poniedziałek, 9 maja 2022

09.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 157 dni.
 
WTOREK (03.05)
No i znowu dzień po publikacji. 

Nietypowy ze względu na obecność gości. A fakt ten odpowiednio profilował wczorajsze popołudnie i dzień dzisiejszy.
Wczoraj po południu zadzwonił Kolega Współpracownik z informacją i pytaniem. Bo nad podziw wyrobili się sprawnie i szybko, i mogliby być w związku z tym u nas już nawet o 18.00. Natychmiast więc rzuciłem się do zamykania wpisu, bo wiedziałem, że potem w zasadzie będzie to niemożliwe.
Profesjonalizm pozwolił mi to zrobić bez specjalnego uszczerbku na mojej psychice i na jakości wpisu.

Z Kolegą Współpracownikiem nie widzieliśmy się ze dwa lata, z Farmaceutką nawet dłużej. Stąd musieliśmy się przez pewien czas z powrotem do nich przyzwyczajać, a oni chyba również do nas. Ale nie trwało to długo. Z rozmowy, już po zamknięciu powitalnego krzątania i urządzania się, zaczęły wracać wspomnienia, wspólne tematy, uzupełnianie zaległości i omawianie bieżących spraw z charakterystycznym dla obu stron poczuciem humoru, szczerością i klimatem. Było to oczywiste, skoro z Kolegą Współpracownikiem znamy się ćwierć wieku, a z Farmaceutką lat piętnaście. Pomijając szkolną  współpracę przez ten okres wielokrotnie bywaliśmy u siebie nawzajem, znaliśmy nasze sprawy i problemy i czuliśmy się w swoim towarzystwie swobodnie. Więc bardzo szybko "dwuletnie lody" stopniały.
 
Jeśli chodzi o mnie sposób poznania Kolegi Współpracownika był dość typowy. Gdy w 1994 roku założyłem Szkołę, poszukiwałem sposobów jej reklamy, oczywiście najlepiej bezkosztowo biorąc pod uwagę fakt, że w owym czasie byłem klasycznym nauczycielskim gołodupcem. Wystarczy powiedzieć, że stać mnie było wówczas jedynie na reklamę za 500 zł wyciągniętych z mojej nauczycielskiej pensji. Śmiechu warte, gdy teraz to wspominam. Za te pieniądze po Metropolii przez miesiąc w czterech tramwajach jeździły cztery tabliczki informujące, że powstaje taka szkoła. Ale wtedy głód rynku załatwiał wszystko.
Po roku działalności udałem się do lokalnej metropolialnej gazety, żeby porozmawiać o jakiejś współpracy. I tam trafiłem właśnie na Kolegę Współpracownika, dziennikarza z wykształcenia, wtedy bogdajże dyrektora d/s reklamy i marketingu. I tak zaczęła się znajomość. 
Za jakiś czas zaprosiłem go do Szkoły, gdzie zaproponowałem mu prowadzenie zajęć z fotografii reporterskiej. Potem kontakt ze służbowego przeszedł również na płaszczyznę towarzyską i taka forma z różnymi modyfikacjami przetrwała do teraz z wyraźnym kilkuletnim akcentem, kiedy w ostatnim etapie prowadzenia Szkoły pełnił w niej obowiązki dyrektora administracyjnego. Równolegle przez te lata prowadził swoją agencję reklamową, by na końcu wszystko pozamykać i przejść na emeryturę.
 
