11.01.2021 - pn
Mam 70 lat i 39 dni.
WTOREK (05.01)
No i dzisiaj rano usłyszałem Babcię Hamulcową, jak przed windą składała komuś życzenia.
Siedziałem akurat przy laptopie i przy kawce przed wyjściem do Szkoły, gdy z korytarza dobiegł mnie jej głos. Aż się wzruszyłem. Dawno jej nie widziałem, bo wiadomo że średnia statystyczna musi wyjść na swoje. Nawet zacząłem się zamartwiać, czy podczas moich, teraz już długich nieobecności w Nie Naszym Mieszkaniu, czasami nie zeszła z tego świata. Ale na szczęście nie. Więc na pewno, gdy ją spotkam, nadal będzie hamować. Kto by pomyślał, że będę tego oczekiwał...
W Szkole pięknie zrobiliśmy roczne rozliczenie i rozstałem się z Najlepszą Sekretarką w UE i Nowym Dyrektorem na dwa tygodnie. Następny przyjazd połączyłem z prywatą, czyli z kontrolną rutynową wizytą u dentysty.
Żegnając się zastałem Nowego Dyrektora w sali komputerowej nad układaniem planów zajęć na następny semestr. Znowu się wzruszyłem. Wiedziałem, co robi, z czym się mierzy, jakie ma problemy i widziałem siebie przez te lata. Na początku działalności Szkoły plany układałem ja, człowiek-orkiestra, potem przez wiele lat mój zastępca, potem krótko znowu ja, potem przez kolejne wiele lat drugi mój zastępca, a potem znowu ja, już do końca mojej działalności.
Plany zajęć są jednym z czterech filarów z pierwszego obszaru dobrze funkcjonującej szkoły, jakim jest jej dokumentacja przebiegu nauczania, że użyję oświatowego bełkotu. Drugim filarem są dzienniki zajęć, arkusze ocen, wszelkie protokoły z egzaminów klasyfikacyjnych i poprawkowych, z egzaminów dyplomowych oraz indeksy. Trzecim, reszta, a więc księga słuchaczy, protokoły z posiedzeń rady pedagogicznej, księga uchwał i wniosków, księga druków ścisłego zarachowania, księga przyjęć do szkoły i wszelkie, liczne, rejestry, a to wydawanych legitymacji, a to zaświadczeń i innych, równie mądrych narzuconych szkołom niepublicznym przez państwowy system. Czwartym jest program nauczania i ramowy plan nauczania.
Drugim obszarem są oczywiście ludzie - kadra nauczycielska, obsługa administracyjna i dyrektor.
Trzecim finanse.
Nie muszę chyba mówić, że każdy z tych obszarów musi funkcjonować na w miarę optymalnym wyważonym poziomie i poważne zakłócenie jakiegokolwiek z nich uniemożliwi funkcjonowanie szkoły.
Do tych trzech dochodzi jeszcze obszar czwarty - reklama i promocja. Jest on szczególnie istotny w przypadku szkół niepublicznych, ale przecież na obecnym rynku również szkoły publiczne reklamują się od pewnego czasu. Kapitalizm.
No i od kilku lat funkcjonuje mocno rozbudowany obszar piąty, taki w pewnym sensie oddzielny byt, żeby nie powiedzieć zasrany odbyt, który utrudnia pracę szkoły i dla jej dyrektora jest niezwykle upierdliwy. Jest to SIO - System Informacji Oświatowej oraz rozbudowane i nadęte sprawozdania miesięczne, półroczne i roczne z dotacji (26 lat temu wystarczyła jedna kartka A4 i to wypełniona w połowie, aby dotację rozliczyć, teraz potrzeba czterech przy miesięcznych, a przy półrocznych i rocznych dwa razy tyle; ale żeby je robić i się nie pogubić musiałem stworzyć sześć arkuszy pomocniczych) i inne sprawozdania wszelakiej durnowatej maści. Do tego doszło RODO - kaczan, bzdet i mamuci wypierdek do kwadratu!
Temu wszystkiemu musi sprostać dyrektor.
W Castoramie chciałem kupić dwa drążki rozporowe. Żona wymyśliła, żeby tymczasowo zamontować je w nowo wybudowanej garderobie, co prawda nieskończonej, ale mogącej na tym etapie pełnić w dużym stopniu swoją funkcję. Po czwartej przeprowadzce nie było co wyrzucić, bo manele przesialiśmy już po trzech pierwszych, więc, zwłaszcza ciuchy, zostały złożone na kilka kup przy naszym usilnym staraniu się, aby nie było to całkiem bez ładu i składu. Okazało się, że opuszczona przez nas część była jednak bardziej funkcjonalna niż nasza klubownia i sypialnia, ale nic dziwnego skoro stanowiła odrębne i przemyślane mieszkanie dla przyszłych gości - z kuchnią, łazienką, salonem, sypialnią i małym korytarzykiem. Łatwiej było nam w nim wszystko zmieścić, zwłaszcza że Żona z gotowaniem uciekała do obecnej klubowni, czyli dodatkowo kuchenne wyposażenie rozdzielało się na dwie kuchnie.
Drążków do szaf nie było. Były tylko do kabin prysznicowych, a więc na rzecz lekką, jaką jest zasłonka i przez to nie wzbudziły mojego zaufania, zwłaszcza że było napisane Wykonano w PRC. Trzeba będzie zamówić przez Internet. Bo zakładam, że w takich warunkach pomieszkamy ze dwa miesiące, w międzyczasie ociepli się, więc byłoby fajnie móc swobodnie korzystać z ciuchów, a nie ciągle je przekopywać i przekładać z miejsca na miejsce.
W Kauflandzie tylko dokupiłem Żonie ciemnego Kozela i w punkcie dorabiania kluczy, kodowania pilotów do aut, itp. wymieniłem baterię do jej pilota do Inteligentnego Auta. Tam też zostałem zrugany przez dwoje starych dziamdziaków, niestety w moim wieku. Żona stwierdziła, gdy to później w domu relacjonowałem i opisywałem całą sytuację, że ludziom przez tego koronawirusa i przez fakt, że są dokumentnie zmanipulowani Pada na mózg. Przy czym wyraźnie nie myślała o mnie, bo bym to natychmiast wyczytał z jej twarzy. Obojgu nam wiadomo, że mi padło i pada, ale w innych obszarach, a w tym nie, z czego Żona jest bardzo zadowolona. Nie śmiem nawet myśleć, że może dumna?... E, nie. Wystarczy, że zadowolona.
