04.01.2021 - pn
Mam 70 lat i 32 dni.
WTOREK (29.12)
No i dzisiaj wstałem tuż przed 07.00.
Wczoraj kładąc się spać planowałem piękną, spokojną, niczym niezmąconą i długą noc, aż do 07.00.
Tuż przed północą wyrwało mnie z głębokiego snu charakterystyczne mlaskanie. Pies Bazyl, Sunia Bazylia i Berta, widocznie ta rasa, mieli i mają to do siebie, że potrafią lizać sobie jedną przednią łapę w jakimś zboczonym narkotycznym transie (psi behawioryści mieliby tu spore poletko do analizy i interpretacji), na przykład przez 15 minut non stop, co w nocy wydaje się trwać pół godziny lub więcej.
Ponadto ta rasa ma to do siebie, że dysponuje dużą paszczą z jeszcze większymi faflami i ogromnym językiem dobrze nawilżanym. Stąd efekt takiego lizania przypomina długie mechaniczne przeciskanie jakiejś gęstej mazi przez ślimacznicę w cyklach półsekundowych - pół sekundy mlaśnięcia, pół sekundy ciszy, powrót do punktu wyjścia paszczy z językiem przy jednoczesnym jego nawilżaniu, mlaśnięcie, powrót i tak na okrągło.
Nie cierpię tego. Więcej - nie trawię, nomen omen. Nawet w ciągu dnia.
Z Bazylem i Bazylią sprawa w takich onanach była prosta. Wystarczyło rzucić krótkie i stanowcze FE! i onan się urywał natychmiast. Nawet w nocy, gdy psy spały w Naszej Wsi na dole, to wystarczyło, a ja nawet nie zdążyłem się dobrze rozbudzić. Ale oba były z nami od szczeniaka i znały wszystkie Pana komendy i tembr głosu.
Z Bertą jest oczywiście inaczej. Przeżyła bez nas 5 lat swojego życia, tych pierwszych, najważniejszych, w zupełnie innych warunkach i z innymi ludźmi i to ją trwale ukształtowało.
Podstawą tego ukształtowania jest Mieć wszystko w dupie!, co na pewno jest jedną z form przetrwania w jej, było, nie było, skomplikowanym życiu. Bo nagle, po pięciu latach, wszystko się dla niej zmieniło - ludzie, otoczenie i sposób życia. Na dodatek trafiła do nienormalnych państwa, którzy przez okres sześciu miesięcy przenosili się na stałe z miejsca na miejsce i to we własnym domu. I za nim piesek (określenie Żony - na przykład: O, jaki biedny piesek! Ma tylko jedną poduszeczkę!; na co ja dodaję skwapliwie i z satysfakcją: O, jaki biedny piesek! Ma tylko jedną poduszeczkę!) zdążył jako tako przyzwyczaić się do danego miejsca i się w nim zaaklimatyzować, już był gdzie indziej.
A jeśli tak, czyli Wszystko mam w dupie, to oczywistym jest, że moja nocna komenda Fe! nic by nie dała. Żona jest innego zdania, nie zgadza się ze mną i zawsze pieska broni i tłumaczy.
- Nieprawda, jakbyś spróbował kilka razy, to by przestała.
Ciekawe i zabawne, bo kluczowymi słowami są tutaj kilka razy. Jak by wyglądał mój autorytet, na dodatek w nocy, gdybym rzucał na wiatr wielokrotnie ostre i zdecydowane Fe!, które w swoim zamierzeniu i znaczeniu ma być wypowiedziane raz i koniec. Z każdym kolejnym następowałaby dewaluacja poprzedniego aż do kompletnego zaniku jego wartości i sensu.
Bez sensu.
Zirytowany siadłem na krawędzi łóżka wiedząc, że taki podejrzany ruch pana w środku nocy natychmiast spowoduje przerwanie mlaskania. Tak też się stało. Ale za godzinę mlaskanie obudziło mnie ponownie. Nawet Żonę.
- Nie, no to jest paranoja! - nie wytrzymałem. - Trzeba ją stąd wypirzyć!
Gdy się przeprowadziliśmy na górę, do gości, Berta upatrzyła sobie dwa miejsca do snu i do przebywania w ciągu dnia. Jedno, główne, sami jej sprytnie podsunęliśmy, żeby myślała, że to ona dokonała tak mądrego wyboru. Był to mały korytarzyk, miejsce pomiędzy salonem a łazienką, które w przyszłości (jakiej, nie wiadomo, bo jest to w gestii Szybkiego Stolarza) będzie zabudowane szafą. Kameralnie, lekko z boku, poza standardowym codziennym ruchem państwa, zwłaszcza pana, z niezaprzeczalnym atutem w postaci ukochanego materaca-pontonu.