Jeśli chodzi o Żonę sposób poznania Kolegi Współpracownika był dość nietypowy. Jeszcze w czasach PRL-u Żona wraz z koleżanką z podwórka (2 lata starsza) były fankami Lady Pank. Żona mając wówczas lat 16-18 jeździła z nią po Polsce na wszelkie możliwe koncerty. Potrafiła wstać o 03.00, żeby zdążyć na pociąg, na koncert i wrócić tego samego dnia do domu, żeby następnego normalnie pójść do szkoły. To był podstawowy warunek rodziców, żeby można było wyjechać. Co to znaczy siła motywacji i wiek oczywiście. Teraz Żonie, gdy wspomina, wydaje się, że to wszystko dotyczyło innej osoby. 
- Żebym miała z własnej i nieprzymuszonej woli wstać o trzeciej rano? - Skoro to środek nocy?!...
Wraz z koleżanką założyły korespondencyjny fanklub i były nawet w domu Borysewicza.
- Trudno byłoby tego nie wspominać, skoro on sam robił mi herbatę.
W tym czasie w Metropolii ukazał się tygodnik społeczno-polityczny, którego jednym z dziennikarzy był właśnie Kolega Współpracownik. W jednym z numerów ukazał się artykuł na temat Lady Pank, z którym Żona się absolutnie nie zgadzała, więc napisała do redakcji odpowiedni list. Kolega Współpracownik odpowiedział i zaprosił Żonę na wywiad z serii "spotkania z ciekawymi młodymi ludźmi". I tak się poznali. Grubo wcześniej przede mną. A potem historia zatoczyła koło i w nieprzewidywalny sposób połączyła ze sobą te trzy osoby.
 
Wczoraj wieczorem zdawaliśmy sobie sprawę, że niechybnie, chociażby z racji wieku i profesji Farmaceutki, część wieczoru zajmą sprawy dotyczące zdrowia i na to byliśmy przygotowani, ale powiedzieliśmy sobie przed ich przyjazdem, że kwestii dotyczących szczepień będziemy unikać i próby wejścia na te niepewne wody będziemy się starać likwidować w zanadrzu. Udało się idealnie, zwłaszcza że oni tego kontrowersyjnego i iskrzącego tematu nie poruszyli ani razu, więc my tym bardziej. Ale jeden momencik był, który na szczęście się nie rozwinął.
- Wiadomo, że w tym wieku - zagadnęła w którymś momencie Farmaceutka - u starszych ludzi, tabletki się bierze. Spojrzała na mnie i dodała w geście zrozumienia i porozumienia:
- Dobrze o tym wiesz...
- Nic o tym nie wiem, bo nie biorę! - odparłem krótko i brutalnie, co spowodowało chwilowe zawieszenie głosu Farmaceutki. I na tym się skończyło.
Nie chciałem brnąć w wyjaśnienia, że może rzeczywiście u starszych ludzi ma to miejsce, ale u mnie nie, bo jestem dopiero w sile wieku. Może będę w starszym skończywszy 80 lat, a w starym po dziewięćdziesiątce, a i to wszystko nie wiadomo.

