14.12.2020 - pn
Mam 70 lat i 11 dni.
WTOREK (08.12)
No to przystąpmy do zaległości.
Myślałem butnie, że ich nie będę już miał, ale zostałem sprowadzony na ziemię. Będę miał w jakichś momentach w przyszłości i dla samego siebie będzie mi lepiej, gdy się z tym pogodzę. Czyli że dotrze do mnie, że nie da się zawsze na 200 lub 300%. Ta odkrywcza myśl będzie tylko wodą na żoniny młyn.
W sobotę, 05.12, była kolejna dostawa drewna. To już czwarta przyczepa. Nie miałem kasy, bo zapłaciłem nieopatrznie gotówką za listwy przypodłogowe, ale tu zadziałało Powiatowstwo.
- Nie szkodzi - odezwał się sąsiad - to zapłaci pan z następną dostawą.
Nawet zagroził mi, że kolejna będzie w środę, ale zaprotestowałem.
- Nie zdążę ułożyć tej, bo dzisiaj przyjeżdża Córcia, pozostaje niedziela, a w poniedziałek wyjeżdżam do Metropolii. - Na pewno pan nie chce, żebym przywiózł kasę we wtorek, jak będę wracał do domu?
Machnął ręką i umówiliśmy się na czwartek.
Z porannego rozpędu nawiozłem zapasy drewna na trzy piece, żeby, jak będzie Córcia, mieć już spokój.
A potem zacząłem się odgruzowywać przed jej przyjazdem. Wypadało.
Przyjechała razem z Wnuczką i Rhodesianem. Zawsze podziwiam, że jest taka zorganizowana i że z niczym nie ma problemu lub w niczym go nie widzi.
Nie przychodziło mi do głowy, że jeszcze może mnie dopaść takie mocne wzruszenie. Byłem świadkiem sam dla siebie objawu I ze wzruszenia odjęło mu mowę, o czym często czytałem w różnych książkach, ale żeby tak u mnie?
Od Córci dostałem urodzinowy prezent - piękną w każdym calu książkę o permakulturze wraz z dedykację napisaną własnoręcznie. Czytałem przy niej, a po skończeniu chciałem zwyczajnie podziękować Ale głos uwiązł mu w gardle. Znowu jakby nie o mnie, a jednak.
U Wnuczki cały czas byłem podpadnięty. Emanacja zbyt dużą energią ze strony dziadka i jego napastliwość. Biorąc dodatkowo pod uwagę dla niej obcy teren za Chiny nie dała się niczym przekupić i natychmiast z moich rąk chciała pryskać do matki. U niej w domu sprawa była prostsza, bo po jakichś dwudziestu minutach lody zostały przełamane i mogłem wtedy z Wnuczką robić, co chciałem. Ale w końcu poczuła się na tyle swobodnie, że raczkowała po mieszkaniu, a wiadomo ile wtedy jest ciekawych rzeczy. Stąd na samym początku stworzyliśmy z bel półokrąg wokół gorącej kozy tworząc skuteczną zaporę.
Po Wnuczce było widać, jak jest przyzwyczajona do psa i to dużego. Na Rhodesiana w ogóle nie reagowała, bo przecież był od zawsze, ale też nic sobie nie robiła z Berty. Raz tylko opędzała się od niej rączkami, ale to by robił każdy. Siedziała sobie akurat na podłodze, gdy ciekawska Berta zaczęła dokumentnie obwąchiwać jej głowę i twarz. Widok był komediowy - z jednej strony potężne cielsko ze zwieszonym łbem, z drugiej strony taki drobiazg usiłujący się opędzić przed łaskotaniem i wilgotną paszczą. Bez żadnej paniki, histerii i płaczów.
