poniedziałek, 7 grudnia 2020

07.12.2020 - pn
Mam 70 lat i 4 dni.

WTOREK (01.12)
No i prawda jest taka, że pewne książki mogą mnie załatwić na amen. 

Żona we względzie książek, jak i również doskonale w innych, zna mój gust i co rusz kupuje i podsuwa mi różnorodny ich asortyment. Świetnie umie je scharakteryzować i opisać, więc z miejsca wiem, do czego w danym momencie mam nastrój i gdy zaczynam czytać, moje oczekiwania precyzyjnie się spełniają.
Raz tylko trochę się "pomyliła", przy Kopalińskim.
- Myślałam, że będziesz czytał tę cegłę z doskoku. - stwierdziła, gdy się od razu zabrałem do tej kobyły. - Że będziesz ją traktować, jak encyklopedię, wybiórczo sięgać po pewne, potrzebne ci hasła, a ty czytasz, jak książkę telefoniczną...
Gdybym czytał wybiórczo, to nie specjalnie wiem, na jakiej zasadzie. A teraz już wiem na pewno, że pominąłbym mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo ciekawych rzeczy.

Ostatnio Żona kupiła mi Poziom śmierci i Uprowadzonego Lee Childa z Jackiem Reacherem. Dwie pierwsze książki z tej serii. I się zaczęło. Tak jak kiedyś przy trylogii Millenium Larssona Stiega. Każde wolniutkie 5 minut poświęcałem na czytanie i kombinowałem, co by tu zrobić i jak odłożyć sprawy, żeby sobie więcej poczytać, a najlepiej od razu do samego końca. Sprawy leżały odłogiem, a jeśli te ważne jednak nie mogły, to zachowywałem się jak narkoman czekając na moment, żeby wstrzyknąć sobie kapkę Millenium, a teraz Jacka Reachera.
W tego typu książkach pewne rozdziały czytam podwójnie. Takie, na przykład, kiedy w końcu Jack Reacher rozpierdala pięciu psycholi. Adrenalinę mam wtedy prawie na takim poziomie, jak w trakcie meczu Polska - Rosja w siatkówce pań, cytowanego wielokrotnie przeze mnie i będącego miernikiem, punktem chyba krańcowym i odniesieniem mojego naładowania, a dodatkowo przy czytaniu z emocji moje ręce, nos i stopy robią się zimne. Osobniczy przypadek. 
Po czym, po wszystkim, na spokojnie czytam taki rozdział czy fragment, drugi raz szczegółowo się delektując. Najgorsze jest to, że nie mogę się oprzeć temu, co będzie dalej i przeskakuję ze stronami w przyszłość akcji zaglądając, czy już, czy jeszcze nie. To mnie oczywiście irytuje, a ostatnio nawet sam na siebie mocno się wkurzyłem, bo zdrowo z tym wybieganiem przesadziłem, i gdy się zorientowałem, że popsułem sobie sporo z przyjemności niespodzianki, było za późno.
A dodatkowo, za każdym razem, o tym przeskakiwaniu informuję Żonę.
- Głupi, czy co! - reagowała z irytacją.
W końcu, widocznie po przemyśleniach, bo Żona myśli zawsze i o wszystkim, stwierdziła:
- Będę ci jednak musiała kupować tylko takie książki obyczajowe, gdzie akcja toczy się spokojnie, bez strzelanin, ucieczek i wybuchów, gdzie jest jakaś finezja, dowcip, humor... - Lubisz je, a nie będziesz się denerwował.
Nie chciałem Żonę drażnić i przekonywać jej, że w Jacku Reacherze to wszystko jest, tylko trochę inaczej. Poza tym nie chciałem przypominać, że właśnie w takich książkach, które mi ostatnio podsunęła (Ulica Nadbrzeżna i Cudowny czwartek Johna Steinbecka Jr. oraz Do usług szanownej pani Gilles'a Legardiniera) też przeskakiwałem nie mogąc się doczekać, co będzie dalej. Ciekawe, że czytając takie cegły, jak Na wschód od Edenu tegoż Steinbecka (ta książka zrobiła na mnie największe wrażenie w życiu), czy ostatnio Małe życie Hanyi Yanagihary (dla mnie mroczna i smutna) tego nie robię.
W tym moim przeskakiwaniu, wyprzedzaniu, swoistej nadaktywności i kompulsywności (wykonywanie czegoś pod wpływem niedającego się opanować wewnętrznego przymusu) zdaję się zauważać pewien wpływ wieku. Nie mówię od razu o powolnym dziecinnieniu, chociaż coś może być na rzeczy.
Ale przecież mając 12 lat, czyli wtedy, kiedy byłem ewidentnie dzieckiem, przeczytałem całą trylogię Sienkiewicza, Krzyżaków, Quo vadis, kilka książek Józefa Ignacego Kraszewskiego, Hrabiego Monte Christo (połknąłem w jeden dzień, więc nie miałem jak przeskakiwać, nawet gdybym miał taki imperatyw), książki Adama Bahdaja, wiele, wiele innych i nie przeskakiwałem. Może to się bierze stąd, że chociaż zawsze czytałem wolno, to teraz jednak wolniej? Nie umiem sobie tego wytłumaczyć.
 
W końcu za którymś razem, gdy poinformowałem Żonę o kolejnym przeskakiwaniu, nie wytrzymała.
- Przeskakuj sobie ile chcesz! - podeszła do mnie do stołu, gdzie czytałem i nachyliła się nade mną, żeby mi lepiej patrzeć w oczy. - Ale umówmy się - dodała wściekła - że mnie o tym nie będziesz informował! 
Wczoraj wieczorem, po publikacji, rzuciłem się do Reachera. Poszedłem więc późno spać, ale tym razem nie przez konieczność poniedziałkowej publikacji, a przez imperatyw skończenia książki. Byłem bliski złamania dwuletniej już tradycji związanej z Kopalińskim i zabrania jej do łóżka, ale czułem, że to byłby głupi pomysł. Brak buforowej przerwy przed położeniem się do łóżka, wyciszenia przed snem, zimne stopy - bez sensu. Siedziałem więc przy stole do upadłego. 
Taki styl czytania zawsze mi odpowiadał. Żona za każdym razem widząc mnie przy nim czytającego i siedzącego na twardym krześle łapie się na tym, że mi współczuje.
- A bo mi się  wydaje, że jesteś na takim wygnaniu i siedzisz tam za karę. - Nie możesz siąść sobie wygodnie w fotelu?
Sęk w tym, że jest mi tak wygodnie. Wszystko mam po ręką, jest dużo miejsca, żeby cokolwiek odłożyć, na chwilę przerwać, żeby zrobić coś innego nie wspominając o swobodnym postawieniu butelki Pilsnera Urquella bez obaw, że mogę ją niechcący szturchnąć. 

