25.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 143 dni.
WTOREK (19.04)
No i znowu dzień po publikacji.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy bez problemów połowę odcinka zaległego i dwa kolejne Designated Survivor. W trakcie oglądania zadzwonił Wielki Woźny.
- Sprawy przybrały nieciekawy obrót... - zakomunikował. - Nie będę mógł przyjechać.
Okazało się, że właśnie dostał migotania serca A z doświadczenia wiem, że to mnie będzie trzymać dwa, trzy dni.
Tedy spotkamy się tylko z Mineralogiem i jego Żoną, czyli jak miało być od samego początku, skoro we dwójkę jesteśmy głównymi organizatorami zjazdu. Sprawa sama się rozwiązała na zasadzie SAMO PRZYJDZIE!
W związku ze swoją nieobecnością Wielki Woźny telefonicznie przedyskutował wszystkie dotychczasowe aspekty, które się pojawiły, i to kilkukrotnie oraz dał wytyczne na jutrzejsze spotkanie z Panią Menadżer, też kilkukrotnie. Tak ma z charakteru oraz z wykształcenia. Nie dość że jest inżynierem chemikiem, to uzyskał tytuł naukowy doktora i aż do emerytury pełnił funkcję Dyrektora Administracyjnego naszego wydziału. Trudno więc byłoby spodziewać się po nim innej postawy.
Rano sytuacja wzięła mnie z miejsca do galopu. Zaraz po tym, gdy Żonie zrobiłem dwie Blogówki, zabrałem się do roboty. Sprzątnąłem górne mieszkanie dla gości, a zwłaszcza jednej gościny, która w przeciągu ostatniego pół roku była u nas trzy razy. Opisywałem ją być może, gdy pierwszy raz była z mężem, z trzema synami i psem. Drugi raz była w tym samym zestawieniu i dostawała małpiego rozumu, jak to kobieta, gdy widziała, jak jej dzieci i pies są szczęśliwe w Wakacyjnej Wsi. A mąż? Nie wiem, może był brany pod uwagę.
Trzeci raz była z matką, której ponoć wszystko się podobało. A zwłaszcza gospodarze. A dzisiaj miała być z całą rodziną, bez psa.
Potem zabrałem się za nasz dół. Wypadało go ogarnąć w sytuacji, kiedy miał tam nocować Mineralog ze swoją żoną.
O 13.00 byliśmy w Powiecie u Discopolowca. Dłużej nie ma się co czaić. W listopadzie tamtego roku wystawiliśmy próbnie, o tak, na rybkę, Wakacyjną Wieś na sprzedaż, z czym liczyliśmy się od dawna przewidując, że być może będziemy tu żyć, bez specjalnej udręki, ad usrantem mortam, chociaż Wakacyjna Wieś nie była tym, co by nam obojgu grało w sercach w 100%, zwłaszcza uzyskawszy wiek jaki mamy i adekwatne do niego doświadczenia. Jak mówiła Żona od samego początku Wakacyjna Wieś to taki eksperyment, chociaż od siebie dodam, że trzeba było zapierdalać, jak wszędzie. Tak samo, jak w Biszkopciku, Naszej Wsi, Dzikości Serca i właśnie tutaj. Wyjątkiem było Nasze Miasteczko, gdzie zapierdalać nie było przy czym, z wyjątkiem oczywiście przeprowadzki.
Tak więc u DiscoPolowca została podpisana przedwstępna umowa sprzedaży Wakacyjnej Wsi. A zadatek wiążący obie strony, zwłaszcza kupującą, wpłynął kilka dni temu. Termin wiążący obie strony - 31. sierpnia tego roku.
Kupująca rodzina, bez psa, przyjechała punktualnie o 13.00. Ze Szczecina. Chcą zmienić całkowicie swoje życie, czemu się nie dziwimy wiedząc jakim gównem się obecnie zajmują, zwłaszcza ona. Wiek jest idealny do zmian (ona 42/43 lata, on o 2 więcej) i doświadczenie życia duże i świadomość pewnych bezsensowności również.
