poniedziałek, 25 stycznia 2021

25.01.2021 - pn
Mam 70 lat i 53 dni.
 
WTOREK (19.01)
No i nie rozumiem, po jaką cholerę wczoraj kopałem się z koniem. 

Czyli z zimą i jej mrozem. Bo przecież wiedziałem, że już dzisiaj będą dodatnie temperatury. Wystarczyło poczekać, aż gruba powierzchnia śniegu sama się stopi, zamiast ją żmudnie wczoraj zgarniać i skrobać, co i tak niewiele dało. Bo można było przy okazji uszkodzić wycieraczki, uszczelki przy drzwiach i boczne lusterka w Inteligentnym Aucie, które przy próbie jego uruchomienia   usiłowały się odchylić do pozycji "jazda". Zaoszczędziłbym sobie mnóstwa nerwów, czasu i wysiłku. Trzeba było tylko wpaść od razu na to, na co wpadłem poniewczasie, czyli Mądry Polak po szkodzie, że przecież wcale nie muszę jechać w poniedziałek do Metropolii, mogę wszystko przesunąć, bo, do cholery jasnej, jestem na emeryturze.
Rano wychodząc w ciemnościach, żeby rozpalić na dole w dwóch miejscach, a trochę później z Bertą na naszą łączkę, tylko się frustrowałem słysząc kapanie wody z rynien i omijając mokre śnieżno-wodne breje. Normalne wiosenne roztopy. A na samochodach nie było widać śladu śniegu i lodu.
Berta też od razu zachowywała się inaczej. Nie chciała wracać do domu, bo taka chlapa wcale nie mroziła ją w "łapki".
 
Cały poranek biłem się z myślami, jak logistycznie rozwiązać mój wyjazd do Metropolii. W założeniach chciałem nigdzie się nie spieszyć, czyli nie chciałem gdziekolwiek się spieszyć. I w porozumieniu z Żoną i po rozmowie w międzyczasie z Cykliniarzem Anglikiem, żeby było jasne, co on będzie robił w trakcie mojej nieobecności nie stresując jej jakimiś niespodziankami, wyszło nam, że najlepiej będzie, jak wyjadę dzisiaj po południu, za jasnego. Stąd dla Żony, do kuchni i do kozy, narąbałem i nawiozłem górę bierwion i szczap i zadbałem też, żeby fachowcy mieli czym palić na dole.
Ale przez to muszę powiedzieć, że wczorajszy i dzisiejszy dzień dały mi w kość na tyle, że obraz mojej osoby dalej rąbiącej drewno wcale nie budził we mnie pozytywnych emocji. Dopadło mnie fizyczne zmęczenie.
Trudno się więc dziwić, że po zakupach przyjazd do Nie Naszego Mieszkania jawił mi się jako trzyelementowy (trzyemelentowy) Nieokrzesany Bal Murzynów. 
Pierwszym było słodkie nicnierobienie i nicniemuszenie.
Drugim był posiłek. Na smalcu zaprowiantowanym przez Żonę podsmażyłem pieczony, pokrojony boczek, takoż przygotowany przez Żonę, ugotowałem makaron, całość już dość dobrze omaszczoną tłuszczem zaprawiłem oliwą z oliwek i dodałem tabasco. Z czerwonym wytrawnym winem pycha.
Trzecim był mecz z Brazylią na Mistrzostwach Świata w Piłce ręcznej. Wygrany przez Polaków. 

Ale zawsze w beczce miodu musi się znaleźć łyżka dziegciu. Kolega Inżynier przysłał mi uwagę, zapewne w dobrych intencjach:
- Ziomalem Winnetou był raczej Old Shatterhand...
Wyjaśniłem mu, że May'a czytałem z 60 lat temu, a obecne źródła różnie podają. Ale w razie czego sprostuję dla rzetelności bloga.
 
ŚRODA (20.01)
No i dzisiaj pełen dzień roboczy spędziłem w Szkole.
 
Jak za starych czasów.
Pogratulowałem Nowemu Dyrektorowi  zmyślnych, dobrze zorganizowanych i sprawnie przeprowadzonych semestralnych przeglądów zaliczeniowych. A potem siedzieliśmy nad SIO i omawialiśmy różne sprawy, w tym personalne. Bo praca z ludźmi...
W Nie Naszym Mieszkaniu spakowałem się do Wnuków i pojechałem do nich via dentysta. Tu kontrolna wizyta trwała krótko, bo wszystko było w porządku. Szkoda, że ta dentystyczna mądrość nie dopadła mnie, na przykład, 50 lat temu i potem przez lata konsekwentnie się nie ciągnęła. Nawet trudno w tym moim przypadku powiedzieć, że Mądry Polak po szkodzie... 

