzą, że rano pod żadnym pozorem nie należy budzić rodziców cierpiących na chroniczny niedobór snu.
W czasie śniadania ustaliliśmy, że grać będziemy na górze, w czasie gdy przyjdzie małżeństwo odebrać swoją sunię, a rodzice będą im musieli wszystko wytłumaczyć i przekazać. Oczywiście od razu sprawa gry w 3-5-8 okazała się niemożliwa, bo każdy chciał grać samodzielnie, co zrozumiałe, i nie pomagały moje logiczne wyjaśnienia, że do gry jest nas pięciu, a więc o dwóch za dużo. Więc jeśli nawet ja zrezygnuję... Ale o mojej rezygnacji nawet nie chcieli słyszeć, ani o żadnych innych ustępstwach, więc sytuacja jak zwykle zaczęła robić się patowa. Na szczęście okazało się, że Wnuk-I w tym czasie będzie miał lekcje hiszpańskiego online, a Wnuk-II postanowił zostać na dole, żeby płakać za zabieraną sunią.
W czasie śniadania znowu miałem darmowy psi cyrk za darmo. Domownicy zdążyli się do tych porannych harców przyzwyczaić i nawet nie reagować, ale ja nie mogłem oderwać oczu. Te gonitwy, a to matki za szczeniakami, a to jej ucieczki, nadgryzywania się, zwłaszcza za poręczne (chyba połapęczne) łapy, brutalne naskakiwania na siebie, piski, warczenia i groźne poszczekiwania szczeniaków. Bez końca. Nie da się opisać.
Przyszła para młodych i przejętych ludzi, więc zmyliśmy się na górę.
W połowie gry, gdy Wnuk-III był na strasznym minusie i zaczął wyć, gdy dziadek wygrywał, a Wnuk-IV nic sobie z tego nie robił, chociaż też był na minusie, została ona przerwana. Wtedy przyszedł Wnuk-I i zaczęliśmy grać od nowa. Nie dałem im żadnych szans, więc Wnuk-I poszedł na dół.
- To zagramy w warcaby. - zaproponował niczym niezrażony Wnuk-IV.
Sromotnie przegrał.
- To zagramy w szachy. - nie wyciągnął żadnych wniosków.
Sytuacja była w miarę zrównoważona, więc po pewnym czasie zacząłem go lekceważyć, bo małe to takie, i to się zemściło. Skoczkiem zrobił kilka ruchów i rozwalił mi całą obronę. Za chwilę by mnie dopadł, ale zapomniał o obronie. Odsłonił całą linię dla mojej wieży, więc bezwzględnie wjechałem nią na pole, gdzie stał jego król zastawiony pionami. Szach i mat. Żadnej możliwości ucieczki i możliwości sensownego zasłonięcia się.
- To, dziadek, zagramy w...
- O, nie! - zaprotestowałem. - Na dzisiaj koniec.
Głowa zaczęła mnie boleć od tak długiej koncentracji, a musiałem jeszcze skończyć ostateczne rozliczenia z Basem i Barytonem, bo z tym ostatnim umówiłem się dzisiaj po południu w Powiecie na przekazanie mu w gotówce reszty należności za prace.
Gdy zszedłem na dół, ujrzałem widok rozdzierający serce. Furia leżała pod drzwiami wyjściowymi, tymi, którymi wyszło młode małżeństwo z jej dzieckiem, a ostatni szczeniak, sunia, leżała na drugim końcu salonu, pod krzesłem, na którym siedziała Synowa, czego do tej pory nigdy nie robiła (specjalnie zostawiłem humor z zeszytów szkolnych). Obie spały (nadal humor z tej serii). Cierpiały na swój sposób, przeczekiwały i odreagowywały stratę swojej córki i siostry.