Dzisiaj poranny rozruch był dość trudny zważywszy, że wczoraj Farmaceutka wypiła 1,5 butelki wina, broń Boże jej nie wyliczając, a Kolegę Współpracownika chyba dobiłem serwując mu piąte piwo. Ale było to zrozumiałe, bo obowiązywał u nich syndrom zerwania się z łańcucha, u Farmaceutki z aptecznego kieratu, u Kolegi Współpracownika z domowej codzienności.
Dodatkowa trudność w rozruchu polegała na naszych odmiennych porannych przyzwyczajeniach, ale gdy w końcu zrobiłem jajecznicę na boczku i cebulce, wszystko wróciło do normy.
Gdy już przebrnęliśmy przez ten trudny etap, poszliśmy w pięcioro na długi spacer do Gruszeczkowych Lasów, teraz już koniecznie zahaczając o Leśne Jeziorko. A po powrocie, po odsapce, zaprosiliśmy naszych gości do Gospody w Rybnej Wsi.
To, co tam się działo, przeszło nawet nasze wyobrażenia i weekendowe doświadczenia. Tłumy ludzi i samochodów z całej Polski, tyle, że był problem z zaparkowaniem. A gdy mimo tego  zdecydowaliśmy się spróbować, bardzo szybko odbiliśmy się od kolejki, która oznaczała, że od momentu ustawienia się na jej końcu do czasu umoczenia ust w oczekiwanym piwie musiałaby upłynąć godzina, a do momentu wbicia widelca w rybę druga. Takie oczekiwanie o suchym pysku nie miało dla nas, tubylców, sensu. Co innego zdesperowani turyści, którzy przejechali setki kilometrów zwabieni sławą krajobrazowego i kulinarnego miejsca.
Porzuciliśmy ten kociokwik i pojechaliśmy trzy kilometry dalej, do sąsiedniej wsi. Stosunkowo niedawno otworzyło się tam nowe kulinarne miejsce szczególnie chwalone przez Lekarkę i Justusa Wspaniałego z racji Wspanialej zupy rybnej! Liczyliśmy na kameralność, ale turysta jest w stanie dotrzeć wszędzie. Czas oczekiwania nawet był znośny, bo tylko godzinę, ale co z tego, skoro nie było gdzie przycupnąć. Wszystkie stoliki zajęte, a o metodzie rezerwacji nie było mowy.
Porzuciliśmy więc i ten przybytek i przebijając się w drodze powrotnej przez Rybną Wieś wróciliśmy do Pięknego Miasteczka, obok którego sytuuje się Bar Żuraw, nasz ulubiony. Po piętnastominutowym staniu w kolejce dowiedzieliśmy się przy okienku, że czas oczekiwania na rybę wynosi 2 godziny. Ale zupa rybna była od ręki. Przy stole, przy napojach, które kupiliśmy bez problemów, naradziliśmy się, że ok, zostajemy przy zupie rybnej. Inaczej groził naszym gościom powrót do domu o suchym pysku i zjedzenie tam resztek jakiejś zupy, ogórkowej bodajże, a nam wiekuista hańba. Gdy wróciłem złożyć zamówienie, okazało się, że zupa rybna już wyszła. Wyszła już wcześniej, tylko nie było właściwych łączy wśród personelu.
Jako gospodarze uparliśmy się, żeby wracać z powrotem do nowootwartego kulinarnego miejsca tam, gdzie się miało czekać tylko godzinę. Po ponownym przebiciu się przez Rybną Wieś, strzał okazał się być w dziesiątkę. O tyle, że było już sporo wolnych stolików, a czas oczekiwania zmalał do 20. minut.
Za to ryby były wiórowate i przesuszone, frytki takoż. Widocznie odgrzewane drugi raz. 
To na przyszłość zniechęciło nas do tego przybytku, ale postanowiliśmy na zupę rybną pojechać, żeby się przekonać naocznie i doustnie, co też w niej widzą i smakują Lekarka i Justus Wspaniały.
Tak to jest w Pięknej Dolinie w długie weekendy. 

Farmaceutka i Kolega Współpracownik wyjechali o 18.00, a my musieliśmy natychmiast zmierzyć się z codziennością, której pierwszym objawem była ogłuszająca cisza.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Designated Survivor.
 
ŚRODA (04.05)
No i wróciła codzienność w pełnej krasie.
 
Od razu więc po I Posiłku żyłką skosiłem część terenu. Na dwa akumulatory. Wystarczająco dużo, żeby doprowadzić ręce do lekkiego drżenia, ale na tyle mało, żeby móc jedną utrzymać butelkę Pilsnera Urquella od czasu do czasu tylko wspomagając się drugą, gdy butelkę unosiłem do ust. Ale już na początku spaceru po lesie ta niedogodność mi przeszła. 
Poszliśmy z Pieskiem dokładniutko tą samą trasą co wczoraj idąc z Farmaceutką i Kolegą Współpracownikiem. Bo wyszło mi z analizy wczorajszego dnia, że mój ulubiony sweterek, ten, w którym spadłem ze schodów i ten, który mi Pani Krawcowa z Pięknego Miasteczka artystycznie w trzech miejscach zacerowała tak, że ledwo widać ślady po dziurach spowodowanych brutalnym tarciem sweterka o ścianę i stopnie schodów, musiałem gdzieś posiać w lesie. Było gorąco, więc przewiesiłem go luźno przez ramię i widocznie stało się. Mógł jeszcze zostać wczoraj w miejscach, w których usiłowaliśmy coś zjeść, ale telefonowanie tam przypuszczenia te zlikwidowało. 
Sweterka nigdzie nie było, za to znaleźliśmy poręczną i zgrabną pompkę rowerową, co potwierdzało obieg towaru w przyrodzie. Po powrocie przeszukaliśmy jeszcze wszelkie możliwe miejsca, ale bez rezultatu. Kamień w studnię.