Wieczór zszedł bardziej na rozmowie z Synem i z Synową, bo Wnuki z różnych powodów były nieobecne lub "nieobecne". Wnuk-I na górze rył geografię przygotowując się na piątek do wojewódzkiego etapu geograficznej olimpiady. Oczywiście zabrał się do tego niedawno. Wnuk-II i III późno wrócili z krav magi i z racji tej pory razem z Wnukiem-IV musieli iść do łóżek. Był więc spokój.
Rozmawialiśmy na tyle długo, że skutecznie, mimo nałożonego polaru, przemarzłem. U nich panuje chłodny wychów. Wszyscy, na przykład przy stole, siedzą w koszulkach i to z krótkimi rękawami. Ja zaś w koszuli, swetrze, a za jakiś czas dodatkowo w polarze. Ale gdy tylko siedzę, to i tak niepostrzeżenie  przemarzam. Nic więc dziwnego, że przed pójściem spać miałem pierwsze sygnały ostrzegawcze w postaci zimnego czubka nosa i ogólnego dyskomfortu polegającego na wrażeniu, że nijak nie mogłem ogrzać całego ciała, nawet opatulonego grubą kołdrą. Stąd w nocy drapało mnie w gardle, kaszlałem i dyskomfort z powodu niewyspania tylko się powiększył.
 
CZWARTEK (21.01)
No i rano myślałem, że się pojawi katar i ból gardła, ale nic z tych rzeczy. 
 
Może dlatego, że pomny wskazówek Żony regularnie zażywałem witaminę C.
Ogólnie panowała kompletna dezorganizacja. Ale udało mi się w niej zrobić kawę sobie i poczęstować nią Synową i Syna. Oni raczej jej nie piją, ale byli ciekawi mojego wynalazku. Przywiozłem bowiem ze sobą ekspres i naboje.
Synowa siedziała nad laptopem nad czymś pilnym, a wszystkie chłopy zebrały się w kuchni, ale nie po to, żeby cokolwiek zjeść, tylko żeby na wyścigi opowiadać różne historyjki i dowcipy. Wszyscy stali, przekrzykiwali się i kłócili, kto teraz, więc musieliśmy z Synem regulować ruchem.
Ja miałem swoje 5 minut, bo żaden z moich dowcipów nie rozbawił tak Wnuków, jak ten z Winnetou, Old Shatterhandem (niech będzie) i z grabiami. Wybuch śmiechu u wszystkich bez wyjątku był ogromny. Żona miała rację mówiąc, że to jest dowcip z podstawówki. Kolejny raz potwierdziło się powiedzenie ukute przez Absolwenta.
I nagle wszyscy się ocknęli, że są głodni. Okazało się w tej organizacji ich życia, że nie ma chleba i masła. I że jest już po 10.00 i w żadnym sklepie żadne z nich nie zrobi zakupów. Bo są godziny dla seniorów. Ale od czego pod ręką był dziadek? Ja do  seniorstwa się nie poczuwam i mnie denerwuje, ale faktycznie siwe włosy mam, co w sklepie w takich przypadkach mocno mnie uwiarygadnia. Bo z resztą to bym dyskutował.
Pojechałem bez szemrania, bo po pierwsze też coś bym zjadł, a czekanie do 12.00 z prawdopodobieństwem pojawienia się  śniadania w najlepszym razie o 12.30, mi się nie uśmiechało, a po drugie, zawsze coś ciekawego mogło się przytrafić.
Nie przytrafiło się nic. Takie osiedlowe sklepy, nawet spore i bardzo dobrze wyposażone, mają to do siebie, że są droższe (Pilsner Urquell prawie po 7 zł) niż, na przykład sąsiednia Biedronka czy DINO, co dość skutecznie trzebi seniorów. Ale za to jakość oferty i gama towarów jest znacznie większa mimo że sprzedażna powierzchnia jest mniejsza. Jest to możliwe, bo taki sklep nie oferuje mnóstwa opakowanego w plastik śmiecia, na którego potrzeba miejsca.
Było czterech klientów i osiem sprzedawczyń. Wyraźnie wykorzystywały klientowe pustki uzupełniając w towar sklepowe półki i regały, ale trzeba powiedzieć, że przy tym natychmiast została uruchomiona druga kasa, aby rozładować kolejkę przy pierwszej, bo oczywiście musiało tak być, że trzy seniorki i ja, wszyscy spotkaliśmy się tam w jednym czasie.
Przy okazji zakupów zostałem wykorzystany do nadania paczki w paczkomacie. A dla mnie to nawet nie bułeczka z masłem. Tak się w tej kwestii wycwaniłem przy Żonie, która non stop coś wysyła, albo w większości odbiera, że mam pełne prawo twierdzić, że jest to kolejna rzecz odróżniająca mnie od dziamdziaków.

