28.12.2020 - pn
Mam 70 lat i 25 dni.
WTOREK (22.12)
No i znowu zacznijmy od zaległości.
W piątek,18.12, wstałem o 05.00. Ciężko się zdziwiłem, gdy zadzwonił smartfon. Czyżby szło ku dobremu?
Rano po raz pierwszy i ostatni omówiliśmy sprawę świąt pod kątem zakupów i potraw, jakie chcielibyśmy widzieć. Ustaliliśmy, że będzie wędzony karp, barszcz, kapusta z grzybami, cztery rodzaje wędlin - kiełbasa polska, szynka, schab i boczek, sałatka warzywna i sos tatarski. Wszystko. Z doświadczenia wiemy, że i tak sporo jedzenia zostaje po świętach, no może z wyjątkiem sosu tatarskiego, który ma tę właściwość, że ile by się go nie zrobiło, zawsze jest za mało.
Potem całość rozpisaliśmy na nuty. Do sałatki potrzeba było: ziemniaków, marchwi, groszku, cebuli, jajek, ogórków kiszonych, jabłek, majonezu, soli i pieprzu. Do sosu tatarskiego: majonezu, chrzanu, korniszonów, grzybków marynowanych, jajek i szczypiorku. Ustaliliśmy ilości, po czym telefonicznie zamówiłem wszystko w zaprzyjaźnionym ekosklepie, z wyjątkiem korniszonów, grzybków i jajek, na odbiór których umówiliśmy się z Sąsiadką Realistką na środę. W sobotę i w poniedziałek miałem w Metropolii odwalić główne zakupy zahaczając o Kaufland i ciemne Kozele oraz czerwone wino.
Całość świątecznych ustaleń i zamówień zajęła nam 1,5 godziny. Bez stresu i bólu.
W południe zadzwonił Syn. Synowa dostała gorączki, aż 37 stopni(!), niepotrzebnie zadzwoniła do lekarza, a ten debil wysłał ją na test. I mój przyjazd do Wnuków stanął pod znakiem zapytania. Bo na wynik można było czekać na tyle długo, że okres ten objąłby i sobotę, i niedzielę, czyli dokładnie czas, kiedy miałem u nich być. Ale służba zdrowia się sprężyła i dość szybko podała, że wynik jest ujemny.
W czasie prac Cykliniarza Anglika przy budowie szafy-garderoby została zmieniona jej koncepcja. Zasugerował to sam Cykliniarz Anglik i od razu uważaliśmy, że jest to bardzo dobry pomysł. Po prostu zabudował całą ścianę, a nie tylko pod garderobę, i dzięki temu wizualnie wszystko lepiej zagrało, powierzchnia sypialni przyjemnie się zmniejszyła i nabrała lepszych proporcji. Przez to powstał zamknięty drzwiami taki mały, tajemniczy przedsionek prowadzący na balkon, w którym będzie można trzymać różne rzeczy. A jakie, praktyka pokaże. No i przez to izolacja termiczna sypialni poprawi się znacznie.
Z prac na dworze poolejowałem drugi raz listwy przypodłogowe, skończyłem układanie drewna - 6. przyczepę i przygotowałem miejsce pod kolejną, czyli siódmą. Ocknąłem się bowiem, że tego suchego drewna od Gruzina, kupionego w maju, starczy na jakiś tydzień. Sąsiad Od Drewna ma bardziej suche niż dotychczasowe i umówiliśmy się, że przywiezie jedną przyczepę w środę, przed Wigilią.
Z tyłu Małego Gospodarczego zrobiłem specjalne miejsce na brzozowe szczapy. Metr brzózki będę rąbał po trochu, sukcesywnie i zbierał na przyszły sezon. Nie chcę pisać "na przyszłą zimę", bo słowo "zima" ostatnimi laty stało się jakieś takie nieadekwatne.
Na koniec dnia musiałem
na nuty rozpisać mój wyjazd do Metropolii, bo Żona jednak zostawała.
Wyjazd będzie skomplikowany, bo 4 dni, posiłki, Szkoła, zakupy, Wnuki,
zdjęcie szwów i poniedziałkowy wpis. Każdy z tych elementów (emelentów)
rodził drobne problemy.
Od wczoraj zaczął mnie swędzić cały łuk brwiowy. Znaczy goi się. Aż korci, żeby zerwać opatrunek i się z lubością podrapać.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
W sobotę, 19.12, powoli szykowałem się do wyjazdu. Czułem się dziwnie, bo dawno nie byłem w Metropolii. A im dawniej nie byłem, tym bardziej mnie tam nie było. Bo wolałem siedzieć na wsi.
Dziwnie też po takiej przerwie mi się jechało. W drodze czekała mnie drobna niespodzianka w postaci wahadłowego ruchu na odcinku, który był drogowym reliktem z tamtych czasów. Pierwszy raz, gdy tamtędy jechaliśmy z Żoną, bodajże z Metropolii do Pięknego Miasteczka, żeby doświadczyć ewidentnego skrótu i ograniczyć czas przejazdu do 40. minut, zlekceważyłem zbliżający się widok "gorszego" asfaltu, ale bardzo szybko nabrałem doń szacunku, gdy Inteligentne Auto ze zgrzytem natychmiast całym spodem przeorało po różnych poprzecznych i podłużnych uskokach. Od tamtej pory odcinek ten, z szacunkiem, pokonywałem góra 40 na godzinę.