Książkę skończyłem dosyć późno. Mam jeszcze jednego Childa od Żony (Uprowadzony), bo z rozpędu kupiła mi dwie pierwsze z tej serii, ale boję się go nacząć, bo rozwala mi rytm dnia, a za chwilę nocy.
A z Kopalińskim było tak dobrze, niespiesznie i wyciszająco.
Przypomnę, bo chyba swego czasu już o tym  wspomniałem, jaką notkę w nim odręcznie umieściłem na wewnętrznej stronie okładki:
Słownik otrzymałem od Żony 5. grudnia 2018 roku, gdy po 12. dniach rozłąki wróciłem z Metropolii do Naszego Miasteczka na okoliczność moich 68. urodzin. Czyli na tą okoliczność i otrzymałem prezent, i wróciłem do Żony.
Postanowiłem codziennie przeczytać dwie strony - jedną kartkę. Jest 1500 stron tekstu, 750 kartek. Czyli czytanie powinno mi zająć 750 dni, więc powinienem skończyć w 2020 roku, tuż przed moimi 70. urodzinami.
Czy stanę się wtedy mądrzejszy? Nie! Ale za to jaka gimnastyka umysłu.
1) Czytanie rozpocząłem 5.12.2018 r.
A teraz dwa bieżące fakty:
1. Dzisiaj jest 5. grudnia 2020 roku,
2. Jestem na stronie 543., przy Kleopatrze VII, zwanej Wielką.
 
Od jakiegoś czasu, rano, gdy ekspres pracuje i pieczołowicie zmierza do zakończenia przydługawego podwójnego cyklu, zmieniłem sposób oczekiwania na gotową kawę.  Żeby nie wstawać od stołu tam i z powrotem, stoję przy nim w kuchni, gapię się w lustro i gimnastykuję. Stretching, czyli po naszemu rozciąganie i takie tam. Dobrze mi to robi, zwłaszcza po siedzeniu przed laptopem.
Dzisiaj rano Żona siedziała jak zwykle przy 2K+2M, a ja przy robieniu kolejnej kawy, tym razem małej, się gimnastykowałem.
- Zobacz - zwróciłem jej uwagę, gdy palcami starałem się dotknąć do stóp - 20 lat temu sięgałem dokładnie tak samo, jak teraz, czyli nie udawało mi się dotknąć. - Wtedy, chyba przeszkadzał mi brzuch, a teraz wiek.
Specjalnie uważałem na słowa, żeby nie wypsnęła mi się starość.
Żona potwierdziła, ale była bardzo zadowolona, że zacząłem ten rodzaj gimnastyki.
- W twoim przypadku ważny jest właśnie tego typu wysiłek, bez dużych obciążeń.
Nie rozumiałem, co to znaczy W moim przypadku, ale nadaktywnie nie dopytywałem. Jeszcze by mi wytłumaczyła.
Później analitycznie zastanawiałem się, jaką by można wyprowadzić zależność i jaką funkcją ją opisać -  Spadek wielkości brzucha na przestrzeni lat a sprawność organizmu w kontekście możliwości dotykania stóp palcami rąk. Na podstawie przemyśleń i prostej, policyjnej, logiki wyszła mi z tego w moim osobniczym przypadku prosta zależność: Wielkość brzucha jest odwrotnie proporcjonalna do upływającego wieku. Nieźle.

W poprzednim wpisie wspomniałem, że wczoraj przyszła paczka od Po Morzach Pływającego, Czarnej Palącej i W Swoim Świecie Żyjącej.
Odpowiedziałem mailem.
Cześć Po Morzach Pływający,
Sytuacja jest następująca:
1. Mamy dzisiaj poniedziałek. Przyjechał kurier, więc przez otwarte okno ryknęliśmy, żeby zostawił na słupku, czyli tak jak zwykle.
2. Żona zachodziła w głowę, co też to może być, bo owszem zamawiała szereg rzeczy jak zwykle, ale "to przecież za wcześnie, żeby dotarły". Ja obstawiałem wędzoną makrelę :). W końcu nie wytrzymała i poszła sama po paczkę, którą mi wcisnęła pod oczy z pytaniem "Co widzisz?". Nie widziałem nic, więc pokazała mi nazwisko odbiorcy - moje. Dlatego nie widziałem, bo w siedmiomiesięcznej historii mieszkania w Wakacyjnej Wsi po raz pierwszy przyszła przesyłka na moje nazwisko.
3. Zachodziliśmy w głowę, od kogo to może być, skoro od Was miała być góra we wtorek, a pewnikiem w środę. A jeśli to był taki sprytny wybieg z Twojej strony, to w pełni Ci się udał. Zaskoczenie pełne!
4. Pierwsze co, to zdrowo obśmialiśmy się z prezentów, bo trafione, dowcipne i charakteryzujące moją osobę. A więc przemyślane!
a) nosidełko na piwo - szpan i bajer wielki. Będę tym kłuł w oczy różnych takich. Od razu je rozpakowałem i za chwilę wstawię 6 butelek Pilsnera Urquella. Oczywiście przytłumiony 70. latami nie wpadłem, co to też może być takie metalowe na jednej ze ścianek. Potrzebna była do tego Żona, żeby mnie oświecić. Chwała jej za to, a dla pomysłodawcy i wykonawcy wielki szacun. Od razu widać, że znają się na rzeczy :)
b) poduszka - tu obśmialiśmy się najbardziej! Stwierdziłem, że jest tak dobra, że będzie mi służyć za jaśka, ale Żona stwierdziła, że będzie mi służyć za podparcie mojego steranego kręgosłupa, gdy będę siedział na narożniku. Poduszki nie rozpakowałem, czeka końca remontów i eliminacji wszelkiego budowlanego pyłu.
c) grafika - tu sprawa zrobiła się poważniejsza. Bo głębokie życzenia z Waszymi imionami. Nie rozpakowałem z powodów jak wyżej, ale w przyszłości będzie wisieć koło mojego biurka.
5. Oczywiście pierwsze co, to rozmawialiśmy z Czarna Palącą. Zabroniłem jej kłapać dziobem o tym, że paczka właśnie dotarła. Sam chciałem Ci o tym powiedzieć :)
Tak więc wielkie dzięki za wielką niespodziankę. :)))
Emeryt
Ps. Czekam na harmonogram Twoich kontraktów i pobytu w domu. Oczywiście plus minus.
(blogowe zmiany naniesione przeze mnie)