Pakowałem się, gdy otoczyła mnie cała rodzina. Każde na swój sposób składało mi życzenia. Głupio powiedzieć, ale się wzruszyłem. Wręczyli mi prezent - niedużą paczkę. Przez opakowanie starałem się wymyślić, co to może być. Im bardziej niedorzecznie, tym Wnuki miały większy ubaw. Ciągle mi kibicowali, a ja podkręcałem atmosferę powoli odwijając prezent, ale tak żeby ciągle był zawinięty. Wpadłem tylko na to, że to coś jest zawarte w takiej sztywnej folii, która jest tak wytłoczona, że pasuje idealnie do wielkości i kształtu zawartości. Bez noża lub nożyczek nie sposób tego otworzyć.
Oczom moim ukazał się przedmiot wielkości telefonu komórkowego (nie smartfona), ale coś mi nie grało, bo był za gruby i miał symboliczną klawiaturę. I nagle zaskoczyłem - był to laserowy miernik odległości, czyli dalmierz laserowy. Przyrząd, o którym skrycie marzyłem. Na tyle skrycie, że nawet sobie nie wyobrażałem, że go mogę mieć. Ostatnio, gdy przygotowywałem rozliczenia z Basem i Barytonem, z podziwem patrzyłem, jak Bas w pięć sekund podawał mi wysokość pomieszczenia z dokładnością do trzeciego miejsca po przecinku, co stanowiło grubą przesadę i zmuszało mnie do zaokrąglania wyniku tylko do drugiego miejsca, i w tyle samo długość i szerokość. Mnie by to zajęło z 5 minut, mimo że używam od dawna, jak tylko pojawiła się na rynku, jako swoisty kapitalistyczny bajer, taśmy metalowej, takiej sztywnej, samozwijającej się. Ale jak to przy takich pomiarach, zwłaszcza gdy mierzy się samemu. Tu się człowiek potknął, tam coś szturchnął i pomiar trzeba było powtarzać, a przy większych odległościach robić go na raty i sumować, co tylko zwiększało błąd pomiaru. A już przy pomiarach wysokości trzeba było wykazywać się cierpliwością i pewną ekwilibrystyką. Na przykład w Domu Dziwie - góra mierzy 2,5 m, a dół 2,6. Trudno, żebym wszędzie latał z drabiną, więc pomiaru dokonywałem na raty. Najpierw mierzyłem od podłogi w górę, na jakieś metr pięćdziesiąt, żeby swobodnie to miejsce zaznaczyć i je widzieć. Bo przypomnę, że z racji wzrostu siedzącego psa, było to dla mnie duże ułatwienie. Potem mierzyłem dalej do sufitu wykorzystując sztywność taśmy. Ale sztywność nie zawsze wystarczała i taśma wielokrotnie od ściany odpadała podnosząc mi tylko ciśnienie i pchanie się do ust słów powszechnie uznawanych za niewłaściwe, a tu jak najbardziej adekwatnych.
Taka taśma miała jeszcze to do siebie, że im bardziej się ją rozwinęło, na przykład do 4. metrów, to przy zwijaniu tym bardziej się rozpędzała ruchem, moim zdaniem, jednostajnie przyspieszonym, na tyle przyspieszonym, że przeważnie nie zdążałem usunąć na czas kciuka i jej końcówka boleśnie waliła mnie w paznokieć wywołując lawinę słów, jak wyżej. A ostatnio nawet tego nie miałem. Kupiłem taśmę pięciometrową, z wyższej półki (to określenie jest nieadekwatne handlowo, ale przyjęło się w powszechnym języku, jako synonim czegoś lepszego), która po tygodniowym używaniu przestała się zwijać do wewnątrz. A pomiary taką sztywną, było nie było, niezwiniętą taśmą to jest dopiero jazda. Więc wymieniłem ją na nową, tej samej marki, by po tygodniu otrzymać ten sam efekt. Otrzymałem trzecią. I co?! I pstro! Też przestała się zwijać. Więc czy można się dziwić, że byłem oszołomiony prezentem?!