Robili drogę, 30 lat po zmianie ustroju. Cieszyłem się, bo i komfort jazdy będzie większy i czas przejazdu skróci się o jakieś 2 minuty. Ale troszeczkę się zasmuciłem, bo kolejne relikty odchodzą w przeszłość. Teraz przejechać ten odcinek to będzie taka jazda bez historii, jedna z wielu, niewymagająca specjalnej koncentracji i pewnego wybudzenia z jej monotonii. Już nie będę mógł mówić do Żony znając ten odcinek na pamięć i jeszcze bardziej przyhamowując O, zobacz ten poprzeczny uskok! Niezła paranoja! Kunszt drogownictwa. Kto to budował?! I żadnych znaków ostrzegawczych! lekko podnosząc sobie adrenalinę i w ten sposób iluzorycznie skracając czas jazdy.
Do panów nie miałem pretensji o ten wahadłowy ruch, a tym bardziej o to, że tę drogę zaczęli robić po 30. latach. Zaległości z komuny były i ciągle są takie, że trudno oczekiwać, że wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle się zmieni.
W Metropolii od razu zawitałem w naszym ekosklepie. Zaprzyjaźniona pani widząc moją facjatę nie zapytała, co się stało. Profesjonalistka.
Po południu byłem już u Wnuków. Po mojej odpowiedzi na ich pytanie, że spadłem ze schodów, nie zobaczyłem w żadnej z czterech par oczu zgrozy lub przynajmniej współczucia. Przeszli natychmiast nad sprawą do porządku dziennego. Bo nad czym tu się rozwodzić? Dziadek spadł, żyje i wszystko. Starałem się więc trochę podkręcić atmosferę opowieściami o morzu krwi na schodach, o rozwalonych okularach, które miałem przy sobie jako memento i je pokazywałem oraz o wbitym zauszniku w prawą brew, dyndającym wówczas swobodnie. To wszystko tylko ich rozśmieszyło.
Ot, dzisiejsze dzieci.
Wieczór upłynął pod znakiem lepienia uszek. Robiłem to pierwszy raz w życiu. Z Synową. Trochę pomagał nam
Wnuk-III, bo on się rwie do takich rzeczy, mając od dawna charakter społecznika (ciekawe, czy to mu zostanie?), ale i on w końcu się znudził. Trudno było mu się dziwić, skoro czas mijał, z patelni farszu nie ubywało, a uszek, bo małe to takie, wcale nie przybywało. Psychicznie takiej robocie mogła sprostać tylko Synowa i ja. Syn i pozostali Wnukowie omijali stół, miejsce akcji, szerokim łukiem, to znaczy uciekli na górę. Nawet ja w którymś momencie zacząłem wymiękać widząc minimalny ubytek farszu i przeliczając, że w tym tempie to zejdzie nam do drugiej w nocy. Ale Synowa mnie uspokoiła.
- Robimy dotąd, aż zejdzie całe ciasto.
Dlatego można było znaleźć się w łóżku zaraz po 22.
Znowu spałem u Wnuka-I, ale nie męczyłem się tak, jak poprzednio, bo Synowa umożliwiła mi ułożenie mojego ciała pod większym kątem kładąc pod głowę olbrzymią poduchę. Stąd tym razem leżałem po
przekątnej i nogi mogłem wyciągnąć, nomen omen, swobodnie.
Tym bardziej nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
W niedzielę, 20.12, rano do pewnego czasu było spokojnie, ale potem pojawiły się atrakcje.
Wnuk-I zostawił swój ręczny zegarek sprytnie
opięty na poręczy łóżka w sposób całkowicie zakamuflowany, więc gdy nad
wczesnym ranem to bydlę zaczęło popiskiwać w sposób nieprzyjemny,
elektroniczny i cyborgowy, zerwałem się na równe nogi. Chciałem go
zignorować, ale to nie był przecież porządny stary budzik, który dawało
się jednym ruchem skutecznie i ostatecznie wyłączyć albo cierpliwie
czekać, aż nakręcona do oporu sprężyna się odkręci. Sygnał budzenia
powtarzał co jakiś czas. Chyba robiłby to aż do wyczerpania baterii. Co
ja się go naszukałem, zapalając nawet światło i skutecznie się
wybudzając. Usiłowałem jednak dalej spać.
Zaraz potem na dole zaczął wyć Wnuk-IV. Widocznie chłopaki wstały. Wył w
interwałach, co było najgorsze. Zamiast się wywyć od razu widocznie
zbierał siły, bo momentami panowała kompletna cisza i kiedy ja już
zasypiałem, wył od nowa.
Dzień upłynął pod znakiem szachów. Wszyscy, z wyjątkiem Wnuka-III (nie umie) i Synowej (umie aż nadto i gra ze słabym teściem nie ma sensu), chcieli grać ze mną. Z Wnukiem-I pierwszą partię przegrałem, drugą wygrałem. Z Wnukiem-II jedyną rozgrywkę wygrałem, to samo z Wnukiem-IV.
Wyjeżdżałem więc od nich z tarczą, tym bardziej że z Synem nie zdążyłem zagrać, a to by na pewno pogorszyło mój wynik.
Nie zdążyłem, bo "musiałem" jeszcze zagrać w 3-5-8. I znowu wszystko potoczyło się według powtarzalnego scenariusza. Każdy chciał grać sam i jak zwykle nic nie pomagały moje, zbędne zresztą, tłumaczenia, że do gry potrzeba trzech osób, a nas jest pięciu i w związku z tym jest oczywiste, że dwie osoby muszą grać razem we dwie. To zaproponowałem, żeby zagrali beze mnie. To spotkało się z jednomyślnym protestem (Syn twierdził, że oni nigdy nie grają w 3-5-8 pod moją nieobecność, a przecież swobodnie mogliby).
Pierwszy pękł Wnuk-III, który, gdy usłyszał ode mnie Dzisiaj absolutnie sam gra Wnuk-II, bo dawno sam nie grał, powiedział, że to nieprawda. Ale precyzyjnie wszystko mu przypomniałem z mojej ostatnie bytności, co potwierdził Wnuk-IV, więc honorowo się wycofał i powiedział, że w takim razie on nie będzie grał wcale. I nawet przy tym się nie obraził i nie wył.