Najpierw nakrzyczała na mnie jedna pani, gdy stałem sobie samotnie i cierpliwie przed okienkiem punktu świadczącego wyżej wymienione usługi. Żaden z trzech panów, pracowników punktu, chodzących tam i z powrotem nie wykazywał żadnego zainteresowania moją osobą, więc gdy jeden w końcu podszedł, zapytałem, czy świadczą taką usługę, jak sprawdzenie pilota i ewentualną wymianę baterii.
- Ale dlaczego pan tak krzyczy?! - usłyszałem nagle z lewej strony.
Uwaga była wyraźnie skierowana do mnie, a wypływała od pani, która nagle się wzięła nie wiadomo skąd. Widocznie przez prawie rok czasu jej mózg tak przestroił jej percepcję słuchową nastawioną już na częstotliwość fal głosowych i ich amplitudę filtrowaną przez maski wszelkiego autoramentu, że mój głos wydobywający się z moich narządów mowy niczym niezasłoniętych (maska sobie wisiała odsłaniając nos i usta) wydawał jej się krzykiem.
- Dlaczego pani uważa, że krzyczę? - odwróciłem do niej twarz.
To ją poraziło.
- I jeszcze nie..., nie..., nie ma pan.... - zaczęła mi wymachiwać ręką przed moją dyndającą maską nie mogąc sklecić logicznego zdania.
Zabrała w pośpiechu jakiś drobiazg od pana z punktu, który widocznie jej go naprawił, gdy ona była na zakupach i zniknęła. Skąd miałem wiedzieć, że pan podchodzący do okienka, nie podchodzi do mnie, skoro przy okienku byłem tylko ja?
Ale zaraz, na poczekaniu, mnie obsłużył. Wziął pilota i zniknął na zapleczu.
- I jeszcze włazi bez kolejki! - usłyszałem z tyłu.
Tu już całkowicie zachowałem zimną krew i głos z tyłu kompletnie zignorowałem. Nawet nie odwróciłem twarzy.
Gdy podchodziłem do okienka, a potem stałem przy nim jakiś czas, nie było nikogo z klientów. Fakt, że obok, jakieś dwa, trzy metry ode mnie, stał starszy pan, potem się okazało, że stary dziamdziak, ale w tamtym momencie rozmawiał z młodym człowiekiem, więc do głowy mi nie przyszło... Trudno, żebym zaczepiał wszystkich pobliskich ludzi i nagabywał ich, czy przypadkiem nie stoją w kolejce do tego punku usługowego, przed którym nie było żywej duszy, bo mógłbym się spotkać przynajmniej z delikatnym pukaniem po głowie.
Dziamdziak, i tu go dobrze rozumiałem, miał jakiś problem ze smartfonem, a może z jakimś innym urządzeniem, bo widocznie zaczepił przygodnego młodzieńca, zanim powziął zamiar podejścia do okienka, żeby ten mu pomógł. Młody człowiek bardzo się przejął i wielokrotnie powtarzał bardzo grzecznie Ale wie pan, aby rozwiązać ten problem potrzebny jest Internet. Ta informacja widocznie nie docierała do dziamdziaka, skoro wielokrotne powtarzanie młodego człowieka Ale wie pan, aby rozwiązać ten problem potrzebny jest Internet przybrało formę swoistej mantry. A i tak młody człowiek się znalazł, bo na koniec, tuż przed agresją pani wobec mojej osoby, ugodowo i kulturalnie zapewnił pana Wie pan, te zmiany tak szybko postępują, że ja również się gubię. Nic, tylko musiał mieć w swojej rodzinie komplet babć i dziadków, bo inaczej skąd u niego taka empatia?
Więc dziamdziaka nie zaszczyciłem żadną cząstką mojej osoby. Po załatwieniu przeze mnie sprawy obejrzał tylko moje plecy.
Naprawdę, za chwilę będzie strach robić zakupy, bo zacznie dochodzić do linczów na takich osobach, jak ja. Nawet mógłbym nie zdążyć przejść do szermierki słownej, a już oberwałbym od co bardziej krewkiej babci lub dziadka w moim wieku, co dla osób patrzących z boku, postronnych, myślących i mających specyficzne poczucie humoru nadawałoby się do Barei. I na pewno nie zdążyłbym zacytować argumentów profesora Romana Zielińskiego (profesor biologii o specjalności genetyka z prawie 40-letnim doświadczeniem w pracy naukowej i dydaktycznej) z jego obszernego wywiadu przelinkowanego mi przez Żonę. A gdybym nawet podjął taką próbę okładany zewsząd a to torebką, a to parasolem, zwiększyłoby to tylko sytuacyjny komizm.
Stąd spokojnie i bezpiecznie pozwolę sobie tutaj zacytować kilka fragmentów. Nie mogę sobie tego odmówić, bowiem tak mocno z Żoną się z wypowiedzią profesora utożsamiamy.
...Niestety, w dobie kowidianizmu zapomniano o podstawowej zasadzie, która obowiązywała od wieków. Wprowadzono zalecenia, które przeczą prastarej wiedzy i istocie człowieka jako gatunku biologicznego. Zakaz wychodzenia z domu, maseczki, przesadna sterylizacja pomieszczeń i ciała – to są zalecenia prowadzące do zwiększenia podatności na zachorowanie, a nie takie, które chronią przed nimi. Zwłaszcza dla osób starszych zalecenia te są wyrokiem śmierci. Dlatego trudno uwierzyć, że są one wydawane dla naszego dobra...
...Zdrowie polega na zdolności organizmu do ochrony przed wirusami, a nie na tworzeniu sterylnego organizmu. Hodowla w warunkach sterylnych zawsze prowadzi do dużej śmiertelności, gdy organizmy hodowane w taki sposób stykają się ze środowiskiem naturalnym. Zapewne wie to każdy ogrodnik, który do produkcji kwiatów wykorzystuje kultury in vitro (sterylne). Dzisiaj rządy uczyniły z ludzi organizmy hodowane in vitro i trudno się dziwić, że takie osoby po zetknięciu ze środowiskiem nie są w stanie się przed nim bronić...