Dzisiaj miało być...., a było:
- Ten Od Bramy nie przyjechał, bo bramowe deski po malowaniu nie zdążyły wyschnąć;
- Szybki Stolarz nie przyjechał, bo dostarczyli mu płyty w jednym kolorze, a miały być w dwóch, więc pojechał wyjaśniać;
- Cykliniarz Anglik nie przyjechał, bo mu wyskoczyły jakieś niespodziewane problemy z Teściową. 
Nawet niezbyt specjalnie uważny czytelnik zauważy, że wspólny mianownik dla różnych fachowców to
NIE PRZYJECHAŁ. Co tu dodać.   
To "wykorzystaliśmy" ten czas i pojechaliśmy do Powiatu. Uzupełnić zapasy o wódkę, Pilsnera Urquella i marchew. Mieliśmy też poważne zlecenia od Prądu Nie Wody i Cykliniarza Anglika. 
Dla pierwszego należało kupić wyłącznik różnicowoprądowy (różnicówka), do którego w obszarze elektryki, którą darzę dużym szacunkiem wynikającym z kompletnego niezrozumienia tych zjawisk i poważnej obawy przed ich skutkami, mam wręcz stosunek nabożny. Bo zabezpiecza wszystko - instalację elektryczną, dom i człowieka przed jego głupimi pomysłami natychmiast (jakieś niesamowite ułamki sekundy) odcinając prąd (fachowo rozłącza obwód) tylko dlatego, że coś mu się nie zgadza, bo prąd elektryczny z niego wypływający nie jest równy prądowi wpływającemu. Czyli były po drodze, w obwodzie, jakieś machlojki.
Sam to doświadczalnie, przypadkowo, stwierdziłem. Jak montowałem lampy, oczywiście wyłączyłem bezpiecznik z obwodu oświetlenia. Światło do pracy miałem z lampy podłączonej do gniazdka. W którymś momencie w skrzynce bezpiecznikowej (są cztery, oddzielnie na każde mieszkanie i każdy poziom) zdrowo walnęło i prądu nie było nigdzie. Nie przestraszyłem się wiedząc, że to różnicówka. Ale dlaczego? Zadzwoniłem do Prądu Nie Wody.
- Musiał pan przy montażu zewrzeć ze sobą kabel fazowy z zerem. - uspokoił mnie.
To przy kolejnej lampie spokojnie sobie zwierałem, bo trudno żeby nie, skoro trzy kable trzeba było przecisnąć przez wąski otwór w obudowie lampy i czekałem na miły uchu trzask.
Nawet Żona, uprzedzona przeze mnie, spokojnie reagowała.
W porównaniu do różnicówki kupienie trzech gniazdek zewnętrznych było śmiesznie niepoważne. Wiadomo, że im droższe, tym lepsze, no i że muszą mieć  taką klapkę samozamykającą się, żeby nie dostawała się tam wilgoć. Jedno zostanie tymczasowo zamontowane w Dużym Gospodarczym, bo tam teraz nie ma prądu i wszelkie prace na zewnątrz wiążą się z upierdliwym przeciąganiem przedłużaczy z domu, a dwa na stacjach elektrycznych (nazwa moja!). Będą to dwa słupki odpowiednio zamontowane w kotwach, pomalowane i zadaszone, żeby na dane gniazdko tam zamontowane nie padał deszcz. Nazwa stacja elektryczna może wprowadzić w błąd, czyli wpuścić w maliny. Bo w tym zestawie słowo elektryczna jest w zasadzie przypadkowe i nie oddaje jej idei. Otóż już dawno wymyśliłem miotając się w czasie różnych prac po olbrzymim terenie z butelką Pilsnera Urquella i nie mając chwilowej możliwości jej stabilnego odłożenia, że trzeba coś z tym zrobić. Zastosowałem więc tutaj taktyczny manewr wojskowy z obszaru dywersji i prąd zastosowałem jako przykrywkę kierując uwagę wszystkich, zwłaszcza Żony, w innym kierunku. Stwierdziłem, że taki słupek, jeden z drugim, nie może, ot tak sobie stać za bezdurno i że powinien spełniać donioślejszą rolę. Postanowiłem więc do obu zamontować dwie półeczki, idealnie poziome i stabilne, żeby móc spokojnie odkładać butelkę. Jak widać więc kluczowym słowem jest STACJA, w zakamuflowanym podtekście PILSNEROWO-URQUELLOWA.
 
Drugi zlecił nam zbadanie sprawy listew przypodłogowych, bo trzeba będzie położyć aż 160 mb. Więc w fajnym sklepie pani "wypożyczyła" nam cztery różne typy, żebyśmy mogli sobie w domu zwizualizować. 
Chcieliśmy też kupić dwie klamki do furtek stawianych Tego Od Bramy, ale wszystkie albo były badziewne, albo nad wyraz "piękne". Pozostał więc Żonie Internet.
 
Po powrocie do domu rozpocząłem układanie trzeciej 3,5 kubikowej partii drewna. Ale specjalnie się nie rozpędzałem. Robiło się ciemno.
 
Wieczorem zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego i Córki Na Komunię Posyłającą, do Kolegi Inżyniera i do pary znajomych, na razie no name, z którą nie widzieliśmy się 5 lat, a która była w Naszej Wsi na ostrej imprezie związanej z obchodami  moich 65. urodzin. Impreza była na tyle ostra, że Kolega Inżynier, który przybył dzień później ujrzawszy nas, a przede wszystkim nasze twarze, na dzień dobry skomentował krótko z dużą ulgą Dobrze, że mnie tu wczoraj nie było.
Dzwoniłem też do Heli, ale nie odbierała. Do wszystkich w tej samej sprawie.
Postanowiliśmy bowiem z Żoną jednak w miarę na bieżąco uczcić moje urodziny. Spotkanie - impreza miałaby się odbyć w naszym domu, a to narzucało określone ograniczenia. Po pierwsze liczba osób. Wytypowaliśmy sześć, o których wiedzieliśmy, i to po drugie, że zaakceptują pół harcerskie warunki i z tego powodu my nie będziemy się czuli, jako gospodarze, niekomfortowo. Po trzecie nie ustalaliśmy terminu spotkania w czasie planowanej głównej imprezy, tj. 5. grudnia, tylko tydzień później, wiedząc że w tym wcześniejszym terminie nie zaoferujemy nawet tych pół harcerskich warunków.
Zadzwoniłem potwierdzając, że impreza się odbędzie na 90%. Poinformowałem, że Cykliniarz Anglik zapewnił, że góra domu, gdzie mielibyśmy urzędować, będzie gotowa do tego czasu na 100%. A gdy fachowiec twierdzi, że coś będzie na 100%, to natychmiast odzywają się alarmowe dzwonki. Stąd zastrzegłem, że równie dobrze do spotkania może nie dojść, chociaż pozostał tylko 10%. margines niepewności.
 
ŚRODA (02.12)
No i dzisiaj wstałem o 04.20.