Po wszystkim oni pojechali oglądać przedszkola, a my do domu.
Tuż przed 15.00 przyjechali Mineralog z żoną. Taka wizyta i znajomość od 50. lat zawsze jest wielką niewiadomą. Bo jeśli nie jest ona stała, często powtarzająca się, raczej sporadyczna, oparta na młodzieńczych latach, to jest duże ryzyko, że może nie wypalić. Z początku wydawało się, że może być ciężko, bo przecież jednak się nie znaliśmy, ale potem się rozkręciło. To nie była para, jakich kilka znamy, przy której wszystko się samo toczy, bez żadnego wysiłku z naszej strony i z drugiej, mniemam, również, ale taka, przy której trzeba go trochę włożyć, jak również starań. Nie ma więc lekkości.
Ale okazało się, że oni w życiu(!) się nie zaszczepią, a to był już duży plus, a poza tym sprawy chemiczne, jak również związane z wiekiem, załatwiły nasze obawy.
Po krótkiej odsapce razem pojechaliśmy do Rybnej Wsi na rybny obiad, a po powrocie do domu na godzinę musieliśmy ich opuścić. Trzeba było spotkać się ze Szczecinem i podsumować dzisiejsze wydarzenie. Trzeba powiedzieć, że młodzi się znaleźli. Zaserwowali wina, kawę i świąteczne mazurki, różnego typu, upieczone przez świekrę i teściową (obie tych samych imion), że trudno było sobie odmówić.
Gdy wróciliśmy, długo jeszcze rozmawialiśmy z Mineralogiem i jego żoną, na tyle, że spać poszliśmy o 23.00. A to dla nas pora zabójcza.
ŚRODA (20.04)
No i oczywiście źle spałem.
Bo pierwsze pół nocy drapało mnie w gardle po mazurkach od Szczecina, kawy późno wypitej i wina. Kaszlałem.
Jakoś się zwlokłem, bo przecież na dole byli goście, a gość swoje prawa ma.
Prowadziliśmy poranne gadki przy herbatach (dla nich) i Blogówkach (dla nas). Na to przyszedł Szczecin, żeby również załapać się na Blogówki, bo w ciągu tych kilku wizyt u nas zawsze im serwowałem i zapałali doń miłością.
Szczecin nie zabawił długo, ale przy pożegnaniach życzyliśmy sobie nawzajem szczęścia. Bo ich szczęście jest naszym. Sytuacja jest "prosta". Oni muszą sprzedać swoją nieruchomość, żeby móc kupić od nas Wakacyjną Wieś, żebyśmy my wtedy mogli kupić Uzdrowisko, żeby Uzdrowisko mogło kupić nieruchomość w Metropolii. Taki swoisty łańcuch pokarmowy. W najlepszej sytuacji jest Uzdrowisko, które w razie jego przerwania zyskałoby zadatek od nas, ten uzyskany od Szczecina. Ale straciłoby czas, w tym przypadku niezwykle cenny, bo sprzedającymi jest para osiemdziesięciolatków, którzy w sile wieku, ale już z różnymi dolegliwościami zdrowotnymi chce się przenieść do Metropolii, żeby zamieszkać obok córki. My zadatku nie stracilibyśmy, bo go, zresztą w tej samej kwocie, tylko przerzuciliśmy, ale stracilibyśmy czas, jakieś pieniądze związane z kulawym wtedy sezonem i nasze oczekiwania. Szczecin straciłby najwięcej, bo zadatek, czas i swoje skomplikowane plany związane z dziećmi i ich przedszkolami i szkołami w Pięknej Dolinie.
W tym łańcuchu oczywiście nie wiadomo, co jest przed Szczecinem, no i tak to się toczy. A wszystko ma się zamknąć do końca sierpnia tego roku. Jesteśmy pełni obaw i niepewności, ale wierzymy, że wszystko dobrze się potoczy. Że znajdzie się jeden drobny kamyczek, który usunięty z góry, nomen omen, spraw uruchomi lawinę.