Dzisiaj ofiarą psychopatycznych działań padło całe społeczeństwo, któremu wmówiono, że przeziębienie to zabójczy wirus, a jedynym sposobem ochrony jest całkowita eksterminacja społeczeństwa. Jasna koncepcja: nie będzie ludzi, nie będzie wirusa. Tzw. obostrzenia to nic innego niż zarządzenia kapo z obozu pracy, których jedynym celem jest upodlenie, złamanie kręgosłupa, zniszczenie woli walki i stworzenie z człowieka „zombie”, który nie myśli i nie czuje.
Taka osoba staje się marionetką, z którą można zrobić wszystko. Nakazy noszenia maseczek utrudniających oddychanie i stanowiących wylęgarnię mikroorganizmów, zakaz spacerów, śpiewu, tańców, spotkań w połączeniu z przymuszaniem do niechcianych terapii i straszeniem szczepionkami to bezprecedensowa przemoc prowadząca de facto do uśmiercenia znacznej części populacji. Może być ona jedynie porównana z podobnymi praktykami, które miały miejsce w czasie II wojny światowej, szczególnie w stosunku do określonych grup ludności lub z działaniem sekt zniewalających ludzi...
...Osoby 70+ już są poddawane powolnej eutanazji ze względu na zakaz wychodzenia z domu, który przeszedł bez echa. W końcu kogoś trzeba poświęcić, przy okazji ratując ZUS. Czy to się różni od segregacji na rampie? Genialny pomysł psychopaty...
...Szczepionki są niepotrzebne. Wirusy są wszędzie, od zawsze. Jedyną skuteczną obroną jest budowanie własnej odporności. Szczepienia to droga donikąd. Wirusów jest wiele. Nie zaszczepimy się na wszystkie z nich. Każde zaszczepienie, czyli próba farmakologicznej obrony nas przed nimi, jedynie nas osłabi i w zdwojony sposób wystawi na kolejne wirusy...
...Powstaje więc pytanie po co w takim razie stosować te testy. Odpowiedź jest taka, że ich intencją nie jest wykrycie obecności koronawirusa w badanej próbie z wymazu z nosogardzieli, ponieważ testy te do tego się nie nadają. Ich rola jest zgoła inna. Mają one za zadanie uwiarygodnić pandemię koronawirusa. Testy te w zależności od ustawionych parametrów przeprowadzenia analizy zawsze mogą coś wykryć lub nie. Daje to możliwość manipulowania przebiegiem pandemii w zależności od zapotrzebowania politycznego. Przykłady tego mieliśmy w odniesieniu do testowania górników na Śląsku. Podobne przykłady płynęły z USA, gdzie w niektórych hrabstwach uzyskiwano 100% testów pozytywnych. Wyników testów PCR nie koreluje się z objawami chorobowymi, ani nie prowadzi się różnicującej diagnostyki, np. na zakażenia wirusem grypy. Test sobie i choroba sobie...
Gdy wróciłem do domu, Żona przygotowała powitalny krewetkowy zestaw obiadowy. A to mi poprawiło jeszcze bardziej nastrój, od początku dobry z racji powrotu.
Wieczorem relaksacyjnie zmontowałem dwie szufladki do biurka. Bez pośpiechu i efektywnie.
ŚRODA (06.01)
No i dzisiaj rano, gdy o 06.00 ubierałem się siedząc na narożniku przed kozą, przyszła do mnie Berta.
Sama, niewołana, ani niczym nieprowokowana. Tak mnie zaskoczyła, że aż się wzruszyłem. Chciało się jej zwlec z legowiska i, ot tak, przyjść do pana. Pierwszy raz w ciągu ośmiu miesięcy naszego wspólnego życia. Trzymałem jej ciężki łeb między nogami i głaskałem aksamitną sierść i wyplaskiwałem na kolanach jej uszy, które z Żoną zawsze nas dziwią z racji wielkości, a raczej małości względem całego jej ciała. Stąd, gdy się trzepie, nie strzela tak jak z karabinu maszynowego, co miało miejsce w przypadku Psa i Suni.
Później cały dzień świadczył, że w Piesku musiał nastąpić jakiś przełom względem pana. Czym sobie zasłużyłem? Może moją niebiańską cierpliwością autentycznie podziwianą przez Żonę przez te wszystkie miesiące?
Dzisiaj, mimo święta, do pracy przyszedł Drągal i dalej cyklinował podłogę u gości. A jego szef, Cykliniarz Anglik, męczył się w domu. Bo nic nie miał do roboty.
- Rano trochę będę się zajmował córką, gdy żona pójdzie do kościoła. - A potem, gdy wróci, ona przejmie pałeczkę, a ja przez cały dzień nie będę miał co robić. - bardziej uzasadnił swoją nieobecność niż się pożalił.
Świetnie go rozumieliśmy. Kolejne jakieś durnowate święto.
Od wczoraj towarzyszy nam w domu Radio 357.
W zespole stacji znaleźli się Marek Niedźwiecki, Marcin Łukawski, Tomek Michniewicz, Piotr Stelmach, Katarzyna Borowiecka, Piotr Kaczkowski, Ola Budka, Michał Olszański, Agnieszka Obszańska, Paweł Sołtys, Ernest Zozuń, Marcin Cichoński, Marek Brzeziński, Katarzyna Kłosińska, Tomasz Rożek, Michał Gąsiorowski, Kuba Strzyczkowski, Filip Jaślar, Łukasz Błąd, Gabi Darmetko, Iza Woźniak, Daniel Wyszogrodzki, Krzysztof Szubzda, Roma Leszczyńska, Tomasz Jeleński, Marta Malinowska i Krystian Hanke. Tuż przed startem Radia 357 do redakcji dołączyli Tomasz Gorazdowski, Halina Wachowicz i Katarzyna Pruchnicka.
Jakby to było pięknie, gdyby kiedyś chcieli połączyć się z Radiem Nowy Świat. Ale na razie na to się nie zanosi.