Ale w świetle prac na dole i dobiegających zeń okropnych hałasów Berta na taki okres lokowała się w naszej sypialni. Zawsze to było o 2 m dalej od tych okropności. Wybrała sobie miejsce na twardej, gołej podłodze, za łóżkiem, po stronie pani, bo przy pani czuje się najbezpieczniej. Nie ważne, że pani w danym momencie nie ma. Dla niej, poprzez zapach, jest.
Od razu, pierwszego dnia, gdy Berta leżała Taka biedna!, zrobił się straszny rwetes, Bo biedny piesek!. Więc pani natychmiast umościła pieskowi w tym miejscu dywanik, kocyk i poduszeczkę (chyba dwie, żeby piesek nie był za bardzo biedny). Ja byłem zadowolony, bo piesek nie wybrał sobie miejsca po mojej stronie łóżka i w związku z tym nie musiałem co noc pamiętać, żeby o to pieskowe cielsko się nie potykać. Zostałem jednak uwikłany w cowieczorne misterium prowadzone przez Żonę. Muszę wtedy przywoływać Bertę do siebie, czyli wywabiać ją z sypialni. Efekt tego jest różny, bo Berta za diabła nie chce opuścić tego miejsca nawet wtedy, gdy fachowcy dawno pojechali. Ale gdy to się udaje po dziesiątkach przywoływań z różną intonacją mojego głosu, od fałszywych przymilań się pieskowi do poważnych gróźb, i gdy muszę ją długo głaskać, gdy wreszcie przyjdzie (a prosiłoby się, żeby ją zdrowo zdzielić), żeby odciągnąć jej uwagę i żeby niczego nie zauważyła, pani rzuca się w te pędy do legowiska i je ścieli, wygładza i dopieszcza. Bo gdyby tylko Berta zauważyła, że pani coś tam majstruje, natychmiast porzuciłaby moje wymuszone i fałszywe głaskanie i wróciłaby, cielskiem się uwaliła i pani byłaby bezradna. I oczywiście piesek nadal byłby biedny, bo miałby skołtunione legowisko. Wtedy cały cyrk z przywoływaniem Berty trzeba byłoby powtórzyć, a to robiłoby się znacznie trudniejsze, niż za pierwszym razem, bo piesek byłby już mocno podejrzliwy i tym bardziej swoją masą by się kotwiczył.
Ja takie misterium miałbym w dupie, bo i tak piesek za chwilę wszystko kołtuni i mości po swojemu. Wyraźnie nie lubi wygładzonego, ale pani jest uparta.
Więc łatwo jest spontanicznie powiedzieć, zwłaszcza w nocnej wściekłości, Trzeba ją stąd wypirzyć! Bo wypirzyć skądkolwiek Bertę nie jest łatwo. Zna swoją masę i ma charakter "na przeczekanie". Na zasadzie Zobaczymy kto kogo?
Wtedy pozostaje jedyny sposób. Trzeba wziąć smycz, bo na jej widok Berta staje się innym psem. Posłusznym, uległym i daje się przywołać. Ale znaleźć smycz po nocy też nie jest łatwo. Trzeba zapalić światło, szukać, schylić się, a wszystko na beznadziei, że przecież miałem mieć taką piękną i spokojną noc.
Gdy stanąłem w drzwiach ze smyczą, nawet pieska nie musiałem przywoływać. Sam od dawna wszystko wiedział, tylko do oporu zgrywał głupa. A nuż się uda. Od razu poszedł do swojego ukochanego legowiska, uwalił się i zasnął z wyraźną ulgą, że wreszcie ten cały cyrk ma za sobą i dobrze się w sumie stało, że pan podjął za niego decyzję. A panu nawet udało się ponownie, czyli trzeci raz, usnąć. Ale na wszelki wypadek zamknął drzwi do sypialni.
Z dwojga złego wolę chrapanie Berty. Bo dosyć łatwo je przerwać, a w nocy jest to istotne. Wystarczy tylko mocniej świsnąć przez usta albo cmoknąć i, jak się ma szczęście, już za trzecim razem osiąga się zamierzony skutek. Wtedy wystarczy przerzucić się na drugi bok i spać dalej.
Ale kilka dni temu, a raczej nocy, Berta przeszła samą siebie. Trudno mi opisać skalę dźwięku i jego moc wydobywającą się niezwykle rytmicznie z jej cielska. Może opiszę to w ten sposób. Wcale nie obudził mnie ten dźwięk, tylko nietypowe, biorąc pod uwagę, że byłem zdrowy i leżałem sobie w łóżku, a wokół nie było żadnych kataklizmów, drgania mojego ciała.
