02.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 150 dni.
WTOREK (26.04)
No i mysz (myszy?) zrobiła mnie w balona.
Rano, gdy wstałem, stwierdziłem, że z jednej pułapki zniknął boczuś, ale sama pułapka zadziałała. Jednak myszy ani widu, ani słychu. Taka cholera sprytna. Zaś druga pułapka była zupełnie nieruszona. Bo po co, skoro najadła się ona boczkiem z pierwszej?
Gdy Żona zeszła na dół, z zaaferowaniem mnie poinformowała:
- Wiesz, gdy wychodziłam z łazienki wprost spod nóg zerwała się mysz!... - Aż się przestraszyłam! - Uciekła pod barek, ale tam nie zaglądałam.
Jak ta cholera dostała się tam na górę? Na pewno nie po schodach, bo stopień wystaje poza jego pionową ściankę i mysz nie byłaby tego w stanie pokonać. Może są dwie i mnie osaczają. Ale nie ze mną te numery, Brunner (w rzeczywistości Takie sztuczki nie ze mną, Brunner...). Na noc założę zamiast boczusia serek kozi i zobaczymy, kto będzie górą. Jedną pułapkę ustawię na górze, pod barkiem, drugą na dole, w spiżarni.
Po I Posiłku pojechaliśmy prosto do Sąsiedniego Powiatu. Postanowiliśmy spróbować kupić dla mnie na wesele koszulę i sztyblety przewidując w tym względzie duże problemy lub niemożności oraz wiktuały na zbliżające się sobotnie spotkanie (Żona zakazała mi używania sformułowania "impreza", bo źle się jej kojarzy).
Spożywcze zakupy ogarnęliśmy błyskawicznie i zajechaliśmy pod Deichmanna. Oczywiście sztybletów nie było.
- Teraz jest oferta wiosenna, a sztyblety pojawią się jesienią. - pani sprzedawczyni odpowiedziała na moje pytanie lekko oburzona i urażona moją niewiedzą.
To spuściłem z tonu i zacząłem przymierzać półbuty. Żona wynajdywała fajne w kroju i kolorystyce, a ja przymierzałem. Wreszcie natrafiliśmy na takie, które byśmy kupili. Co z tego, skoro, gdy zacząłem w nich chodzić, okazało się, że z butów wyskakiwały moje pięty, chociaż numer był idealny i wszystko poza tym grało. Więc trochę do dupy, zwłaszcza w czasie tańców na weselu. Albo buty były felerne, albo moje pięty.
Pojechaliśmy do sąsiedniopowiatowej galerii, do CCC.
- Czy macie państwo męskie sztyblety? - zapytałem pani, która od razu mi się nie spodobała.
- Sztyblety czy mokasyny? - pani wyraźnie patrzyła na moje siwe włosy dając mi wyraźnie do zrozumienia, że nie wiem, o czym mówię.
- Sztyblety! - odparłem twardo patrząc na panią ze wzrastającą pogardą. Mogłaby chociaż wykonać tyle wysiłku, żeby spojrzeć na moje buty, które stanowiły kwintesencję sztybletów. Zamiast tego musiałem wysłuchać kolejnej śpiewki o sprzedaży sezonowej.
Nic mi się już w CCC nie podobało, bo takiego nietaktownego traktowania i tak w pysk to nie dostałem nigdy, a przynajmniej od sprzedawczyni.
- Ona jest usadowiona w schematach. - Żona próbowała trochę ją bronić i
tłumaczyć, gdy oburzony natychmiast opuszczałem galerię. - Taki pan, jak
ty - starała się wysławiać ostrożnie - wiosną nosi mokasyny. - Lekkie,
wygodne... - Sztyblety? - Kto to widział?! - Ale faktycznie, odnieść
sztyblety do mokasynów, to gruba przesada. - Żona przestała jej bronić
widząc, że tylko takim wyjaśnianiem dokłada mi do pieca i że zaczynam
używać brzydkich słów.
Odechciało mi się zakupów.
Poszliśmy do Rynku do Meksykańskiej. Żona mnie zaprosiła jeszcze przed wyjazdem z domu. Oprócz oczywistej przyjemności pobyt w restauracji miał być takim podsumowaniem naszych zakupów, ucieczką od lodów w Kawiarni W Której Rodzą Się Pomysły, zwolnieniem nas od konieczności rozpalania po południu w kuchni, żeby ugotować strawę na II Posiłek, sumarycznie relaksem. Zwłaszcza w kontekście zerowych zakupów, bo po sztybletach na koszule to już mi się nie chciało spoglądać. Zgodnie bowiem z prawem serii obawiałem się kolejnego otrzymania w pysk. Już sobie wyobrażałem zdziwioną minę pani, gdyby usłyszała z moich ust, że poszukuję koszuli taliowanej (dobrze, że nie nazwali ten typ "kibiciowej", bo na pewno bym nie kupił) i doszukiwania się w jej twarzy ledwo skrywanego W tym wieku taliowana?! - Kto to widział?!. A do taliowanej mam pełne prawo, chociaż sama nazwa źle mi się kojarzy. Bo talię ma kobieta, ale żeby prawdziwy mężczyzna? Chyba po schudnięciu 10. kg talia (tfu, tfu!) się u mnie pojawiła. Może lepiej powiedzieć nieduże zwężenie nad biodrami ?
Tak czy owak w Meksykańskiej pobyt zapowiadał się relaksacyjnie mimo mojej lekko skwaszonej miny. Już na chodniku przed restauracją ujrzeliśmy charakterystyczną niską postać w jeszcze bardziej charakterystycznej czapeczce. Meksykanin stał z żoną, Polką, i oboje się mocno zdziwili, gdy nas ujrzeli. Chyba zdążyli sobie zakodować, że jesteśmy ich częstymi gośćmi, stąd zdziwienie. Bo żeby przychodzić do restauracji, we wtorek, kiedy od jej zarania jest ona nieczynna tak, jak również w poniedziałki? To nas zaskoczyło, a zwłaszcza mnie. Zapomniałem języka w gębie i z tego wszystkiego, z tego dennego prawa serii, zapomniałem zapytać Meksykanina, komu będzie kibicował w pierwszym meczu naszej grupy (Meksyk - Polska) na Mistrzostwach Świata w Katarze.