O 12.00 byliśmy już we czworo, Mineralog z żoną i ja z Żoną, w Rybnej Wsi na spotkaniu z Panią Menadżer. Spotkanie było bardzo miłe i konstruktywne. Omówiliśmy przy kawach i herbatach wszelkie nasze oczekiwania i możności ze strony Pani Menadżer, obejrzeliśmy ośrodek, a przede wszystkim ustaliliśmy termin zjazdu na 12-14 (wt-czw) września 2023 roku. Z tym terminem poszliśmy do odległej o 50 m agroturystyki, która będzie nas wspierać na zjeździe w kwestiach noclegowych.
Pani Menadżer przyśle nam w przyszłym tygodniu wstępną wycenę oraz wykaz wszystkich pokoi, abyśmy byli zorientowani w możliwościach rozlokowania naszych koleżanek i kolegów Żeby ułatwić organizatorom życie. Mówiąc to uśmiechnęła się znacząco, bo chociaż młoda wyraźnie już z niejednego pieca chleb jadła i zdawała sobie sprawę, że przy rozlokowywaniu gości do poszczególnych pokoi będą ciężkie jaja.
- Sugeruję nie pytać, kto z kim chce być w pokoju... znowu się uśmiechnęła znacząco i znacząco, zawiesiwszy głos, spojrzała na nas.
Gdy wróciliśmy do Domu Dziwa, jeszcze raz przy herbacie omówiliśmy kwestie zjazdu w kontekście uzyskanych informacji. A potem nasi goście wyjechali.
Kończyliśmy dzień otumanieni.
- W tym wieku masz prawo się tak czuć. - skomentowała Teściowa, gdy zadzwoniła i dowiedziała się mniej więcej co u nas.
- W tym wieku nie mam prawa tak się czuć!... - zripostowałem oburzony, co ją ubawiło.
Musieliśmy ogarnąć dom po wizycie gości - zmywarka i pralka poszły w ruch, a my przygotowywaliśmy się mentalnie i papierowo do jutrzejszego wyjazdu do Metropolii.
W łóżku wylądowaliśmy już o 19.00. Obejrzeliśmy nawet 2 odcinki Designated Survivor. Bez problemów, ale było widać, że trzeci wzbudziłby w nas protest organizmów.
CZWARTEK (21.04)
No i źle spałem. Drugą noc.
Śniło mi się, że byłem prezydentem Stanów Zjednoczonych i że utraciłem Żonę. Przechodziłem przez jakąś salę z kolumnami, za mną szli dwaj ochroniarze. Rozmawiałem głośno z Żoną i w jej imieniu sobie odpowiadałem nie dopuszczając do siebie faktu, że jej nie ma i już nigdy nie będzie.
Potem weszliśmy "z Żoną" w długi krużganek z kolumnami i "rozmawialiśmy i wspominaliśmy", jak tędy oboje lubimy chodzić. Krużganek się kończył, za nim pod kątem 90 st. zaczynał się drugi. Otworzyłem do niego dwa skrzydła olbrzymich drzwi i w tym momencie dopuściłem do siebie fakt, że Żonę utraciłem. Zacząłem wyć jak zwierzę i padłem na kolana na kamienną posadzkę. Dwaj ochroniarze starali się mnie podnieść ujmując pod ramiona, a ja wisiałem bezwładnie i ciągle wyłem.
Żona wybudziła mnie z tego okropnego snu, ale budząc się zdążyłem usłyszeć, jak wyję na jawie. Potem bałem się ponownie usnąć i w półśnie czuwałem i pilnowałem, aby ten okropny sen nie wrócił.
Rano opowiedziałem Żonie.
- Przestaniemy ten serial oglądać! - zaprotestowała.
W ostatnim oglądanym odcinku prezydent właśnie żonę utracił, a sceny z niego przeniosły się wprost do mojego mózgu i stworzyły makabrę.
Po I Posiłku wyjechaliśmy do Metropolii. Zrobiliśmy to na tyle wcześnie, że spokojnie mogliśmy zahaczyć o Nie Nasze Mieszkanie. Wizyta była krótka, ale bardzo istotna.
