18.01.2021 - pn
Mam 70 lat i 46 dni.
WTOREK (12.01)
No i dzisiaj od samego rana zostałem wzięty do galopu.
Całe szczęście, że nietypowo, bo już o 08.00 wyszedłem z Bertą na "naszą" łączkę, po drugiej stronie drogi, i do lasu, co stanowi codzienny element (emelent) kumplowania się i przełamywania barier. Stwierdziłem, że po poniedziałkowej publikacji, z którą byłem całkowicie na bieżąco, dzisiaj rano nie mam o czym pisać, no chyba że działoby się coś w nocy, ale się nie działo, więc wyjdę sobie z Pieskiem, a potem dla rozgrzewki porąbię przed I posiłkiem z jedną taczkę brzozowych szczap.
Ale potem, gdy wróciłem, był już Cykliniarz Anglik, który natychmiast kazał nam zdecydować To co robimy z tymi kaflami?, czyli ustalić co, gdzie i jak kłaść, bo on chce się zabrać do roboty.
I się zaczęło.
Ja przyniosłem paczkę kafli, których mamy zapas i którymi są wyłożone dwie górne łazienki, a Cykliniarz Anglik jedną z tych szlachetnych z Leroy Merlin. Po czym do akcji wkroczyła Żona. Zaczęła się dogłębna analiza Bo gdyby tak, to co wtedy?, A proszę mi powiedzieć (to do Cykliniarza Anglika) czy można byłoby?..., Ja jednak wrócę do tego, co pan powiedział..., Ale tak absolutnie odpada..., W tej sytuacji proszę (to do Cykliniarza Anglika) przyłożyć w tę stronę..., A może w tej sytuacji dać tutaj jakąś ramkę, czy są takie?..., Ja jednak wrócę do tego, co pan powiedział..., Może mi pan dać miarkę?..., W tej sytuacji będzie za dużo odpadu..., Ale przecież pan mówił, że tak da się zrobić.......................................................................................................................................................
Cykliniarz Anglik zaczyna chyba powoli poznawać Żonę i dochodzić do wniosku, że ogólnie to ona ma rację. Ja sprostowałbym, że przeważnie nie chcąc dopuścić do świadomości, że zawsze, tak jak to zrobił swego czasu, bardzo dawno temu, jej kolega, a mój słuchacz, a potem pracownik. Nazwijmy go Absolwentem.
Przyjechał on do Metropolii na nauki do Szkoły z daleka, a ponieważ był specyficzny, co u niego oznaczało uczciwy, rzetelny, systematyczny i odpowiedzialny, czyli budzący zaufanie, a dodatkowo z sarkastycznym i dojrzałym, jak na takiego młodzieńca, poczuciem humoru, co Żona określała często Taki stary maleńki, i nie miał gdzie zamieszkać, Żona zaproponowała mu pokój w swoim mieszkaniu w zamian za wysokość miesięcznego czesnego.
Układ funkcjonował bardzo dobrze. Żona wówczas była z Konfliktów Unikającym i razem z Pasierbicą mieszkali nieopodal Szkoły, co i dla niej, i dla Absolwenta miało oczywiste znaczenie. Wtedy nie pracowała chcąc się uczyć w trybie dziennym, więc kasa na czesne była, jak znalazł.
Absolwent zaprzyjaźnił się z domownikami, bez problemów dogadywał się z Konfliktów Unikającym, a Pasierbica, wtedy 9-10 latka, bardzo go polubiła i pamięta go do dzisiaj. Często jedli wspólne posiłki, a od czasu do czasu Absolwent kupował stertę kurzych skrzydełek i prosił Żonę, żeby je upiekła na blasze, po czym wszyscy wspólnie zasiadali do uczty.
O dziwności Absolwenta świadczy fakt, że po skończeniu Szkoły przez jakiś czas pracował u mnie i zaprzyjaźnił się z Geografem, który mógł być prawie jego dziadkiem, swoim bezpośrednim szefem, kierownikiem szkolnych pracowni i jednym z wykładowców. A zaprzyjaźnić się z Geografem to była duża sztuka, bo był i jest dziwny, przy czym dziwny nie oddawało i nie oddaje różnych jego cech będących wówczas przedmiotem szkolnych anegdot, a nawet inspirujących słuchaczy do wykonania różnych prac na semestralne zaliczenia.
Absolwent dodatkowo był dziwny z takiego powodu, że gdy większość koleżanek i kolegów zaczęła dopiero przemyśliwać o pracy dyplomowej, on miał ją już gotową, pod igiełkę w marcu. I oczywiście w czerwcu obronił ją na celujący.
I to właśnie on ukuł przez częste powtarzanie powiedzenie, które weszło do języka osób związanych z Żoną, a potem do mojego:
- Najbardziej wkurwiające jest to, że ty masz zawsze rację.
Bardzo szybko, na początku remontu, fakt ten przyjął bezdyskusyjnie Bas, czego nigdy nie zrobił Baryton i co rusz, niepomny wcześniejszych strzałów Żony, się podkładał.