Smartfona nastawiłem na 05.00, ale co z tego, skoro całą noc źle spałem w takiej najgorszej odmianie  złego spania, kiedy jest się w letargośnie i przez to się wydaje, że się wcale nie śpi, a jednocześnie dręczą jakieś durnowate sny.
Śniło mi się, że zgubiłem mój ulubiony zegarek, który dostałem kilka lat temu od Żony. Taki najprostszy w formie, okrągły, bez cyfr, ani duży, ani mały, w sam raz pasujący do mojej ręki, z opalizującym niebieskawym cyferblatem. Na pewno zawiera w sobie ćwiertnik, czyli zębnik (pierwsze koło zębate dwustopniowej redukcyjnej przekładni zębatej wskazań służącej do napędu wskazówki godzinowej; ćwiertnik osadzony jest na wałku minutowym koła pośredniego i związanego z nim zębnika pośredniego oraz z koła godzinowego zamocowanego na obracającej się na wałku minutowym tulejce, na której osadzona jest wskazówka godzinowa), co mi dobrze robi w kwestii zaufania do jego wskazań.
I bez żadnych wodotrysków, bo zegarek ma pokazywać godzinę i  nic więcej. I tak pewnym ustępstwem jest fakt, że pokazuje również datę - dzień miesiąca, na co od samego początku nie zwracałem uwagi i nie zawracałem sobie głowy jej przestawianiem z racji zmian ilości dni w miesiącu w kalendarzu gregoriańskim. Podejrzewam, że Żona nie mogła znaleźć zegarka bez tej funkcji, bo takie teraz czasy, nomen omen, ale gdyby znalazła, to na pewno wybrałaby taki egzemplarz.
W śnie odpięła mi się jedna z przypinek, mocowanie do paska. Poszedłem więc do sklepu, w którym zegarek kupiłem (ciekawe, że to ja?) z reklamacją z wyraźnym oczekiwaniem, że tę wadę mi usuną, czyli że w konsekwencji zegarek mi znajdą. Przy czym w sklepie pracowała pani z synem, u których na jawie przez 26 lat prowadzenia Szkoły wyrabiałem wszelkie niezbędne pieczątki. Ale w śnie to mi nie przeszkadzało. 
Po czym nagle szedłem tą samą ulicą, na której zegarek zgubiłem, do tego sklepu po odbiór. Po drodze wszedłem do konkurencyjnego, gdzie pracowały dwie starsze panie rodem z socjalizmu niekojarzące mi się z nikim na jawie. Obie były oburzone moim przypadkiem Bo jak tak można, żeby przypinka nie trzymała zegarka i natychmiast kazały mi dzwonić, żebym odwołał tę usługę, bo one zrobią to lepiej. Broniłem się, ale moje tłumaczenia, że tam już się przecież umówiłem, zdały się na nic. Jedna z nich wyciągnęła taki duży zeszyt formatu A4, wyraźnie mocno eksploatowany, bo miał pozaginane naroża kartek, palcem sunęła po stronach w poszukiwaniu numeru telefonu (wszystkie ręcznie zapisane) do tamtego sklepu (wymusiły na mnie podanie adresu, a gdy to zrobiłem, obie podniosły oczy do góry ciężko wzdychając na zasadzie Ale pan trafił), a druga przesunęła do mnie na biurku, za którym siedziałem, taki stary olbrzymi telefon z obrotowa tarczą. Pamiętam, jak wkładałem wskazujący palec w odpowiednie otwory i wybierałem numer.
Po drugiej stronie odezwał się syn i poinformował mnie, że całość będzie kosztować 1000 zł, a gdy mu zacząłem jęczeć, zaproponował 200. A gdy dalej jęczałem, słuchawkę przejęła matka i zapytała To ile by pan dał? Już miałem zaproponować 150, gdy się obudziłem. Z ulgą zaczęła do mnie dochodzić świadomość, że mój ukochany zegarek leży sobie spokojnie w szufladzie w naszym tymczasowym mieszkaniu.
Przy opisie tego snu wyciągnąłem go sobie z szuflady i z czułością co jakiś czas nań zerkałem pasąc się jego widokiem, podziwiając subtelne piękno i się uspokajając. Co za paranoja!
Żona wytłumaczyła mi, że na pewno do tego przyłożyła się pełnia Księżyca. Widocznie nie zrównoważyła jego działania praca fizyczna przy układaniu drewna, skoro raptem ułożyłem może jeden kubik. Wierzę jej, chociaż nic nie wiedziałem, że akurat pełnia jest. Ostatnio w ogóle nie wiem, co dzieje się na świecie, od dwóch tygodni nie czytam niczego w internetowej Wyborczej i mam się całkiem nieźle.
Wczoraj wieczorem udało się jednak porozmawiać z Helą. Staraliśmy się jej wytłumaczyć, że do jej stanu na pewno dokłada się właśnie pełnia i że nic z tym się nie da zrobić. Była mocno podłamana, bo ciągle po śmierci Hela odbija się od bezdusznych systemów a to banku, a to w innych instytucjach i nie może doprowadzić do końca zdawałoby się oczywistych i prostych spraw. Bo tamtym się nie spieszy, są procedury i system. Wielkie korporacyjne chamstwo! 

Dzisiaj raniutko, gdy odpaliłem laptopa, przeczytałem od PostDoc Wędrującej wiadomość, którą otrzymałem wczoraj o 19.49, czyli w czasie gdy, jak przystało na spracowanego emeryta, leżałem w łóżku przygniatany Kopalińskim. Z tymi Chinami, to całkiem zgłupiałem, bo już nie wiem, jaki to mógł być u niej dzień i godzina.
W temacie maila tkwiło 170 lat! 
Żartobliwa intencja PostDoc Wędrującej była oczywista. To mi jednak przywołało na myśl częste wypowiedzi starych ludzi, takich dobrze po dziewięćdziesiątce, którzy twierdzili, że dłużej to specjalnie nie ma po co żyć, i podkreślali zawsze jeden aspekt. Wcale nie swoich dolegliwości i różnych oczywistych, wypływających  z wieku ułomności, tylko aspekt psychiczny.
Więc gdybym żył 170 lat, to co miałbym robić w przyszłym świecie? W XXII wieku, skoro ukształtował mnie wiek XX?  Pomijam rozwój cywilizacyjny i technologiczny, w którym bym się nie odnajdywał, ale kto miałby mnie zrozumieć, gdybym o czymś mówił i z kim w ogóle miałbym rozmawiać? Z praprapraprawnukiem???!!! (tak mi wyszło z obliczeń). Ja niczego bym nie rozumiał i mnie by nikt nie rozumiał. Wniosek? Sensownie jest w stosownym momencie zwinąć się z tego świata i nie przesadzać. Wszystkim wyjdzie to na dobre. :)))
 
Wszystkiego Naj Emerycie! (zmiana moja)
mysle ze najlepsze zyczenia to - dalej bez zmian!
To znaczy ze zminami takiego typu jak zawsze 😊
No i co zawsze sie przydaje-duzo zdrowia!
A z ciekawostek to mielismy w Szanghaju w sobote Polskie Andrzejki na okolo 70 (!.😉) osob.
Zartowalam ze byc moze bylo to najwieksze skupisko Polakow na swiecie w tych dniach (no gdyby nie koscioly.. i spacery!).
Wszystkiego Najlepszego!
Na zdrowie!
PostDoc Wędrująca (zmiana moja) (pis. oryg.)

Ją pierwszą poinformowałem o nowym terminie imprezy związanej z moją siedemdziesiątką i  oczywiście od razu zaprosiłem.  Miałby to być zaawansowany początek przyszłego roku, ale sprawa na razie trzymana jest w tajemnicy. Oczywiście nie przed Żoną. Termin dopasowałem do obecności Po Morzach Pływającego, który wysłał mi stosowny harmonogram swoich pływań na cały przyszły rok. Byłoby pięknie, gdyby udało się wyhaczyć na imprezę PostDoc Wędrującą i Czarną Palącą z Po Morzach Pływającym.