Trochę zrezygnowany zabrałem się za wstępne sprzątanie gościnnych mieszkań. I w dolnym, na krześle leżał  sobie spokojne sweterek, którego tam na chwilę porzuciłem, gdy mieszkanie po powrocie ze spaceru pokazywaliśmy Farmaceutce i Koledze Współpracownikowi. Tedy będę mógł nadal w nim paradować.
W dobrym nastroju podlałem, co się tylko dało i podlania wymagało. A to jest typ pracy, która zawsze dodatkowo poprawia mi humor. Ale to jeszcze nie było jego apogeum. Osiągnąłem je po rozmowie z Zaprzyjaźnioną Szkołą.
Zadzwonili do nas, właściwie do mnie, w sprawach ... służbowych. Liczyli bowiem, że nadal się orientuję w przepisach i jakoś żyję sprawami Szkoły, więc będę mógł rozwiać ich wątpliwości. A ja ani be, ani me, ani kukuryku. To chyba dobrze o mnie świadczyło, bo ile można szarpać sobie zdrowie bezsensem i arogancją urzędników. Wystarczą mi ci ostatni z urzędu skarbowego.
Swoją drogą, nigdy bym nie pomyślał, że kiedyś w sprawach służbowych będę ich odsyłał do Nowego Dyrektora. 
Poplotkowaliśmy. W lipcu umówiliśmy się wstępnie w Toruniu na zlot gwiaździsty, w październiku u nas, w Uzdrowisku. To ostatnie wszystkich rozbawiło. Nas z powodu ciągłej nierealności pomysłu i zdawania sobie sprawy z dzielenia skóry na niedźwiedziu. Ale jednak trzeba wysyłać w eter na różne sposoby pozytywną energię.
 
 Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Designated Survivor.
 
CZWARTEK (05.05) 
No i to był dzień w takim lekkim pośpiechu.
 
Przynajmniej do wieczora.
Po I Posiłku Żona zaczęła przygotowywać górne mieszkanie dla trojga gości, żeby nie robić wszystkiego na ostatnią chwilę. Ja zaś nic, bo mi się nie chciało. 
Prosto z Wakacyjnej Wsi pojechaliśmy do Naszej Wsi, do Sąsiadów po stałe oprowiantowanie. Kury niosą się teraz już jak głupie, więc wzięliśmy nawet 80 jaj.
W drodze powrotnej zrobiliśmy drobne zakupy, a ja w Bricomarche kupiłem sobie profesjonalny podbierak. Metalowy, za 100 zł. To badziewie, które kupiłem dwa lata temu za 30 zł rozsypało się w newralgicznym miejscu, najbardziej narażonym na działanie sił. I oczywiście to jedyne miejsce było wykonane z plastiku, bo cała reszta z metalu, oprócz siatki oczywiście. Usiłowałem to miejsce naprawić, ale nad zwietrzałym, "nawodnionym" i ciągle pękającym plastikiem strawiłem sporo czasu. Bez rezultatu. Plastik pękał i kruszył się w rękach. Normalnie po takiej wpadce obstalowałbym sobie podbierak ręcznie zrobiony przez jakiegoś ślusarza, najlepiej jednocześnie wędkarza. Ale gdzie teraz takiego znaleźć. Zresztą patrzyłby jak na wariata, skoro w sklepach podbieraków a podbieraków.
Musiałem więc zdecydować się na sieciówkę. Ten wybrany wyglądał solidnie, a miejsca które miały być narażone na działanie sporych sił jeszcze solidniej.

Gdy przyjechaliśmy do domu, okazało się że goście wysłali miłą informację Chyba będziemy trochę wcześniej... A wiadomo, jak gospodarze to kochają w różnych sytuacjach, gdy, na przykład pani domu biega jeszcze w papilotach, a pan domu rozkoszuje się prysznicem. U nas to akurat nie miało miejsca, bo Żona czegoś takiego nie używa, a gdyby nawet raz spróbowała, to dla mnie mogłoby się to źle skończyć. Serce i płuca nie wytrzymałyby od napadu śmiechu i krztuszenia się. Ja zaś nie zwykłem brać prysznic przed przyjazdem gości, bo byłoby to w jawnej sprzeczności z ich oczekiwaniami. Nie mógłbym przecież roztaczać wokół siebie miejsko-cywilizacyjnej aury, skoro oni świadomie przyjeżdżali na wieś.
W te pędy (ja trochę złorzecząc) rzuciliśmy się, aby skończyć sprzątanie. Zdążyliśmy ze wszystkim 5 minut przed ich przyjazdem. Ja lekko nadpocony, co wiarygodnie wypadło.