Tak byłem dzisiaj wyluzowany, że po ułożeniu ok. 40 % ostatniej góry drewna (już nie pamiętam, kiedy ją przywiózł Sąsiad Od Drewna), która nie dość że nie była sucha (Sąsiad zapewniał, że jest), to jeszcze była mokra od leżenia przez wiele dni na deszczu i śniegu, wieczorem obejrzałem Turniej Czterech Skoczni - ostatni z cyklu konkurs w Bischofshofen. Cały turniej wygrał Kamil Stoch, trzeci był Dawid Kubacki, piąty Piotr Żyła, szósty Andrzej Stękała. Czterech Polaków w pierwsze szóstce. Byłem kompletnie zaskoczony, bo wcześniej niczego nie oglądałem i nie zdawałem sobie sprawy, co się dzieje. To dodatkowo wprawiło mnie w świetny humor.
Ale też dało wiele do myślenia. Pod wpływem różnych naszych ostatnich osobistych wydarzeń dotarło do mnie, jak powoli i niezauważalnie wycofuję się z moich różnych zainteresowań, w tym sportowych. A to był taki ostatni bastion. Nie wiem, co o tym sądzić.
CZWARTEK (07.01)
No i dzisiejszy dzień miał być takim bez historii.
I takim pozostał. Czy to mi przeszkadzało? Zupełnie nie. Wystarczająco był uatrakcyjniony poprzez wyjazd do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. A w Powiecie uzupełniliśmy tylko zapas wody w szkle i zapas Pilsnera Urquella. Też w szkle.
PIĄTEK (08.01)
No i dzisiejszy dzień miał być takim bez historii.
Ale takim nie pozostał.
A od rana wszelkie zadatki miał. Spokojnie układałem sobie drewno i rąbałem na zapas, specjalnie na takie bierwionka, bo nie dość, jak wspomniałem, że nie suche, to jeszcze mokre. Przy bierwionowej formie raczej byłyby trudności z paleniem. Stary zapas suchego drewna, całe 10 kubików dębu, które nam Gruzin za 1600 zł (!) odsprzedał, przywiózł i jeszcze poukładał pod koniec kwietnia ubiegłego roku, poszedł z dymem. Obliczyłem, że przez osiem miesięcy palenia w bardzo różnych, czasami nietypowych konfiguracjach (pełnia lata i palenie w dolnej kuchni, żeby coś ugotować albo jednoczesne palenie w czterech miejscach) z dymem szło średnio miesięcznie 200 zł. Gdyby tak miało być w przyszłości, to biorąc pod uwagę całą kubaturę domu, byłby to wynik rewelacyjny. Ale łudzić się nie możemy, bo nadejdą inne uwarunkowania - inna cena drewna, goście i czekająca nas nowa organizacja życia.
Ten wynik być może byłby do powtórzenia, gdyby wszędzie paliła Żona.
- Bo ty palisz, żeby palić. - często od niej słyszę. - A ja palę, żeby było ciepło.
Faktycznie, lubię nałożyć tak bardziej obficie, żeby w piecu lub w kozie dudniło i huczało. I ciekawe, bo uzyskany efekt cieplny jest taki, jak u Żony, a ona zużywa około 30% drewna mniej niż ja. Postanowiłem więc w ostatnim okresie iść w tym samym kierunku.
Z tych bierwionowych i palno-dymowych rozważań wyrwał mnie telefon od Syna. Musiał do mnie zadzwonić i w trakcie rozmowy coraz bardziej go rozumiałem.
- Bo wiesz, tato - zaczął wyrzucać z siebie - mojemu bliskiemu koledze zmarł ojciec. - Nagle. - Rano został znaleziony martwy w łazience. - Nie wiadomo, czy się potknął i nieszczęśliwie uderzył, czy może zawał serca. - Kolega jest zrozpaczony, miał z nim bliski kontakt. - W tym roku jego ojciec skończyłby 70 lat...
- A rozumiem - wszedłem Synowi w słowa - to w te pędy trzeba było do swego ojca zadzwonić, póki jeszcze żyje...
- Ale tato! - przerwał mi oburzony a jednocześnie rozśmieszony. - Sam zobacz, spadłeś po pijaku ze schodów i nic, a on...
Nie chciałem Syna maltretować swoim poczuciem humoru i dodać, że to rzeczywiście karygodne, że spadłem ze schodów mając taki sam wiek i nic, i że to jest grubo niesprawiedliwe. Słyszałem, jak jest przejęty, więc tylko skomentowałem:
- No, sam wiesz. - Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.
(Sprawdziłem, skąd wzięło się to przysłowie:
...Także podczas bitew różnie bywało z celnością strzału. W dawnych czasach broń ładowano odprzodowo, czyli przez lufę i cała czynność przygotowania do wystrzału była skomplikowana, dlatego podczas walki zwykle można było jej użyć tylko raz. Dodatkowo, gdy wokół panował zgiełk i unosiły się kłęby kurzu, trudno było wycelować w konkretną osobę. Mierzono w kierunku wrogiego wojska, a kula zwykle trafiała w przypadkowego przeciwnika. A ponieważ Polacy byli bardzo religijni, przyjmowali proste tłumaczenie takich sytuacji, że taka była wola Pana Boga. Stąd zrodziło się powiedzenie: „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”.)
Tak długo to jeszcze z Synem przez smartfona nie rozmawiałem. Weszliśmy w rozważania natury filozoficznej o przypadku, niezbadanym, przeznaczeniu, itd., itp. a potem przeszliśmy do spraw przyziemnych, które zdominował Wnuk-I.
Facet w tym roku zdaje egzamin ośmioklasisty, co jest przyczyną bólu głowy... jego rodziców. A bardziej myślenie, co potem. Bo gość oczywiście nie wie, a trudno od takiego, w tym wieku, oczekiwać specjalnej dojrzałości. Przyciśnięty wyznał, że on by chciał tworzyć gry komputerowe. No fajnie, zdaje się, że teraz sporo takich w tym wieku chciałoby to robić, ale od czego zacząć w sensie umiejętności i wiedzy?... Na pewno od jakiejś edukacji.
A tu jest morze możliwości, uwarunkowań (często przyziemnych), wiele niewiadomych i niepewności.