Cykliniarz Anglik "jednak" dzisiaj przyjechał. Skończył  dopieszczanie podłogi i całą zabejcował. Mamy teraz zakaz wstępu na drugą stronę przez 48 godzin. Zrobi się więc piątek. Potem będzie olej. Kolejne 24. W soboty, tym bardziej w niedziele, Cykliniarz Anglik nie pracuje. Trzeba więc było opracować na chybcika całą logistykę pt. Jak będziemy funkcjonować do poniedziałku w obszarze żywienia się?
Uprzedził nas o tym, więc Żona zaczęła przerzucać do naszej części niektóre wiktuały i naczynia, w tym najistotniejszą rzecz, patelnię. Stwierdziliśmy, że będziemy gotować na dole, w tym budowlanym syfie korzystając z dolnej kuchni. No trudno. Też tak uważałem, ale jednak za chwilę Żona się zmartwiła, gdy jej uzmysłowiłem, że z każdą łyżeczką, przyprawą, talerzem i wszelką kuchenną pierdołą trzeba będzie wychodzić z budynku na dół, obchodzić go, by dotrzeć do kuchni. Oczywiście, że dałoby się to zrobić, ale na te dni wszystko w jednym momencie należałoby przeorganizować, żeby ograniczyć łażenie góra-dół i to nie wiadomo przy jakiej pogodzie.
To stwierdziliśmy, że w czwartek, skoro jedziemy do Powiatu i do Naszej Wsi, żarcie zamówimy w knajpie na wynos. Resztę dni spróbujemy opędzić na zimno z wyjątkiem soboty, kiedy przyjedzie Córcia. Dopiero wtedy uruchomi się na dole kuchenny kombajn i cały ten majdan.
Gdy układałem drewno w drugim dzisiejszym interwale czasowym, Żona zadzwoniła, że przecież mamy gdzieś dwie kuchenki elektryczne dwupalnikowe kupione dla naszych przyszłych gości i żebym poszukał. Zachowanie Żony było niezwykle przytomne, żeby nie powiedzieć genialne. Na śmierć o nich zapomniałem. A taka kuchenka rozwiązałaby nasze problemy pomijając fakt, że byśmy ją przetestowali.
Przeszukałem bezskutecznie Mały Gospodarczy (większe prawdopodobieństwo, że tam gdzieś leżały) i Duży (mniejsze). Ni śladu, ni popiołu. Żona się mocno ogaciła (cały dzień było chyba poniżej zera) i zeszła do mnie na zasadzie Szukasz, żeby nie znaleźć! Wiedziała, co mówi, bo ileż takich przypadków już było?...
Nadal ni śladu, ni popiołu. Musiał zapieprzyć ktoś z ekipy Ciu Ciu, bo paczki były takie małe i poręczne. Moim zdaniem kuchenki leżały w Małym Gospodarczym, a oni mieli tam swoją bazę.
Ale właściwy proces myślowy został uruchomiony. Żona zaproponowała, żeby jutro w Powiecie kupić taką najprostszą kuchenkę i trudno, ale problem będzie z głowy. Genialne! Że też nadal nie wpadłem na  takie rozwiązanie i już mentalnie się szykowałem do wożenia drewna do dolnej kuchni.

A propos drewna. Dzisiaj, jak wspomniałem, układałem je w dwóch interwałach czasowych. Przy takim zimnie pracowało się świetnie. Wieczorem jednak, gdy długo siedziałem przy stole jedząc ostatni posiłek i czytając Lee Childa, plecy zaczęły się odzywać. Położyłem się więc w końcu do łóżka, bardzo wcześnie, i zrobiłem straszny błąd, mimo że rozum mi mówił, co będzie. A przecież dopiero co, bo wczoraj, o tym pisałem. Ale nie mogłem się oprzeć. Zamiast tradycyjnie, standardowo poczytać Kopalińskiego wiedząc, że łagodnie, w sprawdzony sposób, wprowadzi mnie w senny stan, kontynuowałem czytanie o Jacku Reacherze. A to mi szarpało nerwy. Adrenalina skakała do góry, ręce, nos i stopy miałem zimne, mimo że opatulone kołdrą. Siłą woli kazałem sobie przestać. Ostatni raz! - postanowiłem. Oczywiście potem długo nie mogłem zasnąć dopóki, dopóty poziom adrenaliny nie spadł, no i nie ogrzałem stóp. Paranoja!
 
Na swój plus w kategorii przytomność umysłu mogę sobie jednak dzisiaj zapisać jedną istotną rzecz. Gdy Żona przed olejowaniem podłogi zaczęła przerzucać kuchenne drobiazgi w tym najistotniejszą patelnię, ja też sobie co nieco przerzuciłem. Kompresorem odkurzyłem z drewnianego pyłu dwa kartony Pilsnera Urquella i ustawiłem w naszym mieszkaniu. Zapobiegłem w ten sposób odcięciu od źródła. Mógłbym oczywiście odkurzyć i przenieść tylko jeden, ale znam życie. Co z tego, że Cykliniarz Anglik mówił 48 i 24 i tak też mówiła niemiecka instrukcja na opakowaniach? A bo to tak naprawdę wiadomo, ile wszystko może potrwać?
Żebym tego nie powiedział w złą godzinę!
 
CZWARTEK (03.12)
No i mam 70 lat.

Miotają mną tak sprzeczne emocje, że w ich chaosie trudno mi je opisać. Obrazy z życia za szybko przelatują przed oczyma, a myśli popędzają jedna drugą. Zdaję sobie sprawę, że za parę dni przyzwyczaję się do "nowej" sytuacji i stan ducha powróci do normy. Inaczej można byłoby zwariować, więc wyjście jest tylko jedno - żyć i chłonąć zbawczą codzienność.

O 00.01 napisał Po Morzach Pływający. Taka precyzyjna pora nie mogła być przypadkiem. W mailu były dwa załączniki nieźle ważące, ale zabronił mi je otwierać. Wersję do czytania miała mi wydrukować Żona, Wersję ekskluzywną miała mi zaś przeczytać z laptopa.
Ty zaś wygodnie usiądź ze szklanką Urquella w dłoni i posłuchaj. Jestem pewien, że zrozumiesz dlaczego to Ona powinna przeczytać ten tekst. Wersję ekskluzywną możesz wykorzystać według uznania.

Od rana sypało śniegiem i świat piękniał. Mimo tych warunków przyjechał Ten Od Bramy razem ze swoim ojcem i zabrali się do roboty. A my zdecydowaliśmy się pochodzić w skarpetach po tej części wymalowanej przez Cykliniarza Anglika bejcą (na tyle wyschła) i napaść się widokiem początków normalności. Po czym pojechaliśmy do Powiatu.
Do punktu selektywnej zbiórki odpadów Terenowym wieźliśmy rury kanalizacyjne, pozostałość po starej instalacji, oraz stary ceramiczny sedes wraz ze spłuczką, śmierdzący szczochami. Pytałem w drodze Żonę, czy coś czuje, ale o dziwo, jak nie ona, nie czuła nic. Ja akurat analogicznie odwrotnie.
Cały czas dochodziła do mnie taka kwaśna woń. Być może był to specyficzny efekt nauczenia się jej przez mózg i utrwalenia w nim specyficznych ścieżek neuronowych, bo jakiś czas wcześniej ciężki kibel musiałem znieść po schodach przyjmując dla równowagi określoną postawę skutkującą oprócz bezpieczeństwa tym, że głowę miałem minutę-dwie w kiblu, więc widocznie mózg zdążył się nauczyć tego zapachu, a ja na pewno nawdychać tego smrodu. 