Gdy poszliśmy na wycieczkę nad Staw, psy zaczęły się bawić, ale najlepszy teatr odstawił Rhodesian. Sprowokowany przez Córcię dostał szajby i dla przebieżki trzykrotnie obleciał Staw sadząc niesamowite susy niczym chart. A za każdym razem mijając Córcię na wąskim przesmyku między nią a brzegiem nic sobie z tego nie robił, tylko jeszcze bardziej przyspieszał, ścinał zakręt i pięknym skokiem przelatywał nad wodą, by za chwilę śmignąć obok Berty, oszołomionej i w ułamku sekundy usiłującej zareagować. Ale Rhodesiana już nie było. W ten sposób odpłacił pięknym za nadobne. Za to, że w czasie pobytu u nich, w Dziurze Marzeń, musiał się dziwować, że Berta, nie dość że weszła do tamtejszego stawu, to jeszcze piła z niego wodę. A to trzeba było sprawdzić i być zmuszonym do wejścia do niej z nieukrywanym obrzydzeniem. Jaki stres! Berta chyba raczej się nie stresowała, gdy Rhodesian, według niej, się wygłupiał. Bo mało rzeczy jest w stanie ją poruszyć.
Taka wizyta Córci miała jeszcze tę dobrą stronę, że mogła ona z racji swojego charakteru i budowlano-wiejskich zainteresowań oraz z faktu, że ostatnio była u nas kilka miesięcy temu, dostrzec zmiany. Bo my niby je widzimy, ale tak bardziej niedostrzegalnie, ewolucyjnie, a Córcia dostrzegła postęp w skali rewolucyjnej.
- Co wy chcecie, mieszkacie w normalnym mieszkaniu! - Ciepło, bieżąca, na dodatek ciepła woda, łazienka, klopik. - Komfort! - My na początku naszej Dziury Marzeń za potrzebą szliśmy do lasu. - Ja z małą łopatką, Zięć ze szpadlem! - śmiała się.
Na potwierdzenie komfortu Żona zrobiła pyszne mięsne kuleczki karkówkowo-boczkowe z elementami hinduizmu. Wszystko na kuchence elektrycznej, bo w tej sytuacji schodzenie na dół stałoby się jakąś paranoją.
Za parę godzin pojawiły się dwa sygnały oznajmiające koniec wizyty. Była godzina do zmierzchu, a Córcia chciała wrócić za jasnego. Ale ważniejszy był taki, że Wnuczka siedziała na podłodze naprzeciwko mnie, kompletnie nieruchomo, z uniesioną główką. Patrzyła chyba długo, bo zorientowałem się dopiero po jakimś czasie na zasadzie coś mnie uwierało. Dziób, czyli usteczka miała lekko otwarte, co wcale nie nadawało jej charakterystycznego wyglądu przygłupa (małym dzieciom wszystko uchodzi i wszystko jest urocze), powieki nie mrugnęły ani razu, a dwa czarne węgielki oczu mnie świdrowały. To oznaczało jedno - dziecko zaczyna usypiać, a wszystkim dorosłym, zwłaszcza Córci, było wiadomo że lepiej będzie, jak to zrobi w foteliku, w czasie jazdy. Po co komu na koniec taki dym?
Ale że też wybrała mnie na obiekt swojej hipnozy? Dzieci się mnie boją, co prawda w większości tylko w pierwszej fazie przełamywania lodów, z racji mojej natarczywości i podejrzanej energii, jaką emanuję, więc na pewno je nie hipnotyzuję, ani nie usypiam. Co się więc stało?
Dzisiaj, w sobotę, 05.12, olej na podłodze miał wyschnąć, bo minęły przepisowe 24 godziny. Ale chyba o tym nie wiedział, bo nie wysechł. Być może wyschnie po 48. W poniedziałek Cykliniarz Anglik zaplanował drugą warstwę, ale wszystko to razem wziąwszy spowodowało, że dzwonki alarmowe w mojej głowie rozbrzmiały z większą siłą. A jak nie wyschnie do następnej soboty i całą imprezę szlag jasny trafi?! Tym bardziej, że Cykliniarz Anglik pracując przy otwartym oknie w czasie smarowania skutecznie sobie od niego odciął drogę. A było to okno w przyszłej naszej sypialni, daleko i niewidoczne. Zorientowałem się poniewczasie, gdy zameldowałem mu telefonicznie, że nie wyschło. Kazał palić na dole, żeby górę grawitacyjnie trochę ogrzać, więc natychmiast to zrobiłem. A po paru godzinach zorientowawszy się, że coś nie robi się wcale cieplej poszedłem po rozum do głowy. Obszedłem dom, zlokalizowałem przyczynę debilnej ucieczki ciepła w atmosferę, w tajemnicy przed Żoną (zabrania mi chodzenia po drabinie) przystawiłem drabinę do okna i je zamknąłem. To znaczy przymknąłem, bo dosyć trudno jest zamknąć okno z zewnątrz.