Fala dźwiękowa wytworzona przez śpiącego głęboko pieska przenosiła się bezpośrednio po ośrodku (dlatego w próżni dźwięk się nie przenosi, panuje straszna cisza, a te wszystkie filmy z efektami dźwiękowymi to jedna wielka ściema), na którym on leżał, czyli po drewnianej podłodze, stamtąd poprzez nogi łóżka na materac, a dalej do mojego ciała.
Bazyl i Bazylia też chrapali i to mocno. Ale kudy im do Berty. Dziewczyna wyraźnie ma coś z przegrodą nosową, bo jak ją w końcu wybudziłem, prychnęła aż dwa razy, żeby tego czegoś pozbyć się z nosa. A prychać to ona potrafi.
Pozostaje analiza, dlaczego Berta tak uparcie stara się przebywać i/lub spać obok łóżka w naszej sypialni, skoro ma tak wygodne legowisko w ustronnym miejscu, w którym ewidentnie lubi przebywać.
A od analiz jest Żona. Przypadek ten rozszyfrowała bez pudła, jak i kilka innych wcześniejszych z wyjątkiem tego lizania łapy.
Otóż problem powstał, gdy nadeszły chłody i zaczęliśmy palić w kozie. Wydawałoby się pozornie, że w to graj pieskowi, bo przecież genetycznie jest z południa, z Włoch, i upały to jego żywioł.
Taki, na przykład, Bazyl. Już, gdy był szczeniakiem, odstawiał gorący cyrk. Mieszkaliśmy wówczas w Metropolii, w Biszkopciku, przed jego remontem. Mury były cienkie, jeszcze nieocieplone, okna stare i nieszczelne, a zimy niczego sobie. Dogrzewaliśmy się więc farelką (taka dmuchawa z komuny, jedyny w tamtych czasach typ i rodzaj). Kilkumiesięczny Bazylek potrafił leżeć na podłodze z paszczą w odległości 10 cm od wylotu gorącego powietrza doprowadzając do wyschnięcia nosa na wiór. Ale to mu nie przeszkadzało przez jakieś 20 minut. Po czym wstawał i ciężko dysząc szedł do miski z wodą, wypijał wszystko i wracał do farelki. Potrafił tak wiele razy.
Podobnie było w Naszej Wsi. Latem w upał potrafił leżeć na słońcu wyraźnie zdychając, by doprowadzony do krańcowości wracać do domu i uwalać się na kaflach. A potem, dobrze wychłodzony, wracał do słońca. Zimą zaś miał do dyspozycji trzy punkty grzejne. Główny, na swoim pontonie, przy piecu, i dwa dywaniki. Jeden leżał w łazience, drugi w "prywatnej" części domu, przy kozie. To że się wylegiwał przy kozie, to było normalne i oczywiste. Ale lubił też w łazience z tej racji, że tam było jedyne w całym domu elektryczne ogrzewanie podłogowe. Bazylek dość szybko wyczaił sympatyczne cieplutkie kafelki i potrafił na nich spędzać sporą część nocy. Ja z kolei dość szybko wyczaiłem, że coś jest nie tak z tym grzaniem. Bo gdy rano przychodziłem do łazienki, było w niej chłodno a kafle ledwo ciepławe. Przypomnieliśmy sobie z Żoną, że w trakcie remontu Naszej Wsi Pulpet, szef drugiej ekipy remontowej (były trzy główne i kilka pobocznych) zakładając podłogowe ogrzewanie czujnik sterujący włączaniem i wyłączaniem umieścił prawie symetrycznie, na środku łazienki, dokładnie tam, gdzie leżał dywanik i gdzie uwalał się Bazyl. I zachodził proces odwrotny. Bazylek swym olbrzymim cielskiem ogrzewał kafle i podawał zły komunikat czujnikowi, a ten debil wyłączał system. Gdy kafle stawały się zimnawe, Bazylek się wynosił na legowisko, czujnik za jakiś czas reagował i włączał ogrzewanie, ale ponieważ system charakteryzował się dużą bezwładnością, gdy przychodziłem rano, nie zdążył nagrzać łazienki. Od tego momentu kładąc się spać pilnowaliśmy, aby dywanik nie leżał centralnie tylko bardziej z boku. Bazylowi to nie przeszkadzało, a i nam, ludziom, rano było przyjemniej.
Sunia Bazysia była już traktowana przez nas jak wnuczka. Dysponowała głównym legowiskiem-pontonem przy piecu oraz trzema kanapami specjalnie umoszczonymi przez panią. A każda inaczej, bo służyły różnym celom i tylko źle nastawionemu laikowi mogłoby się wydawać, że to gruba przesada, bo przecież pies uwala się do snu wszędzie tak samo.