Cykliniarz Anglik wyraźnie zaczyna to sobie uświadamiać. Jest fachowcem, który lubi wszystko przegadać, podpowiedzieć i konstruktywnie przeanalizować. I od razu, może pierwszy raz w tak ewidentny sposób się przekonał, że Żona ma rację, bo za jakiś czas przyleciał do nas, żebyśmy przyszli i zobaczyli.
Prawie cała ściana za kozą była ułożona i wyglądała...rasowo, finezyjnie, bo określenia pięknie, ślicznie tylko by strywializowały efekt. Na tyle wyglądały, że Żonie świeciły się oczy i twarz była rozpromieniona a Cykliniarz Anglik wyraźnie się wzbudził, bo było widać, że ten efekt pracy dał mu dużo satysfakcji i że będzie mógł go wstawić do swojego fotograficznego dossier.
Czy mnie się podobało? Żonie się podobało, to i mnie się podobało. Pozdrawiam!
No, dobra, cholernie mi się podobało. Więc od siebie dodam, że wyglądało super, tak szlachetnie. Aż strach było myśleć, co mogliśmy stracić kładąc te kafle, których dwie paczki już leżały na zakupowym wózku w Bricomarche. Skromnie od siebie dodam, że tylko dzięki moje heroicznej decyzji o natychmiastowym zwrocie uniknęliśmy właśnie chały i oczu naszych, zwłaszcza żoninych, nigdy nie będzie kłuła płytkość, nomen omen, pospolitość, tuzinkowość, banalność, schematyczność, szablonowość, przyziemność, prozaiczność, stereotypowość, czyli tego wszystkiego z czym Żona immanentnie jest w sprzeczności.
I uczciwie dodam, że to ja w Bricomarche byłem tym naciskowym motorem, żeby problem mieć z głowy, bo zaczynała mnie boleć głowa, a Żona, wówczas głęboko nieszczęśliwa, temu naciskowi się poddała.
W tym całym zamieszaniu, gdy wielokrotnie przechodziliśmy z jednego do drugiego mieszkania będąc co chwilę na zewnątrz i podziwiając zimę, jej chłód i śnieg, od strony Gruzina pojawiła się na drodze śmieciarka. Migające charakterystyczne pomarańczowe światła oraz łomot szkła w jej bebechach w ogóle nie dały mi do myślenia, tak się zafiksowałem na tych kaflach i dopiero pytająca uwaga Żony A czy dzisiaj przypadkiem nie ma odbioru szkła i plastiku? zwróciła mi na ten fakt moją uwagę i wręcz mnie przez to wzburzyła.
Narzuciłem na siebie byle co i w stanie Ale panowie, tak się nie robi! Nie po tom dzwonił do waszego biura, żeby się dowiedzieć, kiedy będzie w nowym roku pierwszy termin odbioru śmieci selektywnych, a potem nawet z Żoną tam pojechałem, żeby osobiście odebrać stosowny harmonogram. A w nim jak byk stoi, że mieliście być 12. stycznia! Przez ten wasz wcześniejszy przyjazd nic nie mam przygotowane i wystawione!
Gdy doszedłem do bramy, byłem już pokorniutki.
Gdzieś w połowie drogi dopiero, a może już w połowie, zaczęły docierać do mnie strzępki chaotycznych myśli, najpierw w miarę spokojnych i analitycznych Zaraz, zaraz, a którego to dzisiaj w zasadzie mamy?, potem nadal analitycznych z domieszką paniki Skoro wczoraj publikowałem wpis, a było 11. , to dzisiaj mamy?..., by w panice rzucić się przed bramę i machać, żeby śmieciarka się zatrzymała. Było oczywiste, że dwaj panowie widząc, że nie ma niczego wystawionego ze szkłem, tylko by śmignęli i szukaj wiatru w polu. Trzeba byłoby czekać kolejny miesiąc. Specjalnie nic by się nie stało, bo szkło się nie zaśmierdywa (zaśmierdywuje?), ale po tym moim sprzątaniu po Basie i Barytonie oraz po innych ekipach oba gospodarcze zawalone są worami i żeby dostać się do czegokolwiek, trzeba za każdym razem lawirować i przestawiać. Pomijam fakt, że wszystkie wory się nie zmieściły i czekały na odbiór pod różnymi daszkami. A ten ogólny śmieciowy stan nie najlepiej wpływał na moją psychikę.
Śmieciarka się zatrzymała.
- Ale pan wie, że worki trzeba mieć wystawione już od szóstej rano?... - odezwał się dydaktycznie ten pan, który jeździ na stojąco z tyłu i który zgrabnie zeskoczył z podestu i stanął przede mną świdrując mnie wzrokiem.
- No oczywiście, że wiem! - zacząłem na maksa wkurzony, ale natychmiast się zreflektowałem. - Zapomniałem, to mi się zdarzyło pierwszy raz. - dodałem cicho i pokornie.
- A ile pan tego ma?
- Osiem worków.
- To dawaj pan.