Syn z Synową po raz pierwszy są zdecydowani zrezygnować z edukacji domowej (objęta jest nią cała czwórka) i wysłać Wnuka-I do jakiegoś ogólniaka. Nie dlatego, że nie dałoby się w ten sposób, domowy, dojść aż do matury, tylko ze względu na socjalizację Wnuka-I. Bo jest to typ zsocjalizowany najmniej z całej czwórki. Wchodzenie w interakcje z innymi osobami, z wyjątkiem bliskich, graniczy z cudem i wysłanie go, np. do sklepu tylko po chleb i masło, spotyka się z dużym oporem. Bo przy kasie, zakładając, że byłby to sklep samoobsługowy, musiałby odpowiedzieć pani na pytania czy płatność kartą, czy gotówką, czy jest karta lojalnościowa, powiedzieć dzień dobry, dziękuję i do widzenia, a poza tym na pewno ktoś z kolejki zadałby, np. pytanie Czy jesteś ostatni w kolejce? i mogłoby się jeszcze przydarzyć mnóstwo innych podobnych, okropnych sytuacji. Więc rodzice zazwyczaj dają sobie spokój.
- Idź - mówię często specjalnie do Wnuka-I, jak w pięciu jesteśmy w Biedronce - i zapytaj panią, po ile są te bułki.
- Noooo, dziaaaadek, ale... - słyszę z dużą sadystyczną przyjemnością.
O tym Syn nie mówił, ale sam z siebie wiem, że wysłanie Wnuka-I do zewnętrznej szkoły dałoby im sporo ulgi. Ileż to odpadłoby codziennego użerania się z nim o cokolwiek i o wszystko. O wykonanie przydzielonej mu jakiejkolwiek pracy, o nieczepianie się Wnuka-III i przede wszystkim o naukę. Bo Wnuk-I zatracił chęć. Opuścił się, snuje się, zamyka w pokoju i czyta, ostatnio w większości komiksy. A prawie każda uwaga rodziców kończy się albo długą, wyczerpującą, rodziców oczywiście, dyskusją albo awanturą. Dowiedziałem się, że ten egzamin z chemii, do którego udało mi się go trochę przepytać, zdał na dostateczny (do tej pory wszystko zdawał na 5 lub 6), co tylko potwierdziło fakt, że przy takim uczeniu się, a raczej nieuczeniu się, to jest to zdolna bestia. Ale co z tego, skoro osłabia sobie możliwości dostania się do jakiegoś sensownego ogólniaka reprezentującego jaki taki poziom.
Więc to wszystko spędza sen z powiek rodzicom. Czyli jak zwykle.
A przydałoby się trochę spokoju, cierpliwości, dystansu i zimnej krwi. Łatwo jest mi tak mówić, bo to już nie moje dziecko.
Cała opisana sytuacja jest wytworem obecnych czasów, maksymalizowaniem na siłę oczekiwań rodziców względem dzieci, jakiegoś niezdrowego wyścigu, uwikłania się w realne lub wyimaginowane konieczności, ambicje i dążenia. Niepostrzeżenie powstała taka rzeczywistość przesadnego zamartwiania się
rodziców o przyszłość swoich dzieci i nie ma od niej już odwrotu. Sam przez to przechodziłem. Pamiętam, jak przez wiele lat Geograf gryzł się i opowiadał o swoim synu, który za bardzo nie wiedział, co ze sobą zrobić aż do 32. roku życia. A potem nagle wszystko zaskoczyło. Skończone studia zgodnie z zainteresowaniami, praca, wreszcie dom i rodzina.
Jeszcze za moich szkolnych czasów było inaczej, bo wtedy jednak wszystko było prostsze. Inny świat związany po pierwsze z tamtym ustrojem, a po drugie nie tak rozdmuchany, nie tak otwarty i pełen wszystkiego, jak obecny. Był to świat oczywistości. Nie chcę przez to powiedzieć, że lepszy lub gorszy. Po prostu były inne realia. Inteligencja, tzw. pracownicy umysłowi, w większości posyłali swoje dzieci do ogólniaków, klasa robotniczo-chłopska, tzw. pracownicy fizyczni, do zawodówek lub do techników. Żeby był zawód, praca i chleb. A wybór szkoły też był prosty. Jeśli ogólniak, to spośród tylko dwóch, bo po co było więcej, mimo że Rodzinne Miasto nie należało do małych. Z technikami też sprawa była prosta - samochodówka, budowlanka, elektryczne i mechaniczne. Żadnych niuansów i wymysłów.
Matura także była przez lata oczywista - pisemny i ewentualnie ustny z polskiego i z matematyki, ustny z przedmiotu wybranego (u mnie fizyka), z języka obcego (u mnie angielski) i z historii. I żadnego Pokoloruj drwala.
Moi rodzice chyba też specjalnie się nie przejmowali i w domu obowiązywała prosta filozofia Nie będziesz się uczył, pójdziesz do łopaty. Ojciec co prawda stosował brutalno-prostackie metody przymuszania do nauki, zwłaszcza chyba u mnie, bo byłem najstarszy i pierwszy poszedłem do szkoły, które miały zaspokoić jego chore ambicje i kompleksy między innymi z racji tego, że sam miał tylko wykształcenie podstawowe. Mama skończyła kilka klas podstawówki, co dało jej umiejętność pisania i czytania w stopniu podstawowym. Oboje uczyli się przed II Wojną, nawet dla mnie w zamierzchłych czasach, na wschodzie Polski, na wsi, chciałoby się powiedzieć zabitej dechami i zacofanej, bez żadnego przecież kultu nauki, przy powszechnym analfabetyzmie, ale teraz, w tym okresie mojego życia już tak nie uważam. Chciałbym, aby wiele elementów (emelentów) tej zabistości i tzw. zacofania funkcjonowało w obecnym życiu, przynajmniej moim.
Porównując Wnuka-I do siebie z tamtego okresu widzę kilka różnic. Jedyną wspólną cechą była i jest durnowatość typowa dla tego wieku i niedojrzałość, u mnie zapewne większa, bo decyzje Co robić po podstawówce podejmowałem rok wcześniej z racji ówczesnej siedmioklasowej szkoły podstawowej. Problem jest jednak taki, że Syn i Synowa nie widzą żadnych decyzji.