I znowu się okazało, że człowiek powinien mieć trzy ręce - dwie do ciągnięcia za wąskie i trudne do mocnego uchwytu szprosy i jedną do trzymania się drabiny. Miałem oczywiście dwie, a nawet ja (wycieczka w kierunku Żony) wiedziałem, że jedną byłoby dobrze trzymać się drabiny. Stąd sporo czasu i zachodu kosztowało mnie, aby jedną ręką przyciągnąć okno do siebie i pokonać opór nowego i nowoczesnego mechanizmu, który, gdy zaskoczył, był gwarantem, że okno, mimo że nie zamknięte porządnie, nie otworzy się na skutek przeciągu.
A ile może być po drodze jeszcze takich "drobnych" wpadek zmniejszających liczbę 100%?
Dzisiaj nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
Niedziela, 06.12, nie była niedzielą. Rano skończyłem układać drewno i przygotowałem w różnych miejscach zapasy dla Żony, żeby miała pod moją nieobecność. I cały czas paliłem na dole, a potem tylko w górnej kuchni, bo tam można było dotrzeć, a i to tylko w skarpetach. W sypialni podłoga nadal się błyszczała niczym psu jaja i żadną miarą nie można było się dostać do okna, żeby je porządnie zamknąć.
Ale w końcu palenie na górze dało efekty. Konstrukcja górnej kuchni jest taka bajerancka, że spaliny uchodzą kanałami bardzo długą drogą rozgrzewając sporą część ściany. Potrafi ona być tak gorąca, że trudno dłużej dotykać jej dłonią i nic dziwnego, że przy niej ustawiamy suszarkę z wypranymi ciuchami. Jeśli do tego dodać kuchnię, która sama z siebie, płytą żeliwną i kaflami, grzeje, to można zrozumieć, że zrezygnowaliśmy z zakupu i montażu w klubowni grzejnika elektrycznego oszczędzając sporo kasy. Na dodatek zamontowana jest koza, którą można naprzemiennie grzać.
W sypialni zrobił się taki dziwny suchy labirynt, którym można było dotrzeć do okna. Widocznie tam schło, gdzie Cykliniarz Anglik nałożył cieńszą warstwę oleju. Mogłem zacząć montować elektryczny grzejnik.
Dwa wcześniejsze, które zamontowałem, sam wniosłem, bo należały do kategorii wagowej małej i średniej, ale ten do dużej. Zadzwoniłem do Gruzina. Zaofiarował się, że przyjdzie z kolegą. To przygotowałem dwie butelki Pilsnera Urquella.
Grzejnik wnieśli z wielką wprawą. Zdjęli buty i sprawnie się poruszali po suchym labiryncie ustawiając go idealnie po oknem. I odmówili kategorycznie piwa! Nie chcę przez to powiedzieć, że wódki by nie odmówili. Po prostu uważali, że to drobiazg i że nie ma o czym mówić.
Gdyby to była lita murowana ściana, cały montaż zająłby mi jakieś pół godziny. Ale czekała mnie niespodzianka. Ściana była, owszem, ale na niej był przyklejony gipsokarton tworzący taką dwu-, trzycentymetrową przerwę między nim a nią. Żadna miarą nie zdecydowałbym się powiesić tak ciężkiego grzejnika na gipsokartonie, a dołączone śruby w tej sytuacji nie pasowały do niczego.
Znowu zadzwoniłem do Gruzina. Buszowaliśmy u niego w skrzynce wypełnionej po brzegi różnymi śrubami, z czego udało mi się wybrać trzy rodzaje. I na tym grzejnik powiesiłem, mocno i stabilnie musząc przy okazji zdrowo się nagimnastykować i ruszyć łepetyną.
Grzejnik elegancko zaczął grzać.
Kładąc się spać na trzy cztery zadaliśmy sobie nawzajem pytanie:
- Jaki dziś dzień? - Niedziela?... - patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
W poniedziałek, 07.12, raniutko wyjechałem do Metropolii.