Zacząłem nosić po dwa. Tam i z powrotem. Normalnie spokojnie dzień wcześniej wystawiam wszystko przed bramę wożąc worki taczką, bo od gospodarczych jest spory kawałek, ale akurat, jak na złość, obie taczki zawalone były drewnem. Zawsze uważałem, że w porządnym wiejskim gospodarstwie powinny być dwie taczki, co mi się przez lata wielokrotnie potwierdziło, ale żeby trzy?
Uharałem się nieźle biorąc pod uwagę dodatkowo pośpiech i stres. Odwrotnie niż u panów. Kierowca wysiadł z kabiny i obaj spokojnie ucięli sobie pogawędkę. Byli przecież w pracy.
"Przemyciłem" dziesięć worków z butelkami. Trzy ostatnie sobie darowałem, żeby ich nie drażnić, bo i tak spróbowałem im wcisnąć kit w postaci dwóch worków z szybami okiennymi, pozostałością chyba po pięknej oszklonej obudowie na zewnętrznych schodach.
- A to są butelki?...
Nawet jak na kierowcę śmieciarki, z całym szacunkiem, było jasne, że jest to pytanie retoryczne, którego on w ten sposób nie definiował, bo po co?
- To co mam z tym zrobić? - zapytałem łagodnie.
- Potłuc i do zmieszanych. - odparł z uśmiechem bez śladu jakiegokolwiek wyrazu na twarzy, że ma do czynienia z idiotą.
Mocno się zdziwiłem, bo naprawdę nie wiedziałem.
Od razu do głowy zaczęły mi się cisnąć różne mądrości Człowiek uczy się przez całe życie, a i tak głupim umrze. i ulubione Żony Co nas nie zabije, to nas wzmocni!, ale oprzytomniałem i zdążyłem zadzwonić do niej, żeby natychmiast rzuciła mi portmonetkę.
Dałem panom dwie dychy dziękując i przepraszając. Autentycznie machali rękami i się bronili Eee, tam, nie trzeba!, ale udało mi się je wcisnąć.
Z naszych wiejskich wieloletnich doświadczeń wynika, że z takimi służbami to trzeba żyć dobrze. Ta wiedza powstała w czasie prawie czternastoletniego życia w Naszej Wsi. Dotyczyła nie tylko śmieci, zwłaszcza zmieszanych, kiedy było ich za dużo i nie mieściły się do kubła i panowie te nadmiarowe worki ustawione obok niego też zabierali, ale również, na przykład, odśnieżania. Po zakumplowaniu się, zawsze jak sypnęło śniegiem, pługopiaskarka, zaraz potem, jak tylko odśnieżyła powiatową drogę prowadzącą do szkoły, zjeżdżała do nas, na gminną, i robiła 600 metrów autostrady. Wiedziałem z doświadczenia, kiedy będą, więc czekałem przed bramą z dychą. W sumie kosztowało nas to w roku dwie dychy, no może trzy, bo przecież porządnych zim nie ma już od jakiegoś czasu.
A raz nawet poniosłem dodatkowy koszt w postaci kolejnej dychy, żeby uświadomić panu, że jak opuści lemiesz na początku tych sześciuset metrów odgarniając śnieg w prawo, to niech przed naszą bramą go podniesie, bo akurat brama do naszej posesji też jest po prawej stronie i potem, po jego odjeździe, mam co robić przez dwie godziny. A ponieważ zadał mi przytomne pytanie To jak mam panu odśnieżyć przed bramą? wytłumaczyłem mu bez wymądrzania się i wywyższania, żeby przy nawrotce z powrotem przed bramą lemiesz opuścił, co spowoduje, że śnieg dalej będzie odrzucał w prawo, ale akurat na pole, daleko od niej. I potem zawsze, czyli dwa, trzy razy do roku, tak robił.
Panowie pojechali dalej z kotłującym się wewnątrz śmieciarki moim szkłem, a ja rzuciłem się do plastiku. Zaryzykowałem i ustawiłem aż dwanaście worów, mimo że wcześniej z Żoną stwierdziliśmy, że wystawię osiem, tak jak poprzednio, żeby panów nie denerwować, bo wiadomo, że mogą znaleźć dziurę w całym. Za jakiś czas inna ekipa zabrała wszystkie. To nas mocno podbudowało, bo za miesiąc w tej sytuacji wystawię kolejnych dwanaście i po budowlańcach zostaną już tylko raptem cztery, więc wliczając nasze, które w międzyczasie wyprodukujemy, problem plastiku w marcu powinien zniknąć.
Ochłonąwszy po wszystkim zastanawiałem się nad mechanizmem pamiętania i fenomenem zapominania. Zawsze jest bardzo podobnie. O 12. stycznia wiedziałem jeszcze grubo przed świętami, wielokrotnie w grudniu i w styczniu o tym myślałem, do tego dnia dopasowałem całą logistykę naszego życia, żeby tego dnia być na pewno w domu i sprawę przygotować i co?...Podobnie jest z czyimiś imieninami, urodzinami i terminami jakichś spotkań. Widocznie nasz mózg ma dosyć tego jednostajnego nadmiaru ciągle tej samej informacji i w którymś momencie włącza mechanizm samoobrony i eliminuje o niej myśli. Tylko dlaczego w tak niefortunnym momencie i dlaczego tak idealnie w punkt?