- A tato, jak myślisz, skąd wiedziałem, co ci można wręczyć w prezencie? - zapytał Syn, gdy dalej trzymałem opakowanie nie próbując go nawet rozpakować. A widząc mój pytający wzrok odpowiedział:
- Od twojej żony! - Zadzwoniłem do niej. - Powiedziała, że mi da znać, jak się zastanowi, a potem oddzwoniła i zaproponowała dalmierz. - Dodała TYLKO JAK NAJPROSTSZY I Z JAK NAJMNIEJSZĄ ILOŚCIĄ FUNKCJI! - zacytował Syn mając niezły ubaw.
A potem zaczął mi przybliżać to cacko.
Cacko mierzy odległość w poziomie i w pionie, bo mu ganz egal, ale do tego celu ma dwie poziomiczki, żeby wszystko mierzyć pod kątem prostym, bez zafałszowań. To mi zaimponowało. Potrafi zapamiętać do 100. ostatnich pomiarów, nie wiedzieć po co, bo i tak sobie wszystko zapiszę. Będę pewniejszy, więc bez łaski. Fajne jest to, że z dokonanych pomiarów potrafi za jednym przyciśnięciem guziczka, co samo w sobie jest podpadające, podać powierzchnię i/lub kubaturę pomieszczenia. Jednak na pewno w razie czego sam sobie je obliczę, może nawet po wstawieniu jego wartości pomiarowych wcześniej oczywiście sprawdzonych zwykłą, fizyczną miarką, taką jak Pan Bóg przykazał, z naniesionymi milimetrami, centymetrami i metrami.
Najgorsze było na końcu. Zafascynowany Syn powiedział mi, że jak sobie pomierzę w pokoju długość jednej i drugiej ściany, to miernik wyliczy mi długość przeciwprostokątnej, czyli przekątnej pokoju. A wiem, bo nie po to studiowałem na politechnice i ludowe państwo na mnie łożyło, że tutaj musi mieć zastosowanie twierdzenie Pitagorasa, a więc że będą to działania na potęgach i pierwiastkach, co prawda tylko kwadratowych, ale zawsze, a takich rzeczy nie mogę zawierzyć głupiej maszynie, więc sam sobie popotęguję, a sumę kwadratów spierwiastkuję.
Były jeszcze jakieś inne wspaniałe funkcje, o których nie chciałem już słyszeć, a tutorialowy (nie może być oczywiście instruktażowy, bo jak to fatalnie brzmi) film zaprezentowany mi przez Syna mówiący o szerokich możliwościach miernika obejrzałem z ledwo ukrywanym wstrętem i pewnym przerażeniem.
- Mój Boże, przecież ja chciałem tylko wiarygodnie i bez męczącego i wielokrotnego schylania się pomierzyć sobie długość, szerokość (głębokość) i wysokość ewentualnie! - myślałem.
Syn twierdził Tato, ale naprawdę starałem się wybrać jak najprostszy miernik!, chociaż nic mu nie mówiłem. Widocznie coś miałem w twarzy.
Po obiedzie wyjechałem. Była 15.10, więc całkiem nieźle. Najpierw stojąc w korkach nie mogłem dojechać do Metropolii, a potem z tych samych powodów z niej wyjechać, mimo że omijałem centrum szerokim łukiem starając się jechać wszelkimi możliwymi obwodnicami. Paranoja.
Nadchodząca ciemność tak mnie zestresowała, że odwołałem spotkanie z Barytonem i mój przyjazd do Wakacyjnej Wsi. Baryton wykazał zrozumienie, a Żona poczuła dużą ulgę, że nie będę jechał w tych warunkach. Ponowna wizyta w Nie Naszym Mieszkaniu jawiła mi się jako dar z niebios - dodatkowe kilkugodzinne niefrasobliwe wakacje. Nie przeszkadzała mi konieczność ponownego wypakowywania się, urządzania i szukania wolnego miejsca parkingowego. Powrót musiałem uczcić resztką lodów, orzechów, polewą z advocatem i kawą. Sprawiłem sobie ten drugi rodzaj Nieokrzesanego Balu Murzynów. Pełnię szczęścia dopełniał fakt, że galaretka już dawno zniknęła z Nie Naszego Mieszkania.