Tego, jak na mnie, było za wiele. Natychmiast wyjechaliśmy z Sąsiedniego Powiatu.
Wracaliśmy na tarczy, według mnie, z bagażem pozytywnych doświadczeń, według Żony. Ta różnica zdań na krótko skisiła atmosferę w Inteligentnym Aucie, ale po wizycie w zaproponowanej przez Żonę restauracji, jak ręką odjął.
Przejeżdżaliśmy koło niej, znajdującej się w siedzibie jednej z trzech gmin Powiatu, dziesiątki razy ze słowami Trzeba tu wreszcie zajrzeć. I tak minęło z 6 -7 lat. W końcu ten moment nadszedł na mojej buddystycznej zasadzie SAMO PRZYJDZIE.
Byliśmy tam raz, gdy polecił ją nam w Szkole nasz młody pracownik, rodem właśnie z tej miejscowości mówiąc, że prowadzi ją jego kuzyn z żoną. Wtedy nie odnieśliśmy specjalnych wrażeń, ale jednak istotny był brak negatywnych.
A dzisiaj było super. Niewielu gości, bezpośredni kontakt z właścicielami, a to jest rzecz nie do przecenienia. No i menu, którego byliśmy bardzo ciekawi. Żona zamówiła pstrąga w maśle i czosnku z kiszoną kapustą, której kwach był umiejętnie złamany marchewką. Ja zaś karpia w sosie porowym z pieczonymi (niespalonymi i niewysuszonymi) ćwiartkami ziemniaka i surówkę z białej kapusty. Wszystko pyszne, bez zarzutu. Żona od razu też zamówiła świetne wino z czarnej porzeczki z winnic z okolic Konina, a potem do espresso jeszcze jedną lampkę. A to coś o nim świadczyło. Ja zadowoliłem się standardowo czarną americano i dwiema gałkami lodów waniliowych z owocami. Co to były za lody! Domowe, esencjonalne, według słów właściciela, z pobliskiej wytwórni, o której nie mieliśmy zielonego pojęcia.
Postanowiliśmy zaciągnąć tam Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Może być to trudne, bo jak przyjeżdża Lekarka, to odwiedzają tylko gospodę w Rybnej Wsi. Tak się zafiksowali, mimo że w trakcie wielu miesięcy podsuwaliśmy im inne możliwości, w jakie bogata jest Piękna Dolina.
Przed spaniem przygotowałem precyzyjnie dwie pułapki. Z serkiem kozim.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Designated Survivor. Od pewnego czasu w fabule pojawiła się nowa postać, ważna dla całej akcji - pani doktor, geniusz w swojej profesji, prezeska ważnej firmy, która w decydujących momentach wspiera swoim działaniem i umiejętnościami prezydenta. Interesująca, mimo podłużnej twarzy z lekko zarysowaną szczeneczką, w kierunku końskiej. A może właśnie interesująca dzięki temu?
W każdym bądź razie wyraźnie się przystawia do prezydenta czyniąc subtelne porównania i aluzje. Ale on, jak to prosty chłop, bierze jej słowa dosłownie i odnosi do różnych sytuacji wprost tak, że nawet mnie zęby zgrzytają.
ŚRODA (27.04)
No i ser kozi pomógł.
Mysz przeniosła się na łono Abrahama. I to tyle szczegółów.
Po I Posiłku postanowiliśmy pojechać do Powiatu na zakupy. Mimo wczorajszej zakupowej traumy.
Efekt był budujący.
W jednym ze sklepów bez problemów i stresu kupiłem białą koszulę, normalną. Nawet długość rękawów była dobra, co się rzadko zdarzało. Bo przeważnie, jeśli chciałem oblec nią te moje nadmiarowe 10 kg, to ręce nie były w stanie wyjrzeć spoza mankietów, bo bozia nie dała antycznych proporcji, tylko za krótkie rączki i nóżki, więc wziąłem dawno temu, co ofiarowała. A jeśli się upierałem co do "właściwej" długości rękawów, koszula nieprzyjemnie się rozwierała na brzuchu nawet czasami go odsłaniając i zawsze czułem, że guziki ledwo co wytrzymywały napór. A podniesienie ramion groziło katastrofą i kojarzyło się z przykrym dźwiękiem trzaskania materiału na szwach. Podobnie było zawsze ze spodniami. Dopasowanie długości nogawek do obwodu mojego pasa graniczyło z cudem. Po zrzuceniu 10 kg i to wróciło do normy.
Sprzedająca pani wcale się nie zdziwiła, gdy zapytałem o taliowaną. Szukała w sposób zaangażowany, ale nie znalazła.
- Czekam na towar. - wyjaśniła.
Wykazałem 100% zrozumienia, bo w końcu to Powiat, a nie bezosobowa Metropolia z niedouczonymi młodymi panienkami w sklepach, przepraszam - w galeriach i/lub salonach.
- Ale zaraz, zaraz, chyba mam coś dla pana. - zaczęła szukać na innych regałach.
I to było to.
Podobnie w obuwniczym. Chodzimy tam od wieków. My znamy panią, miłą, z dowcipem, normalną, nienapakowaną durnowatymi frazesami i nie przejmującą się brakiem czegoś w nieprzyjemny, sztuczny sposób. Chyba właścicielka.
Pani moje pytanie o sztyblety przyjęła za rzecz oczywistą. I były, wszystkie o rozmiarach 44 i więcej, a ja potrzebowałem 42. Więc nad sprawą przeszliśmy do porządku dziennego, zwłaszcza że Żona wspomniała coś o poceniu się stóp na weselu, co mi z miejsca wybiło o nich myśl. Zaczęliśmy przymierzać półbuty (nie wiem, czy w obecnych, nastawionych na młodzież, czasach jest to właściwa nazwa). I wybraliśmy piękne, moderne, o kolorze ciemnej wiśni, w których czułem się jak młody bóg.