A może wchodzimy w pułapkę samozadowolenia i pewności siebie Bo skoro tyle o tym myślimy, to przecież pamiętamy i pamiętać będziemy., a może cierpimy na ogólny przesyt informacji, a może wszystko naraz?
Ten poranny galop, po posiłku i odsapce, pociągnąłem dalej przechodząc jednak już spokojnie w kłus.
Rąbałem drewno na palne bierwionka, a brzózkę na szczapy przeplatając to czytaniem.
Żona po południu czytając bloga znalazła i, tym razem, wytknęła mi jeden błąd. O plastiku napisałem plastyk. Czy wspomniałem, że Żona ma rację?
Wieczorem siedziałem nad Cykliniarzem Anglikiem. Zostałem do tego zmuszony, bo jest on u nas już 56 dni, a postęp robót i tempo jest jeszcze gorsze niż w przypadku Basa i Barytona. Wypisałem wszystkie fakty na dwóch kartkach, daty, co do tej pory zrobił i jego obietnice, w tym deklarowana na samym początku przez niego oczywistość podpisania umowy.
Żona i ja martwimy się, bo ani się obejrzymy, jak będzie koniec marca, a w kwietniu chcielibyśmy przyjąć pierwszych gości.
ŚRODA (13.01)
No i dzisiaj, jak tylko pojawił się Cykliniarz Anglik, poprosiłem go, żeby dzisiejszego dnia przewidział czas na rozmowę z nami.
Przyszedł tuż po południu.
Rozmowa przebiegła kulturalnie, rzeczowo i można nawet powiedzieć, że sympatycznie, bo ją zhumanizowałem częstując go Pilsnerem Urquellem, którego on też pije. A ponieważ jest inteligentny i posiada dużą dawkę przyzwoitości jak na fachowca, to wobec mojego przygotowania do rozmowy, dat i faktów, i wobec naszych argumentów nie próbował się specjalnie bronić i wciskać nam kitu.
Sumarycznie mocno się przejął, bo aż poczerwieniał na twarzy czując, że go postawiliśmy trochę do pionu. Ale zrobiliśmy to tak, żeby nie urazić jego godności i nie uwłaczyć jego honorowi - kulturalnie i w miarę chłodno przedstawiając nasze stanowisko.
- Jest pan u nas 56 dni. - Czas potrzebny na prace, które pan wykonał, oceniam na dwa tygodnie. - Jeśli jest inaczej, proszę mnie wyprowadzić z błędu.
Nie próbował.
- Zdajemy sobie sprawę, że po drodze wypadły panu i Drągalowi różne rzeczy, osobiste i zawodowe. - wymieniłem jakie. - Święta. - Ale średnio dziennie to panowie pracujecie u nas 2 godziny, a tak być nie może. - Jesteśmy już miesiąc w plecy. - To pańskie postępowanie trochę obraża naszą inteligencję, bo wiele razy umawialiśmy się na jakieś prace i terminy, których pan nie dotrzymywał każąc nam w to wielokrotnie wierzyć, a my czuliśmy się trochę głupawo wiedząc, że najprawdopodobniej nic z tego nie będzie. - Czy, gdy na coś się umawiamy, to jednocześnie mrugamy do siebie okiem z założeniem, że przecież wiadomo, że tak nie będzie? - Najpierw pan powiedział, że przygotuje umowę, potem pan stwierdził, że jest niepotrzebna. - Muszę panu powiedzieć, że przez pana zostałem zmuszony do jej przygotowania, a z powodu tego faktu nie jestem zachwycony, bo dla mnie w pewnym sensie jest o strata czasu. - Ale skoro nie da się inaczej...
Cykliniarz Anglik nie protestował. Nawet się wydawał zadowolony, że taka umowa będzie, chociaż to on nie wywiązywał się z różnych ustaleń, bo my z finansowych wobec niego zawsze.
Uprzedziłem go, że zaraz po tej pierwszej umowie, która będzie na jutro, przygotuję jeszcze dwie - oddzielnie na zamknięcie całego dołu i oddzielnie na wykończenie góry, miejsca, w którym obecnie mieszkamy.
- Bo nam chodzi o to, żeby panowie przychodzili regularnie i nie pracowali po dwie godziny. I żebyście za każdym razem robili tak, jak się umówiliśmy dzień wcześniej, czy w ogóle jak się umówiliśmy wcześniej - zamknęła spotkanie Żona.
Czy chciała wiele?
Po spotkaniu poczułem ulgę, Żona też, bo wiedzieliśmy, że to mógł być taki przełomowy moment i że od tej chwili prace powinny przyspieszyć. Narzekałem tylko na konieczność siedzenia nad laptopem i dłubania tej umowy.
- Ale przecież to jest twój żywioł. - skomentowała Żona bardziej na zasadzie pocieszenia męża.
- Może był, ale już nie jest. - Większy sens widzę w rąbaniu, kopaniu, wożeniu, sadzeniu... - musiałem ją wyprowadzić z błędu.