CZWARTEK (26.11)
No i dzisiaj o 07.05 byłem już w Powiecie.
- Ale z pana ranny ptaszek. - stwierdził Baryton. - Miał pan być o 07.30. - Ja dopiero jem śniadanie.
To ranne ptaszkowanie odbiło mi się lekką czkawką. Miałem jeszcze 25 minut do spotkania, a na Powiat to bardzo dużo, zwłaszcza tak rano, gdzie nie ma nigdzie kolejek. Coś jak w Metropolii 1,5 godziny. To zajrzałem do DINO po wodę w szkle i kupiłem ledwo 5 butelek. Więcej nie było. Za to w plastiku do wyboru i koloru. Potem pojechałem na miejsce spotkania, parking przed Biedronką. Nadal miałem 20 minut. Dla zabicia czasu wszedłem do środka. Nie oczekiwałem wody w szkle, bo ta sieć programowo takiej nie sprzedaje, ale Pilsnera Urquella miałem prawo. Ani jednej butelki.
Resztę czasu, 15 minut, przeczekałem w Inteligentnym Aucie.
Z Barytonem się rozliczyłem i ustaliliśmy, że jak tylko pogoda pozwoli, to oni wrócą na dach dokończyć dzieła po Ciu Ciu. Bo porządne czapy na trzech kominach zrobili, pozostało obudowanie ich struktonitem.
Wracając do domu zajrzałem w Pięknym Miasteczku do paczkomatu. Już dawno temu Żona nauczyła mnie odbierać w ten sposób przesyłki i teraz ufa mi w tym względzie.
Na miejscu byłem o 08.00, zadowolony, że udało mi się przyjechać tak wcześnie i że mam przed sobą cały dzień w domu. Okazało się jednak, że przyjechałem za... wcześnie.
- Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. - usłyszałem wyjaśnienie z domieszką pretensji w głosie informującej No kto to widział, żeby tak wcześnie przyjeżdżać i zaskakiwać!
Żeby nie dolewać oliwy do ognia, nie przypominałem, że ją informowałem, że będę około ósmej.
Ale i tak dolałem, bo się wtrąciłem, a Żona wtrącania się bardzo nie lubi. Zwłaszcza mojego.
W
domu panowała zimnica, w kozie ledwo się tliło, więc trudno żeby normalny mężczyzna się nie wtrącił. To jednak nie mogło się
spodobać Żonie. Jak dla niej przyjechałem nie w porę. Bo gdybym się zachował i przyjechał w porę, to oczywiste, że w kozie by się normalnie paliło, w domu byłoby ciepło, a ona ze wszystkim dałaby sobie radę.
Zgrzytnęło i tąpnęło nieźle. Ja od dawna na takie sytuacje opracowałem sobie metodę i osobiście ją w sobie podziwiam, wiedząc jaki mam charakter. Najlepiej przedstawić ją na tym konkretnym przykładzie. Otóż milcząco, bez jednego słowa, zaciskając zęby, robiłem swoje, czyli konsekwentnie się wtrącałem i rozpaliłem w kozie. Potem
atmosfera się ogrzała, dosłownie i w przenośni. W kozie normalnie się
paliło, co musiało dobrze na nas wpłynąć, bez względu na moją i Żony
ocenę, czy przyjechałem za wcześnie (to ona), czy też nie (to ja). Myślę, że jednak kluczem do całej sprawy było słowo milcząco.
Dzisiaj zamontowałem w przyszłej sypialni gości (obecnie naszej) i w ich salonie, obecnym centrum naszego życia, dwa elektryczne grzejniki. Akurat kurier przywiózł całą paletę. W sumie dobrze się stało, że cała dostawa dotarła dopiero teraz. Trochę pożyliśmy przy kozie, oswoiliśmy mieszkanie i był czas zastanowić się, jak go ogrzać. I wyszło nam, że z pierwotnej, zakładanej przez nas, liczby grzejników wystarczy połowa.