Drobnym problemem, dyskutowanym na miejscu, mogło się okazać kolorystyczne ich dopasowanie do całego weselnego zestawu. Tylko drobnym, bo pani nie robiła żadnego problemu z ich ewentualnym zwrotem.
- To umówmy się - podsumowałem - że jeśli buty będą pasować, to do pani nie dzwonię. - Jeśli nie, to przyjedziemy z nimi w piątek.
Na koniec okazało się, że do niej przyjeżdża wielu klientów z Sąsiedniego Powiatu, żeby tu właśnie kupić obuwie.
Na fali tej atmosfery Żona kupiła sobie czółenka. Takie bardziej wypasione, weselne, wygodne, do tańczenia.
Ale najważniejszym powodem naszej wizyty w Powiecie była konieczność mojego emeryckiego rozliczenia się z fiskusem za pomocą PIT-37. A dni zostało niewiele. Żona po ostatnich doświadczeniach nie chciała jechać ze mną do Urzędu Skarbowego, więc ją podrzuciłem do Rynku, żeby w tamtejszych sklepach przygotowała teren pod moje przybycie.
Nad PIT-em mozoliłem się długo nie mając pojęcia, jak go wypełnić. Posiłkowałem się ubiegłorocznym, wówczas przygotowanym jeszcze przez Księgową I oraz przysłanym przez ZUS. Wyszło mi, że fiskus powinien mi zwrócić około 3400 zł, co Żonie, gdy się spotkaliśmy, bardzo się spodobało, a fiskusowi na pewno nie. Tym bardziej, że wiem, że pewne rubryki wypełniłem źle, a pewnych wcale, bo polecenia się nawzajem wykluczały, według mnie oczywiście. Czekam więc na telefon z urzędu, żeby usłyszeć oburzony głos pani (tam pracują same panie, z wyjątkiem sekretarza naczelniczki urzędu i ochroniarzy) z tekstem Ale co pan nawypisywał za bzdury?! - Proszę przyjechać i zrobić korektę! i z moim A mogłaby pani, skoro ten PIT pani sprawdziła i na pewno przeliczyła, wpisać wszystko we właściwych miejscach ołówkiem, a ja bym tylko przepisał tak, jak ostatnim razem, gdy może pani, a może koleżanka, tak właśnie zrobiła.
A gdy na pewno usłyszę oburzone i dydaktyczne To nie należy do moich obowiązków i nie wolno mi PIT-u złożonego przez pana panu wydawać! nie będę się logicznie wymądrzał Ale co to za PIT, skoro cały jest źle wypełniony? i przypominał, że poprzednim razem właśnie usłyszałem taki sam tekst, a potem Pani lub koleżanka okazała ludzkie oblicze, żeby jak najszybciej pozbyć się upierdliwego emeryta. Na tym etapie złożę uszy przy głowie, przyjmę wyprostowaną sylwetkę oraz ruki pa szwam i tylko zapytam To kiedy mam się stawić? A już na miejscu będę rżnął głupa patrząc błagalnie na panią i ją rozmiękczał. Bo, jakby na to nie patrzeć, urzędniczka też człowiek.
Żona na pewno w US się nie pojawi. Nie wiem, co w tym czasie będzie robiła, bo zakupy weselne zostały zrobione.
W drodze powrotnej kupiłem dwie rolki taśmy stretch, żeby zabrać się za pakowanie mebli w Pół-Kamieniczce. Ale już teraz widzę, że szybko to nie nastąpi.
Po przyjeździe natychmiast, żeby się nie rozmiękczyć, bo emeryt też człowiek, zabrałem się za I etap przygotowywania mieszkań dla gości. Wyczyściłem kozy, nawiozłem kartonów, szczap i bierwion, żeby na jutro zostało samo sprzątanie. Potem, dla relaksu, odchwaściłem całą opaskę wokół domu, bo przyroda przecież nie czeka.
Wieczorem obejrzeliśmy bez żadnych problemów 3 odcinki Designated Survivor. Zostały jeszcze dwa z sezonu drugiego. Dokrętkę, czyli sezon trzeci (10 odcinków) chyba nie będziemy oglądać, bo według internautów jest ona słaba. A oglądane przez nas ostatnie odcinki poprawiły się i oglądało się je z przyjemnością. Więc szkoda byłoby sobie popsuć wrażenia.
CZWARTEK (28.04)
No i dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem dywersyfikacji prac.
Po I Posiłku sprzątałem u gości na dole. Potem na ich terenie kosiłem i żyłką, i kosiarką. Pierwszy raz w tym roku. Więc kolejny dowód na wiosnę. Następnie zabrałem się za podlewanie roślin u gości, kompostów, placków po dawnej ławce i po górze ziemi oraz górki i skrzyń. W ten sposób odpocząwszy narąbałem zapas drewna, by wreszcie zabrać się za samą wiosenną przyjemność. W jednej ze skrzyń, wykorzystując starą metodę trójpolówki, posiałem buraczki ( w tamtym roku rosły pomidory), a w innej dosiałem trzy stanowiska sałaty, żeby była na okrągło. Bo ta zasiana wcześniej kilka dni temu wzeszła.
Dolni goście przyjechali o zapowiadanym czasie. Rowerzyści, towarzyszący nam w Naszej Wsi i teraz, w Wakacyjnej. Czyli stali. Tacy najlepsi, bo nie dość, że wcale ich nie trzeba witać (chociaż to robimy), to wszystko wiedzą, więc wstępne gadki są wyłącznie towarzyskie. Ponadto wiele potrafią gospodarzom wybaczyć, na przykład imprezę u nich za ścianą z gospodarzem w roli głównej, albo pobyt Szczecina nad nimi z uroczym bieganiem trzech chłopaków, co jest jawnym pogwałceniem restrykcyjnych zasad wprowadzonych przez Żonę, które, o dziwo, przysparzają nam takich gości, jak oni.
Dzisiaj Córcia zaskoczyła mnie swoim telefonem.