Na potwierdzenie tego dzisiaj dalej rąbałem brzozowe szczapki, na przyszłą zimę. Na ścianie Małego Gospodarczego przyrasta ładny stosik, chociaż warunki do takiej pracy nie są najlepsze. Dodatkowo przed łupaniem trzeba każde przymarznięte do całego stosu bierwiono odkuć, potem odśnieżyć i można przystąpić do właściwej pracy. A po jakimś czasie, mniej więcej po narąbaniu całej taczki, czuję zimno w stopach, bo potrafi ono przejść przez grubą podeszwę gumofilców, a ręce mam zgrabiałe od mokrych i zimnych rękawic. Pewnie, że wygodniej i może przyjemniej, a na pewno efektywniej, byłoby rąbać drewno w cieplejszych porach roku, ale wszystkiego naraz nie da się zrobić. A poza tym wtedy nie byłoby motywacji, żeby wyjść na śnieg i zimno (mrozu póki co nie było), a te doznania są niepowtarzalne i fakt, że też tak można funkcjonować, żyć i pracować są pierwotne.
Dlatego chcąc doświadczać cały czas prawdziwej zimy rano wychodzę z Bertą na łąkę i do lasu. I nie trzeba być specjalnie bystrym obserwatorem, żeby zobaczyć, że ją to też rajcuje. Wącha zanurzając cały łeb w śniegu potrafiąc tak oddać się tej czynności, że nie słyszy, jak ją przywołuję. Bo ile można stać?! Po czym wyrwana do rzeczywistości, z mordą pokrytą śniegiem, patrzy się na mnie prowokująco, by za chwilę sadzić susy w jakimś amoku, pozornie bez celu i sensu. A gdy akurat sypie śniegiem, nic sobie z tego nie robi, tylko często się z niego otrzepuje, co mnie niezmiennie rozśmiesza. Widok tej specyficznej psiej fali przechodzącej od głowy do ogona jest komiczny. Zwłaszcza u niej, bo w tym falowym ruchu oprócz całego ciała biorą udział, jakby oddzielnie, uszy, fafle, łapy, skóra na całym ciele i ogon.
Postanowiłem, zgodnie z dyrektywą śmieciarzy, potłuc okienne szkło i dwa worki stojące od wtorku niczym memento mojej organizacyjnej wpadki wrzucić do kubła, na zaś, żeby było gotowe przy odbiorze zmieszanych. Szkło tłukłem pięciokilogramowym młotem waląc w workową folię pomny, co mi się wydarzyło w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy nie było mowy o żadnej segregacji śmieci, więc właśnie nadmiar starych i popękanych szyb okiennych starałem się zmieścić maksymalnie w kuble razem z innymi odpadami tłukąc je czymś ciężkim. I taki jeden odprysk, taka malutka franca, wbiła mi się w rogówkę oka. Musiałem wylądować na ostrym dyżurze okulistycznym. Pani doktor po wszystkim starała mi się pokazać to coś, co doskwierało niemiłosiernie, a ja niczego nie mogłem dojrzeć, takie to było maciupeńkie, chociaż w oku wydawało się...
Ale chwilę wcześniej, przed tłuczeniem, nie pamiętałem o podstawowym gagu z niemych filmów z Chaplinem i późniejszych z Flipem i Flapem. Tym klasycznym z grabiami.
Gdy podchodziłem do kubła, nadepnąłem na grabie stojące nieopodal, oparte o mur i czekające wiosennych roztopów, żebym mógł dalej kontynuować prace z kopaniem przy nim rowów, wymianą ziemi i sadzeniem roślin według konceptu Żony, tymi przy których kilof mam zamiar zastąpić Makitą.
Trzonek walnął mnie w łeb, aż zadźwięczało. Całe szczęście, że w tę lewą stronę, bo gdyby uderzył w tę prawą, bolącą jeszcze po upadku ze schodów, ból byłby znaczniejszy, a i słownictwo większe. A tak tylko skończyłem na jednym Kurwa mać! Było dla mnie oczywistym, że przecież, jak miałem się w coś walnąć, to w łeb. Mam tak od czwartego i pół roku życia, kiedy to spadłem z II piętra.
Żona stwierdziła, że spełniły się tutaj dwie reguły - Reguła grabi jako oddzielny byt z mechanizmem działania powtarzającym się po wielokroć, od kiedy je skonstruowano i Reguła Mojego Łba, również z powtarzającym się mechanizmem działania, od kiedy się urodziłem.
Przy okazji przypomniał mi się stary dowcip, jakby to Żona ujęła, taki z podstawówki.
Old Surehand i Winnetou siedzą w wigwamie. Siedzą i milczą. W pewnym momencie Winnetou bez słowa wstaje i wychodzi, wyraźnie za potrzebą. Zaraz po tym Old Surehand słyszy jakiś łomot za wigwamem. Za chwilę Winnetou wraca, trochę się otrzepuje i bez słowa siada. Nadal milczą. Za jakiś czas wychodzi Old Surehand. Znowu rozlega się podobny łomot, Old Surehand wraca, też się otrzepuje i bez słowa siada. Długo milczą.
- Czy mój Biały Brat też nadepnął na grabie? - w końcu pyta Winnetou i znowu zapada cisza.