A to jest bardzo duża oszczędność na poziomie inwestycji. W przyszłości, gdy wszyscy wszędzie będą mieszkać, okaże się, czy trzeba będzie jakiś grzejnik dokupić, czy też wystarczy założyć na siebie jedną bluzę więcej.
System montażu grzejników okazał się bardzo przemyślany, prosty, można by rzec intuicyjny (podobnie jak karnisze i lampy). Stąd nie miałem żadnych problemów z wyjątkiem takiego, że kołki rozporowe, które załączył Niemiec, nadawały się do kubła. Zastosowałem "nasze"..., fischera.
Piece zawisły i zaczęły grzać. Nie wiem dlaczego, ale przez ten fakt zasugerowałem sam sobie, że w mieszkaniu powinno być natychmiast cieplej. A nie było. Chodziłem z kąta w kąt i marudziłem Żonie, że w danym kącie jest zimno, że łamie po kościach i że może w kuchni też trzeba było grzejnik przewidzieć. A tak faktycznie to było mi zimnawo wszędzie, więc moje marudzenie, w sytuacji kiedy koza normalnie, jak co dzień, grzała, a na zewnątrz nie panował wcale mróz, Żona odbierała, jako świadome osłabianie naszego cieplnego morale i sianie defetyzmu. Czułem jak rośnie w niej irytacja, bo o co mi nagle mogło chodzić, skoro termicznie było tak jak ostatnio?!
- Wiem, co mi jest! - nagle odezwałem się konstruktywnie. - Ostatnie trzy noce spałem krótko i niekomfortowo! - Mój organizm daje mi znaki, że jest niewyspany i że przez to nie może się rozgrzać!
- To jak ci daje takie znaki, to idź się do cholery połóż, bo już tego nie można wytrzymać!
Więc natychmiast poszedłem spać, milcząco, bez jednego słowa, ale też bez zaciskania zębów.
PIĄTEK (27.11)
No i dzisiaj wstałem przed 05.00.
Zupełnie niepotrzebnie, zwłaszcza że czułem, że chętnie bym pospał przynajmniej do 06.00 i już byłem bliski przestawienia smartfona. Z racji tak wczesnego wstawania na wszelki wypadek postanowiłem nic nie mówić Żonie o termicznym stanie mojego organizmu, nawet gdybym się trząsł z zimna jak osika.
Ale nie było źle. Organizm wyraźnie wrócił do równowagi.
Dzień w dzień żmudnie i konsekwentnie budujemy z Żoną moje relacje z Bertą. Bo dziewczyny bardzo szybko sobie te relacje zbudowały na zasadzie wzajemności, braku szorstkości we wzajemnym postępowaniu, notorycznym przejmowaniu się Pani, bo albo piesek jest biedny, bo..., albo ewentualnie piesek jest biedny, bo..., albo wreszcie piesek jest biedny, bo...
Ja buduję relacje już siedem miesięcy. Od samego początku za każdym pozytywnym lub negatywnym kontaktem mówię do Pani i do Berty Jeszcze tylko pół roku i piesek stanie się całkiem normalny, co za każdym razem Panią rozśmiesza i oburza jednocześnie.
Dzisiaj, np. dałem Bercie jeść, a robię to po wspólnych ustaleniach przede wszystkim ja, żeby w ten sposób Bertunię oswajać z Panem.
- Chodź Bertuś, pan dał pyszne jedzonko. - zagadałem milutkim głosem. - Sam mięsko wyciągnął z lodówki wcześniej, żeby piesek nie miał zimne, pokroił, no chodź, masz.
Berta siedziała nieruchomo raczej unikając mojego wzroku i przełykała ślinę, co było oznaką stresu, bo jedzenie przecież dawał Pan, nie Pani.
- No, chodź, ty, Przełykająca Ślinę... - odezwałem się bardziej wrednie.
Żona natychmiast się oburzyła.
- No właśnie w ten sposób etykietujesz Bertę! - A ona wszystko rozumie...
Jeszcze tylko pół roku....