Przede wszystkim odzyskałem moją zimową kurtkę, którą za ostatnim naszym pobytem (miesiąc temu?) nieopatrznie zostawiłem. Oczywiście wszystko przez te marcowo-kwietniowe figle pogodowe, kiedy raz jest wiosennie, a raz zimowo. Musiałem trafić na okres wiosenny, więc nie była mi ona w głowie. Coś jak z parasolem, który jest zapominany i porzucany w różnych miejscach, gdy już przestało padać. Przez ten okres, w porach zimowych, musiałem się nieźle gimnastykować, żeby coś ciepłego na siebie włożyć i czasami zestaw ubraniowy zewnętrzny bywał kontrowersyjny. Starałem się w cieplejszych momentach go unikać na korzyść lekkiego zmarznięcia.
Istotniejszym zaś celem naszej wizyty było przetrzepanie szafy w poszukiwaniu miejskich, wizytowych części ubrań, które zostawiliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu jako nadających się wyłącznie do pokazywania w Metropolii, a nie przecież w Wakacyjnej Wsi, a nawet nie w Powiecie. A wszystko przez czekający nas ślub i wesele Heli i Paradoxa.
Żona wykopała z szafy garść sukienek, buty i jakieś drobiazgi, ja zaś marynarkę, koszulę i spodnie wraz z paskiem, które były kupione w Naszym Miasteczku na okoliczność mojego służbowego wyjazdu do Stolicy i które były chyba noszone właśnie ten raz jeden. A że w międzyczasie sensownie schudłem, wszystko teraz leżało na mnie idealnie. Powstaje więc pytanie: To jak leżało wówczas? O te 10 kg więcej?!
Mnie trzeba będzie kupić jeszcze jedną koszulę na zmianę oraz buty, a Żonie to nie wiem, bo ona w takich przypadkach ma bardzo minimalistyczne koncepcje i już bez wiejskiego obciachu będzie się można zaprezentować.
U notariuszki stawiliśmy się o 13.00. Z drugiej strony byli oboje Osiemdziesięciolatkowie, ich córka oraz Pani z Metropolii. Pani notariusz była sympatyczna i nienadęta, zwyczajna i umiała stworzyć niestresującą atmosferę, co prawda nie taką, jak DiscoPolowiec, bo tego chyba nikt nie przebije, ale było miło i profesjonalnie.
Podpisaliśmy przedwstępną umowę kupna Uzdrowiska. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinniśmy się w nim znaleźć pod koniec sierpnia.
Z Osiemdziesięciolatkami umówiliśmy się na wizytę u nich w II połowie maja.
- Może towarzysko napilibyśmy się jakiejś lampki wina ? - zapytałem ostrożnie nie znając zupełnie ich preferencji i możliwości.
- Coś się zawsze znajdzie... - Osiemdziesięciolatek odpowiedział z tajemniczym i obiecującym uśmiechem. Jakby tylko czekał na okazję i pretekst.
W domu podsumowaliśmy nasze dokonania i sytuację. I wreszcie otworzyliśmy szampana. Pierwsza okazja na jego rozprawiczenie pojawiła się, gdy Nowy Fachowiec i Puma skończyli swoją pracę na zaplanowanym przez nas etapie i mogliśmy się sprowadzić na dół korzystając z dobrodziejstw kuchennego zlewu. Wydawało nam się wtedy, że budowlany los przychylił nam nieba. Ale to jednak na wypicie szampana okazało się być marnym pretekstem. To samo w chwili podpisania przedwstępnej umowy sprzedaży Pół-Kamieniczki. Nadal nie grało nam w sercach. Dopiero dzisiaj po podpisaniu przedwstępnej umowy kupna Uzdrowiska, a wcześniej ostatecznej umowy sprzedaży Pół-Kamieniczki szampanowe puzzle zaskoczyły we właściwe miejsca.
Żona za tym trunkiem nie przepada, więc co było robić. Praktycznie sam musiałem wypić całą butelkę.
Nigdy bym nie pomyślał, że dla ochłody rozgorączkowanej głowy będę rąbał drewno delektując się szampanem.