Pierwsza, stojąca przy oknie, wyposażona w narzutę i jedną poduszkę, miała dwie funkcje. Jedna, mniej znacząca, polegała na tym, że piesek w zasadzie wykorzystywał kanapę latem, ale druga była znacznie ważniejsza, bo ponieważ stała przy oknie, stanowiła dobry punkt obserwacyjny. I stanowiła miejsce, gdzie Bazysia przeczekiwała kilkugodzinną nieobecność państwa. Do tego miejsca i do tego systemu Żona przyzwyczajała ją od szczeniaczka, na początku po 5 minut, a potem dłużej, tak że później Bazysia pod naszą nieobecność nigdy nie pogryzła kapci, butów, pilotów do telewizorów (Bazyś załatwił trzy), wiklinowych podkładek pod talerze (Bazyś załatwił z osiem), niczego. Leżała na tej kanapie, spała i przeczekiwała.
Druga służyła szezlongowaniu. Tu pani dostarczyła pieskowi oprócz narzuty dwie poduszki, na krańcach, aby piesek mógł się ułożyć raz w jedną, a raz w drugą stronę i żeby zawsze miał na czym położyć swój ogromny i ciężki łeb. Szezlongowanie polegało na tym, że ponieważ kanapa stała przy kozie dobrze rozhajcowanej, piesek leżał na boku z paszczą wystawioną na działanie żaru i zawsze z jedną przednią łapą wiszącą luźno poza kanapą. Lewą lub prawą w zależności od tego, w którą stronę piesek leżał. A gdy już musiał wyprostować kości, schodził niżej, na podłogę i uwalał się na dywaniku, na twardym. Ciągle przed kozą, tylko jeszcze bliżej. Kanapa ta była używana perfekcyjnie. Wraz z pierwszym jesienno-zimowym rozpaleniem piesek się na niej natychmiast pojawiał i natychmiast tracił nią zainteresowanie, gdy się w niej już nie paliło.
Trzecia służyła wylegiwaniu się wspólnie z panią albo z panem. Gdy tylko któreś z nas się tam położyło (rzadziej oboje razem), piesek, wiedząc od dawna o tym mającym nastąpić za chwilę fakcie, czekał w pobliżu w pogotowiu i wystarczyło tylko dać znać słowem lub gestem, żeby wskoczyć z jakimś amokiem i szaleństwem w oczach. Wkurzające było zaś to, że dupskiem uwalał się przy twarzy i trzeba było dużego zachodu, żeby się obrócił o 180 stopni. Jak się to osiągnęło, przyjemnie było słyszeć tuż koło ucha głęboki oddech i poczuć psie ciepło. Drzemka była gwarantowana.
Raz tylko dałem się zrobić w balona. Postanowiłem w ten sposób oglądać mecz. Za jakieś półtorej godziny byłem tylko wściekły. Bo ani nie miałem przyjemnej drzemki, ani oglądania. Jakieś tylko urywki akcji, bez składu i ładu, których i tak nie zapamiętałem, bo za chwilę głęboki oddech i ciepło mnie załatwiały. Stąd następnym razem, gdy szykowałem się do oglądania w tym samym stylu, zmroziłem tylko wzrokiem Sunię, która już się szykowała, żeby hycnąć do pana. To wystarczyło, żeby sobie odpuściła i poszła na kanapę pod oknem, by tam się uwalić z ciężkim westchnieniem i z oczyma wbitymi w moją postać mającymi na mnie zrobić wrażenie i obudzić wyrzuty sumienia. Wyraźnie pomyliła mnie z panią.
Berta jest inna, ale tutaj ograniczę się do jej stosunku do ciepła jako takiego, bo o innych sprawach już pisałem. I tu właśnie miała miejsce głęboka analiza Żony.
Berta, aby dotrzeć do swojego ukochanego legowiska, musi przejść koło kozy. A ta o tej porze zieje żarem, świeci i wydobywają się z niej trzaski palonych bierwion. Tego wszystkiego piesek nie lubi.
Dlatego w zasadzie przez cały czas przebywa w naszej sypialni. Ale próbuje dostać się do legowiska. Zanim jeszcze zaśniemy, obserwujemy skrycie, dusząc się ze śmiechu, jak Berta wstaje, ostrożnie zbliża się do drzwi, ale na tyle, żeby nie ujrzeć kozy i wywąchuje, czyli zaciąga. Po czym stwierdza, że do nosa dochodzi zbyt ciepłe powietrze i wraca na legowisko. A jak coś w międzyczasie w kozie trzaśnie, to ją tylko utwierdza w słuszności dokonanego wyboru. Gorzej, gdy ją utwierdzi na amen. To znaczy, gdy w międzyczasie głęboko zaśnie i zostanie w sypialni na całą noc. Ale przeważnie próbuje kilka razy, również gdy już śpimy i wtedy da się słyszeć szuranie pazurów o podłogę. Wówczas do śmiechu mi nie jest. W większości, gdzieś po północy, gdy w kozie się zdecydowanie wypali, nie bije pomarańczowa światłość i temperatura lekko spadnie, Bertuś (imię używane przez panią; jeśli ja tak mówię, to po to, żeby obie przedrzeźniać) nas opuszcza budząc mnie kolejny raz i wprawiając mimo tego w błogi stan.