Wieczorem oznajmiłem Żonie:
- Muszę założyć kartotekę Cykliniarzowi Anglikowi.
- Matko! - Żona zareagowała. - A komu ty potem będziesz zakładał kartoteki, jak skończy się remont?
- Moja droga... to jest tak, jak z blogiem. - Wiele razy myślałem, że w końcu tematy się wyczerpią, a tu...
- Chyba żonie! - przerwała Żona i wybuchnęła śmiechem.
A jak moglibyśmy remontowo funkcjonować i mieć jaką taką kontrolę nad wydatkami i nad decyzjami, co robimy, a czego nie, czyli nad ustalaniem priorytetów, gdybym nie pozakładał kartotek? I skąd byśmy wiedzieli, powiedzmy w przyszłości, co ile kosztowało, i na podstawie czego byśmy się uczyli i nabywali doświadczenia? Tylko ja w naszym małżeństwie jestem w stanie zapanować nad potencjalnym chaosem, jaki na pewno wkradłby się, skoro przez Dom Dziwo przewinęło się 12 ekip, a ostatnią właśnie jest Cykliniarz Anglik. Tak się złożyło, że 13. ekipą jesteśmy my sami generując nieremontowe koszty, w rubryce policyjno-wojskowo-księgowej, tzw. INNE.
SOBOTA (28.11)
No i dzisiaj zabrałem się za segregację śmieci po ekipie Ciu Ciu.
Każdy zakisły wór opróżniałem i zawartość wysypywałem na ziemię. A potem żmudnie segregowałem. Czego tam nie było - gruz, folia, siatki, druty, gwoździe i wkręty, wełna mineralna, rękawiczki wszelkiego rodzaju, pędzle, butelki szklane i plastikowe, opakowania po papierosach, dystanse do fug, pianka montażowa, kawałki gum, wiadra plastikowe z zakrzepłą farbą, betonem, klejem lub zaprawą i jakieś inne niezidentyfikowane przedmioty lub elementy. Segregowałem i segregowałem.
Nie była to praca z kategorii rozgrzewających, więc co jakiś czas robiłem sobie w niej przerwę i wtedy taczką woziłem ziemię nad Staw. Ziemia pomiędzy faszynami a brzegiem Stawu się pozapadała i trzeba było przed wiosną uzupełnić, żeby mogły tam rosnąć rośliny, które będą miały do tego prawo.
Ogólnie było zimno i przenikała wilgoć, ale nie zmarzłem. Za to ręce były dwiema kostkami lodu. Od tego żmudnego grzebania w śmieciach.
NIEDZIELA (29.11)
No i niedziela była niedzielą.
Wstałem o 07.00 i postanowiłem cały dzień nie robić niczego na zewnątrz. Pogoda mi sprzyjała. Padało, więc sumienie miałem czyste.
Moje samopoczucie było dodatkowo lepsze, bo minęło już tyle dni, że gdyby wybuchła jakaś galaretkowa afera, to rozeszłaby się ona lotem błyskawicy. Od Krajowego Grona Szyderców nie było żadnego alarmu. Widocznie wszystko jest dobrze lub galaretki jeszcze nie jedli. A nie chcę się dopytywać, bo w tym drugim przypadku byłoby to mocno podejrzane A dlaczegóż to się dopytujesz?
Dzisiaj, przy niedzieli, coś mnie naszło. Widocznie przez nią. Wypiłem inne piwo! I to ciemne. Żona kupiła Piwo na miodzie gryczanym z browaru Jabłonowo. Czyli rzemieślnicze. Ale stwierdziła, że jednak za słodkie i pić nie będzie. W opisie wyłapałem Ciemne i aromatyczne. Słodkie i goryczkowe. A goryczka zawsze mnie interesuje. Opis nie kłamał. Nie męczyłem się, ale więcej nie wypiję. Wystarczy chyba jedna butelka, żeby nikt mi nie zarzucił, że mam klapki na oczach, a raczej na kubkach smakowych i że jestem pilsnerowo-urquellowo zabetonowany.