Cały wieczór przeżywaliśmy to, co się stało, bo ciągle nie wierzyliśmy. Ostatnie dni były po prostu niewiarygodne. Wszystko załatwiane na styk, z minutową i złotówkową precyzją niczym jakaś wojskowa operacja.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Designated Survivor. Doszliśmy do wniosku, że trochę robi się z tego telenowela. Taka amerykańska, łzawa. Bo pierwsza część serialu była znacznie lepsza. Można by powiedzieć, bez zarzutu.
PIĄTEK (22.04)
No i udało mi się trochę odespać dwie poprzednie złe noce.
Po dziewięciu godzinach dobrego snu przed 06.00 przestawiłem smartfona na 07.00. Gdy ponownie zadzwonił, spałbym jeszcze, Bóg wie ile. Żona musiała to wyczuć, bo zaproponowała, że ona wstanie, a ja żebym jeszcze sobie pospał. Gdyby to była niedziela, poszedłbym na ten układ bez wahania. Albo gdyby to miał być dzień, w którym nikt absolutnie niczego by od nas nie chciał, albo lepiej, żebyśmy my niczego nie chcieli.
A niestety chcieliśmy - pojechać do Sąsiadów i przekazać protokolarnie mieszkanie w Pół-Kamieniczce. I ta świadomość wyleczyła moją poranną psychikę ze skłonności do snu.
I Posiłek w moim wydaniu był ciągle świąteczny. Starałem się wyjeść zapasy, ale już bardzo delikatnie, żeby ulżyć żołądkowi znękanemu obżarstwem ostatnich dni. Żona zaś przeszła już w standardowy tryb, czyli zadowoliła się jajkami na miękko.
W Powiecie zrobiliśmy zakupy - pierwszy etap, taki dla Sąsiadów, by zaraz potem do nich pojechać. A u nich niespodzianka - jaja i masło podrożały o 20%. Trudno było się dziwić patrząc na naszą globalną sytuację gospodarczą. I tak długo ceny trzymali w ryzach.
Gdy wróciliśmy do Powiatu, zrobiliśmy zakupy dla nas, a potem pojechaliśmy na doroczny rejestracyjny przegląd Inteligentnego Auta. Nikogo oprócz nas nie było, a wszystko razem trwało raptem 15 minut. Takie uroki Powiatu. Dodatkowo miło i sympatycznie z prezentem w postaci letniego płynu do spryskiwaczy.
O 17.00 byliśmy w Pół-Kamieniczce. Przekazanie mieszkania w zasadzie nie nastąpiło. Nowy właściciel dostał tylko od nas drugi komplet kluczy i nie robił żadnych problemów z terminem.
- Macie państwo czas, możecie spokojnie się zastanowić, co chcecie zabrać. - Mnie się nie spieszy, bo po zastanowieniu się z żoną postanowiliśmy mieszkanie sprzedać. - Myślę, że na nim nie stracę.
My też tak myśleliśmy patrząc na to, co dzieje się na rynku i jaki potencjał ma Pół-Kamieniczka.
Umówiliśmy się, że ja będę spokojne pakował wszystkie rzeczy, demontował szafę i łóżko i całość zabiorę po majowym weekendzie. Wtedy dopiero protokolarnie spiszemy liczniki i będzie fertig.
Wieczorem obejrzałem ćwierćfinał ze Stuttgartu - Iga Świątek kontra Emma Raducanu. Brytyjka, jak przekazują media (ojciec Rumun, matka Chinka) nieźle się Idze postawiła, ale i tak przegrała 0:2 (4:6, 4:6).
Wieczorem, dopiero gdy Żona poszła na górę do sypialni, mogłem swobodnie i zbrodniczo przygotować dwie pułapki na myszy. Nie mogę opisywać szczegółów (metoda, sposób ustawienia, itd.), bo Żona czyta i wiem, co mogłoby być. Kupiłem je dzisiaj w Powiecie. Ciągle nie mogę zrozumieć, gdzie podziały się poprzednie i jeszcze poprzednie i podejrzewam, że w tym sprytnym procederze macza palce właśnie ona. Bo, gdy się wybierałem do sklepu, Żona została w Inteligentnym Aucie prosząc mnie tylko zasmucona i zrezygnowana A mógłbyś kupić żywołapkę?