Ale co to były wówczas za decyzje? Większość kolegów i koleżanek szła do ogólniaka, który znajdował się wtedy w tym samym budynku, co nasza podstawówka, więc oczywiście ja też. A poza tym do mojego ogólniaka docierało się w 3-4 minuty, piechotą przez dobrze mi znane skróty i zapyziałe, teraz bym tak powiedział, a wtedy niezwykle tajemnicze, ponure, bo ciągle w powojennych gruzach, podwórka. Oczywistość wyboru, który de facto wyborem nie był, to pierwsza różnica względem sytuacji Wnuka-I. A ponieważ dobrze się uczyłem i lubiłem się uczyć (to druga różnica, chyba, bo tak naprawdę nie wiem, czy aby Wnuk-I naprawdę zatracił chęć nauki w rozumieniu poznawania), więc do ogólniaka dostałem się bez problemów.
Trzecia różnica, fundamentalna, jest taka, że ja wiedziałem, co chcę dalej robić, jeszcze przed skończeniem podstawówki, czyli rok wcześniej, a względem Wnuka-I dwa lata, na początku siódmej klasy, kiedy w programie pojawiła się chemia. Zafascynowała mnie. I nie zraził mnie fakt, że o mało się nie "otrułem".
Na którejś lekcji, gdy przerabialiśmy sole, pani profesor puściła w obieg do obejrzenia kilka kryształów. Uwielbialiśmy ją, bo była nauczycielem z tamtych czasów - greka, łacina, chemia i zdaje się, że coś jeszcze (w ogólniaku miałem z nią łacinę jako przedmiot nadobowiązkowy). Często opowiadała nam o czasach sprzed wojny i przybliżała inne światy.
Gdy dotarł do mnie piękny, mocno niebieski kryształ siarczanu miedziowego (teraz się używa nazwy siarczan miedzi[II] albo jeszcze lepiej siarczan[VI] miedzi[II] ), polizałem go Bo skoro to sól... Po czym mocno się zreflektowałem, podniosłem rękę, wstałem i zapytałem panią.
- Pani profesor, a to jest trucizna?
- Tak. - Po prostu odpowiedziała.
- To ja się otrułem. - wyszeptałem przerażony umierającym głosem.
Wybuch śmiechu całej klasy pamiętam do dzisiaj. A przez tę całą sytuację dodatkowo wszystko - gdzie siedziałem, ile było rzędów ławek, gdzie były drzwi do klasy i panią profesor stojącą za katedrą-stołem laboratoryjnym chemicznego gabinetu.
Tak to mną wstrząsnęło. Ale przeżyłem. I konsekwentnie przez cztery lata ogólniaka twierdziłem, że ja chcę na chemię i to politechniczną, mimo że ojciec brutalnie naciskał, abym był wojskowym (byłem przerażony!), a najlepiej wojskowym lekarzem (kompletnie nie moja bajka) i ukończył WAM, czyli ówczesną Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi (obecnie Wydział Wojskowo-Lekarski Uniwersytetu Medycznego w Łodzi).
Jak mi się udało tego dopiąć przy moim despotycznym ojcu, chyba nigdy nie będę umiał sobie wytłumaczyć. I ciekawe, nigdy tej mojej wczesnonastoletniej decyzji nie żałowałem.
Mówiąc krótko, miałem o niebo łatwiej niż mój Wnuk-I. On ma zdecydowanie pod górkę.
Żeby trochę zwekslować na lżejsze tematy, Syn opowiedział mi o kolejnej fazie Wnuka-IV. Są nią szachy. Jak nie ma z kim, to gra sam ze sobą z pełną szachową oprawą. Wykonuje ruch przy profesjonalnym głośnym komentarzu, po czym się przesiada, fachowo obśmiewa wcześniejszy ruch "przeciwnika", mówi mu, co on teraz na to mu zrobi, wszystko językiem szachowym, wykonuje ruch, przesiada się, obśmiewa, wykonuje ruch i tak do skutku. Żeby to było wiadomo, co to z tego wyrośnie.
Cała rozmowa z Synem mnie wzruszyła. Ale nie mogłem dać niczego po sobie poznać maskując fragmenty o ojcu i synu sarkazmem i czarnym humorem.
Dzisiaj fachowców nagle wzięło w drugą stronę. Strasznie zaczęli naciskać na robotę. Najpierw zadzwonił Szybki Stolarz dopytując się, kiedy będzie mógł wejść i kończyć. A potem Cykliniarz Anglik znienacka stwierdził, że na jutro potrzebne są płytki, czyli kafle, bo oni już, już, natychmiast będą je kładli za kozą i między nią a kuchenną zabudową.
- Są potrzebne na jutro! - usłyszeliśmy.
Pojechaliśmy więc, wyrwani z pewnej błogości z powodu braku zamętu, do Powiatu.
Nasz Powiat charakteryzuje się tym, że jest mały, więc są tylko dwa sklepy z płytkami. Ponadto dzisiaj charakteryzował się swoim powiatowstwem, czyli jeden z nich, nasz główny cel, rozciągnął sobie inwentaryzację od początku roku aż do 11. stycznia. A do drugiego nie chcieliśmy jechać, bo tamtejszy facet nas wkurza, zwłaszcza Żonę. Potrafi za nią łazić krok w krok ciągle coś doradzając i komentując, nie dając chwili spokoju na efektywne zastanowienie się, a jeśli Żona o coś zapyta, to nieprzyjemnie obśmiewa jej pomysł, jako niemodny. A słowo moda w jakichkolwiek kontekstach działa na nią, jak płachta na byka.
Zaproponowałem więc jazdę do Sąsiedniego Powiatu, który jest większy i ma Bricomarche. W pierwszej chwili Żona zareagowała mocno sceptycznie, jakby odległość 23. km stanowiła problem. Ale ją przekonałem mówiąc, że przecież są bardzo dobre warunki do jazdy, Terenowy spokojnie da radę i że wrócimy za jasnego. Wyraźnie się ucieszyła.
Po drodze ustaliliśmy, że w zasadzie chodzi tylko o płytki za kozą, bo na całej reszcie położy się te, które mamy w zapasie i które Bas z Barytonem zdążyli położyć w dwóch górnych łazienkach.