Zadzwonił z Irlandii Po Morzach Pływający. Najpierw się upewnił, czy nie jestem aby przy gnoju. A potem nie owijał w bawełnę i uprzedził, żebym we wtorek lub w środę spodziewał się paczki.
Potem Syn dopytywał się, czy odpaliłem miernik. Odpisałem, że jeszcze nie, bo się boję. Ale obiecałem, że jutro się zepnę, jak prawdziwy mężczyzna i zmierzę się z tym niepojętym narzędziem.
Na koniec dnia zadzwoniła Szamanka. Musieliśmy energią nawzajem się przyciągnąć, bo z miesiąc temu bardzo wstępnie umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii w jakiejś restauracji. Ale stało się to niemożliwe i miałem zamiar w tej sprawie do niej zadzwonić.
Gadaliśmy długo. Umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii przy najbliższej okazji, ale na jakimś dłuższym spacerze, bo to będzie najłatwiej przeprowadzić. I od słowa do słowa, wiedząc że będą się budować, rozmowa zeszła na fachowców. Z czystym sumieniem poleciliśmy im Basa i Barytona z pełną charakterystyką postaci i sugestiami co do metod postępowania. Ciekawe, czy coś z tego wyjdzie?
Szamanka się przyznała, że dzisiaj przez otwarte okno w ich blokowym mieszkaniu usłyszała charakterystyczny klangor żurawi. Myślała, że to omamy słuchowe i z tęsknoty za Naszą Wsią i wsią w ogóle coś porobiło jej się w głowie. Wyjrzała przez okno albo wyszła na balkon (nie pamiętam, czy mają) i nad głową ujrzała klucz żurawi. W Metropolii.
- Popłakałam się normalnie z wrażenia.
Ona i Ten Co Dba O Auto należą do tego nielicznego grona osób, które nie dość, że znają Naszą Wieś od podszewki, to jeszcze spędziły kilka dni i nocy w Naszym Miasteczku. Gdy się rozmawia, nie trzeba niczego tłumaczyć.
Po rozmowie przysłała nam zdjęcia synka, dużego już chłopaka, który praktycznie wychował się w Naszej Wsi i dwumiesięcznej córki. A tak długo i bezowocnie starali się o dzieci.
PONIEDZIAŁEK (30.11)
No i przypominam, że według mojego kalendarza ten tydzień miał 5 dni.
Rano sąsiad z Wakacyjnej Wsi przywiózł kolejną, trzecią przyczepę drewna. Pozostały jeszcze trzy.
Z góry założyłem, że dzisiaj nie ułożę ani jednej belki, bo poniedziałek blogowo swoje prawa ma.
Nie tknąłem również worów ze śmieciami, tym razem po Basie i Barytonie. Z tego samego powodu.
Ale żeby całkowicie nie zgnuśnieć, w oczekiwaniu na drewno zawiozłem nad Staw dwie ostatnie taczki ziemi i uzupełniłem braki. Pozostaje teraz czekać do wiosny, być czujnym i mieć pełną kontrolę.
Cykliniarz Anglik popycha sprawy do przodu. Zapewnił, że jak tylko jego pracownicy skończą na innej budowie, kumuluje siły u nas i że do dwóch tygodni będziemy mogli się przeprowadzać na drugą stronę góry. Bardzo powolutku remontowe puzzle wskakują na swoje miejsce.
Dzisiaj przyszła paczka od Po Morzach Pływającego, Czarnej Palącej i W Swoim Świecie Żyjącej. Niespodzianka sporego kalibru, ale o tym przy następnym wpisie.
Syn nie miał poniedziałkowego blogowego wyczucia i gnębił mnie smsami, czy już uruchomiłem dalmierz. To wieczorem uruchomiłem. Zmierzyłem wysokość mieszkania - 2,555 metra, czyli 2,56. To by się zgadzało. I dzisiaj na tyle było mnie stać. Ale i tak pogratulował mi odwagi.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.46.