Nie chcę przez to wszystko powiedzieć, że Bertuś(!) nie lubi ciepła. Szuka słoneczka na zewnątrz, zwłaszcza w tych chłodnych porach roku lub w ciągu chłodniejszych dni lata, a w domu w tych okresach plam słonecznych.
Ale kozowo-cieplno-świetlno-trzaskająca analiza Żony była w punkt. Książkowa.
O poranku, czyli o 08.01 napisał Szybki Stolarz.
Dzień dobry Panie Emerycie. (zmiana moja) Będziemy dzisiaj, na 200%, ale teraz wziąłem digoxin, i muszę, odczekać, ciśnienie miałem 205 na 122, i w głowie mi się kręci. Jak będziemy wyjeżdżać to dam znać. Pozdrawiam i przepraszam. Szybki Stolarz (zmiana moja; pis. oryg.)
Gdy Żona wstała, informację przyjęła spokojnie w ramach 2K+2M, zwłaszcza że ją poinformowałem wiedząc jak fatalnie znosi tę porę roku, krótki dzień i brak słońca, że dzisiejszy dzień jest dłuższy od najkrótszego o 3 minuty. Spodobał jej się też fragment wpisu, który przeczytałem, ten z samego początku zawierający między innymi pointę Podstawą tego ukształtowania jest <Mieć wszystko w dupie!>
Ale jednak to 2K+2M musiały zrobić swoje, bo za jakiś czas nagle się odezwała.
- Ale to jest niesprawiedliwe, co napisałeś o Bercie! - Wcale nie jest tak, że wszystko ma w dupie. - dodała trochę oburzona, bo jak można Bercię tak szkalować. Taki niedobry pan.
To zaczęliśmy ustalać, czego nie ma w dupie. Wyszło tego całkiem sporo. A więc nie ma: swojego legowiska/legowisk, miski z pysznym mięskiem, smaczków, spacerów wokół Stawu, na łączkę i do lasu, zabaw z panią i interakcji z panem. To pytam - dlaczego jest dziwna i inna? Może to ta pierdołowatość tak na wszystko rzutuje?...
Zabrałem się za pracę fizyczną. Postanowiłem powoli do niej wrócić różnicując charakter prac. Rąbałem drewno i je zwoziłem, nawiozłem naście taczek ziemi na gruzową górkę i zabrałem się za kilof. Żona wymyśliła, że wzdłuż murów wybudowanych przez ekipę Ciu Ciu posadzi się jakieś rośliny Bo będzie ładnie. Zapaliłem się do tego, ale żeby to zrobić, trzeba będzie, że użyję dalej bezosobowej formy, wykopać wzdłuż nich rów, wyrzucić twardy i ubity żużel i nawieźć ziemi. Czyli wymienić.
Kilof ma to do siebie, że ze swej natury musi być ciężki, a ja akurat w kilofie pracuję bardzo rzadko, więc po wykopaniu 1,5 metra miałem dosyć. To dało mi do myślenia. Wiedziałem, że tę pracę muszę sobie jakoś ułatwić i usprawnić, bo dalsze narzekanie na moje wycieńczenie dałoby tylko tyle, że usłyszałbym od Żony Robota kocha głupiego. I wymyśliłem, że następnym razem użyję mojej niezawodnej, ukochanej, siedemnastoletniej Makity z odpowiednią końcówką, przecinakiem. A skoro przez te lata uległ jej niejeden granit, beton, to przy żużlu, nawet najbardziej ubitym, praca stanie się fraszką.
W trakcie kilofowania zadzwonił Szybki Stolarz.
- Panie Emerycie (zmiana moja), było pogotowie. Kazali się nie ruszać. Zmienili lekarstwo. Jutro będziemy na milion procent! (1 000 000 - dopisek mój, gdyby ktoś nie wiedział, jak wygląda liczba milion). Podziwiałem łatwość, z jaką podniósł stawkę zapewniania mnie o swoim przyjeździe - z 200 na 1 000 000 %. Matematycznie stanowi to wzrost o cztery rzędy razy 0,5.
Z kolei Cykliniarz Anglik też się nie pojawił. Ale napisał, że od 2. stycznia będzie codziennie i non stop. Zabawne, bo pamiętam, jak na początku naszej współpracy poinformował nas, że oni w sobotę nie pracują. A jak się nie mylę, drugiego przypada akurat w sobotę. Żona zabroniła mi zwrócić mu smsem na to uwagę.