- Tato, a złożyliście w gminie deklarację, czym ogrzewacie dom? - od razu przeszła do sedna sprawy.
- Trzeba to zrobić do końca czerwca! - Inaczej grozi mandat do 5 tys. zł.
Szybko obliczyliśmy na rybkę, znając Polaków, że na 20 milionów gospodarstw połowa z nich to oleje.
Rząd też chyba ich zna, bo wyszło nam, że to zasili budżet państwa, które łaknie pieniędzy, jak kania dżdżu, niebagatelną kwotą - 50 miliardów zł, które przecież piechotą nie chodzą.
Jak my do tego podejdziemy, nie wiadomo. Żona rozpatrzy w społecznościowych mediach. Nie po to dużym wysiłkiem finansowym i psychicznym założyliśmy nowiutką, wypasioną instalację elektryczną, żeby zainstalować cały elektryczny system grzewczy, aby teraz się spowiadać Państwu.
Drugą rozmowę telefoniczną przeprowadziliśmy z Kolegą Współpracownikiem.
Chodziło o to, że chcemy ich zaprosić gdzieś na obiad, więc daliśmy do wyboru dwie opcje. Albo Bar Żuraw, który w majowy weekend rusza, albo Gospoda Rybnej Wsi. Przy czym oni nie znają ani jednego, ani drugiego, więc siłą rzeczy decyzję scedowali na nas na zasadzie Nie róbcie sobie problemów. Przeważnie właśnie wtedy staje się to dla gospodarzy problemem, ale w ich przypadku rzeczywiście nie. Ustaliliśmy, że zdecydujemy na bieżąco. Bo zależeć to będzie od pogody, która z kolei wpłynie na liczbę turystów.
Wieczorem obejrzeliśmy jednak 3 odcinki Designated Survivor. Stwierdziliśmy, że nie będziemy się opierać na opinii jakichś internetowych oszołomów, tylko musimy ją sobie wyrobić sami.
Stąd od razu wzięliśmy byka za rogi i zaliczyliśmy pierwszy odcinek trzeciego sezonu. Żeby na fali mieć to już za sobą. Wóz albo przewóz.
I okazało się, że nie jest wcale źle. Więcej, nie było czuć wyraźnej różnicy jakościowej względem poprzednich odcinków. Oczywiście w sporym stopniu zmieniła się obsada, ale ona wynikała z fabuły.
Tak więc postanowiliśmy oglądać dalej.
PIĄTEK (29.04)
No i takiej akcji związanej z Pilsnerem Urquellem to nie miałem nigdy.
Miałem różne, od kiedy się z nim zaprzyjaźniłem, różnie się kończące, ale ta dzisiejsza zaangażowaniem wielu osób i przede wszystkim tym, że się zakończyła w 100% pozytywnie, przekroczyła wszystkie dotychczasowe.
Pojechaliśmy do Powiatu na uzupełniające zakupy. W Biedronce od razu uderzyła mnie wielka liczba kartonów z Pilsnerem Urquellem (w każdym po 15 butelek) stojących między regałami i utrudniającymi swobodne poruszanie się nawet bez wózka, a co dopiero z nim. Rzuciłem się od razu do regału z piwami, a tam pomarańczowa kartka, świecąca w oczy, "12+12" z dopiskiem, że za każde 12 sztuk otrzymam na kartę "Moja Biedronka" kolejne 12 gratis z wyjaśnieniem, że oferta dotyczy tylko piw butelkowanych.
Ciśnienie mi skoczyło od razu, ale nie chciałem jeszcze dopuszczać do siebie myśli, że mogło mnie spotkać takie szczęście. Wolałem się upewnić. Stojąc na progu magazynu dopadłem wewnątrz jakąś panią, kierowniczkę, jak się później okazało, która akurat ładowała na wózek paletę z towarem, i zapytałem o tę kartkę "12+12". Pani potwierdziła.
- Tak, drugie 12 dostanie pan gratis.
- To znaczy, że jeśli kupię 60, to drugie 60 dostanę gratis?
Pani była zaskoczona i na jej twarzy ujrzałem drobną konsternację.
- 5x12=60... wyjaśniłem zakładając, że zrozumie, że w mojej wypowiedzi kluczowa była liczba 12.
Zajarzyła natychmiast, jak to kierowniczka. I zrozumiała mój prosty przelicznik.
- A nie, nie. - 12+12 obowiązuje tylko na jedną kartę.
- To znaczy, jeśli będę miał drugą kartę, to na nią też dostanę 12+12?
- Tak.
- Ale nie ja mam drugiej karty... - zawiesiłem ze smutkiem głos.
- To niech pan sobie ją wyrobi. - Na syna, córkę, teściową, ciotkę... - pani mi podsuwała proste rozwiązania wyjeżdżając jednocześnie widlakiem z magazynu, bo ruch i tłok był horrendalny (piątek, promocje) i towar trzeba było zapewnić na bieżąco.
- O, to ja sobie wyrobię na żonę! - spojrzałem uradowany na niemo i energicznie protestującą Żonę. - Ale jak to zrobić?
- Teraz niech pan idzie do kasy z tym towarem, który pan ma w koszu i tam niech pan poprosi o kartę "Moja Biedronka", a potem niech pan zarejestruje przez Internet.
- Ale ja nie mam Internetu!
- Nie ma pan? - mocno się zdziwiła. Ale widocznie moje siwe włosy i wytrenowana na takie chwile mina przygłupa mnie uwiarygodniły, bo dodała:
- To potem niech pan wróci do mnie z tą kartą, to ją panu zarejestruję.
Podziękowałem wylewnie i tak umandatowany przy kasie otrzymałem kartę. Zakupy zapakowaliśmy do Inteligentnego Auta i wróciliśmy do sklepu. Pierwsze co, to zapakowałem do kosza dwa kartony i 18 butelek. A bo ja wiedziałem, czy ktoś znienacka nie przyszedłby, na przykład, z dziesięcioma kartami i nie wykupiłby całego zapasu? A tak, co w koszu, to moje. Żona została przy koszu i pilnowała, a ja wyruszyłem na poszukiwanie tej pani, która miała mi pomóc.