CZWARTEK (14.01)
No i rano Cykliniarz Anglik umowę zaakceptował.
Po złagodzeniu restrykcji dla obu stron wpisanych przeze mnie tak, aby umowa była równocenna.
Od razu też Cykliniarz Anglik dostał przyspieszenia i stwierdził, że dla płynności jego prac będą potrzebne pewne materiały, których wyboru i zakupu musimy dokonać my, czyli Żona. Wszystko wiązało się z kolorami, a to farb, a to silikonów, a to fug. Czyli my, czyli Żona.
Pojechaliśmy do Powiatu. Wszystkiego od ręki nie było, ale resztę udało się zamówić na jutro. Przyjedziemy więc ponownie, ale szkodzi nic, jak odpowiedział na zwróconą mu uwagę pewien Żyd. Przyszedł do cukierni i zapytał:
- Jest pączki?
- Są pączki. - poprawił go sprzedawca.
- Szkodzi nic. - Proszę dwóch.
Po południu dalej rąbałem brzozowe szczapki, a wieczorem rozmawialiśmy z Kolegą Inżynierem. Namawialiśmy go na przyjazd do nas w tę sobotę i na nocleg. Asertywnie odmówił, bo akurat w sobotę miał wyjazd do swojej matki, ale w następną chętnie przyjedzie, jak stwierdził.
Nie można było specjalnie swobodnie porozmawiać, a zwłaszcza na znacznie ciekawsze tematy, niż głupie remonty, bo z racji ferii siedziały u niego córki - Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl. Co z tego, że prawie na pewno zajęte były jakimiś grami na swoich smartfonach, skoro w odpowiednim momencie mogłyby niechybnie i bezwiednie uruchomić zmysł słuchu i go ukierunkować na co ciekawsze smaczki dotyczące ich rodziców. Zwłaszcza, że będąc płci nadobnej, posiadają niewątpliwie niesamowitą podzielność uwagi przypisaną właśnie tej płci.
PIĄTEK (15.01)
No i dzisiaj po standardowym dopołudniowym rozruchu pojechaliśmy do Powiatu.
Wszystko to, co zamówiliśmy, było, ale Żona korzystając z okazji, czyli z ponownego pobytu w hurtowni, weszła w obszar zmian decyzji dotyczącej przyszłych kolorów ścian u gości na dole i ścian u nas na dole. Do tej pory żyłem w błogiej nieświadomości, a raczej pewności, która, nie wiem, skąd mi się wzięła, że cały dół będzie wymalowany na jeden kolor i to na taki sam, jak góra. Bo skoro się sprawdził... Żona stwierdziła, że tak oczywiście(!) nie może być, bo goście mają stronę jasną, południową z takim niuansem, że ich kuchnia nie będzie miała okna, czyli że będzie ciemna, a my mamy stronę północną ciemną, więc to wszystko trzeba uwzględnić. Argumentowanie, że goście na górze też będą mieli przecież stronę południową tak, jak ci na dole, a my swoją część również od strony północnej, jak na dole, a mimo tego.... nie miało oczywiście sensu.
Więc uwzględniliśmy biorąc po wiaderku farb o dwóch kolorach, żeby zobaczyć, jak to wyjdzie i żeby wiedzieć, co dalej.
Po południu przeplatałem pracę biurową z fizyczną - zaległe papiery ze szczapkami. A wieczorem czekała nas niespodzianka. Drągal aż do 20.00(!) układał w dwóch dolnych łazienkach płytki na podłogach. Czy się cieszyliśmy? Oczywiście! Patrzyliśmy przy tym na siebie z pytaniem w oczach Czy naprawdę nie można normalnie, po ludzku? Tak na przykład codziennie od 08.00 do 16.00? No niechby do 15.00. Jakie wtedy wszystko byłoby poukładane i proste.
SOBOTA (16.01)
No i z tym przyspieszeniem prac spadły na nas dodatkowe obowiązki.
Cykliniarz Anglik przykazał nam łagodząc to tonem sugestii, abyśmy cały dzień na dole palili w kuchni i w kozie.
- Bo inaczej nie będzie schło. - uprzedził.
Robiliśmy to na zmianę, a Żona wspierała mnie zwłaszcza wtedy, gdy oglądałem skoki drużynowe w Zakopanem, bo znowu zaczyna mnie brać na sport.
Wiadomo więc, że drewna schodziło więcej i trzeba było go przygotować.
Dzisiaj w końcu uszczelniłem drzwi wejściowe do obecnego mieszkania. W końcówce remontu i one, i całe wejście zniknie, zostanie zamurowane, ale póki co jest, a wraz z nim od klamki w dół taka chamska szpara przez którą gwiżdże i ciągnie niemiłosiernie, no i słychać wszelkie odgłosy z zewnątrz.
Nie wiem, dlaczego nie zabrałem się za to, gdy było cieplej. Może dlatego, że uszczelnianie okien i drzwi wszelkimi uszczelkami to taka moja achillesowa pięta. Nigdy mi to dobrze nie wychodziło, tak jak lutowanie (a zdarzało się w moim życiu), na przykład kabli elektrycznych, a przecież niby są to sprawy proste. Ale ponieważ Żona mnie prosiła od jakichś trzech tygodni...
I ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu wyszedł taki wzorzec uszczelniania drzwi. Od razu przestało gwizdać i ciągnąć o odgłosach nie wspominając. To mi na tyle poprawiło i tak dobry humor, że z rozpędu wbiłem w drzwi prowadzące do wewnętrznych schodów trzy gwoździki - dwa na podręczne kurtki i jeden na smycz. Żona prosiła tylko o dwa, ale chciałem jej zrekompensować fakt, że również o to prosiła mnie ze trzy tygodnie. W końcu ostatnimi dniami zaczęła się odgrażać, że sama sobie je przybije. Wiem, że byłaby w stanie, bo niejednokrotnie pchała się i pcha do młotka, gwoździ, kombinerek i śrubokrętów, co zawsze niezmiernie mnie bawi. Ale do czasu, gdy potrzebuję któregoś z narzędzi używanych przed chwilą przez Żonę nie mogąc ich znaleźć. Motywację więc miałem.
NIEDZIELA (17.01)
No i muszę powiedzieć, że miałem farta.
W nocy przyszedł mróz i świadomość, że byłby właził przez szparę w drzwiach, a ja temu w czas zapobiegłem, tym bardziej głaskała moje ego.
Ponoć było u nas -10, tylko nie wiem, czy nad ranem, czy w nocy. Żona sprawdziła w Internecie, bo zewnętrznego porządnego i wiarygodnego termometru jeszcze się nie dorobiliśmy. Syn twierdził, że u nas było -14, a u nich, w Sypialni Dzieci, -15.
- Tato, żaden z twoich wnuków nie widział do tej pory takiej temperatury! - Nawet ten najstarszy.
Tak się porobiło, że dla mnie w ich wieku, to była oczywista oczywistość. Jest zima, to jest śnieg i mróz. Dawna normalność stała się teraz sensacją.
Rano Berta natychmiast, bez Internetu i termometru, doceniła zmianę. Wcale nie chciało jej się hasać po łące, tylko po zrobieniu siku ciągnęła do domu. Pani uklękła koło niej przy legowisku.
- Nic dziwnego! - Piesek ma takie zimne łapki...
Brała je w swoje dłonie i ogrzewała. A potem zauważyła, że Piesek jest mądry i wszystkie cztery łapy umiejętnie schował sobie pod swoim cielskiem i je ogrzewał. Jak tylko pani poszła.
Nad stawem nie byłem dawno.
Dzisiaj wybrałem się w trybie roboczym, ze szpadlem i łomem. Coś mi mówiło, że po takiej nocy żartów nie ma. I rzeczywiście. Szpadel, który do tej pory dawał radę rozkruszać lód, odbijał się jak od betonowej ściany. Grubość tafli była taka, że swobodnie stanąłem jedną nogą i półciężarem ciała z jej brzegu i nic się nie działo. Podejrzewam, że swobodnie mogłem przejść po lodzie z jednego brzegu na drugi, bo taki probierz grubości warstwy lodu, jakim był łom, ledwo dawał radę. Całą siłą, rozmachem i jego ciężarem ledwo rozbijałem cieńszą warstwę, tę przy brzegu, tworząc kilka przerębli. Bo ograniczona ilości tlenu w wodzie może spowodować zjawisko zwane przyduchem prowadzące do uśmiercenia między innymi ryb. Ale wyczytałem, że te idiotki nie mogły wiedzieć, że spieszyłem im z pomocą, tylko ponoć się stresowały hałasem, jaki wytwarzałem uderzaniem łomu o lód (faktycznie niosło po całej tafli). A gdy się stresowały, zużywały więcej tlenu. No jakaś paranoja. To może lepiej nie wysilać się? Niech spełni się zasada doboru naturalnego i co je nie zabije, to je wzmocni. Ja im się pchać do Stawu nie kazałem. A na pewno nie będę się wystawiał na pośmiewisko okolicznych sąsiadów i montował reklamowane specjalne grzałki na prąd, które cichutko, bezstresowo wytapiałyby przeręble. Bo również cichutko wytapiałyby z kieszeni kasę.
Cały dzień paliłem na dole. Żona mnie znowu wspomogła, gdy oglądałem indywidualny turniej skoków w Zakopanem. A czy muszę mówić, ile zachodu znowu trzeba było, żeby przygotować drewna na cztery stanowiska grzejne. Stąd, gdy wychodziłem na mróz, nie był mi on straszny.
Wieczorem oglądałem drugi mecz Polaków na Mistrzostwach Świata w Piłce Ręcznej rozgrywanych w Egipcie. Pierwszy, wygrany z Tunezją, przegapiłem. Nic dziwnego, skoro żadna polska stacja telewizyjna nie transmitowała. A powinna TVP, jako narodowa, skoro gra nasza reprezentacja narodowa. Ponoć właściciel praw do transmisji postawił zbyt wygórowane finansowe żądania. Ale takiemu "Ojcu" Rydzykowi państwo narodowe spokojnie dało 60 mln złotych, między innymi z moich, ateisty, podatków. I jeszcze muszę wysłuchiwać w radiu słów "Pana Prezesa" o obecnym bezprecedensowym ataku na kościół katolicki. Naprawdę, też tak chciałbym być atakowany.