Najgorzej było z Wnukiem-IV. To taki gość, że żadne argumenty nie są go w stanie przekonać. Nie i już! Więc go podszedłem i zaproponowałem, że on będzie grał sam, a ja tylko siądę z boku i będę mu trzymał karty, bo ma jeszcze za małe ręce, żeby utrzymać tyle (16) jednocześnie rozłożonych. A to bardzo opóźnia grę. To że później obaj trzymaliśmy swoje kolory i nawzajem szeptem się naradzaliśmy, co dorzucić lub w co zawistować, nikomu nie przeszkadzało, zwłaszcza jemu.
W tym "zgranym" dniu nawet zdążyłem
przepytać z chemii Wnuka-I w obliczu czekającego go egzaminu. Z niejaką
przykrością stwierdziłem, że się uwstecznił. Ponoć w ogóle się nie uczy.
Skończył 14 lat i chyba trochę wcześniej niż podręcznikowo wszedł w
trudny okres dojrzewania. Wczoraj Synową doprowadził do autentycznego
rozstroju nerwowego. W takim roztrzęsionym stanie jej nigdy nie widziałem.
Gdy kładłem się spać w Nie Naszym Mieszkaniu, postanowiłem brwi nie ochraniać żadnym opatrunkiem. Co będzie, to będzie. Byłem o tyle spokojny, że w razie czego na jutro miałem umówioną wizytę u pani chirurg.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
W poniedziałek, 21.12, z samego rana byłem w Szkole. Lekko nieprzytomny, bo przez intensywne pisanie położyłem się spać dosyć późno, a i śmieciarze rano nie odpuścili i przyjechali się bezpardonowo tłuc grubo wcześniej niż zazwyczaj.
Trochę przestraszonej, bo jednak widziała mnie żywego i na chodzie, Najlepszej Sekretarce w UE zdałem relację ze spotkania towarzyskiego i obchodów moich 70. urodzin, po czym zamknąłem się w sali obok i siedziałem nad durnowatym SIO, czyli nad aktualizacją danych do Systemu Informacji Oświatowej. Jest to jeden z biurokratycznych elementów gnębienia dyrektorów szkół.
Najlepsza Sekretarka w UE w swoim zakresie żmudnego wklepywania i wyklepywania danych osobowych słuchaczy i nauczycieli daje radę, ja zaś musiałem zrobić zaległe, naciągane obliczenia. A naciągać trzeba, bo żaden SYSTEM nie jest na tyle dopracowany, żeby mógł "przewidzieć" różne niuanse i nietypowości. Nowy Dyrektor przez to wszystko z racji jeszcze małego doświadczenia sam by nie przebrnął.
Z Systemu Informacji Oświatowej wyrwał mnie telefon od Szybkiego Stolarza.
- Będę w środę. - Może być?
- Może być. - odpowiedziałem.
Dlaczego nie, skoro szafy i kuchnie montuje od września.
A potem Żona poinformowała mnie, że Cykliniarz Anglik dostał temperatury, podobnej jak Synowa. Więc dzisiaj nie przyjdzie, poleży w domu. W przychodni od razu chcieli mu zrobić test, ale odmówił.
Po pracy(?) uzupełniłem zakupy w ekosklepie, pisałem, a przede wszystkim mentalnie się przygotowywałem do wizyty u chirurga. Obawiałem się nie tego, że może coś boleć przy zdejmowaniu szwów, bo co może boleć, ale tego, że pani doktor stwierdzi, że to jeszcze za wcześnie. A wtedy organizacyjna kaplica. We wtorek nie mógłbym zostać w Metropolii, w środę nie wiadomo, czy zdjęliby mi szwy w Powiecie, a jeśli tak, to mógłbym się wplątać w jakiejś przychodni w dziwne zobowiązania i zaraz by mnie mieli na koronawirusowym widelcu. A w czwartek Wigilia, potem święta, więc wszystko to groziło potencjalnym zdjęciem szwów w poniedziałek, 28.12, przy konieczności jazdy do Metropolii. A wtedy by bolało na wiele sposobów.
Wszystko to mi się nie uśmiechało. Stąd z lekkimi nerwami byłem już na miejscu pół godziny przed terminem, jak nie ja i jakby to miało cokolwiek zmienić. Za to w typowy sposób dla ludzi w moim wieku. Ale żeby wyrobić sobie alibi, tłumaczyłem się sam przed sobą obłudnie, że jadę tak wcześnie, bo tej części Metropolii specjalnie nie znam i nie wiem, gdzie może być ta przychodnia, bo teraz w nowych osiedlowych centrach adres sobie, a szukanie danego miejsca sobie. Oczywiście w tworzeniu alibi zagłuszałem fakt, że jak tylko wsiądę do Inteligentnego Auta, to od razu nastawię nawigację, ale bez głosu, bo Złowieszcza dodatkowo by mnie stresowała. Tak też zrobiłem i cała droga zajęła mi 10 minut jazdy, o czym od początku dobrze wiedziałem.
W recepcji się wyspowiadałem, podpisałem, że jestem zdrowy na ciele (miło, że nie kazano, że na umyśle), to znaczy, że nie miałem niczego wspólnego i nie mam z koronawirusem, podpisałem RODO i sympatyczna młoda pani zwracająca się do mnie ciągle po imieniu, to znaczy panie Emerycie, poprosiła, żebym czekał. To sobie umiliłem czas oglądając, a bardziej słuchając Georga Carlina, amerykańskiego komika typu stand-up.
Carlin był szczególnie znany ze swojego krytycznego podejścia do świata i obserwacji dotyczących amerykańskiego społeczeństwa i towarzyszących mu tematów tabu. W swoich najnowszych występach najczęściej poruszał on tematy polityczne i religijne oraz wyśmiewał absurdy rządzące dzisiejszym światem.