Co z tego, że wróciłem z potrzebnymi rzeczami do śniadania. Nikt się nie kwapił, żeby je zrobić. W końcu oznajmiłem, że zrobię wszystkim jajecznicę i się zaczęło. Najpierw musiałem zebrać informację, kto z ilu jaj ją chce, co wcale nie było proste, bo jak dany delikwent podawał liczbę, to drugi ją skwapliwie podważał wysuwając jako argument wcześniejsze jakieś przypadki, mnie nie znane, Mówiłeś tyle, a potem chciałeś więcej i zabrałeś mi! albo prowokacyjne Zawsze chcesz za dużo, a potem zostawiasz! Jak już przez to przebrnąłem, okazało się, że Synowa, Syn, Wnuk-II i IV chcą na maśle, a ja, Wnuk-I  i III na smalcu.
O smalcu w tym domu nie miałem żadnego pojęcia i pierwszy raz o nim usłyszałem, nie wiem, czy nie od dziesięciu albo i więcej lat. W mojej świadomości po prostu takie coś tutaj nie istniało. A tu proszę. Na moje zdziwienie Wnuk-I wyciągnął z lodówki resztkę kostki, co wzbudziło zdziwienie Synowej równe mojemu.
- A bo zupełnie o nim zapomniałam. - rzuciła całkowicie mimochodem z podzielnością uwagi charakterystyczną dla kobiet mając głowę ciągle w laptopie. - Powinny być jeszcze dwie nienapoczęte.
Nie w ciemię bity od razu na trzech opakowaniach sprawdziłem datę ważności - 27.12.2020 i głośno ją oznajmiłem. Masłowi tym wstrząsającym komunikatem nie wykazali żadnego zainteresowania, natomiast smalcowi, Wnuk-I i III stali naprzeciwko mnie i z dużą uwagą i pewnym napięciem obserwowali, jak dziadek desperacko zdecydował się spróbować.
- Jest ok. - oznajmiłem uspokajająco z pewnością siebie starannie ukrywając fałsz, który Wnuk-I i III natychmiast by rozszyfrowali i opacznie zinterpretowali.
Bo jak mogło być ok, skoro w moich ustach z trudem rozpływała się jakaś bezsmakowa maź w niczym nie przypominająca podobnego, kupnego smalcu z lat mojego dzieciństwa. I nawet nie usiłowałem porównywać tej mazi do smalcyku robionego przez Żonę, bo byłaby to dla niej i dla niego straszna ujma.
To tylko kolejny raz mi uświadomiło, jak "strasznie" jesteśmy cywilizacyjnie opóźnieni względem takiego Zachodu, o Stanach nie wspominając. Steinbeck w swojej książce Podróże z Charleyem poświęcił jej jakąś część na opisy restauracji, moteli, pubów, itp. Podróżując na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku przez Stany musiał się posilać. Zwrócił uwagę na ujednolicenie serwowanego jedzenia bez względu na stan, w którym akurat był, poprzez fakt, że każde było takie samo, czyli bezsmakowe i niczym się nie wyróżniało. Chodziło o te przybytki przy autostradach. Nieświadomie powstała idea była chyba taka, aby przemierzający tysiące kilometrów, na przykład, kierowca wielkiej ciężarówki wszędzie pod tym względem czuł się, jak u siebie, nigdzie nie zaskakiwany niespodziewanym, jakimś smakiem. To chyba działał i nadal działa taki mechanizm u przeciętnego człowieka, żyjącego dodatkowo w pośpiechu, że nie lubi on być zaskakiwany niespodziankami i dlatego wyjeżdżając, na przykład do Hiszpanii lub Grecji, idzie do McDonald'sa, bo wie, czego się spodziewać i na dodatek bezkrytycznie to akceptuje.
Na potęgę nadrabiamy jedną z cywilizacyjnych zaległości, więc sprzedajemy i jemy odfiltrowane, odparowane, wysublimowane, skrystalizowane, zagęszczone, odwirowane, zhomogenizowane, powlekane, lukrowane, kandyzowane, sztucznie dokwaszone, zliofilizowane, zamrożone, zżelowane, zmielone do cząstek równych prawie atomom, z obowiązkową obecnością cukru, dodatkiem barwników, żeby ładnie wyglądało, bo inaczej się nie sprzeda i ze sztucznie przedłużoną trwałością, itd., aby potem móc chodzić do aptek i łykać kolejne gówna.
 