Znowu przy wejściu dorwałem jakiegoś młodego pracownika.
- Pan nie wie, gdzie może być taka pani, młoda, niska, bo obiecała mi zarejestrować kartę.
- A, to jest kierowniczka... - Zaraz ją poszukam.
Wziął ode mnie kartę i zaczął się przeciskać po całym sklepie wśród tłumu. Zatoczył koło i wrócił do mnie.
- Nigdzie nie mogę jej znaleźć. - Nie wiesz, gdzie może być kierowniczka? - zapytał koleżankę, która akurat się napatoczyła. Nie wiedziała.
- A to może pani mi zarejestruje kartę, bo pani kierownik powiedziała, że mi pomoże.
- A broń Boże! - wystraszyła się nie na żarty.
Na to doszła kolejna koleżanka.
- Nie wiesz, gdzie może być kierowniczka? - zwróciło się do niej tych dwoje.
- Siedzi na kasie! - po czym obie panie natychmiast się ulotniły.
- Siedzi na kasie. - powtórzył przepraszającym tonem młody człowiek. - Musi pan tam do niej pójść.
I oddał mi kartę. Podziękowałem za zaangażowanie.
Rzeczywiście, na trzeciej kasie, widocznie przed chwilą uruchomionej, bo dwie dotychczasowe plus stanowiska samoobsługowe nie wyrabiały, siedziała "moja" pani kierownik. To znaczy siedziała przy kasie, ale do tej drobnej, aczkolwiek ekwilibrystycznej różnicy, zdążyłem się już w polskich sklepach przyzwyczaić. Nigdy w nich nie usłyszałem, żeby ktoś siedział przy kasie.
Przecisnąłem się przez kolejkę. Pani kierownik bez słowa przerwała kasowanie towaru jakiemuś emerytowi, wzięła ode mnie kartę, wyjęła smartfona i zabrała się do rejestracji. Trochę bałem się linczu kolejkowiczów, samych emerytów, ale widocznie oni dobrze wiedzieli, że to jest pani kierownik i nie próbowali podskakiwać. A pani kierownik szurając palcem po ekranie co jakiś czas, dla picu, brała jeden, kolejny towar pierwszego w kolejce i go kasowała. To znaczy i emeryta, i towar. W końcu musiała normalnie przystąpić do pracy, bo coś ponad miarę zaczęło się w smartfonie zawieszać. To mnie zupełnie nie zaskoczyło, bo zawsze się tak przy mnie dzieje z racji wysyłania przeze mnie złych fluidów z powodu nienawidzenia tych urządzeń.
Z nerwów zacząłem się pocić, bo presja stawała się nie do zniesienia. Ale pani kierownik mnie nie porzuciła i ani przez chwilę nie dała mi odczuć, że jej straszliwie zawracam głowę i komplikuję pracę.
- Zosiu, podejdź tutaj i zarejestruj panu kartę. - usłyszałem z ulgą.
Stanęliśmy z panią Zosią za kasami, pod ścianą. Pani wszystko elegancko wklepała i nacisnęła enter. System odrzucił.
- A bo tutaj nie zaznaczyłam "zgody". - bardziej powiedziała do siebie.
Zaznaczyła. System ponownie odrzucił. Zacząłem się z powrotem pocić.
- A może trzeba wklepać inny adres mailowy, niż ten mój z poprzedniej karty, mimo że pani mówiła, że to jest bez różnicy?
Wklepała. System odrzucił.
- Co tu trzeba jeszcze zrobić? - podeszła do kierowniczki bezceremonialnie przerywając jej kasowanie. - Bo zrobiłam... - tu opisała wszystkie czynności - i nie wchodzi.
Pani kierownik wzięła smartfona i skrupulatnie przeanalizowała wszystkie zaznaczenia.
- Zrób jeszcze... - Powinno wejść.
- Weszło. - usłyszałem z ulgą za chwilę. - Ale potrzebuję numeru kodu, który system przesłał na podany numer telefonu, żeby zatwierdzić.
- To proszę poczekać... - rzuciłem przepraszającym tonem i w panice zacząłem się przeciskać do Żony pod kolejkowy prąd. Żona twardo stała przy wypełnionym koszu.
- Weź telefon ode mnie, bo bez okularów nic nie widzę.
Zacząłem pani, która nie czekała, tylko od razu za mną przyszła, dyktować cyfry.
- Przyjęte! - Może pan robić zakupy. - uśmiechnęła się.
Zacząłem dziękować wylewnie i przepraszać. Pani się nadal uśmiechała twierdząc, że nic się nie stało.
Ustawiłem się do kasy tej obsługiwanej przez panią kierownik. Tak na wszelki wypadek, bo sprawę znała i gdyby znowu coś wyskoczyło...
W międzyczasie zadzwoniłem do Kolegi Inżyniera(!). Wiele ryzykowałem, bo był w pracy, a praca dla niego rzecz święta. Wielokrotnie wynikało to z jego opowieści, między innymi o łańcuchu, na którym jest nawet w trakcie urlopu i jak w pracy nie pozwala sobie zawracać głowy duperelami.
- Masz kartę "Moja Biedronka"? - od razu przeszedłem do rzeczy bojąc się, że gdy tylko nabierze tchu mogę usłyszeć Teraz nie mogę rozmawiać albo Jestem mocno zajęty, oddzwonię.
- Mam... - zawiesił podejrzliwie głos.
- A możesz mi wieczorem kupić 24 Pilsnery Urquelle? - Odbiorę je sobie przy okazji. - Bo tylko dzisiaj jest promocja. - starałem się go nie dopuścić do głosu i zagadać korzystając z zaskoczenia.
- No, ale ja ostatnio w ogóle do Biedronki nie zaglądam.
- Ale masz pod nosem, spróbuj wieczorem.
- Zobaczę, co się da zrobić.
Uważałem, że jak na to, że był w pracy, uzyskałem wiele.