Syn mi puścił parę kawałków, jak byłem u nich, a potem przysłał linki. No, jakbym słuchał siebie, chociaż gdzie mi do niego.
- Dlatego ci to puszczam - stwierdził Syn - bo wiedziałem, że ci się spodoba. - Jakbym w pewnych kwestiach słyszał ciebie. - Tylko, że ty to robisz mniej wulgarnie, a Carlin się nie szczypał. (zmarł w 2008 roku).
Pani doktor była taka, jak na zdjęciu. Żona wcześniej mi ją pokazała i przeczytała opinie, wszystkie pozytywne, abym się przyzwyczaił. Na oko lat 32-35. Niska, o kształtach rubensowskich, bardzo kobieca i ładna. Na dodatek oryginalna z urody, a jej ewidentnie hiszpańskie imię Inez (odpowiednik polskiej Agnieszki) mówiło, że coś jest na rzeczy. Miała kruczoczarne, niefarbowane włosy, falowane, ale naturalne, bez użycia prostownicy. Wszystko bardziej mi pachniało jakimiś indiańskimi powiązaniami, ale z Peru lub Boliwii, bo na nogach miała lekkie i wygodne obuwie w charakterystyczne wzory z tamtej kultury. Nie dociekałem. Wystarczyło, że na wstępie zapytałem, czy jej polskie przymiotnikowe nazwisko w kontekście imienia się odmienia, czy nie. Odmieniało się. Znaczy rodowita Polka. Ale dalej konsekwentnie nie dopytywałem, czy, na przykład, nazwisko ma po mężu.
- To pan przyjechał aż z Powiatu do Metropolii, żeby zdjąć szwy? - śmiała się.
Zapewniłem ją, że w jakimś sensie tak.
- No, szwy założyli panu elegancko, cieniutką nitką. - Wszystko jest ok. - Pięknie zagojone. - Można zdejmować.
- To proszę mi powiedzieć, ile ich będzie, bo doliczyłem się ośmiu.
- Ok. - kontynuowała w swoim stylu. - Teraz panu brew i powiekę lekko znieczulę i wydezynfekuję.
Psiknęła mi czymś zimnym, ale to coś jej wypadło z rąk na podłogę.
- O, cholera! - odezwała się jak gdyby nigdy nic. - Na szczęście mam drugie.
Dusiłem się ze śmiechu i miałem jej zaproponować, żeby mi dezynfekowała nadal, tym z podłogi, ale już poleciała do szafki z medykamentami.
- Raz. - usłyszałem po pierwszym pstryknięciu. - Dwa.
Przy piątym się męczyła.
- To już siódmy czy ósmy? - zapytałem, gdy od dłuższego czasu nic nie mówiła.
- Nie, ciągle piąty.
Ale za chwilę ruszyła jak z kopyta i doszła do dziesięciu.
- Czy istnieje praktyczna możliwość, że mogła pani pominąć jakiś szew? - zapytałem, a ona spokojnie sprawdziła i mnie uspokoiła, że to są wszystkie.
Założyła mi opatrunek, kawałek gazy z plastrem.
- Proszę go sobie zmieniać i przez jakiś czas chodzić z opatrunkiem, bo wie pan, w powietrzu są różne syfy. - Wystarczy suchy.
W wywiadzie lekarskim napisała:
Pacjent po szyciu rany nad powieką prawą dnia 12.12.2020. rana czysta, bez cech stanu zapalnego, wycieku, brzegi rany zabliźnione. Usunięto szwy pooperacyjne (10). Opatrunek.
Do Nie Naszego Mieszkania wracałem wyluzowany.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
Dzisiaj, we wtorek, 22.12, o 02.21 napisał Po Morzach Pływający.
Ale zaszalałeś :)
Już się nie mogę doczekać spotkania. Problem w tym, że rok ma 365 dni i wszystko może się zdarzyć.
Proponuję coś takiego. Was łatwiej zastać w domu niż mi cokolwiek zaplanować. Jak wrócę to parę dni później się u Was pojawimy niezależnie od wcześniejszych ustaleń. Przewiduję dużo zmian w planie 2021 i to nie tylko z powodu wirusa,ale także w sferze zawodowej. 23.12 wyślę życzenia świąteczne. Jak zawsze będą napisane przeze mnie osobiście i jak zawsze trochę pokręcone. Zalecam dotrwać do końca ponieważ przerywanie w połowie lub po lekkim znudzeniu zniszczy pożądany efekt końcowy. Zanim zaczniecie je czytać to Żona (zmiana moja) niech sobie przygotuje bardzo dużą kawę, a Ty co najmniej sześciopak Urquella.
Mam nadzieję, że wróciłeś do swojej zwykłej formy fizycznej, zdrowotnej i psychicznej.
Już się nie mogę doczekać spotkania. Problem w tym, że rok ma 365 dni i wszystko może się zdarzyć.
Proponuję coś takiego. Was łatwiej zastać w domu niż mi cokolwiek zaplanować. Jak wrócę to parę dni później się u Was pojawimy niezależnie od wcześniejszych ustaleń. Przewiduję dużo zmian w planie 2021 i to nie tylko z powodu wirusa,ale także w sferze zawodowej. 23.12 wyślę życzenia świąteczne. Jak zawsze będą napisane przeze mnie osobiście i jak zawsze trochę pokręcone. Zalecam dotrwać do końca ponieważ przerywanie w połowie lub po lekkim znudzeniu zniszczy pożądany efekt końcowy. Zanim zaczniecie je czytać to Żona (zmiana moja) niech sobie przygotuje bardzo dużą kawę, a Ty co najmniej sześciopak Urquella.