"Smalec" zjełczały jednak nie był. Nie było czuć ani goryczy, ani stęchlizny, co w moich oczach, a raczej kubkach smakowych czyniło go jeszcze bardziej podejrzanym. Bo co w sobie musiał mieć, skoro po terminie ważności nie zachowywał się tak, jak powinien? 
Potem robienie jajecznic to był już pikuś. Wystarczyło tylko przypilnować, aby Syn i Wnuk-III dostali zdecydowanie mniej ścięte, dać kategoryczny odpór wtrącającemu się do wszystkiego Wnukowi-III przy oburzonym komentarzu Syna Ale tato! On przecież już sam gotuje! i mojej odpowiedzi Ale tu nie będzie dwóch kucharzy! i już mogłem jajecznice rozkładać na talerze. Wszyscy zjedli bez szemrania.
 
Potem było 3-5-8 bez udziału Wnuka-I (nadal geografia) i przy początkowym proteście Wnuków-II i III, którzy nie zgadzali się, aby ze mną w parze grał Wnuk-IV Bo ma takie głupie i irytujące komentarze! W końcu udało mi się wymusić na nich jego obecność w grze. Oczywiście w jej trakcie, w międzyczasie, nie ustępował starszym braciom ani o piędź i non stop się im odszczekiwał (piędź - dawna miara długości określana jako odległość między końcami kciuka i palca środkowego <lub małego> rozwartej dłoni). Wygrał Wnuk-III, na szczęście, bo inaczej czekałoby mnie kolejne wycie i obrażenie się.
Gdy starsi ulotnili się na górę, grałem z Wnukiem-IV na przemian w szachy i warcaby. Ciekawe, kiedy mu przejdzie faza na dziadka?
Po obiedzie zasiadłem z Wnukami przed laptopem i zaczęliśmy oglądać mecz Polska - Urugwaj (wygraliśmy). Całą starszą trójkę tak to szybko znudziło, że nawet nie zdążyłem zarejestrować, kiedy zniknęli. Mecz do końca obejrzałem z Wnukiem-IV. Ciekawe, kiedy...

Przed powrotem do Nie Naszego Mieszkania otrzymałem od całej czwórki życzenia i prezenty z okazji jutrzejszego Dnia Dziadka. Laurka z życzeniami starannie przygotowana przez Wnuka-I i II zawierała koszmarne błędy ortograficzne, co tylko powodowało wzrost jej wartości. Kazałem wpisać na niej datę i złożyć przez wszystkich podpisy. 
Jadąc do Nie Naszego Mieszkania odwoziłem na krav magę Wnuka-I. Ucięliśmy sobie pogawędkę na temat jego najbliższej, szkolnej przyszłości, jak i dalszej. Wydaje mi się, że uczyniłem to w przystępnej formie, bez okropnego dydaktyzmu, przybliżając mu, na przykład, decyzje dziadka, gdy był mniej więcej w jego wieku, bo chętnie brał udział w rozmowie klecąc nawet rozbudowane zdania i nie ograniczając się tylko do No, Tak i Nie.

W Nie Naszym Mieszkaniu musiałem zaaplikować sobie prostą kurację, bo przez to wyziębienie czułem, że jakaś franca zaczyna krążyć na obrzeżach mojego ciała. Kilka razy wziąłem witaminę C i do obu uszu wlałem wodę utlenioną. I tak uzbrojony w łóżku doczytałem Strike'a. Z pewnym smutkiem, bo książka się skończyła pozytywnie dla bohaterów, którzy rozwiązali wszystkie zagadki, które mieli rozwiązać i z pewną nadzieją, bo Robin i Strike wyraźnie się ku sobie zbliżyli, ale niestety dla mnie nie w sposób wystarczający, co mnie wkurza u Rowling, czyli Galbraith'a, bo tak perfidnie gra na uczuciach czytelnika, zwłaszcza takiego, jak ja.
 
PIĄTEK (22.01)
No i w decyzji, o której wstawać, jak zwykle pomogli mi śmieciarze.

W Wakacyjnej Wsi byłem już, a może dopiero o 08.30.
Jadąc eską nie po raz pierwszy doświadczyłem niesamowitego uczucia, przez wierzących w Boga chętnie nazywanego nadprzyrodzonym, związanego z niewytłumaczalnym przepływem energii. Przy muzyce z serialu Suits (W garniturach) zamyśliłem się i moje myśli, nie wiedzieć czemu, popłynęły do Pucka. Nie myślałem, ani nie rozmawialiśmy z Żoną o nim ze trzy miesiące. Gdy za chwilę zbliżyłem się do auta, które miałem zamiar wyprzedzić, zobaczyłem rejestrację GPU. Ostatni raz widziałem takie  we wrześniu, gdy z Żoną byliśmy w Pucusiu. Niedługo minie od tamtej wizyty 5 miesięcy.
 