Chyba uradowany, że udało nam się wszystko zdać i przez to zdekoncentrowany, dodatkowo zagadany z Żoną, nie zachowałem ostrożności. Warunki do jazdy przez cały czas były fatalne, wszyscy jechali grzeczniutko 30-40 na godzinę, my też, w dodatku z napędem na cztery koła. Ale co to może pomóc, gdy po pierwsze Terenowy ma popsuty ABS, po drugie hamowałem standardowo, odruchowo, jednym mocnym naciśnięciem hamulca zjeżdżając z górki tuż przed krajową ruchliwą drogą. Terenowego pięknie obróciło w lewo i w tej pozycji sunął bokiem wprost pod zjeżdżającego, też z górki, TIRa. I co z tego, że TIR mógł jechać tylko 40-50 na godzinę? Odbiłem kierownicą w prawo, Terenowego obróciło na tyle, że gdyby dalej w tej "nowej" pozycji wsunął się na główną szosę, TIR walnąłby w jego bok, dokładnie tam, gdzie siedziałem. I tak precyzyjnie, w dniu moich 70. urodzin, dokończyłbym żywota. Nagrobek z wyrytymi datami dawałby wiele do myślenia.
Ale od czasu, kiedy mając 4,5 roku wypadłem z II piętra starej przedwojennej kamienicy i walnąłem o ceglane podłoże podwórka, wiem, że ten rodzaj kostuchy nie jest mi pisany. 
Jak wiadomo, los jest przewrotny, a jak z tego widać, czasami mógłby być bardziej, a nie jest. Bo 12. grudnia równie dobrze mogłaby się odbyć impreza o trochę innym charakterze. Pozostawałoby mi wtedy tylko liczyć na większą frekwencję niż siedmioosobowa.
Ale tak się nie stało. Terenowy zatrzymał się 2-3 metry przed krawędzią szosy, a TIR, ten niespełniony egzekutor, po prostu przejechał i odjechał.  
Dalej prowadziłem bardzo skoncentrowany. Pojechaliśmy do Naszej Wsi.
W tajemnicy przed Żoną przygotowałem dwie karteczki. Na obu wypisałem odręcznie dużymi kulfonami, bo i Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof są "ślepi", tekst: DZISIAJ, 3. GRUDNIA, CZWARTEK, KOŃCZĘ 70. LAT !
Nie uprzedzałem ich o tym wcześniej umawiając się na nasz przyjazd, bo jeszcze bym ich debilnie zmusił, żeby się do czegoś poczuwali. A tak oboje się obśmiali, złożyli życzenia, a Sąsiadka Realistka na okoliczność wystawiła na stół świeżutkie ciasto, więc przy kawie było super posiedzieć i porozmawiać.
Dostaliśmy tylko 40 jaj. Co z tego, że Sąsiedzi świecą kurom w kurniku żarówkami aż do 20.00? Kura nie taka głupia. Słońca nic nie zastąpi. A tu dni coraz krótsze, więc za chwilę będziemy marzyć o tych czterdziestu.

W drodze powrotnej do domu odebraliśmy dla Prądu Nie Wody zamówiony osprzęt, a w sklepie stolarskim zamówiliśmy 160 mb wybranych przez nas listew. Z mety dostaliśmy 10% rabatu. Ledwo zapłaciliśmy i ustaliliśmy termin dostawy na przyszły czwartek, zapytałem panią, czy wie, gdzie jest Wakacyjna Wieś.
- Szef na pewno znajdzie. - odpowiedziała pani.
-  Ale czy pani wie? - nie ustępowałem.
Nie wiedziała, jak to klasyczny tubylec. W dociekanie wmieszała się jakaś klientka, więc Żona uciekła do samochodu, co zauważyłem dość późno.
- Uciekłaś... - odnotowałem oczywisty fakt, gdy wróciłem do auta. - Masz szczęście, że nie trąbiłem tym paniom, że dzisiaj kończę 70 lat.
- No właśnie dlatego uciekłam. - Może byś zaczął rozdawać swoje karteczki? - Kto ciebie tam wie...
- Tak jak ci głuchoniemi lub udający, gdy w restauracji podchodzą bez słowa do stolika, kładą na nim karteczkę z prośbą o pomoc i odchodzą, by za chwilę wrócić?... - wkręciłem się w wizję, która w przedziwny sposób stała się dla mnie atrakcyjna.
- No właśnie. - potwierdziła Żona. - Może by ci tam - ruchem głowy wskazała na stolarski sklep, gdzie przed chwilą byliśmy oboje - sypnęli jakimś groszem albo dali bułkę.
 
Nie sypnęli. Za to wieczorem sypnęli życzeniami. Rozwiązał się  smsowy, telefoniczny i mailowy worek bez "zostawiania na stołach moich kartek". Nie mogę wymieniać życzeniodawców nie chcąc być posądzony o przechwałki lub megalomanię, ale życzenia były liczne i bardzo miłe.
W tej sytuacji czytanie załączników maila od Po Morzach Pływającego odłożyliśmy na jutro rano. Nie można poważnych spraw załatwiać na łapu capu. Trzeba mieć szacunek do piszącego i przyjemność z tego, co napisał.

Przypomnę, że od Żony już dawno dostałem w prezencie kosiarkę i podkaszarkę akumulatorową z zestawem akumulatorów, piłę Stihla, też akumulatorową i wkrętarko-wiertarkę, też...
- A tu masz ode mnie drobiazg, żeby ci nie było smutno. - stanęła nade mną śmiejąc się.
Dostałem Podróże z Charleyem  Steinbecka. Książka wydana w Polsce już w kapitalizmie, ale w roku 1991. Bez charakterystycznych dla obecnych czasów wybranych recenzji, krótkiego streszczenia, notki o autorze, czy wypisanych Tegoż autora..., ale za to z niepowtarzalnym klimatem tamtych lat.
Parę dni temu o niej myślałem. 
 