Przy kasie pani kierownik, jak się okazało, obsługiwała swojego ostatniego klienta, po czym kasę zamykała, bo szczyt minął i odwracając się do mnie zaczęła:
- Ale proszę się już tutaj nie ustawiać, bo zamykam ka... - A, to pan, to proszę, niech pan podejdzie. - Ale tu potrzebne będą 4 karty! - usłyszałem przerażony. Ale natychmiast się zreflektowała - A, nie, nie, dobrze, wystarczą dwie.
Takiej huśtawki nastrojów to nie miałem już dawno. Można się było wykończyć. Pani kasowała na raty, 24 sztuki na jedną kartę i kolejne 24 na drugą. W tych nerwach za drugim razem podałem ponownie tę samą kartę, by usłyszeć System odrzuca. Resztką woli zdusiłem w sobie panikę i wydobyłem ostatki przytomności umysłu.
- Dam pani drugą, bo chyba przez pomyłkę dałem pani dwa razy tę samą.
System przyjął.
Ledwo wyszliśmy z Biedronki, zadzwonił Kolega Inżynier(!). Nie wierzyłem własnym uszom i oczom.
- Jesteś jeszcze w sklepie? - też zaczął obcesowo.
- Kupiłem 48 butelek i...
- Ale czy jesteś w sklepie?!
- Nie już wyszliśmy.
- To jak chcesz wrócić, podaj mój numer telefonu i będziesz mógł kupić jeszcze 24 sztuki.
- Idziesz ze mną? - zapytałem Żonę.
Cicho, ale wyraźnie, wzrokowo, popukała się po głowie, a głośno dopowiedziała:
- A w życiu! - Wystarczy mi tego obciachu! - Nigdy bym nie przypuszczała, że będę mieć kartę "Moja Biedronka"! - Idź sam, ja sobie posiedzę w Inteligentnym Aucie!
Zapisałem numer telefonu Kolegi Inżyniera(!), załadowałem kolejne 24 sztuki, po drodze do kasy upewniłem się u pani, która mi kartę rejestrowała, a która rozładowywała towar, czy na pewno wystarczy podać numer telefonu i było po sprawie. Wracałem z tarczą.
Żona zrelaksowana muzyczką z samochodu patrzyła na mnie.
- Wiesz, od tego wszystkiego zaczęła mnie boleć głowa (tak mam, gdy skoczy mi gwałtownie ciśnienie) i z przyjemnością myślę o Pilsnerze Urquellu, którego sobie uszczknę z zapasu.
Żona się uśmiechnęła, ale się nie odzywała.
- Dzięki Koledze Inżynierowi(!) - kontynuowałem - zaoszczędziłem 12x5..., 60 zł. - Nie wiem, jak będę mógł mu się odwdzięczyć?
- Myślę - Żona zdecydowała się odezwać - że najlepszą formą odwdzięczenia będzie, gdy dasz mu święty spokój!
Puściłem to mimo uszu, bo myśli moje wypełniło nienasycenie. Zadzwoniłem do Kolegi Współpracownika.
- Masz kartę "Moja Biedronka"? - zacząłem.
- Nie. - mocno się zdziwił pytaniem, więc mu wyłuszczyłem, co i jak.
Zaczął się tłumaczyć, że on do Biedronki nie chodzi, że w ogóle jej nie ma w pobliżu jego domu, że...
Musiałem mu przerwać, że nie ma sprawy, i go uspokoić.
Cała ta sytuacja nauczyła mnie wiele.
Nauczyłem się na pamięć numeru telefonu Kolegi Inżyniera(!) i w ten sposób dołączył do elity - teraz znam trzy - mój, Żony i jego.
Upewniłem się, że z systemem żartów nie ma i to kuriozalnie obojętne, czy działającym, czy nie. Zrozumiałem, dlaczego obsługa wszelakich sklepów jest w większości kobieca. Proste - bo ma podzielność uwagi i cierpliwość oraz większą odporność na stres. Biologia po prostu.
Dowiedziałem się, że swego czasu niepotrzebnie złorzeczyłem, że Kolega Inżynier(!) nie dość, że drastycznie schudł, to dodatkowo przestał pić Pilsnera Urquella i pić w ogóle. Co by to dla mnie znaczyło, gdyby nie dopuścił się takich zmian?
I wreszcie doceniłem poświęcenie Kolegi Inżyniera(!). Bo jako kierownik poważnej firmy zajmującej się ogrzewnictwem i klimatyzacją (zdaje się, że to praktycznie to samo) porzucił na chwilę te poważne sprawy kładąc bez mrugnięcia okiem na jedną szalę prawidłowe funkcjonowanie w Metropolii 1/2 systemu, którym się zajmuje i go nadzoruje, żeby Metropolia rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej, a na drugiej skromne potrzeby kolegi w sprawie Pilsnera Urquella.
W drodze powrotnej do Domu Dziwa kupiłem dwie siateczki dymki. Obsadziłem nią kolejną skrzynię. Pozostała mi ostatnia, na pomidory.
Na sugestio-żądanie Żony dosiałem w skrzyniach trzy stanowiska z nasturcją. Nasiona miałem własne, z ubiegłorocznej hodowli.
- A pamiętasz w tamtym roku, jak dorzucałeś jej kwiaty do twarożku i jak dodawała taki ostry, quasi-rzodkiewkowy smak?
Kontynuowałem relaks przy Pilsnerze Urquellu zdobytym w takim trudzie i podlałem buraczki, dymkę, górkę i gołe placki ziemi, na których widać śmieszną świeżozieloniusią trawkę, którą posiałem.
O 19.00 przyjechali goście. Z daleka, bo pokonali aż 450 km. No cóż, chyba będę niesprawiedliwy, ale jak można nie zrozumieć polecenia gospodarza Proszę zaparkować za tym autem (auto gości z dołu). Przyimek "za" precyzyjnie i logicznie określa mającą nastąpić, w tym przypadku czynność, bo według definicji wskazuje na to, gdzie coś się znajduje...