Z Nie Naszego Mieszkania zabrałem do domu Samolubny Gen  Richarda Dawkinsa, ciężką, trudną i arcyciekawą  lekturę. Do tej pory przeczytałem 1/5 i stwierdziłem, że jeśli to czytanie ma mieć jakikolwiek sens, to nie mogę tego robić raz na dwa tygodnie tylko w Nie Naszym Mieszkaniu, bo gdzie jak gdzie, ale w tej książce bardzo łatwo jest zgubić sens i trudno zachować logikę wywodów i w niej brnąć.

Bardzo szybko zebraliśmy się i pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Zabraliśmy ze sobą Bertę nie chcąc zostawiać jej samej i narażać na nie do wytrzymania dźwięki powstające przy przekuwaniu się przez strop pomiędzy naszym przyszłym salonem a sypialnią. Drągal miał mieć dzisiaj trzecie podejście, aby w końcu przebić się przez zbrojony beton i dotrzeć do desek podłogowych w sypialni. W narożniku domu, od samego dołu będzie biegła rura od dużej kozy odprowadzająca spaliny i dodatkowo ogrzewająca salon i sypialnię na górze. W ten sposób zwiększy się efektywność ogrzewania, bo w pierwotnej wersji na zewnątrz domu myśleliśmy postawić duży komin na fundamencie i spaliny miały krótką rurą od razu uciekać do niego, a potem w atmosferę. Teraz komin będzie krótki i łatwy do zmontowania - kwasoodporna stalowa rura w rurze z wewnętrznym termoizolacyjnym płaszczem wychodząca z bocznej ściany budynku tuż pod samymi rynnami. Jeśli do tego dodamy w narożniku duże gresowe kafle, które od pobliskiej rury będą się ogrzewać, a potem oddawać ciepło, to można powiedzieć, że cały system został porządnie przemyślany.

Jadąc z Bertunią do Sąsiadów ryzykowaliśmy, że Sąsiadka Realistka nie wpuści nas do domu, bo ma takie podejście do zwierząt, że trzeba im dać i zapewnić wszystko, co potrzebne jest im do zdrowia fizycznego i psychicznego, ale żeby jakikolwiek zwierzak plątał się po domu, to wara. Stwierdziliśmy, że w razie czego to trudno, kawki się nie napijemy, serniczka nie zjemy i nie pogadamy.
A tu niespodzianka. Nie dość, że Sąsiadka Realistka nie robiła żadnych problemów, to jeszcze z Bertunią się zakumplowała i to z wzajemnością. Berta albo podstawiała jej łeb do głaskania, albo koło niej leżała. Odbierała naturalną energię i spokój emanujący od gospodyni.
Od Sąsiadów pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka do zaprzyjaźnionego wulkanizatora. Styczeń, więc był najwyższy czas zmienić opony na zimowe. Akurat dzisiaj, prowokacyjnie, termometry wskazywały +15 stopni. 
Berta nie mogła zostać w Inteligentnym Aucie. Wystarczająco mocno każdorazowo stresuje się przy wsiadaniu (czytaj: wrzucaniu jej na trzy) do bagażnika. Gdyby dodatkowo miała być wznoszona wraz z samochodem do góry i poddawana klasycznemu przysłowiu Z deszczu pod rynnę, czyli poddawana łomotowi przy pneumatycznym odkręcaniu i dokręcaniu śrub mocujących koła (uzmysłowię, że są cztery - cztery koła i pięć śrub przy każdym), to nawet niewrażliwy pan nie mógłby się z tym pogodzić i znieść. Ale Zaprzyjaźniony Wulkanizator udostępnił Bercie i Żonie całe swoje zaplecze, czyli duży zielony teren ze stawem, gdzie w komforcie można było spędzić 20 minut.
W drodze powrotnej wywiązała się według mnie kwadratowa, a według Żony okrągła dyskusja, która ciągnęła się aż do samego wieczoru skutecznie psując nam humory i każąc mi się kłaść do łóżka w miarę wcześnie bez jakiejkolwiek ochoty na czytanie Kopalińskiego. Stan dodatkowo był pogłębiony faktem, że ta franca ciągle krążyła po obrzeżach mojego ciała. Jedynym sympatycznym elementem (emelentem) był telefon od Q-Wnuka i Ofelii z życzeniami. Q-Wnuk uczciwie mi zrelacjonował, do których babć wczoraj, a do których dziadków dzisiaj dzwonił lub u których był.
 