Mógłbym, ale nie było, bo Powiat to nie żadne Towarzystwo Ochrony Zwierząt. Gdyby taki mieszkaniec jeden z drugim kupował tego typu wynalazki, to wieść o dziwie i o nim rozniosłaby się w trymiga i zaraz pokazywano by go sobie palcami. Poza tym dla wszystkich byłoby jasne, że łapie w ten sposób myszy nie po to, żeby potem bawić się w przemyślne morderstwa, tylko żeby podrzucać je sąsiadom. I tu tolerancja skończyłaby się błyskawicznie.
Naszą mysz tolerowałem dość długo. Widziałem ją kilka razy, jak z ukrycia na mnie łypała i przy każdym moim ruchu błyskawicznie zmykała. Tolerowałem jej panoszenie się w spiżarni, różne hałasy, jej bobki i mysi smród, ale przyszła kryska na matyska. Wykopała sobie grób w momencie przerwania torby z jedzeniem Berty, a przede wszystkim, gdy przy zmywarce ujrzałem kuleczki styropianu żmudnie i pieczołowicie wydłubywane przez tego gryzonia.
SOBOTA (23.04)
No i rano zrobiłem porządek z myszą.
Od razu zakomunikowałem o tym Żonie, żeby wiedziała, bo na przykład zostawiła mi w spiżarni resztki mazurka, więc się obawiałem, że mysz się do niej przykolegowała. Ale Żona talerz przykryła szczelnie ciężką miską, więc rano do kawki jadłem bez obaw.
- Ale nie będziesz mi nic więcej opowiadał?...
Więc na blogu też wiele nie opiszę, bo Żona czyta.
Bardzo szybko mnie pokarało, bo przy kawce zżarłem całego mazurka, chociaż Żona sensownie proponowała, żeby tak dużą ilość podzielić na dwie porcje. Rozum podpowiadał mi to samo, ale łakomstwo było przeciwnego zdania. Stąd niedługo potem zaczęło mnie mdlić i było mi niedobrze.
Uratował mnie spacer do lasu, który zaproponowała Żona. Tym razem poszliśmy w inne tereny Gruszeczkowych Lasów, bo zaparliśmy się, żeby odnaleźć leśne jeziorko. Było nam wstyd przed gośćmi, którzy zachwyceni opowiadali nam o nim, a przede wszystkim przed Lekarką i Justusem Wspaniałym, którzy co i rusz tam bywali.
Jeziorko odnaleźliśmy. Otoczone lasem, z piaszczystą plażą i z czyściutką wodą. Słońce świeciło, więc nie było cudu i musiałem się uwalić przy brzegu na ciepłym mchu. Leżałem i zasypiałem. Żona zaś z Bertą łaziły wokół, obie mocno zajęte - Berta wywąchiwała, Żona robiła zdjęcia.
A potem kawałek dalej po lewej stronie drogi mieliśmy wyłącznie las brzozowy, a po jej prawej sosnowy. Jak by się drzewka umówiły. Cudnie.
Późnym popołudniem obejrzałem półfinał Igi Świątek z Ludmiłą Samsonową (Ruska). Przez ponad 3 godziny drżałem, bo mecz był niezwykle ciężki. Pierwszego seta Ruska wygrała tie-breakiem, ale dwa kolejne już Świątek i cały mecz 2:1. Już dawno Iga nie miała tak trudnej przeprawy, ale jak mówią Prawdziwego mistrza poznaje się po tym, jak sobie radzi w trudnych dla siebie momentach.
O podtekstach tego meczu nie muszę pisać.
Wieczorem oglądaliśmy Designated Survivor. Daleko nie zajechaliśmy. W połowie drugiego odcinka usłyszałem głębszy oddech Żony i delikatne chrapnięcie. I to byłoby na tyle.