PIĄTEK (04.12)
No, i jak to mówią: Panta Rhei
 
Nawet Luksusowa może pójść w odstawkę. Zdaje się , że zaczęli do nie mieszać zboża, jakby same ziemniaki im przeszkadzały. Sprawdziłem. Niestety.
Nowa receptura wódki Luksusowej, która zawsze była wódką ziemniaczaną, z nutami skrobiowymi, słodkimi, ziemistymi. Konsumenci lubili Luksusową za jej wyraźnie ziemniaczany smak. Co dał dodatek spirytusu żytniego? Na pewno zmienił się aromat, jest bardziej pieprzny, choć wciąż w tle jest nuta słodyczy, wanilii, nawet toffi. Smak wyrazisty, dużo bardziej cierpki niż w klasycznej Luksusowej, jest nuta kwaśnych winogron, pieprz, ale jest i krochmal znany z wersji klasycznej. Ładnie się to poukładało. Finisz gładki, delikatny – winogrona, grejpfrut, kardamon, jednocześnie długi, pozostawiający przyjemną cierpkość w ustach. Moc – 40%. Nowa receptura zastąpi starą, Luksusowa ziemniaczana jest dostępna tylko do wyczerpania zapasów. - to oficjalny opis nowego produktu produkowanego już teraz przez francuską grupę Pernord Ricard.
Sprawdziły się tutaj dwie zasady.
Pierwsza - niech Francuzi nie biorą się do wódek, zwłaszcza polskich, bo wiadomo, że spieprzą. Flagowe produkty tej grupy to coś dla Żony - pastis, anyżowe nalewki Pernod Anise i Ricard Pastis (stąd niedaleko do halucynogennego absyntu).
Druga - lepsze jest wrogiem dobrego. Nie cierpię ulepszaczy, którzy mają wewnętrzny nakaz ulepszania. Po co to było majstrować przy Luksusowej, której to chlubna historia rozpoczęła się w 1928 roku? Zawsze była produkowana ze spirytusu ziemniaczanego, najbardziej oczyszczonego i przez to w latach 20. ubiegłego wieku najdroższa spośród wódek czystych.
Na potwierdzenie komentarze przy okazji znalezione w sieci:
- Komu to przeszkadzało. Widząc tylko czarne etykiety myślałem, że to jakaś chwilowa promocja. Luksusową piłem (piliśmy od zawsze). Dlatego że i smaczna, i przede wszystkim ziemniaczana. Mam pełną ćwiartkę (250 ml) z początku wieku, mam już pustą 1,14 l (rzadki okaz). Niestety – trzeba zmienić markę. Dobrze, że pojawił się Baczewski. Jest i Palace. Zatem -żegnaj Luksusowo.
- Sporo jest teraz ciekawych ziemniaczanych wódek. Myślę, że Pernod Ricard niebawem dojdzie do wniosku, że zrobili błąd i wróci do dawnej receptury. 
- Z poprzedniej wódki ziemniaczanej pozostało wspomnienie, obecny smak przypomina żubrówkę białą co najwyżej, szkoda.
- Szczerze to 17 lat piłem luksusową mam jeszcze stare butelki pamiątki po chrzcinach czy weselu i wiem że nowa receptura to nieporozumienie! Nigdy nie kupujcie tego nowego fajansu. 
- Tragedia. Wczoraj to coś wypiłem. Ostatnio coś mi nie podeszła, wczoraj przetestowałem znowu i cos mi nie grało, dlatego sprawdziłem o co chodzi… Nie sprawdziłem składu. Teraz wszystko jasne. Luksusowa odchodzi z mojego barka.
- Moim skromnym zdaniem strasznie to zaszkodziło dla smaku i ja już tego nie kupie smakuje jak 
 krupnik.

Dzisiaj ostatecznie został wbity gwóźdź do Luksusowej, nomen omen, trumny.
Przyszła paczka, a w niej trzy butelki Stumbras Vodki Potato. Dobrych kilka sekund jarzyłem, o co chodzi, a potem na mojej twarzy rozkwitł uśmiech. Dostałem od Żony kolejny prezent. Dzień później, ale czy to ważne? Zważywszy, że Żona musiała sobie zadać niezłego trudu, bo dotarcie do tej wódki wcale nie było proste. Najpierw zaczęła od Zajazdu Spalskiego, gdzie nocując w Spale delektowałem się tym trunkiem. Tam dokładnie jej powiedzieli, co to było, a potem musiała się przekopywać przez Internet. W końcu znalazła niezłe źródełko z w miarę szybką dostawą i sensowną ceną 31 zł za pół litra.
Od razu trzeba było spróbować. Smakowała bardzo dobrze, chociaż nieschłodzona. Ale nie było czasu.
Przybliżmy zatem: jest to wódka litewska, 40%.
Produkcja wódki Stumbras Vodka Potato, w porównaniu z innymi gatunkami tego napoju, wymaga trzykrotnie więcej surowca i czasu, dlatego jest dość rzadka, jednak wynik jest wart wysiłku: smaku wódki Bulvinė nie da się pomylić z żadnym innym – jest swoista, gęstawa i lekko słodkawa.
I dalej:
Wódkę Stumbras Vodka Potato należy schłodzić do stanu lepkości i wlać do oszronionego małego kieliszka. Można go unieść nieco w górę, by zobaczyć, jak od ciepła rąk zaczyna uwalniać się lodowa para, i zaraz zrobić łyk, ale też na chwilę zatrzymać napój w ustach – niech język poczuje palący chłód, niech się ujawnią najlepsze właściwości smakowe wódki. Napój należy smakować powoli.
 
A czasu nie było, bo trzeba było zabrać się do roboty. 
Zerwałem kolejne foliowe bastiony poprzyczepiane urokliwie do fragmentu płotu za Dużym Gospodarczym. Wśród folii na płocie tkwiły jakieś trzy dziwne maty. Zachodziłem w głowę, do czego mogły służyć poprzednim gospodarzom, ale nie wymyśliłem.
Potem ułożyłem resztę drewna i gdy zacząłem się cieszyć, że na dzisiaj fajrant, zadzwonił Cykliniarz Anglik. Stwierdził, że jednak dobrze byłoby i jest nawet wskazane na dole rozpalić, bo na górze nie ma grzania (to znaczy jest, ale nie da się do  tamtejszej kuchni dostać, bo cała podłoga lepi się od oleju), a inaczej schnąć nie będzie.
Jawiący się czas relaksu więc jasny szlag trafił. Musiałem narąbać górę drewna, szczap i rozpalić. Nie tylko w dolnej kuchni, ale i w kozie, bo na 100% nie potrafię. A potem, mniej więcej co 0,5 godziny, aż do pójścia spać, ogacać się, schodzić na dół, podrzucać i tak na okrągło. A i tak było wiadomo, że podłoga do jutra nie wyschnie, więc musiałem odwołać Prąd Nie Wodę, który zaplanował jutro na górze zakładać osprzęt. Falę jego irytacji, jaka mogła na mnie spłynąć z impetem, umiejętnie przekierowałem mówiąc po trochę zbolałym, po trochę oburzonym głosem:
- Widzi pan, jak nas obu urządził Cykliniarz Anglik?!

Ten Od Bramy razem z ojcem skończyli dzisiaj montaż bramy i dwóch furtek. Wczoraj nie dali rady, bo jednak dzień za krótki. Gdy zakończyli montaż, od razu wyszły kolejne mankamenty wykonawstwa ekipy Ciu Ciu. 
Brama dwuskrzydłowa ma to do siebie, że dobrze wykonana, posiada kilka cech. Ta posiadała. Górne poziome linie skrzydeł tworzyły idealną sumaryczną poziomą linię, takoż dolne. Kąty pomiędzy poziomymi a pionowymi ramami były kątami prostymi. A wobec takiego geometrycznego wzorca wyszło, że jeden słupek, do którego było przymocowane skrzydło ma spory odchył od pionu, jakby ekipie Ciu Ciu nie był znany pion, który znali już starożytni budowniczowie, jeszcze chyba sprzed Egipcjan. Dodatkowo wyszło, że wysokości słupków są różne w obszarze 2-3 cm, co brutalnie ujawniła brama, jakby znowu wyżej wymieniona ekipa nie miała sznurka, który rozciągnięty poziomo od punktu A do punktu B... Zresztą, co ja się będę wymądrzał. Po prostu nie mieli, skoro nie mieli na pion. To oczywiste. 