SOBOTA (23.01)
No i od dawna wiadomo, że pewne sprawy trzeba po prostu przespać.
 
Wtedy się oddalą, zminimalizują i przestaną być tymi, jakimi były wczoraj. 
Po południu przyjechał Kolega Inżynier. Żeby mieć później drewniany (drewnowy) spokój i żeby móc poświęcić się wyłącznie uczcie towarzysko-intelektualnej, przygotowałem do  jego przyjazdu odpowiedni zapas.
Kolega Inżynier od razu na wejściu się znalazł. Nie dość, że trafił sam i bez problemów (oczywiście nie chodzi mi tutaj o Naszą Wieś, bo to łatwizna, tylko o mieszkanie; wiedział doskonale, że przecież w międzyczasie mogliśmy zamieszkać gdzie indziej, ale mimo tego wykazał samodzielność i niepotrzebnie wcześniej nie zadawał głupich pytań), to jeszcze przywiózł baterię Pilsnerów Urquelli i małych cydrów. A wiadomo, że w naszym domu każda ilość takiego zestawu jest mile widziana. 
Ponadto był przygotowany co najmniej jak do wyjazdu w jego ukochane Bieszczady nie stwarzając w związku z tym gospodarzom żadnych problemów. W plecaku były ręcznik, zmienne obuwie domowe i inne akcesoria, a oddzielnie śpiwór. Jedyną skazą, plamą był wypakowany w sporych ilościach Lech bezalkoholowy, w małych butelkach. Trzeba jednak oddać Koledze Inżynierowi, że żadnym gestem, żadną mimiką twarzy nie czynił sugestii, abym współuczestniczył w piciu tego napoju. Podział był jasny i oczywisty, i dla niego, i dla mnie.
Znalazł się nie tylko w sferze materialnej i organizacyjnej, ale również, a może przede wszystkim w sferze swojej osobowości. Jest on bowiem świetnym przykładem czarnowidztwa realistycznego i szukania dziury w całym, a jednocześnie jest bliski sarkastycznemu realizmowi i potrafi również dostrzec pozytywne strony wielu aspektów. Z wyjątkiem własnej osoby. Bo tu sam dla siebie ma niezwykłe i stałe poletko do negatywnych oczekiwań, czarnej przyszłości i Wszystko na pewno będzie do dupy! I jeśli ma się coś jemu przytrafić, to na pewno złego, bo niby dlaczego miałoby być to dobre?... To chyba wpisuje się w ogólny nurt, nie wiem, czy filozoficzny, zwany fatalizmem (Wiara w przeznaczenie, tzn. w nieuchronność przyszłości. Pogląd ten mówi, że przyszłość i wydarzenia, które dopiero się mają wydarzyć, są już ustalone przez siły wyższe i nie mogą być zmienione przez żadne działania pojedynczego człowieka lub całej ludzkości<które w najlepszym razie się w przyszłe przeznaczenie wpisują jako jego przyczyna>. Ludzkie decyzje i zamierzenia są w tym poglądzie także częścią przeznaczenia i są nieuniknione;teorie chrześcijańskie skłaniające się ku predestynacji <koncepcja religijna, według której losy człowieka są z góry określone przez wolę Boga>zostały w filozofii scholastycznej określone jako "argument lenia"). Przekładając to na ludzki język można by powiedzieć, że co by się w życiu nie zrobiło i tak ma się przejebane. I jak by się tak nad tym poważnie i dogłębnie zastanowić, trudno w tym nie widzieć sporo prawdy.
Oczywiście my takiego Kolegę Inżyniera traktujemy z sympatią, jako naszego i dobrze nam znanego. I chyba nie oczekujemy, żeby był inny. Kody dostępu do jego osobowości posiadamy od dawna, wszelkie szyfry również i trudno byłoby sobie nagle wyobrazić jego innego. Obawiam się, że byłby dla nas nie do przyjęcia, a drastyczna zmiana osobowości byłaby co najmniej podejrzana i pachniałaby jakimś podstępem lub szwindlem. Tak jest zresztą z każdym człowiekiem i jego stosunkiem do bliźniego.
Stąd od razu dobrze się poczułem i byłem na swoim, znajomym mi terenie, gdy na jego oczywiste zainteresowanie stanem mojego zdrowia, przy oglądaniu blizn po upadku ze schodów, wdzięczny za zainteresowanie, powiedziałem:
- Wyobraź sobie, że w tym jednym miejscu, w którym wbił mi się złamany zausznik, ciągle mnie boli.
usłyszałem w odpowiedzi:
- Ty lepiej idź się zbadaj i prześwietl, bo wcale bym się nie zdziwił, gdyby tam został kawałek złamanego plastiku.
Byłem mu dodatkowo wdzięczny, bo jakbym się fatalnie poczuł, gdyby mi, na przykład odpowiedział: 
- To normalne przy takim urazie w takim miejscu. - Kwestia czasu i boleć przestanie.