Mam nadzieję, że wróciłeś do swojej zwykłej formy fizycznej, zdrowotnej i psychicznej.
Kwitniemy na haku gdzieś na zachodniej Irlandii w oczekiwaniu na załadunek, święta i całą resztę marynarskich przyjemności.
Trzymajcie się zdrowo.
PMP (pis. oryg.)
Trzymajcie się zdrowo.
PMP (pis. oryg.)
O 09.00 byłem umówiony z Nowym Dyrektorem w Szkole.
Nie spodziewałem się, że się wzruszę, i w pewnym momencie będę miał ochotę go uściskać, jak ojciec. Zaskoczył mnie pytaniem, jak się czuję bez Szkoły, czy często o niej myślę w różnych sytuacjach, gdy, na przykład, kopię ogródek. A potem dopytywał, co myślę o sposobie prowadzenia Szkoły przez niego. Analizowaliśmy różne aspekty, niuanse, problemy, które były dla mnie oczywiste i takie, których już nie znałem. Mówił o swoich słabościach, że jeszcze na wielu rzeczach się nie zna, na przykład na księgowości, ale obaj wiedzieliśmy, że musi minąć cały rok szkolny, cały jeden cykl, żeby okrzepł i poczuł się pewniej.
Siedzieliśmy nad dokumentacją i ją uzupełnialiśmy. Rozbawił mnie stwierdzeniem, że może ja zatrudniłbym się w ministerstwie i byłbym takim doradcą dla dyrektorów.
- To byłoby niemożliwe. - odparłem ze śmiechem. - Byłbym na garnuszku Stolicy a sercem po stronie dyrektorów. - Konflikt interesów. - Poza tym Żona by mi tego nie wybaczyła.
Gdy się rozstawaliśmy, wręczył nam, Żonie i mnie, prezent świąteczny od siebie i swojej żony - butelkę wina, czekoladę miętową (przysmak Żony) i laurkę świąteczną z życzeniami. Chyba się starzeję, bo się ponownie wzruszyłem. Dwa razy. Niedobrze.
Postanowiliśmy, że jak my skończymy remont a oni budowę, musimy się nawzajem poodwiedzać.
Mamy wspólne tematy - Szkołę i budowlano-remontowe, a poza tym dzielić nas będzie raptem 35 minut jazdy samochodem.
W Szkole, gdy napotykałem różne znane mi osoby (wszyscy mężczyźni) pytające Co się stało?!, wziąłem się na sposób i odpowiadałem krótko Po pijaku spadłem ze schodów. Wszyscy wybuchali śmiechem i nikt mi nie wierzył. W zależności od stopnia zażyłości jedni już dalej nie dopytywali, a ci śmielsi kontynuowali dociekanie. Więc się rozkręcałem w opowieści i nie było chłopa, żeby też czegoś alkoholowego od siebie z życia nie dodał. Przy niektórych przypadkach mój był banalny.
Zadzwonił Szybki Stolarz, że jutro przyjedzie na montaż kuchni, ale wcześniej zadzwoni i uprzedzi.
- Zadzwonię najwcześniej o 7.30. - Może być?
- Może. - odparłem bezsilny.
A potem od Żony się dowiedziałem, że Cykliniarz Anglik stwierdził, że lepiej będzie, jak on zostanie w domu, poza tym bez sensu byłoby przyjeżdżać na dzień-dwa do pracy, skoro oni w Wigilię już nie pracują, a potem są święta. Trudno odmówić sensu w tym rozumowaniu.
Krajowe Grono Szyderców zaskoczyło mnie przyjeżdżając do Szkoły. Wcześniejsze próby umówienia się na krótkie spotkanie w trakcie mojego pobytu w Metropolii okazały się bezowocne. Na przykład odpadła w przedbiegach moja propozycja, że na króciutko dzisiaj do nich przyjadę o 08.40, bo o 09.00 muszę być w Szkole.
- Jesteśmy na urlopie i wszyscy, nawet Q-Wnuk i Ofelia, śpimy, ile fabryka daje, co najmniej do 09.00.
A spotkać się trzeba było, bo należało przekazać sobie kiszoną kapustę, stroik i dokonać różnych skomplikowanych finansowych rozliczeń. Jak to przed świętami. Ogólna zawierucha.
Spotkaliśmy się przed budynkiem, bo rzeczy trzeba było poprzerzucać z samochodu do samochodu. Ledwo wyszedłem, ujrzałem, jak Q-Wnuk i Ofelia zmierzają w moją stronę trzymając wspólnie w rękach, każde ze swojej strony, coś małego, co się okazało być tacką z czterema pierniczkami owiniętymi folią. Szli strasznie zaaferowani i skupieni, żeby im nic nie powypadało. Komedia.
- Te dwa zrobiłem ja, a te Ofelia. - od razu poinformował mnie Q-Wnuk. A potem szybko dodał.
- Dziadek, a babcia powiedziała, że masz mi dać 5 zł.
- Ale za co? - zdziwiłem się.
Rozdziawił dziób, a tam nie było prawej górnej jedynki. To mu dołożyłem piątkę od siebie.
- Mam już 40 zł. - poinformował mocno przejęty.
Ofelia nadal milczała z tym swoim tajemniczym uśmieszkiem. Nie było wiadomo, czy nie zna jeszcze wartości pieniądza, czy była ponad to, bo nie oczekiwała nawet grosza ode mnie.
Po rozstaniu, przy kawce, zjedliśmy z Nowym Dyrektorem po jednym pierniczku, a dwa postanowiłem zawieźć babci. Powiedziałem jej telefonicznie o całej sytuacji i okazało się, że z tą piątką było trochę inaczej, ale Q-Wnuk zinterpretował jej wypowiedź i obietnicę po swojemu. Gość się wyrabia i potrafi już pilnować swojego interesu.