Zaraz potem zaczęło delikatnie padać. Takim ożywczym, wiosennym i ciepłym deszczykiem, z którego woda pomalutku wsiąkała ku radości roślin a w powietrzu zapanował niepowtarzalny zapach. Dodatkowa korzyść była taka, że odciążył mnie on od podlewania jutro rano, przed moim wyjazdem do Wnuków na dwa dni. Z kolei uniemożliwił nam wycieczkę rowerową do Baru Żuraw, ale tym nie przejęliśmy się wcale. Pojechaliśmy Inteligentnym Autem.
W barze oprócz obsługi i nas żywego ducha. Więcej, jedyny personel stanowili właściciele, których trochę znaliśmy z wcześniejszych lat. Można więc było kilka razy swobodnie porozmawiać i poplotkować, między innymi, jak startowali w 1996 roku i jakiego rodzaju to jest praca. A jaka jest, to wiadomo. W sezonie kamień u szyi i zaangażowanie non stop. I nie dałoby się tego wytrzymać, gdyby się tego nie kochało i gdyby nie wsparcie pracujących u nich dzieci.
Czyli, nic co wydaje się proste, takim nie jest. Morze potu, wyrzeczeń i stresu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki trzeciego sezonu serialu Designated Survivor i musieliśmy się pożegnać z prezydentem Tomem Kirkmanem. Dokrętkę oglądaliśmy z dużą przyjemnością, a internauci są debilami, zwłaszcza ci, którzy czują potrzebę wyłożenia swoich wypocinowych, debilnych racji i analiz nie dopuszczając do siebie, że mogą nie mieć racji i że gusta są różne.

PIĄTEK (06.05)
No i rano przygotowywałem się do wyjazdu do Wnuków.
 
Żonie przygotowałem zapas drewna, a sam się odgruzowałem i spakowałem.
Wyjechałem o 13.10 swobodnie, ze sporym zapasem czasu (umówiłem się z Synową, że będę o około 15.00 zadając pytanie, czy mogę liczyć o tej porze na posiłek; mogłem) jadąc lokalnymi drogami i podziwiając krajobraz. Po mniej więcej 1/3 trasy podziwianie się skończyło, bo drogę blokowały dwa bojowe wozy straży pożarnej, pogotowie ratunkowe i policja. Jedno auto dokumentnie pokiereszowane leżało w rowie do góry kołami, drugie na drugiej stronie nitki szosy, również zmaltretowane.
Zastanawiałem się, jak mogło do tego dojść, ale bez wymądrzania się i z pokorą kierowcy, który w 1970 uzyskał prawo jazdy i jeżdżąc od tamtej pory niejedno widział i czuł. Czasami empirycznie, na własnej skórze.
Bo droga była kręta, pagórkowata, z podwójną ciągłą linią i ograniczeniem do 60. Odrzucając brawurę i/lub głupotę jak to mogło się stać, zastanawiałem się. Te rozważania przerwał mi młody strażak, który z uśmiechem zasugerował mi 2 godziny postoju i odpoczynku (widocznie musiały być ofiary lub ranni, bo czekano na prokuratora) lub zawracanie. Wybrałem to drugie, co wydłużyło czas jazdy, nakazało konieczność wbicia się na eskę oraz spowodowało pierwsze kontakty z piątkowymi korkami w Metropolii. Ale widocznie nie było tak źle, skoro na miejscu byłem 10 minut przed czasem. Nawet kupno czterech piw dla Brata już w Sypialni Dzieci nie spowodowało  spóźnienia.
Gdy dojeżdżałem, zadzwonił Wnuk-I. Byłem pewien, że to Syn. Lata doświadczeń.
- Cześć dziadek. - Kiedy będziesz?
- Za 2 minuty.
Cisza, oznaka trybienia.
- Aha, to już nie będę grał.
- A to ty miałeś gdzieś wyjść na jakąś grę? - nie zrozumiałem.
- Nie, chodzi o grę komputerową. - Nie będę jej zaczynał.
- Ale możesz przecież. - Co stoi na przeszkodzie? - nadal nie rozumiałem.
- Nie, bo jak przyjedziesz, to od razu będziemy grali albo w 3-5-8, albo w kierki, to zależy.
Rzeczywiście zależało. Bo po obiedzie matka zagoniła go do przygotowania czegoś do szkoły na poniedziałek. Więc nie grał wcale.
Po pierwszym młynie, kiedy po moim przyjeździe zlatują się wszyscy (później starszym przechodzi, klei się do mnie jeszcze tylko Wnuk-IV), wszystko się uspokoiło. Każdy schował się w swój kąt, a ja z Wnukiem-II i IV graliśmy w 3-5-8. Gra ciągnęła się niemiłosiernie, więc wszyscy zgodnie stwierdzili, że trzeba przerwać i skończyć jutro, jeśli się da.
Po drobnej przerwie zagraliśmy w kierki w składzie: Wnuk-I, III i IV. Nie dość, że dałem im łupnia, to jeszcze wygrałem loteryjkę kończącą grę. 