Do godziny 18.00 wiele nie porozmawialiśmy, bo o tej porze zaczynał się mecz Polska - Węgry. Przegraliśmy. W ten sposób odpadliśmy z mistrzostw. Przeciwnicy pokazali nam miejsce w szeregu. Ale nie miałem cienia pretensji do naszych, bo drużyna jest w trakcie budowy, a to jest proces niesamowicie złożony i wymagający czasu.
A potem cały wieczór poświęciliśmy jego oficjalnemu rozstaniu się ze swoją, byłą już żoną, Skrycie Wkurwioną. Oficjalny rozwód nastąpił 29 grudnia ubiegłego roku na podstawie zaocznego wyroku sądu.
Czy my się z tego faktu cieszymy? Otóż tak postawione pytanie jest pytaniem postawionym w sposób niezwykle głupi i niedojrzały. Ale gdyby trzeba było na nie odpowiedzieć, to powiedziałbym za siebie, że tak, że się cieszę, skoro ich małżeństwo nie funkcjonowało. I nie chodzi mi nawet o przyjęte kulturowo standardy (o uczuciach nie śmiem mówić), ale o logikę i sens. 
Co z tego, że tak uważam, skoro żal pozostał.
Oczywiście, nie wnikając w szczegóły, życie obojga nie stało się przez fakt rozwodu łatwiejsze czy prostsze, bo gdy zniknęły pewne problemy, natychmiast pojawiły się nowe, inne. Przyroda, w tym życie, nie uznają pustki. W żadnym aspekcie. Ale obojgu życzymy jak najlepiej. Żeby w tej swojej nowej, lepiej powiedzieć innej, rzeczywistości się odnaleźli i ułożyli sobie życia na nowo tak, żeby nie musieli bić się ciągle z myślami Co by było, gdyby?...albo Może trzeba było inaczej?...
 
NIEDZIELA (24.01)
No i zaraz po zwyczajowym porannym Dzień dobry Kolega Inżynier nam oznajmił z pewnym podziwem wypisanym na twarzy zmieszanym z ulgą, niedowierzaniem i sympatią.
 
- A wiecie, Berta w nocy miała nawet spore okresy niechrapania. 
Kolega Inżynier spał na "słynnym" i bezpiecznym narożniku, bo zmontowanym przeze mnie, a Bertunia tuż obok.
Przed śniadaniem, w jego trakcie i po powrocie z sympatycznego spaceru po Gruszeczkowych Lasach, kiedy my i Berta mieliśmy naturalną radochę, dominował temat odżywiania się, a konkretnie odżywiania się Kolegi Inżyniera. Waży on tyle, ile waży i chętnie by schudł jedząc nadal pieczywo, słodycze, pizze z mikrofali, makarony, itp. A tak się nie da i to staraliśmy się mu wytłumaczyć i unaocznić. Co z tego, że się pochwalił taką aplikacją, która zdaje się, że pokazuje mu BMI (Body Mass Index - Wskaźnik Masy Ciała), czyli kolejne cywilizacyjne gówno. Ponoć dzięki tej aplikacji zna w dowolnym czasie zawartość swojej tkanki tłuszczowej, masę mięśniową, zawartość wody pozakomórkowej wynikającej z obrzęków i naprawdę nie wiem, co jeszcze. Czy o to w tym wszystkim chodzi?  Zwłaszcza że wszystkiego mu przybywa, czyli że wskaźnik mu, za przeproszeniem, rośnie.
- I po co ci to?! - zapytałem zbulwersowany i zniesmaczony.
- Żeby mieć wyrzuty sumienia i się dołować. - usłyszeliśmy.
Że też większość ludzi nie potrafi normalnie żyć i funkcjonować. Mówię tu wyłącznie o sposobie odżywiania się i trybie życia. Zaraz muszą sobie coś mierzyć, brać tabletki i Bóg wie co robić, zamiast wrócić do rozumu i do pierwotnych, oczywistych zasad odżywiania się i dbania o podstawowy wysiłek fizyczny organizmu. 
Trzeba jednak powiedzieć, że Kolega Inżynier wszystkiego wysłuchiwał, nawet skrzętnie notował, więc kto wie. Prosiliśmy, żeby na dwa tygodnie zostawił tę aplikację w spokoju, przez ten czas nie jadł przynajmniej słodyczy i pieczywa i żeby potem zwyczajnie, na zwyczajnej wadze się zważył. Bo teraz to robi na jakiejś takiej z dwiema elektrodami stając na nich bosymi stopami, żeby mu, za przeproszeniem, aplikacja działała. W życiu bym na czymś takim nie stanął. Żeby mi coś zrobiła, na przykład,  nieodwracalnego z moją męskością?!...