- Ja z nim koresponduję i mi nie mieszaj!
Wcale nie miałem zamiaru. Tak tylko powiedziałem, żeby nie wyjść z wprawy.
ŚRODA (30.12)
No i Szybki Stolarz o 08.06 wysłał smsa: Będziemy u Pana 11-12ta. (pis. oryg.)
Czy ja poddałem się durnowatej myśli, że przecież wczoraj mówił, że dzisiaj będzie o 09.00 i że wcześniej da znać, jak będzie wyjeżdżał?
Żona, gdy wczoraj usłyszała, że Szybki Stolarz będzie dzisiaj, chciała go przełożyć. Samobójczyni.
- Bo jutro Krajowe Grono Szyderców ma przywieźć wnuki i do tego on. Taka zadyma. Wszystko na raz...
- Nie rób tego. - wszedłem jej w słowa. - Wiesz, co potem będzie. - Nowy Rok, sobota i niedziela, zrobi się styczeń, kolejny tydzień...
Żona natychmiast się wycofała. Ale chyba czytała w moich myślach.
- Żeby on tylko zdążył zrobić nam te szafy. - Jeszcze, nie daj Bóg, zejdzie z tego świata zanim...
Zamilkliśmy. Czy mu mu źle życzymy? Nawet bez robienia u nas zabudów szaf i kuchni?...
Przyjechał z dwoma synami. Z mety zrobiła się zadyma, bo naszą zmywarkę i lodówkę trzeba było przenieść do przyszłej klubowni, a wnieść nowy zlew i nową lodówkę, wszystko dla przyszłych gości.
Całości do końca nie zmontował Bo pewne rzeczy można będzie zrobić po cyklinowaniu, a poza tym silikon musi wiązać 24 godziny.
- Przyjadę po Trzech Królach. - obiecał i wyżebrał od nas jeszcze 2 000 zł.
W sumie otrzymał już 80% umówionej kwoty, a wykonał niecałe 25% z umówionych prac. To się nazywa przełożenie.
Oczywiście na tę zadymę Krajowe Grono Szyderców przywiozło Q-Wnuka i Ofelię. Ledwo jako tako, to znaczy pobieżnie, się zorganizowaliśmy. Więc było trudno, bo Q-Wnuki od razu narzuciły nam swój rytm i wzięły nas go galopu. Do wieczora sytuację opanowaliśmy, ale atmosfera była ciężka.
Krajowe Grono Szyderców nam opowiedziało, że gdy Q-Wnuk i Ofelia się dowiedzieli, że jadą do nas, bardzo się ucieszyli. Ale potem ostro zaprotestowali, gdy okazało się, że jadą do jakiejś Wakacyjnej Wsi (byli ze dwa razy, ale bez noclegu i wyłącznie na dworze). Bo my chcemy do Nie Naszego Mieszkania. Tam jest fajnie!
CZWARTEK (31.12)
O 08.00, a więc bardzo, bardzo przyzwoicie, obudził nas Q-Wnuk głośnym i jednoznacznym Babciu, ja będę wymiotował!!!
Więc babcia wyrwała z łóżka, jak z katapulty. Ja leżałem wyluzowany i wcale mnie to nie wytrąciło z dobrego nastroju. Dzieci w końcu dały przecież porządnie się wyspać. W nocy co prawda Ofelia pochlipywała przez pół-sen, ale Żona chwilę z nią poleżała i potem do rana był spokój.
Gdzieś o 11.00 po wymiotowaniu Q-Wnuka nie było śladu. Doszliśmy do wniosku, że to przez to, że wczoraj przed spaniem opił się i to mu dobrze nie zrobiło.
Był na tyle w dobrej formie, czyli takiej jak zazwyczaj, że razem z Ofelią wymusili na mnie, abym pojechał do sklepu i kupił dwa batony Bo na Sylwestra. A ponieważ po dwa batony nie opłacało się jechać, więc we czworo powoli rozbudowywaliśmy listę zakupów o chleb, masło, ser żółty, salami (wymuszone na nas grzanki), lody waniliowe, posypkę, gorzką czekoladę, a ja już na miejscu dołożyłem dzieciom do lodów rurki a Żonie miętową czekoladę, jej ulubioną. Szampon i szampan bowiem już był.
- A jest szampon? - zapytała Ofelia, gdy wczoraj ledwo wysiadła z samochodu.
- Mówi się szampan! - od razu poprawił ją brat. - A jest szampan? - wolał sam się upewnić.