NIEDZIELA (24.04)
No i od rana wybierałem się do Bratanicy.
W końcu miałem być w miasteczku, małym bo małym, ale zawsze i wśród ludzi. Trzeba więc było trzymać fason. Myślałem, żeby zabrać ze sobą laptopa, ruter i ładowarkę i tam na miejscu podglądać finał z Igą Świątek, ale ostatecznie zrezygnowałem. Bo nie miałbym satysfakcji ani z meczu, ani z imprezy poświęconej trzeciej rocznicy urodzin synka Bratanicy. Umówiłem się z Żoną, że jeśli się uda, to przy zachowaniu przede mną w tajemnicy wyniku meczu rozgrywanego o 13.00, gdy wrócę, obejrzę sobie na canal+sport powtórkę.
Na miejscu, po prawie dwóch godzinach jazdy (108 km - proszę, co zrobiły nowe przepisy; wcześniej tę odległość pokonywałem w godzinę czterdzieści) byłem pierwszy, o 13.00, i każdym kolejnym przychodzącym gościom zabraniałem mówienia czegokolwiek o interesującym mnie meczu, gdyby przypadkiem natknęli się na jakieś szczegóły w swoich smartfonach. Ale dla nich na szczęście tenis nie istniał, nie wiedzieli o czym mówię, więc sportowo spotkanie zdominowała piłka nożna i siatkówka. Byłem więc spokojny.
Zestaw gości był standardowy - rodzina ze strony Siatkarza (przypomnę - partner Bratanicy), a z drugiej Brat, ja i Ojczym. Różnica w stosunku do ubiegłego roku była taka, że zabrakło Szwagierki (była żona Brata) oraz Partnerki Brata, z którą on był się rozstał.
Można by powiedzieć, że spotkanie było kalką tego sprzed roku. Ten sam zestaw cateringowego menu (nie żebym miał coś przeciwko), kolejny mój mecz z Bratanicą wygrany przeze mnie trzeci raz z rzędu, tym razem 3:1 (do trzech zwycięstw), moje monologi przy absolutnej ciszy przy stole na temat szkodliwości jakiejkolwiek religii, braku Boga, itd., Brat absorbujący sąsiadów swoim powtarzaniem różnych kwestii rosnącym w miarę wypitej wódki (rozumiałem go doskonale, bo musiał odreagować) oraz standardowe rozmowy w podgrupach. Nawet, jak w tamtym roku, się zważyłem i odetchnąłem z ulgą, bo myślałem, że niepotrzebnie po orzeszkach i po świętach przytyłem 2 kg. Ale nie, waga jest w akceptowalnej normie - 71,5 kg. Brawo ja!
Spotkanie odbyło się więc w znanej mi aurze i dobrze się z tym czułem. Bo tak miało być i tego oczekiwałem i na to liczyłem.
W drodze powrotnej co pół godziny telefonicznie konferowałem z Żoną. Szukała powtórki meczu, ale chyba było jeszcze na nią za wcześnie. Ostatni już raz sprawdziła, gdy po mojej relacji z rodzinnego spotkania mieliśmy zamiar kłaść się do łóżka. Nadal nic. Umówiliśmy się więc, że jutro rano nie otworzę laptopa na niczym innym, jak tylko na bloggerze, żeby mi przypadkiem w oczy nie wpadła informacja o wyniku albo jakakolwiek sugestia, a gdy Żona wstanie, najpierw ona będzie wszystko ostrożnie i z kamienną twarzą sprawdzać.
Zadowoleni pozwoliliśmy sobie na dokończenie połowy wczorajszego odcinka Designated Survivor i tylko jeszcze na jeden kolejny. Bo bez przesady.
PONIEDZIAŁEK (25.04)
No i rano wszystko zagrało jak w wojskowej operacji.
Po swoim 2K+2M i po moim porannym pisaniu Żona odpaliła swojego laptopa i za chwilę z uśmiechem i szeptem zakomunikowała:
- Jest!