Gdy Kolega Inżynier wyjechał, musiałem się położyć. Nie dlatego, że jego wizyta tak mnie wyczerpała, ale dlatego, że jednak trochę miałem zarwaną noc, ale przede wszystkim dlatego, że ta franca ciągle mnie nie opuszczała i organizm musiałem zregenerować.
A wieczorem odzyskałem w miarę formę i pisałem.
 
PONIEDZIAŁEK (25.01)
No i dzisiaj był taki zwykły poniedziałek.
 
Z francą w tle.
Gdy wychodziłem z Bertą na łąkę, przypałętał się wyżeł, ten zza Leniwej Rzeki. Często go widujemy na jego posesji, ale widocznie urywa się z domu i buszuje po terenie, oczywiście jak po swoim.
Bardzo pozytywny i sympatyczny typ. Tak się na spacerze zakolegował z Bertą, że o mało jej nie wykończył. Bo co to jest dla takiego wyżła zrobić w amoku trzy kółka po lesie. A Berta, jak już ruszyła swoje cielsko sprowokowana przez jego wygibusy, zaraz wymiękała ciężko dysząc. A pod koniec spaceru wymógł na mnie głośnym i basowym szczekaniem, abym mu rzucał kijka. Berta oczywiście znowu patrzyła z głębokim niezrozumieniem i zdziwieniem, co ten wyprawia.
Następnym razem chętnie bym się z nim spotkał i myślę, że mimo wszystko Berta również. Mimo wszystko, bo po powrocie, bez śniadania, zapadła w głęboki sen. 

Ponieważ Żona ciągle zmienia koncepcję malowania dołu, więc po śniadaniu musieliśmy pojechać do Powiatu. Chodzi nie tylko o to, jak i co pomalować, ale również o to, żeby jak najmniej zostało niewykorzystanej farby. Przy okazji wyboru nowych kolorów, do czego zresztą nie doszło, Żona obejrzała kafle. Bo zrobił się problem. Tych, które chcielibyśmy dokupić, a które są podstawą czterech łazienek, już nie ma w sprzedaży. A decyzje trzeba było podjąć, bo Cykliniarz Anglik zaczął się skarżyć, że za chwilę z braku materiałów nie będą mieli co robić. Do tego to doszło.
W drodze powrotnej Terenowy zaczął się dziwnie zachowywać. Najpierw go ściągało w prawą stronę, a za jakiś czas nie miał zupełnie mocy i w ogóle nie przyspieszał. My go znamy i wiemy, że potrafi robić numery z prawym przednim kołem. Tak było i tym razem. Zjechałem na pobocze i stwierdziłem, że prawa przednia felga parzy i daje się odczuć charakterystyczną woń fajczenia. A to oznaczało, że klocki hamulcowe się zacisnęły i nie odpuściły.
Bliżej nam było z powrotem do Powiatu i do Szefa Warsztatu niż do domu. Zawróciliśmy umawiając się z Cykliniarzem Anglikiem, że po nas do warsztatu przyjedzie i zawiezie nas do Wakacyjnej Wsi. 
Żadne z nas nie odważyło się siąść obok kierowcy, czyli na miejscu pasażera, bo oznaczało to w tym "angielskim" Audi, że trzeba będzie siedzieć po lewej stronie kierowcy, czyli de facto na miejscu kierowcy w normalnym samochodzie nie mając przed sobą ani kierownicy, ani pod nogami stosownych pedałów. A to nie było na nasze nerwy, stąd oboje skwapliwie siedliśmy z tyłu, który niczym się nie różnił od tych w normalnych samochodach.
Do domu dojechaliśmy szczęśliwie. Teraz wiszę już Cykliniarzowi Anglikowi 4 Pilsnery Urquelle - dwa za komputer i uruchomienie po mrozach Inteligentnego Auta i dwa za dzisiejszego Terenowego.
Terenowy został w warsztacie i czeka na swoją kolej.

Wieczorem, po kilku drewnianych akcjach i uzupełnieniu zapasu, obejrzałem mecz Polska - Niemcy. Dla nas i dla nich ostatni na tych mistrzostwach. Padł remis. Mogliśmy wygrać, ale Niemcy też mogli. Takie gadanie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił  dziesięć razy i wysłał jednego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.31.