Wieczorem przy piwku siedzieliśmy z Synem na tarasie rozmawiając o tym i owym. Nie mogłem patrzeć na nieskoszone trawska i słuchać wyjaśnień Syna, że tak mu się podoba. Miałem to już wielokrotnie przećwiczone z Żoną.
- Jutro kosimy. - Ja zacznę pierwszy. - zaproponowałem w sposób nieugięty.
- Ale kosiarka mi się zepsuła. - Syn robił unik.
- To pożycz od sąsiada. - nie dawałem za wygraną wiedząc, że ma taką możliwość.
Obiecał, że tak zrobi.

Przy moim szykowaniu się spać zleciała się cała czwórka Wnuków. 
Żeby zawiadomić dziadka, że będzie spał sam w pokoju. To mi odpowiadało.
Żeby zawiadomić dziadka, że będzie spał na dole piętrowego łóżka, ale żeby się nie bał, bo przy wstawaniu nie walnie się w łeb. To mi odpowiadało mniej. Ale, gdy sobie poszli, siadłem i sprawdziłem. Było ok, więc się uspokoiłem. Bo siebie znam i praktycznie immanentnie walę się w łeb, to znaczy od czwartego i pół roku życia, kiedy to spadłem z okna z II piętra. Ostatnio o róg tarasu, w łysinę, mimo że przecież chodzę koło niego setki razy.
Żeby uspokoić dziadka w sprawie chomika. Bo dość szybko się ocknąłem, że będę znowu spał z tym gryzoniem.
- Ale dziadek... - tłumaczył mi jeden przez drugiego robiąc przy tym bardzo mądre miny i przybierając pozy, aby nie odzwierciedlać zbyt drastycznie niewiedzy dziadka. - Chomik śpi aż 20 godzin na dobę, a żeruje tylko cztery.
- Ale te cztery, skoro on żeruje nocą, idealnie nałożą się na moje 8 godzin snu, to ile będę w tej sytuacji spał? - broniłem się.
Wszyscy, jak jeden mąż, wiedzieli, ale nikt nie chciał podać tej drastycznej liczby.
Zaczęli się więc imać innych metod. Podnieśli pokrywę siedziby chomika i uruchomili taką karuzelę-wybieg dla chomika, w której on zasuwa jak głupi de facto stojąc w miejscu. Coś jak bieżnia dla trenujących na siłowni.
- Widzisz, dziadek? - Kompletnie bezszelestnie.
- Faktycznie. - musiałem przyznać im rację. Albo oś była świetnie łożyskowana, albo smarowana, albo jedno i drugie.
- Ale nie bierzecie pod uwagę pazurków chomika i ich tarcie o bieżnię, a to na pewno będzie słyszalne.
Postanowili wytoczyć ciężkie działa patrząc na mnie z niedowierzaniem, że z igły robię widły.
- Ale dziadek! - My tu śpimy zawsze i nigdy nie słyszeliśmy chomika.
Widocznie moje zrezygnowanie przyjęli za dowód, że się uspokoiłem, bo wyszli.
Układając się do snu pamiętałem z poprzednich razów, że to łóżko było na mnie ciut za krótkie. Ale tego argumentu wobec Wnuków nie podnosiłem nie chcąc wyjść na upierdliwca. Nie podnosiłem również wobec nich faktu, że budzik na parapecie chodzi jak traktor, tylko, gdy wyszli, na chama wyjąłem baterię.
Gdy się umościłem, było w sam raz. Albo nauczyłem się w nim spać i przyjmować pewne pozy, żeby szczebelki nie ocierały mnie boleśnie o staw skokowy, a potocznie mówiąc o kostkę, albo się... skurczyłem. Ta ostatnia myśl dotknęła mnie boleśnie, więc zacząłem ją analizować na tyle długo, że nie wiedzieć kiedy, usnąłem. Ostatnie, o czym pomyślałem i co zapamiętałem, to było postanowienie, że muszę się zmierzyć i z uzyskanym wynikiem się... zmierzyć. Pilnuję w miarę wagi, a tu wróg być może zakradł się niepostrzeżenie z innej strony.
 