Robiło się ciemnawo, gdy po ogarnięciu Nie Naszego Mieszkania, wracałem do Wakacyjnej Wsi.
Żona na powitanie przygotowała krewetki ze specjalnym makaronem, naszym ulubionym. Tak się jakoś samo ułożyło, że od kiedy wyjeżdżam do Metropolii mniej więcej raz na dwa tygodnie, po powrocie Żona na powitanie serwuje tę potrawę. Uwielbiam. Z dodatkiem Cono Sur Bicicleta Reserva Chardonnay. Mógłbym jeść codziennie.
Nic więc dziwnego, że humor miałem doskonały. Powrót do domu, wykwintny obiad i myśl, że wieczorem razem pójdziemy spać. Bo co prawda, pani doktor-chirurg w zaleceniach napisała - unikanie obciążania/ napinania skóry;, ale nie napisała której.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
ŚRODA (23.12)
No i dzisiaj było wiele akcentów przedświątecznych przeplatanych zwykłym życiem, w tym remontowym.
Najpierw rano Sąsiad Od Drewna przywiózł 7. przyczepę, według niego dębu trochę podsuszonego względem tego z poprzednich partii, a do tego dołączył dwa pieńki. Na moje zdziwienie odparł.
- To w prezencie świątecznym. - Smolaki. - Wystarczy, że je pan porąbie na drobne szczapki i do rozpałki nie potrzeba żadnych gazet, ani kartonów.
Szybki Stolarz zadzwonił, jak obiecał, już o 07.20, że będzie o 12.00. To nam rozwalało dzień, bo musieliśmy wyjechać do Powiatu i do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa, ale powiedzieliśmy, że się zepniemy i na 12.00 wrócimy. Gdy byliśmy już w drodze, zadzwonił, że nie ma jeszcze jakichś drzwiczek i że
w tej sytuacji przyjedzie jutro rano. Tym razem zaprotestowałem. Wystarczyło, że byliśmy z przygotowaniami w sporym niedoczasie, to jeszcze potrzebna nam była zadyma dzień przed Wigilią. Szybki Stolarz wieczorem pojechałby sobie do domu, a to, co by zostawił, na pewno nieskończone i rozbabrane, skutecznie by zdezorganizowało nasze skromne przygotowania. Wystarczyło nam już to, co "niespodziewanie" zostawił na święta Cykliniarz Anglik.
Umówiliśmy się więc na wtorek po świętach, bo w poniedziałek Szybki Stolarz nie mógł. Widocznie chcąc nas udobruchać przysłał zdjęcia elementów (emelentów) zabudowy kuchni.
- Cokolwiek za czerwone. - skomentowaliśmy razem na trzy cztery. - To chyba nie miała być taka strażacka czerwień? - Chciałeś czerwone, to masz. - dodała ze śmiechem Żona.
Faktycznie, uparłem się przy kolorze czerwonym, ale miała to być czerwień zgaszona, szlachetna, a nie taka żarówiasta.
- Najwyżej się przemaluje. - skomentowała spokojnie Żona. - Poza tym takie słabe zdjęcia przekłamują kolory.
Też się specjalnie nie przejąłem zwłaszcza widząc u Szybkiego Stolarza taki nagły postęp prac.
W Powiecie było widać przedświąteczną gorączkę, chociaż dopiero była dziewiąta. W Biedronce tłumy (uzupełniłem na wszelki wypadek stan Pilsnera Urquella, a Żona kupiła szczypiorek do sosu tatarskiego), a na światłach trzeba było stać aż dwa cykle. Za to przy choinkach pustki. Żywej duszy oprócz młodego sprzedawcy. Gdzie te czasy, kiedy kupienie, raczej dostanie choinki było nie lada wyzwaniem.
Pojechaliśmy do Naszej Wsi. Nagle przestało nam się spieszyć, więc można było spokojnie przy kawie pogadać z Sąsiadami. Świątecznie my im wręczyliśmy dwa Pilsnery Urquelle, a oni nam, oprócz zamówionych jaj, twarogu, korniszonów i marynowanych grzybków, po jeszcze jednym słoiczku korniszonów, grzybków, przecieru pomidorowego z własnych pomidorów i konfitury z jeżyn. W ten sposób zostaliśmy na święta nieźle doposażeni.
Wracając wpadliśmy w Powiecie do Bojowego, do jego pracy, złożyć jemu i Artystycznej życzenia.
Na bazie mojej urodzinowej historii Bojowy stwierdził, że zauważył u siebie, że mu bojowość spada i że musi coś z tym zrobić. A stał się zbyt leniwy.
Ledwo wróciliśmy do domu, a już przyszedł Gruzin z potężnym kartonem wędzonego karpia.
- Człowieku, nie mogłem się, kurwa, powstrzymać i od razu jednego zjadłem, o tak o, bez niczego, taki dobry.
To my też nie mogliśmy się powstrzymać i zjedliśmy na poczekaniu, o tak o, bez niczego, bo był taki dobry. Pyszny, mazisty i o dziwo z małą ilością ości. Ale jednego, na spółkę. Gdzie nam do Gruzina.
Święta postanowiliśmy spędzić "wyjazdowo", w hotelu, czyli w tej części domu, w której ostatnio urzędował Cykliniarz Anglik. Zabrałem się więc za sprzątanie. Najpierw wszystko to, co porzucił niespodziewanie, poupychałem do nowo powstałych szaf, potem odkurzyłem i starłem na mokro.
Ale do roboty zabrałem się za późno. W sypialni było 5 st., więc do wieczora nie dało się jej ogrzać mimo pracującej kuchni i grzejnika elektrycznego. Pod wieczór uzyskałem 12 stopni, więc pierwsza noc w hotelu odpadała.