Pan zaparkował obok(!) idealnie blokując wyjazd innym samochodom. Jedyne wytłumaczenie to te 450 km i zmęczenie. Mogłoby być jeszcze jedno, dotyczące profesji tego pana - kierowcy, ale jej nie zdradzę. Dodam tylko, że jest kilka takich, przy których niczego się nie widzi z otaczającego świata i jest się zapatrzonym we własny pępek (może być też Nie widzieć dalej niż czubek własnego nosa). Te cechy reprezentują w większości również goście z dwóch największych polskich miast, a jeśli do tego dochodzą wspomniane przeze mnie, tajemnicze zawody, to ja raczej kontaktu unikam, bo po co mi to. Potem tylko Żona jest na mnie zła.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek z dokrętki Designated Survivor i zęby nam nie zgrzytały. A przy trzecim, gdyby nawet miały taki zamiar, to by nie zdążyły. Usłyszałem bowiem, i to dość szybko, "dziwne" zachowanie Żony.
- Śpisz! - dość brutalnie zareagowałem.
- Tak? - patrzyła na mnie dość nieprzytomnie, zaskoczona. - To co teraz będzie?
To powtarzające się w takich razach pytanie nieodmiennie mnie rozśmiesza. Ale staram się wtedy jednak przyoblec wyrozumiałą i opiekuńczo-troskliwą minę, żeby Żony jeszcze bardziej nie pogrążać w jej niemocy.
- Nic. - Będziemy spać. - odparłem z uśmiechem.
- Nie gniewasz się?
- Nie. - ledwo wytrzymałem, aby nie parsknąć.
- Oj, to dobrze. - Bo widzisz, miałam taki dzień... (tu można wstawić: taką ostatnią noc, tyle emocji, to przez tą paskudną pogodę, za długo siedziałam nad laptopem, szykowałam aż dwa posiłki przy gorącej kuchni, itd.)
Po czym zadowolona umościła się jak zwykle i owinęła szczelnie kołdrą, a ja na swoim materacu (są dwa oddzielne) trząsłem się ze śmiechu starając się wstrząsy minimalizować, żeby drgania nie przeniosły się na żoniną stronę. Bo by się rozbudziła jak amen w pacierzu i zaczęła dopytywać, co mnie tak bawi. Zrobiłaby się z tego nie dość że długa rozmowa, to jeszcze po nocy, a Żona w tym jest najlepsza.
SOBOTA (30.04)
No i dzisiaj od rana poświęciłem się pisaniu.
W obliczu wizyty Lekarki i Justusa Wspaniałego oraz Gruzinki i Gruzina wyszło mi, że w niedzielę mogę nie móc pisać, ba mogę nie móc nic robić, a potem szybko nadejdzie poniedziałek i z blogiem mógłbym być na opak. Tedy w obliczu takiego zagrożenia się zmobilizowałem i zmotywowałem.
Gdy już miałem dość, odgruzowałem się i czekaliśmy na gości.
Przyszli punktualnie, o 17.00.
Przedstawiłem ich sobie nawzajem, a potem obeszliśmy cały teren. Lekarka zachwycała się wszystkim, Justus Wspaniały planowo powstrzymywał się od jakichkolwiek opinii, bo byłoby to poniżej jego godności móc coś zauważyć, podziwiać lub, nie daj Bóg, pochwalić. Gruzini też milczeli, ale to wynikało z ich cech charakteru. Przekonaliśmy się, że częste ich milczenie chyba wynika z tego, że nie wiedzą, jak w danej sytuacji się zachować i co powiedzieć. Więc nie mówią nic. No chyba że jest to jakiś mocny konkret, to wtedy reagują. Ale ich nadrzędną cechą jest niewtrącanie się do czyjegoś życia i niekomentowania go. Najlepiej ich zachowanie odda fakt, że od dawna wiedzieli, że sprzedajemy Wakacyjną Wieś (dzisiaj przyciśnięci przyznali się do tego, ale było widać, że ta wiedza ich krępuje), ale ani razu nie dali poznać po sobie, ani razu nie zadali w takiej sytuacji standardowych pytań A dlaczego?, To gdzie się przeprowadzacie?, Kiedy nas opuszczacie?, itp.
Gdy wróciliśmy do domu i tam spędziliśmy cały wieczór, oboje z Żoną poczuwaliśmy się, żeby im, jako naszym najbliższym sąsiadom, przybliżyć sytuację i na początku musieliśmy przebrnąć przez zasieki postawione przez Gruzina, który, gdy ledwo zaczęliśmy, stanowczo zastrzegł, że on o tym nie chce nic wiedzieć. I nie wynikało to z jakiejś jego bezsensownej obrazy. Ale było widać, że i jego, i Gruzinkę temat interesował, gdy opowiadaliśmy, ale sprawy nie skomentowali jednym chociażby słowem. Tak mają.
Towarzyską sytuację uratował Justus Wspaniały. Ku mojemu zaskoczeniu przez cały wieczór pił z Gruzinem wódkę (Gruzinka też, ale oszczędnie), co dawało asumpt do jako takiego rozwiązania języka u Gruzina (Justusowi to nie jest potrzebne, bo on ma rozwiązany w sposób immanentny), więc atmosfera przez moment nie była ciężkawa. Do tego trzeba dodać Lekarkę, której zaproponowaliśmy jej ukochaną Metaxę, więc swój dowcip prezentowała ponad miarę tak, że co rusz nas rozśmieszała. Nawet Gruzinka wybuchała śmiechem. Ja cały wieczór opędziłem jedną butelką czerwonego wytrawnego będąc z tego powodu co toast wyszydzanym przez Justusa Wspaniałego, ale się wykręcałem tłumaczeniem, że Żonie obiecałem, że to dzisiejsze to będzie miłe spotkanie, a nie impreza. Żona zaś bez żadnego dla siebie psychicznego uszczerbku spędziła cały wieczór o jednej lampce wina, "mojego", i przy Socjalnej. Zresztą w dużych ilościach pili ją wszyscy z wyjątkiem mnie, bo ja standardowo staram się unikać tej trucizny.