To się dopiero zdenerwowałem, mimo że przecież finał Iga Świątek - Aryna Sabalenka (też Ruska, ale z Białorusi) rozegrał się wczoraj.
Oglądając powtórkę (Proszę państwa, jest niedziela, punktualnie godzina 13.00) miałem kilka handicapów. Po pierwsze mogłem sobie swobodnie dane akcje odtwarzać wielokrotnie. Po drugie od razu spojrzałem na sumaryczny czas transmisji - troszkę ponad dwie godziny. To jeszcze nic nie znaczyło. Ale gdy Iga wygrała pierwszego seta 6:2, uruchomiłem myślenie na bazie czasu transmisji, który upłynął i czasu, który pozostał. A z nich nie za bardzo wynikało, że będą jeszcze dwa sety, co by mogło sugerować, że Iga przegra 1:2. Bo przecież gdzieś jeszcze trzeba było zmieścić ceremonię zakończenia, gadki i wręczenie nagród. A skoro tak, Iga musiała wygrać również drugiego seta. I tak się stało. Rozjechała Ruską również 6:2. Wchodziłem w dzień w świetnym nastroju i wreszcie mogłem uprawiać onan - czytanie wszystkiego, co się tylko dało o meczu i o sprawach innych, czyli tenisowy włos mogłem z upodobaniem dzielić na 16!
Reszta dnia upłynęła na pisaniu z drobnymi przerwami na rąbanie drewna i krótką drzemkę.
Dzisiaj Syn przysłał smsa pytając Co z tym majem? Chwilę wcześniej rozmawiałem o tym z Żoną wstępnie planując ten miesiąc. Bo w najbliższą sobotę mają do nas wpaść Gruzin z Gruzinką oraz Lekarka z Justusem Wspaniałym, więc 1. maja, w niedzielę, trzeba będzie dochodzić do siebie. 3. maja mają przyjechać Farmaceutka i Kolega Współpracownik, w jakąś niedzielę/poniedziałek chciałby przyjechać Brat, poza tym czeka nas wyjazd do Uzdrowiska, a w ostatni weekend wesele. Do tego trzeba dodać gości turystycznych i pakowanie Pół-Kamieniczki. A przyroda też swoje zrobi i się rozbucha, więc trzeba będzie dać odpór temu majowemu rozpasaniu. O codziennych, zwykłych sprawach, nie wspominam.
Maj więc zapowiada się interesująco. Dobrze, że już jestem na całkowitej emeryturze.
Jutro będę się umawiał z Synową. Tak zasugerował Syn.
Dzisiaj odezwał się Po Morzach Pływający. Kiedy to było ostatnim razem? Nie pamiętam.
Cześć
Czytam Emeryta, ale nie mam energii komentować. Trudny kontrakt który wysysa ze mnie wszystkie witalne siły. Odliczam dni pozostałe do końca. Zostało 14 dni włącznie z dzisiejszym.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Czytam Emeryta, ale nie mam energii komentować. Trudny kontrakt który wysysa ze mnie wszystkie witalne siły. Odliczam dni pozostałe do końca. Zostało 14 dni włącznie z dzisiejszym.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Od razu mu współczułem i jutro do niego napiszę bezpośrednio.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała we wtorek serią trzech ciągów, co spowodowało, że z latarką podszedłem do płotu, przy którym stała. Oczywiście będąc z nią po nocy na spacerze niczego nie zauważyłem. Ale zyskała wiele, bo wszystkie okoliczne burki z każdej posesji aż po Piękne Miasteczko włącznie w ułamku sekundy, na trzy cztery, wydarły się histerycznie. Trudno żeby nie, bo sam bym się wydarł słysząc jej niski lampucerowaty przeciągły szczek. I to trzy razy. Dziewczyna wyraźnie się w swojej pieskości (psiowatości?) wyrabia.
Godzina publikacji 21.45.
I cytat tygodnia:
Wybaczenie nie zmienia przeszłości, ale ma zdecydowany wpływ na przyszłość. - Paul Boese (1923-1976), author of the popular "Forgiveness" quote, was a businessman and lifelong resident of Kansas.