Więc po niezliczonych meczach w domu i na dworze, po różnych grach i atrakcji dnia, czyli wożeniu ich przeze mnie w taczce z wirażami, przyspieszaniem i hamowaniem, przy ogólnym kwiku, pędem wprost do Stawu lub w krzaki (kwik wtedy narastał) wieczorem zasiedliśmy do Sylwestra.
Dzieci w swoich kieliszkach (musiało być nalane obficie) miały szampon/szampana, a my w swoich szampana. Stukaniu się nie było końca, a potem piły klasycznie - na bezdechu i do oporu, czyli do dna prosząc zaraz o dolewkę. Ale też, całkiem świadomie, zostawiły sobie resztkę na jutro.
Późno bo późno zrobiła się błogosławiona cisza. A to dzięki długiemu filmowi, jaki Żona zaaplikowała dzieciom na dobranoc do łóżka. Na tyle długiemu, że Ofelia w połowie zasnęła, a Q-Wnuk zaraz po obejrzeniu. Nie doczekał więc petard i ogni sztucznych, tak zresztą jak ja. Ponoć o północy były. Tak twierdziła Żona. Berta, zdaje się, że też tego faktu nie odnotowała. Niczego po niej nie było widać. Mogę świadczyć tylko o tych momentach, gdy wielu wyrywnych idiotów strzelało grubo przed północą. Nie robiło to na niej żadnego wrażenia i myślę, że o północy było tak samo. Miała to w dupie i mam nadzieję, że w tym przypadku Żona się ze mną zgodzi.
PIĄTEK (01.01) - NOWY ROK
No i noc była idealna.
Żadnych płaczów, wymiotów. Można było spać aż do 08.00. Bo potem z regularnością budzika dzieci zwaliły się nam do łóżka i od razu trzeba było grać w głuchy telefon. Później było z górki. Gry planszowe, mecze w domu i na dworze oraz taczka. I już można było je odwozić do Metropolii.
Nasz przyjazd o 16.00 dał czas Krajowemu Gronu Szyderców na powrót do domu i na zorganizowanie się na tyle, że jeszcze trochę u nich posiedzieliśmy.
Wracając do domu tak mocno się zagadaliśmy, że przy dość mocnej mgle przegapiłem nasz zjazd na esce. Ale potem droga była bezproblemowa. Wróciliśmy do kompletnej ciszy.
SOBOTA (02.01)
No i dzisiaj miałem poważny kryzys.
Polegał on na tym, że wstawszy o 07.00 nie mogłem się rozruszać. Nic nie pomagało. Ani standardowa poranna kawa, ani rutynowe czynności. Nic. W takich przypadkach staram się dotrzeć do sedna, znaleźć prawdziwą przyczynę, bo często okazuje się, że jest to jakiś śmieszny drobiazg, który w danym momencie nęka i rujnuje psychikę. I wyszło mi, że naprawdę mam dosyć remontu i tego cygańskiego życia. Przy czym zdawałem sobie doskonale sprawę, że swoje muszę odchorować i że potem, po rekonwalescencji, będę jak nowy. Choroba zajęła mi czas do 13.00. Żona mnie doskonale zna i zaproponowała, abym położył się spać, bo i ona, i ja, wiemy, jak mnie to potrafi zregenerować fizycznie i psychicznie. Ale widocznie choróbsko było większe, niż nam się zdawało, bo kłaść się do łóżka nie miałem zamiaru. Uwaliłem się na kolanach Żony i czując jej dłonie na swojej głowie usnąłem. Nic mi nie przeszkadzało.
A gdy wstałem, z rozmowy wyszło, że Żona miała wczoraj podobny kryzys. Ale to był już późny wieczór i można było iść normalnie spać. Całe szczęście, że rozminęliśmy się w fazie.
No i zabraliśmy się za realizację tematu, który omawialiśmy wczoraj w samochodzie w drodze powrotnej do domu. Bo i my, i sytuacja dojrzała, aby zacząć się przeprowadzać w Wakacyjnej Wsi po raz czwarty.
Pierwsza przeprowadzka to była ta, gremialna, z Naszej Wsi do Wakacyjnej Wsi. Wszystko wówczas było składane po części w sposób przemyślany (przynajmniej się wtedy takim wydawał), a po części na chybił trafił, w pośpiechu i zamieszaniu - część rzeczy do Małego i Dużego Gospodarczego, a część do domu.
Druga służyła urządzeniu się na całym dole i udostępnieniu góry do remontu.
Trzecia spowodowała, że na kilka miesięcy zorganizowaliśmy się na górze, u gości, żeby udostępnić do remontu cały dół.
Czwartą postanowiliśmy przeprowadzić dzisiaj i jutro. Idea była taka, żeby całkowicie opróżnić górny apartament i żeby mógł tam wejść z cyklinowaniem i innymi wykończeniowymi pracami Cykliniarz Anglik oraz Szybki Stolarz tak, aby już tam nie wracać i żeby jedna część domu była całkowicie gotowa. Potem zostałby nam tylko montaż mebli, ustawianie i komponowanie drobiazgów, a więc same przyjemności.