Ponieważ Ten Od Bramy  wraz z ojcem pracują w metalu, to umówiłem się z nimi na kolejną robotę.
Do wszystkich słupków na płocie za Stawem przyspawają wąsy, takie ceowniki i wszystko zabezpieczą specjalną farbą. Wsadzę w nie poziomo pomiędzy słupkami pomalowane łaty, przykręcę do ceowników i do tak przygotowanej bazy będę przymocowywał deski tworząc płot.
- On musi wizualnie zamykać tę przestrzeń, żeby zatrzymywać wzrok i żeby zrobiło się przytulnie i kameralnie. - słyszę to od Żony, odkąd się wprowadziliśmy.
Ciekawe, ile czasu mi to zajmie? Tyle, co przy Stawie? Tam się jednak załapałem na lato.
Ekipa zgodziła się też wykonać jeden drobiazg zaprojektowany przeze mnie. Do pionowego żelaznego, mocnego, kwadratowego profilu, wysokości około 1. metra, na górze miałyby być dospawane takie dwie poziome, krótkie poprzeczki, uchwyty dla rąk, a na dole kawał chamskiej, kwadratowej, grubej blachy o boku mniej więcej 20. cm tak, żeby całość ważyła około 10. kg. Mam doświadczenie z 5. kg młotem i wiem, co oznacza nim napieprzać, więc tutaj na większy ciężar się nie odważyłem. 
W ten prosty sposób uzyskam ubijak do kretowisk. Część ziemi będę z wierzchu zbierał i gromadził, bo jest świetna na permakulturę, a resztę ubijał, bo inaczej nie da się kosić trawy. Zresztą i tak za chwilę nie będzie czego kosić. Po potężnym terenie będziemy chodzić w błocie, tyle jest już kretowisk. A gdzie wiosna i dalej? A tak się cieszyłem, gdy się wprowadziliśmy do Wakacyjnej Wsi. Zero kretów. 
W Naszej Wsi dały mi bowiem nieźle do wiwatu. A teraz... Może te cholery przylazły za nami?

Dzisiaj zadzwoniła do mnie Pasierbica. Musiała ze mną przegadać temat wiedząc, że będę go czuł i zrozumiem. I żeby się wyżalić.
Pasierbica pracuje w żłobku jako nauczycielka-opiekunka. Z kolei Q-Wnuka i Ofelię posyła do przedszkola, położonego zresztą nieopodal, więc wszelkie sprawy związane z tą branżą zna z dwóch stron. No i okazało się, że w przedszkolu rodzice naskoczyli na jedną z wychowawczyń, do której Pasierbica przez trzy lata nie miała żadnych zastrzeżeń. Bo miła, ciepła i kompetentna. 
Okazało się, że najpierw jeden z rodziców, a potem reszta, jak to stado baranów obsmarowali tą panią na FB i na innych portalach społecznościowych Bo dzieci boją się chodzić do przedszkola! A zaczęło się ponoć od tego, że dziecko tego pierwszego debila nie chciało jeść i usłyszało:
- Tylko mi potem nie mów, że jesteś głodny...
No jak mogła?!
Z mety uderzyli w wielkie dzwony Do dyrektorki!, Do kuratorium!, zamiast rzeczowo z tą panią sprawę wyjaśnić. Na tychże forach Pasierbica stanęła w jej obronie, między innymi No, bez przesady! i natychmiast została napiętnowana i wykluczona z roszczeniowej społeczności debili. Jak mogła stanąć w obronie takiego herszt babsztyla?! Natychmiast musi być zebranie!
No i zrobił się problem. A dlaczego tak późno! Ta pani specjalnie odwleka! A dlaczego o 09.00?! My przecież pracujemy! A dlaczego ma być Pasierbica?! Przecież jest tendencyjna i nie tworzy z nami (debilami - dop. mój) wspólnego jednolitego frontu?!
Tak się złożyło, że w takim zebraniu powinna uczestniczyć tzw. trójka klasowa wybrana zresztą przez rodziców. A skarbnikiem jest  Pasierbica. A to ci niespodzianka. Bo jak przyszło do wyborów, to ci wszyscy debile natychmiast wbili wzrok w podłogę, albo nagle czegoś szukali w torebkach. Ale później pretensje, roszczenia, proszę bardzo, bo im się należy. Chyba kopa w ... I oczywiście przedszkole ma wychowywać Bo my nie mamy czasu!, ale niech tylko spróbuje, to zaraz  Do dyrektorki!, Do kuratorium! A gdzie ranga nauczyciela?
Zapytałem retorycznie, czy takie problemy mieli w Niemczech i czy spotkali się z takimi zachowaniami tamtejszych rodziców. A potem zaproponowałem, że ja chętnie na takim zebraniu w najbliższy czwartek się pojawię. Co z tego, że mnie nie będzie w Metropolii. Będę, bo przyjadę.
Wkurzyłem się, nie ukrywałem. Pasierbica po jakiejś chwili podziękowała. Nie dlatego, że się zastanawiała nad ewentualnością, raczej deczko się przestraszyła, może przeraziła. Bo gdybym był, to jeden siwy dym.
 
Dzisiaj dostałem życzenia od Po Puszczy Chodzącej i Prawnika Gitarzysty. Co tu dużo mówić - cholernie sympatycznie.
Dzisiaj też nie daliśmy jednak rady przeczytać załączników od Po Morzach Pływającego.
Dzisiaj też wziąłem Reachera do łóżka. Znowu złamałem zasadę.
 
PONIEDZIAŁEK (07.12)
No i prawda jest taka, że trzeba zacząć jak najszybciej przyzwyczajać się do liczby z siódemką z przodu.
 
I myśleć o ósemce i zerze. Nadejdzie nie wiedzieć kiedy i skąd, więc mentalnie i fizycznie trzeba się zawczasu przygotowywać do czekającej imprezy. I niech nikt nie mówi, że nie wiadomo, co to wtedy będzie. Tak słyszałem, gdy miałem 50 lat i mówiło się w ten sposób o sześćdziesiątce, a potem o siedemdziesiątce.
Oczywiście, że nie wiadomo! Idiotą nie jestem, chociaż Żonie zdarza się czasami w to wątpić. Ale będąc nieprzygotowanym można się obudzić z ręką w nocniku. I doczekać osiemdziesiątki w żałosnym, stetryczałym stanie. Niedopuszczalna i niestrawna myśl!

Ostatnią sobotę, niedzielę i dzisiejszy poniedziałek muszę przerzucić do następnego wpisu, drugiego w tej dekadzie, ósmym krzyżyku. 
Zostałem dzisiaj wybity z wszelakiej weny ujrzawszy dwa zdjęcia, które wysłała mi smsem Żona. Oczywiście sprawa natychmiast się wyjaśni i ewentualnie poprawi, gdy wrócę do domu, a mój obecny stan będzie tylko niewyraźnym wspomnieniem, ale momentalnie się zdenerwowałem. Bazując jednak na moich doświadczeniach nie dyskutowałem jej na odległość wiedząc, że wtedy może być tylko gorzej.
Z pilnych spraw, godnych odnotowania natychmiast, w czasie bieżącym, i ważnych był fakt zakupów w Kauflandzie. Nie ze względu na samą ich istotę, ale ze względu na drobny szczegół. Trzymałem w rękach Luksusową i czytałem opis. Są zboża! Tak więc Żegnaj wierna Towarzyszko wszystkich wspaniałych sportowych chwil, i nie tylko, na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat! 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.32.