Wybór był, całkiem do przyjęcia, ale niczego, co mogłoby zachwycić. Ostatecznie, pod moim lekkim naciskiem, wybraliśmy. Zaczęła boleć mnie głowa, co się zawsze pojawia, gdy uczestniczę w przydługich wyborach, dodatkowo przy takim, gdzie nie było iskry i gdzie odbywał się on na zasadzie mniejszego zła. Ale sprawę chciałem już mieć z głowy.
Zapakowaliśmy na wózek dwie paczki i zaczęliśmy szukać drążków rozporowych i wykładziny. Rozporowych nie było, więc w końcu za poradą pana kupiłem szafowy komplet do montażu, a po wykładzinę skierowano nas do pobliskiego Komfortu.
Żona snuła się cały czas taka smutnawa, bez energii i wiary, z pojawiającym się na twarzy stanem nieszczęścia. A ja potrafię Żonę czytać, jak otwartą księgę. Nawet przy takim bólu głowy, który w międzyczasie zdecydowanie się wzmógł.
- Myślę, że nie będzie problemu, jak te kafle oddamy. - Są bez sensu. - Wymyślimy coś innego. - zaproponowałem chcąc zapobiec apogeum jej nieszczęścia i wzmagającej się wewnętrznej walce.
I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ujrzałem kamień spadający z jej serca. W takiej poważnej niezgodzie była sama ze sobą.
Więc w Komforcie zakup wykładziny stał się przyjemnością. Z resztek, przy 40% rabacie, kupiliśmy zwój, od razu na dwa korytarzyki u gości. Cykliniarz Anglik ich nie cyklinował. Ustaliliśmy, że dobije tam wszystkie skrzypiące deski, położy na nie specjalną wygłuszającą matę i na to właśnie wykładzinę.
A wszystko po to, żeby wyeliminować przenoszenie się wszelkich dźwięków z naszego mieszkania do mieszkania gości i odwrotnie, bo jak na razie to słychać wszystko. A jeśli to nie pomoże, na ścianie dzielącej pierwotny jeden korytarz położy z naszej strony dodatkową specjalną warstwę wyciszającą. Kto by pomyślał, że nawet drobne dźwięki tak łatwo będą się roznosić po wspólnym podłożu, jakim była i jest wspólna podłoga.
Wracaliśmy znośnie, przy narastającej szarości, ale w dobrych nastrojach. Ja tylko przez całą drogę czując ból głowy, od czasu do czasu a to do Żony, a to w przestrzeń, a to pod nosem rzucałem:
- Kurwa, ale te kafle mnie wykończyły...
Żona znosiła to bardzo cierpliwie od czasu do czasu tylko głębiej wzdychając. A nic nie mogła powiedzieć, bo wracaliśmy na szczęście bez kafli.
Nawet nie wchodziłem do domu. Żona wypuściła Bertę, przyniosła Pilsnera Urquella i tak uzbrojony poszedłem na spacer. Spora już ciemność, śnieg, klimat zimy, Staw, kaczki zrywające się z Rzeczki z wrzaskiem zrobiły swoje - wróciłem do równowagi.
A wieczorem oniemiałem, bo poczułem się jak u siebie, w radiowym domu. Popołudniówkę w 357 prowadził Kuba Strzyczkowski, a jego gościem była, między innymi, prof. Katarzyna Kłosińska. Nie wierzyłem, że jeszcze kiedykolwiek usłyszę taki zestaw. Cholera, wzruszyłem się.
SOBOTA (09.01)
No i dzisiaj udało mi się Żonę z samego rana zaskoczyć.
Zaproponowałem, żebyśmy pojechali do Leroy Merlin. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, bo to aż pod Metropolią, a jednocześnie z nadzieją. Widząc, że mówię poważnie, od razu na jej twarzy pojawił się uśmiech. Było bowiem wiadomo, że tam dostaniemy to, czego Żona potrzebuje, bez żadnych wątpliwości, wewnętrznych układów, ustępstw i sporów.
I tak było. Piękny gres, 60x60, pasujący do wszystkiego - czarnej kozy, podłogi, okien i mebli. Wzór lekko wyrafinowany, subtelny. Jak to możliwe? Otóż to.
Czy mnie się podobał? To proste. Żonie się podobał, to mnie też. Pozdrawiam!
Po powrocie skończyłem układanie drewna, tej ostatniej niby suchej partii, zmoczonej przez deszcz, potem śnieg, a potem zamarzniętej. I narąbałem górę drewna.
Cykliniarz Anglik, ponieważ go wzięło, cyklinował, nawet w sobotę. A potem z Drągalem odcięli w łazience u gości całą jedną ściankę z luksferów, tę postawioną przez Basa i Barytona, przecięli ją na pół, bo z racji swojego ciężaru inaczej nie dałaby się przesunąć, skuł tynki za kozą, te nałożone przez Basa i Barytona i przesunął dalej od kozy dwa włączniki światła, te założone według mojego projektu przez Prąd Nie Wodę, bo przy zbyt mocno rozhajcowanej kozie od gorącej wylotowej rury zaczynał się fajczyć plastik z włącznikowych ramek - wszystko już raz opłacone.
A wieczór znów spędzaliśmy przy 357. Popołudniówkę prowadził Piotr Stelmach. Nie musiałem siedzieć przy laptopie i słuchać o czym mówi. Wystarczyło, abym znowu czuł się dobrze, słuchać jego głosu nawet z drugiego końca mieszkania.
NIEDZIELA (10.01)
No i niedziela była niedzielą, ale jakąś taką rozlazłą.
Taka ni pies, ni wydra. Bo czasami czuło się, że jest niedzielą mimo różnych prac, a czasami zupełnie nie, mimo że byczyliśmy się czytając książki.
W ramach permanentnego urządzania się, permanentnej nauki i żeby niedzielnie nie skisnąć, powiesiłem dwa drążki w naszej przyszłej garderobie w sypialni. Zacząłem w mojej części, bo musiałem się nauczyć całego systemu, w tym mocowania do regipsów specjalnych uchwytów i wyznaczenia długości drążka, żeby potem u Żony zrobić perfekcyjnie. I miałem rację, bo o ile mocowanie specjalnych, aluminiowych kołków do regipsów rozszyfrowałem bez pudła, o tyle drążek skróciłem zbyt mocno i ledwo styknęło, aby zawisł na uchwytach.