Moim zdaniem czeka nas jeszcze piąta i szósta, ostatnia oraz quasi-przeprowadzka, czyli urządzanie dolnego apartamentu dla gości. Ale ta się nie liczy, bo jak wspomniałem, będzie to sama przyjemność.
Piąta będzie nas sprowadzała z klubowni i sypialni z powrotem na dół, ale już tylko do kuchni i salonu, więc będzie to kolejne wyzwanie organizacyjno-logistyczne. Po to, żeby w obecnie zajmowanej sypialni i klubowni pokończyć różne rzeczy.
Szósta, ostatnia, wprowadzi nas z powrotem na górę, ale już z zachowaniem dołu i ostatecznym zajęciem połowy Domu Dziwa. Bo druga jego połowa będzie czekać na gości.
Tak więc od 13.00 do samego wieczora nosiłem i nosiłem, a Żona układała i układała. Zapanował chaos, z którego udało nam się uratować jako tako kuchnię i łazienkę, i całkiem nieźle łóżko. W sumie naprawdę dobrze mając na uwadze fakt, że mieliśmy jeszcze do dyspozycji całą niedzielę.
NIEDZIELA (03.01)
No i od rana nosiłem i nosiłem, a Żona układała i układała.
To jest niesamowite, jak przy takiej wewnętrznej przeprowadzce się unaocznia, ile posiada się różnych rzeczy, w tym akurat tutaj żadnych maneli. Wyjątek potwierdzający regułę.
Późnym popołudniem, na ostatnich oparach sił, zacząłem montować biurko.
Wymyśliła to Żona, bo ona jest od wymyślania. Zrobiło się tak, że jedyne miejsce, czyli stół, na którym ostatnio pracowałem i pisałem, wylądował w sypialni, więc trudno byłoby założyć, że tam od piątej lub szóstej będę się tłukł obok śpiącej Żony. Z kolei w klubowni i w kuchni (o łazience nie wspominam) nie było takich warunków. A one są bardzo proste. Przy pisaniu pod łokciami muszę mieć twarde podłoże, pod tyłkiem również, co gwarantuje właściwą postawę i odległość oczu od ekranu laptopa. Żaden z elementów (emelentów) umeblowania i wyposażenia tych warunków nie spełniał.
Stąd to biurko. W przyszłości będzie ono wyposażeniem apartamentu.
Bez Żony bym go nie zmontował. Byłem już tak zmęczony, że brakowało mi elementów (emelentów), nic do niczego nie pasowało i co chwila kląłem, jak szewc. Żona to znosiła, trochę tylko wzdychając, ale gdy już biurko postawiłem na nogi, odradziła mi montaż dwóch szuflad. Skwapliwie się zgodziłem widząc, ile jeszcze zostało elementów (emelentów) do takich dwóch pierdółek. A poza tym, po jaką cholerę potrzebne mi są do pracy na laptopie szufladki?!...
PONIEDZIAŁEK (04.01)
No i dzisiaj od 05.00 fajnie sobie pracowałem przy nowym biurku.
Potem Żonie narąbałem i nawiozłem górę drewna, ucywilizowałem się, spakowałem się i wyjechałem do Metropolii. Na 12.00 byłem umówiony w Szkole z Nowym Dyrektorem. Robiliśmy roczne rozliczenie dotacji, ale niespodziewanie utknęliśmy na rozliczeniu za grudzień. A bez niego nie da się zrobić rocznego. Po konsultacjach Nowego Dyrektora ze Stolicą sprawę trzeba było odłożyć na jutro, bo pani urzędnik musiała mieć czas na przeanalizowanie problemu. Ja i tak wcześniej smsowo uprzedziłem Nowego Dyrektora, że jeśli będzie potrzeba, to mogę być również we wtorek.
Po południu, gdy już po zakupach siedziałem w Nie Naszym Mieszkaniu, Żona zadzwoniła specjalnie, żeby mi powiedzieć, że po raz pierwszy w Wakacyjnej Wsi, w Domu Dziwie, czuje się, jak u siebie w domu. Emanowało z niej szczęście. To czy ja nie byłem szczęśliwy?
Ciągle to samo i takie proste. Znowu zacytuję słuchacza Trójki, kiedy Trójka była Trójką.
- To proste. - odpowiedział on na pytanie o sposób na szczęście rzucone przez Trójkę na antenę. - Jak żona jest szczęśliwa, to ja też jestem szczęśliwy. - Pozdrawiam.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Ale mimo tego ten wpis zrobił się taki pieskowy.
Godzina publikacji 22.54.