Postanowiliśmy spać po staremu, u gości, A jutro grzejemy od rana.
Dzisiaj był wysyp życzeń, w tym od koleżanek i kolegów z Mojej Klasy. Nie miałem sił ani czasu odpowiedzieć. A innym bliskim i znajomym odpowiadałem z doskoku, bez chwili zatrzymania się i adekwatnego skupienia się i kontemplacji. A na dodatek napisał Po Morzach Pływający. I zabił nas ogromem tekstu. Zaczął tak:
10.11.2020 ŚWIĄTECZNE ZAPISKI
Bedę je kontynuował do Wigilii.
Nie da się wszystkiego zacytować, zresztą nie miałoby to sensu.
Po Morzach Pływający odnosi się do sytuacji na świecie i w Polsce i to na przestrzeni dwóch dekad.
Pisze o sprawach, które znam, a inne znam specjalnie pobieżnie nie chcąc się tak nakręcać, jak on. Może to się bierze z klasycznego mechanizmu wynikającego z nieobecności w kraju i oddalenia, a w związku z tym pewnego wyolbrzymiania i nadmiernego przeżywania tego, co się dzieje. A może ja przekroczyłem pewną barierę i zaczynam mieć wszystko w dupie, a zwłaszcza media jątrzące i podkręcające tłum. Nie wiem.
Przyznam, że po tym jadzie (uprzedzam, że z Żoną jesteśmy w zasadzie po tej samej stronie, co Po Morzach Pływający) odetchnąłem, gdy zobaczyłem końcowe życzenia.
Ode mnie...
Bądźcie szczęśliwi szczęściem Waszych najbliższych.
Śmiejcie się śmiechem Waszych ukochanych
Radujcie się jak radują się Wasze dzieci.
Płomień miłości podtrzymujcie, on rozświetki każdy mrok.
Szczęśliwy los można wygrać nie tylko na loterii.
Skradzione od profesora Miodka......
"Na czas Bożego Narodzenia i Nowego Roku pozostaję z najlepszymi myślami i uczuciami. (pis. oryg.)
Po dyskusji z Żoną stwierdziliśmy, że taka postawa Po Morzach Pływającego może wynikać z jego oddalenia i czerpania wiedzy z mainstreamowych mediów.
No i czy mogliśmy przeczytać załączniki od Po Morzach Pływającego?
CZWARTEK (24.12)
No i z samego rana opisałem Mojej Klasie i koleżankom i kolegom ze studiów moje rozpoczęcie ósmego krzyżyka, z przytupem, jak to w odpowiedzi określił Profesor Belwederski.
W odzewie na tę "świąteczną" informację jedna z koleżanek z klasy, Nauczycielka, ta, co po skończeniu studiów wróciła do naszego ogólniaka, tam pracowała i tam zastała ją emerytura, i ta sama, która ze szkolnego archiwum podprowadziła nasz dziennik z ostatniej klasy, dzięki czemu na każdym klasowym spotkaniu możemy sprawdzać obecność, odpisała ...żeby w roku 2021 podobne przygody omijały Cię szerokim łukiem, także brwiowym.
Ranek, i nie tylko, spędziłem na rozkręcaniu "zmontowanego" narożnika i ponownym montowaniu.
Nic nie było stabilne i budzące zaufanie. Oj, zeszło mi na tym, zwłaszcza że jedna ze śrub nie była przez trzech inżynierów dokręcona do końca. Widocznie przy pasowaniu po pijaku śruby do gniazda został zerwany gwint i miałem z nią niezłą zabawę. Na dodatek skrzynia powiększająca część spalną narożnika nie chciała się otworzyć, a jej sprężynowo-dźwigniowy mechanizm groził ucięciem palca lub palców, taka to była mocna dźwignia. Więc oboje z Żoną zrezygnowaliśmy chcąc nie mieć ponownie krwawych okoliczności. Poza tym było wiadomo, że póki co i tak tam nikt nie będzie spał.
Ranek, i nie tylko, spędziłem na rozkręcaniu "zmontowanego" narożnika i ponownym montowaniu.
Nic nie było stabilne i budzące zaufanie. Oj, zeszło mi na tym, zwłaszcza że jedna ze śrub nie była przez trzech inżynierów dokręcona do końca. Widocznie przy pasowaniu po pijaku śruby do gniazda został zerwany gwint i miałem z nią niezłą zabawę. Na dodatek skrzynia powiększająca część spalną narożnika nie chciała się otworzyć, a jej sprężynowo-dźwigniowy mechanizm groził ucięciem palca lub palców, taka to była mocna dźwignia. Więc oboje z Żoną zrezygnowaliśmy chcąc nie mieć ponownie krwawych okoliczności. Poza tym było wiadomo, że póki co i tak tam nikt nie będzie spał.
Z dużym niedoczasem montowałem choinkę. Nawet w miarę szybko udało mi się poprzeprowadzkowo znaleźć mój ulubiony i najlepszy stojak pod choinkę, który od lat niezmiennie swoim zielonym, dla mnie adekwatnym, kolorem irytuje Żonę. Bo powinien być brązowy.
A potem to już było z górki. Kroiliśmy wszystko do sałatki i sosu tatarskiego oczywiście wszystkiego próbując. Tym próbowaniem się najedliśmy, więc mimo że Wigilię zaczęliśmy późno, bo tuż przed 19.00, to zjedliśmy tylko karpia wędzonego popijając barszczykiem. Ja do tego, na trawienie, wypiłem 1,5 kieliszka Stumbrasa Potato.
Wigilię więc spędziliśmy na wyjeździe, w hotelu, a potem, na noc, wróciliśmy do siebie, czyli do gości.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
PIĄTEK (25.12)
No i rano wszystko robiliśmy niespiesznie.
Aż do samego wyjazdu do Metropolii. Nawet ja wstałem o 07.00.