Gdy się tam wprowadziłem wieszając wszystko, co się dało na wieszakach i robiąc sobie przez to mnóstwo miejsca i ułatwiając sobie codzienne ciuchowe życie, Żonę natychmiast zżarła zazdrość. Ale za chwilę też miała swoją szafę, pewniejszą niż moja, bo nie popełniłem żadnych błędów.
Wieczorem czytaliśmy bajki - ja Ofelii, a Żona Q-Wnukowi. Przez Skype'a. Do czego to doszło.
Po każdej przeczytanej pytałem Czytać dalej?. I słyszałem Tak. A za którymś razem usłyszałem Nie. I to było wszystko.
PONIEDZIAŁEK (11.01)
No i dzisiaj ani Cykliniarz Anglik, ani Drągal się nie pojawili.
Za jakiś czas się okazało, że Drągal jadąc do nas miał stłuczkę, może wypadek, tego na razie nie wiadomo. Policja, laweta, wizyta u lekarza i oczywiście pomoc Cykliniarza Anglika.
Postanowiłem oddać moje uczucia i sytuację za pomocą cytatów, które umieścił w swojej książce Niespokojna krew, naszej ulubionej serii o detektywie Cormoranie Streike'u i jego wspólniczce Robin Ellacot, Robert Galbraith, czyli pisząca pod tym pseudonimem J.K. Rowling.
Cytaty pochodzą z The Faerie Queene (Królowa Wieszczek) Edmunda Spencera w polskim tłumaczeniu Jana Kasprowicza. Uwielbiamy je z Żoną - co za język, co za bogactwo słownictwa. To oczywista zasługa Spencera, który później stał się wzorem dla różnych poetów, ale również Jana Kasprowicza.
Konieczne zmiany naniosłem zwykłą czcionką.
Wstęp:
Gdzie zapisano znakami staremi...
O Cykliniarzu Angliku:
Takiż był ten, o którym prawić będę
Mąż sprawiedliwy Cykliniarzem zwany.
O tym, co spotkało Drągala:
Atoli teraz opowiedzieć pora
Drągala przygody oraz dziwne dzieje...
... Szlachetny Panie, kamienie by łkały
Na widok nieszczęść, które cię spotkały.
O moim sposobie na przetrwanie i dzieleniem się nim z Żoną:
Często lek znajduje, kto się smętkiem dzieli,
Smętek skrywany snadno się powieli
Jako ten ogień nieuhamowany.
Moja przemowa do Cykliniarza Anglika po jego powrocie do pracy:
Zacny rycerzu, zacny, jakich mało,
Niechaj ci niebo da wszystko, co prosisz,
Za te udręki, które mi przynosisz.
...ni wszelka sztuka, ni lekarskie moce
Ran tych nie uleczą, bo ból to piekielny.
I tego reperkusje:
I kiedy tak słowy mnożyć poczęli,
Nim się zmiarkowali, wnet za łby się wzięli...
A po porozumieniu:
Gdy długie sztormy i burze przebrzmiały,
Lico swe jasne pokazało słońce,
By skoro Fortuna wyleje jad cały,
Mogły wreszcie nastać błogie miesiące;
Inaczej biadaniu nie byłoby końca...
I po remoncie, czyli zakończenie:
Serce zranione ulgę czerpie wielką
Z nadziei na to, co rozbawi głowę...
Naliczyłem, że w tym tygodniu wzruszyłem się pięć razy, a to tylko oznacza, że się starzeję.
Ale nie przedstawiam tego w sposób negatywny. Ot po prostu zwiększył się dystans, przybyło rozumu, wiedzy i doświadczenia. Oraz wrażliwości i chęci do działań.
Żona na potwierdzenie przysłała mi wybrany przez Tomasza Raczka fragment naukowego medycznego opracowania (źródło: N.Engl.J .Med. 70389 (2018)"
Obszerne badanie przeprowadzone w USA wykazało, że najbardziej produktywny wiek w życiu człowieka to 60-70 lat.
Drugim najbardziej produktywnym etapem człowieka jest wiek od 70 do 80 lat.
Trzeci najbardziej produktywny etap to wiek od 50 do 60 lat.
Średni wiek laureatów NAGRODY NOBLA to 62 lata.
Średni wiek prezesów znaczących firm na świecie to 63 lata.
Średni wiek pastorów 100 największych kościołów w USA to 71 lat.
Średni wiek papieży to 76 lat.
To mówi nam w pewnym sensie, że ustalono, że najlepsze lata twojego życia to między 60 a 80 lat.
Badanie opublikowane w NEW ENGLAND JOURNAL OF MEDICINE wykazało, że w wieku 60 lat osiągasz szczyt swojego potencjału i trwa to do lat 80.
Dlatego jeśli jesteś w wieku 60-70 lub 70-80 lat, jesteś na NAJLEPSZYM i drugim poziomie swojego życia.
Drugim najbardziej produktywnym etapem człowieka jest wiek od 70 do 80 lat.
Trzeci najbardziej produktywny etap to wiek od 50 do 60 lat.
Średni wiek laureatów NAGRODY NOBLA to 62 lata.
Średni wiek prezesów znaczących firm na świecie to 63 lata.
Średni wiek pastorów 100 największych kościołów w USA to 71 lat.
Średni wiek papieży to 76 lat.
To mówi nam w pewnym sensie, że ustalono, że najlepsze lata twojego życia to między 60 a 80 lat.
Badanie opublikowane w NEW ENGLAND JOURNAL OF MEDICINE wykazało, że w wieku 60 lat osiągasz szczyt swojego potencjału i trwa to do lat 80.
Dlatego jeśli jesteś w wieku 60-70 lub 70-80 lat, jesteś na NAJLEPSZYM i drugim poziomie swojego życia.
Ten cały tydzień był taką namiastką życia, jakie mogłoby płynąć w Wakacyjnej Wsi. Bez pośpiechu, z sensem nadanym przez konieczność wykonania prostych prac, prawie bez stresu. Może tak będzie, gdy remont pójdzie w zapomnienie i zaczniemy żyć i funkcjonować na bieżąco. Z narzuconym rytmem codzienności i jej celowości.
Dzisiejszy poniedziałek był taką niedzielą. Może przez to, że nie było fachowców i że nigdzie nie trzeba było jechać. Ale wczoraj, w niedzielę, było przecież tak samo...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.32.