Mecz oglądało się trochę smutnawo. Nawet nie przez fakt, że przegraliśmy z Hiszpanią, pretendentką do tytułu mistrzowskiego, jedną bramką, ale przez fakt, że nie było kibiców, soli każdego wydarzenia sportowego i że nie było cienia komentarza w jakimkolwiek języku. Słychać było tylko głosy zawodników i trenerów oraz charakterystyczne dla piłki ręcznej odgłosy walki. Ale i tak byłem zadowolony, że Żona wynalazła mi taką możliwość na jakiejś platformie i że mogłem mecz obejrzeć na YouTubie. A raz nawet się wzruszyłem, gdy usłyszałem bardzo wyraźnie, bo nagłośnienie było realizowane perfekcyjnie, przy jakimś kiksie jednego z naszych, Kurwa! Miło było poczuć więź z narodową reprezentacją, zwłaszcza że przecież grała gdzieś tam daleko. Takich wrażeń na pewno nie zapewniłaby mi telewizja narodowa. Może właśnie dlatego, że narodowa. Bo Bóg, Honor i Ojczyzna.
Straszne, bo wszystko spsiałe, wyświechtane, zwandalizmowane i zdewaluowane. Przez samych głosicieli tego sztandarowego hasła.
PONIEDZIAŁEK (18.01)
No i muszę powiedzieć, że dzisiaj zima dała mi do wiwatu.
Zdaje się, że w nocy nastąpiło apogeum mrozu. Cykliniarz Anglik twierdził, że było -20 stopni. Ale od 06.00 nawet bez tej wiedzy paliłem na cztery fronty, bo dało się wyczuć mróz, a w mieszkaniu, które niedawno zajmowaliśmy, w salonie panowała temperatura +4, a w sypialni +2. Oczywiście obu było daleko do -9 w Dzikości Serca, ale jednak. Musiałem włączyć dwa elektryczne grzejniki, a w łazience takie słoneczko na gaz z butli, żeby fugi mogły schnąć.
Nie wiem, czy w ten sposób mróz wyczerpał swoje mroźne zasoby na ten rok. Zobaczymy.
"Do wiwatu" nie polegało na konieczności porąbania i nawiezienia ileś tam taczek drewna, ale na kompletnym rozwaleniu planów. W Metropolii o 18.00 miałem umówioną wizytę u dentysty, a po niej miałem jechać do Wnuków. Rano bardzo szybko okazało się, że nie mogę liczyć na żadne auto. I Inteligentne Auto, i Terenowy, oba diesle, obśmiały mnie, gdy usiłowałem je odpalić.
Terenowy, którym i tak bym nie pojechał, przy przekręceniu kluczyka w stacyjce zachował się tak, jakby w nim nie było w ogóle akumulatora. Odpowiedziała mi głucha cisza.
Inteligentne Auto, jako nowoczesne, sterowane niestety komputerem, symulowało przez jakiś czas, że chce odpalić, ale za każdym razem wyświetlało na desce rozdzielczej komplet groźnych informacji, w tym z ikonką silnika, a ja za każdym cyklem uruchamiania słyszałem, jak akumulator zdycha. Stąd za radą Cykliniarza Anglika dałem sobie spokój. Akurat pojawił się z Drągalem po kilku godzinach uruchamiania swoich trzech aut, by w końcu jednym z nich przyjechać. Zasugerował, abym akumulator podładował, a on przyjedzie później z komputerem i zobaczy, co i jak.
Przy takich mrozach wszystko jest utrudnione, nawet głupie podłączenie przedłużacza i przeciągnięcie go 30 m. Wszystko jest sztywne, krnąbrne i złośliwe. A gdy wrócił Cykliniarz Anglik z komputerem, to ten bydlak, komputer oczywiście, musiał zacząć się akurat aktualizować nie bacząc na mróz. No i musieliśmy czekać - my ludzie, zakładnicy komputerów.
Było widać, że jest kwestią czasu, jak Cykliniarz Anglik uruchomi oba auta. Najpierw zbadał Inteligentne Auto, które odpaliło po słowach Za chwilę powinno odpalić, a potem przy Terenowym sterując moimi zachowaniami ponownie dokonał cudu.
Mogłem jechać, bo jeszcze bym się wyrobił. Ale zrezygnowałem, gdy się okazało, że gdy Cykliniarz Anglik z Drągalem jechali do nas, mieli przy 20. na godzinę poślizg i lekką obcierkę o barierę, która ich uratowała przed rowem.
Mało mam problemów? Wizytę u dentysty przesunąłem na środę, a u Wnuków na czwartek. Ponoć wtedy ma być już prawie wiosna.
To całodniowe napięcie mnie jednak wykończyło. Nie było w nim kapki luzu, nawet wtedy, gdy przy dwóch posiłkach poczytałem sobie książkę.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.37.