Z tej niespieszności przed śniadaniem Żonie przeczytałem ciekawy artykuł Dlaczego ateiści obchodzą święta Bożego Narodzenia? Często o to pytał mnie Syn, więc teraz wysłałem mu linka do artykułu.
W Nie Naszym Mieszkaniu zostawiliśmy Bertę i pojechaliśmy do Krajowego Grona Szyderców. Żadną taksówką, tylko Inteligentnym Autem. Całe popołudnie i wieczór spędziliśmy bardzo sympatycznie. Można powiedzieć książkowo lub inaczej, według nauk kościoła. Ciepło, serdecznie, bez żadnych napięć, bez polityki i różnych animozji. A sami ateiści.
Były wspólne gry, dwa mecze piłkarskie z Q-Wnukiem (1:1) i Ofelia, która cały czas się alienowała, była w swoim świecie i prowadziła dialog z własnymi zabawkami mówiąc do nich To jest miłość. I tylko ona wiedziała, o co jej chodziło. Ale też chwilami się uspołeczniała "sprzedając" nam pizzę z wybranymi dodatkami (świeżo otrzymany prezent pod choinkę) oraz sprzedając na wagę, według zamówienia każdego z nas, plastikowe owoce i warzywa.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
SOBOTA (26.12)
No i myślałem, że pośpię, ale gdzie tam.
Co z tego, że nastawiłem smartfona na 08.00 budząc podziw u Żony. Już od 06.00 się wierciłem, by wstać o 06.30. Ale było fajnie. Cisza, żadnych odgłosów blokowego życia i śmieciarzy.
Nadal startowaliśmy w dzień niespiesznie. Na tyle, że poszedłem od razu na spacer z Bertą, a przy okazji poszedłem po rozum do głowy. Bo w pierwotnej wersji planowaliśmy zjeść śniadanie w Nie Naszym Mieszkaniu. Ale co to mogłoby być za śniadanie? Nie dość, że ubogie, to jeszcze przygotowane na zwykłej gazowej kuchni, bez żywego ognia, bez choinkowej oprawy i bez hotelu.
Błyskawicznie się spakowaliśmy i ruszyliśmy na głodniaka do Wakacyjnej Wsi. Ale się opłaciło.
Mogliśmy nadal czuć atmosferę świąt.
Ale, ale... Ile można bezproduktywnie świętować?
Zabrałem się za drugi, znacznie większy śmieciowy bastion pozostawiony w workach przez Basa i Barytona. I kilka godzin worki żmudnie opróżniałem rozdzielając zawartość na plastik, szkło, gruz i zmieszane. Wzdłuż frontowej ściany Domu Dziwa ubyła jakaś 1/3 czarnej workowej masy.
Nadal nie przeczytaliśmy załączników od Po Morzach Pływającego.
NIEDZIELA (27.12)
Niedziela była niedzielą, mimo że cały czas robiłem w śmieciach.
To ciekawe, co potrafi wyczyniać nasz mózg.
Śniadanie, nadal świąteczne, zjedliśmy w hotelu, a potem aż do zmierzchu segregowałem i segregowałem. Zostały mi na jutro tylko trzy ostatnie worki.
Dzisiaj skończyłem Podróże z Charleyem. Bardzo mądra książka. Pokazuje Amerykę początku lat 60. ubiegłego wieku wcale jej nie pokazując.
PONIEDZIAŁEK (28.12)
No i dzisiaj na krótko pojawił się Cykliniarz Anglik.
Zostawił swojego pracownika, Drągala, a sam pojechał do przychodni, do kontroli. Nie wnikaliśmy, co by to miało oznaczać.
Odbiło nam i pojechaliśmy do Powiatu. Akurat w takim debilnym okresie uparliśmy się, żeby kupić zmiotki, kapsułki do ekspresu do kawy ( Żona zamówiła nowy, taki sam, jak dotychczasowy, bo ten mały, z którym wszędzie jeździliśmy, się zepsuł, a naprawa stała się nieopłacalna) i worki na plastiki.
Wszędzie było pozamykane, akurat dzisiaj, bo inwentaryzacja, albo dzisiaj, bo zamknięte na cały okres świąteczno-noworoczny. A przy firmie śmieciarskiej z tych nerwów nie zachowałem ostrożności przy cofaniu Terenowym i jego tylne prawe koło wpadło do rowu. Nawet nie wpadło, tylko prawie całe opadło za betonowy przepust tak, że żadną miarą nie dało się wyjechać.
Facet z sąsiedztwa przyniósł drąg i łom, podważył tył, ile się dało, a dwóch innych, przygodnych, pchało z tyłu. I Terenowy przy włączonym biegu na cztery koła wyjechał. Szacun.
Ale prawdziwym pretekstem do pojechania do Powiatu było awizo i konieczność odbioru przesyłki od MegaBociana, takiego bocianiego capo di tutti capi.
Po południu sprzątnąłem trzy ostatnie worki, przerzuciłem pięć taczek piasku pozostałego po zasypaniu starej kotłowni na dole, usunąłem wszelkie aluminiowe profile, zdjąłem z tarasu folię i mokrą tekturę i usunąłem dwie piękne skrzynie-kwietniki. Front Domu Dziwa wyglądał, jakby nigdy nie tknęła go remontowa ręka.
Wieczorem zadzwonił Szybki Stolarz.
- Czy mogę jutro przyjechać montować kuchnię?
- Tak, proszę bardzo. - odparłem.
Dlaczego by i nie, skoro to robi od września i wziął sporą zaliczkę.
To już ostatni wpis w tym roku. Następny 4. stycznia 2021 roku.
Wszystkim życzę pomyślności, dystansu do większości spraw, zdrowia i chłopskiej mądrości.
Emeryt Bloger.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.42.