W rozmowach brali udział Justus Wspaniały, Lekarka, ja, Żona, Gruzin i Gruzinka, która praktycznie nie odzywała się wcale. Zaznaczam, że wymieniona kolejność nie jest przypadkowa.
Oczywiście tematyka, w zasadzie zamknięta w układzie Justus Wspaniały - Gruzin, musiała zejść na tematy wojny na Ukrainie, zwłaszcza że Gruzin miał swoje przeżycia związane z dwukrotnym wyjazdem do Przemyśla i odbiorem rodziny. Ja i Lekarka dorzucaliśmy tylko swoje 5 groszy, Żona programowo nie chciała na ten temat rozmawiać, a Gruzinka programowo milczała.
Gruzini wyszli od nas jakoś po 22.00, a my we czworo spędziliśmy czas do po północy prowadząc nawet składne dyskusje natury filozoficznej o podłożu dotyczącym skomplikowanych więzi międzyludzkich. Czyli był to obszar "odkrywania Ameryki", ale ponieważ dotyczący na różne sposoby naszej czwórki, więc świeży i intrygujący.
Do łóżka poszliśmy o zabójczej porze - pół godziny po północy.
NIEDZIELA (01.05)
No i spaliśmy do 09.00.
Ale takie to i spanie.
Ze wszystkim musieliśmy się sprężać, bo na 12.00 Lekarka i Justus Wspaniały zaprosili do siebie nas i Gruzinów.
Tylko początkowo byliśmy w słabszej kondycji wynikającej z wybicia z biologicznego zegara naszych organizmów, ale po kawach wróciliśmy do normy. Wino nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, tym bardziej na Żonie.
Gruzini nie przyszli nie dając znaku życia, nie tłumacząc się, nie uprzedzając i nie przepraszając. Tak mają. Widocznie uznali, że nie będą się wtrącać do naszych żyć, nomen omen.
Stąd bite cztery godziny kontynuowaliśmy na tarasie gospodarzy słodkie nicnierobienie. Jedynie przy kawach, pysznym cieście upieczonym przez Lekarkę z agrestowo-jabłkowo-borówkowym nadzieniem przygotowanym dawno przez Justusa Wspaniałego.
Obejrzeliśmy i przedyskutowaliśmy wszelkie nasadzenia i koncepcje ich ogrodu. Wiedziałem z autopsji, że pracy włożonej przez gospodarza jest tam niezmierzone multum. Ale chyba tego głośno nie powiedziałem.
Za to gospodarz z zegarkiem w ręku precyzyjnie mi wyliczał, mnie, gościowi!, czas mojego jednego wywodu udowadniając, że po 28 minutach mojej opowieści nie dobiłem do brzegu, by potem mi sumiennie podać, że zrobiłem to w 33. minucie. Ale na koniec naszej wizyty nabił u mnie punktów, gdy upoważnił mnie do korzystania z jego karty "Moja Biedronka" przy wszelkich promocjach dotyczących piwa. Że też na to nie wpadłem wczoraj.
Późnym popołudniem, ale co jest teraz za problem, skosiłem pierwszy raz w tym roku Brzozową Alejkę. A potem wokół Stawu wszystkie chabazie niebędące trawami i z rozpędu, do wyczerpania się dwóch akumulatorów, kawałek terenu za Dużym Gospodarczym. Od razu było widać rękę gospodarza.
I znowu podlałem stałe, ostatnio podlewne miejsca wychodząc z prostego założenia, że w poniedziałek na nic już nie będę miał czasu z powodu publikacji i przyjazdu Farmaceutki i Kolegi Współpracownika.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Designated Survivor. Pierwszy okazał się tym przerwanym przez sen Żony i okazał się być do oglądania prawie całym, drugi zaś był "normalny". Dokrętkę, te 10 odcinków, cały czas oglądamy z przyjemnością i z takim samym zaangażowaniem, jak poprzednie. Nie po raz pierwszy się okazało, że nie można polegać na opinii innych ludzi, zwłaszcza internautów, w większości ludzi z klapkami na oczach i o ciasnych umysłach. Po prostu, opinię trzeba sobie wyrobić samemu.
PONIEDZIAŁEK (02.05)
No i dzisiaj, do momentu publikacji, dzień był prosty.
Rano pisałem, potem po I Posiłku pojechaliśmy do Milicza, przede wszystkim po Socjalną, bo sobotnie towarzystwo sporo jej wypiło, a po powrocie znowu i ciągle pisałem.
A jaki będzie, gdy przyjadą Farmaceutka i Kolega Współpracownik, to się okaże.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała kilka razy. W czwartek, w trybie lampucerowatym. Akurat sprzątałem u gości, a Żona była w domu. Piesek zaś był długo na dworze. Nagle Żona usłyszała jeden szczek. Berta siedziała pod drzwiami i domagała się wejścia do środka. Jednak potrafi się komunikować.
To samo powtórzyła w sobotę - miałem szczęście widzieć. W momencie, gdy wyjrzałem, natarczywie szczeknęła na drzwi rozkraczając przednie łapy z pewną agresją, którą można by tłumaczyć No co jest do kurwy nędzy?!
A w niedzielę szczeknęła dwa razy jednoszczekiem, a potem jednym ciągłym naprowadzając nas przy brzegu Stawu na dużego zaskrońca, który zwinięty w dużą kulę łypał na nas i nic sobie ani z Berty, ani z nas nie robił. Gdy nadeszliśmy Berta porzuciła zaskrońca, jako nieruchawego, a więc mało interesującego. Poza tym zwracając naszą uwagę zadanie wykonała przekazując nam pałeczkę.
Godzina publikacji 17.58.
I cytat tygodnia:
Na co liczą ludzie po ślubie? On - że ona się nie zmieni. Ona - że on się wreszcie zmieni. - anonim
Tak się przypadkowo składa, że ta złota myśl mogłaby dotyczyć Gruzinów, Lekarki i Justusa Wspaniałego oraz Farmaceutki i Kolegi Współpracownika. No cóż, żyjemy w ciekawym świecie.