Wcześniejsze plany były inne i proste. O 09.00 miałem być u Teściowej. Ale okazało się, że Teściowa otrzymała od swojej przyjaciółki z Francji paczkę z jakimiś specjalnymi chirurgicznymi maskami. Paczka została wysłana na adres Pasierbicy, bo ta wcześniejsza, wysłana na normalny adres Teściowej, nie dotarła. Od razu więc powstała odpowiednia spiskowa teoria mówiąca o połakomieniu się na zachodnie maski przez bliżej nie sprecyzowaną osobę lub instytucję i przez tę teorię, głęboko ugruntowaną u Teściowej, już o 08.00 musiałem być u Pasierbicy.
Wszyscy o tej porze wyjeżdżali do pracy i do przedszkola. Moja niespodziewana wizyta w takich okolicznościach i o poranku tak zbiła z pantałyku Q-Wnuka i Ofelię, że oboje zapomnieli języka w gębie. Czuli się zabawnie nieswojo, jakby zawstydzeni. Rozumiem Ofelia, ale żeby Q-Wnuk?
Teściową zaskoczyłem w bieliźnie, bo przyjechałem przez te maski za wcześnie. Ona z kolei zaskoczyła mnie serwując do kawy swój serniczek.
Coroczne spotkanie z właścicielem mieszkania przebiegło jak zwykle sprawnie, może dlatego, że on już dawno zaakceptował mój sposób rozliczeń, który jest prosty, zrozumiały dla wszystkich i nie wnoszący żadnych nieporozumień. Obgadaliśmy z właścicielem warunki najmu na przyszły rok i dokonaliśmy rozliczeń za ten kończący się.
Od Teściowej pojechałem prosto do Szkoły, stamtąd na zakupy i do Nie Naszego Mieszkania. Wieczór zapowiadał się sympatycznie - miałem gotowy obiad od Żony i przy Pilsnerze Urquellu miałem publikować. Ale dosyć wcześnie Żona przysłała mi (z dużą satysfakcją) dwa zdjęcia zamontowanej właśnie przez Cykliniarza Anglika szafki wraz z umywalką w naszej przyszłej łazience na górze.
- Ładnie? - brzmiało smsowe pytanie.
I co miałem odpowiedzieć Żonie?
- Ładnie, ale mam uwagi. ...jutro do dyskusji, więc jednak niech nie montuje tej drugiej do mojego przyjazdu.
Co tu dużo mówić. Wkurzyłem się niemożebnie. Cała łazienka, ułożenie kafli, rozmiar stolika pod umywalkę były wielokrotnie omawiane, dyskutowane, żeby tak właśnie, jak na zdjęciach stolik nie stał.
Nie mogłem sprawić Żonie przykrości, i to jeszcze na odległość, bo tak się ucieszyła tym pierwszym łazienkowym stolikiem, ale też nie mogłem na odległość dyskutować, bo wiedziałem, że temperatura dyskusji wzrośnie w którymś momencie, a poza tym dyskusja może trwać i trwać, aż do wyczerpania tematu. A znając Żonę...
Temperatura i tak wzrosła, ale obu stronom udało się temat przerzucić na Barytona i się na nim wyżyć, bo dzisiaj miał przyjechać i kończyć kominy. A nie przyjechał, mimo że umawialiśmy się już kolejny raz. A potem Żona jakoś tak napisała, że całe ciśnienie uleciało i nagle smsowe napięcie spadło.
Niestety przez to wszystko uleciała również moja wena, zwłaszcza jeśli będziemy pamiętali, że Cykliniarz Anglik miał dzisiaj olejować drugi raz Ale zrobię to później.
Stąd mój wpis z poprzedniego tygodnia urwałem.
PONIEDZIAŁEK (14.12)
No i na tym też urywam obecny.
Z
następnym będę miał spory problem, bo będzie musiał zawierać opis dwóch
tygodni, a sama sobota, 12.12., niedziela, 13.12 i poniedziałek, 14.12
wystarczyłyby spokojnie, żeby wszystkich przyprawić o pełną gamę emocji,
uczuć i odczuć. Z opisem tych trzech dni będę musiał uczciwie się
zmierzyć. Może lekki dystans czasowy spowoduje, że będę bardziej skłonny
do analizy swojego postępowania. Zwłaszcza w kontekście ukończonych 70.
lat.
Nadal, w poniedziałek, 07.12, nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał bardzo stroskanego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.24.