Dzisiaj napisała PostDoc Wędrująca.
Hej Emerycie i Żono (zmiany moje),
zdaje sobie sprawe ze sie dlugo nie odzywalam, przyznaje sie tez ze zaniedbalam sledzenie bloga.
Ale! dotarlam juz przynajmniej do momentu ze owa moja nie-za-bardzo czesta udzielalnosc sie zostala zauwazona..
Sorry!
Na wytlumaczenie mam ze w takim bezsensie w jakim zyje od 2 miesiecy ponad ...o na prawde .. bezsens. Jestem - tu trzeba sie przyznac ale takie sa fakty - rocznikiem nieszczegolnie mlodym co skutkuje ze bezsensy to juz mi sie w zyciu zdazylo widziec.
Ale, jakos tak sie wydaje ze wczesniejsze bezsensy mialy jakis sens! Albo mogly miec?
Terazniejszy bezsens tez prawdopobnie sens ma - zwiazany z CCP i wyborami wowczas.
Coz za wspanala okazja oglosic zwyciestwo nad Covidem!
Pokazac wyzszosc CCP nad ?? (wstaw odpowiednie)
Zachwycic sie !! (YY??? nie wiem co tu wstawiac- ale ktos na pewno znajdzie).
Zeby dalej nie zanudzać - takiego bezsensu to naprawde trzeba dlugo szukac, a jak juz powiedzialam urodziłam sie w PRL i bezsensy nie są mi obce ;-)
No a gwoli podsumowania - mam bilet na przylot do Metropolii (zmiana moja) 28 lipca - trzymajcie kciuki i Do Zobaczenia!!!
PostDoc Wędrująca (zmiana moja)
Będę mógł jej odpisać dopiero na początku przyszłego tygodnia.

SOBOTA (07.05)
No i dzisiaj pełniłem funkcję ojca i dziadka pomocniczego. 

Najpierw rano do sąsiedniej wsi odwiozłem na harcerską zbiórkę Wnuka-III. Przy okazji odkryłem i podziwiałem nieznane mi tereny tak blisko Metropolii. Zainspirowany pojeździłem po różnych zakamarkach tej wioski odkrywając jej uroki i historię z postanowieniem, że muszę ją pokazać Żonie.
Gdy wróciłem, okazało się, że na śniadanie każdy sobie rzepkę skrobie, co dla mnie nie stanowiło problemu.
Za trzy godziny pojechałem ponownie, tym razem z Synem, odebrać Wnuka-III. Zrobiliśmy niezwykły spacer po terenach, które okazały się być Obszarem Natura 2000. Pięknym i urokliwym. W życiu bym się nie spodziewał. Tak na dobrą sprawę dopiero teraz zacząłem doceniać miejsce, w którym mieszkają Syn z Synową i z dziećmi.
Gdy wróciliśmy, zabrałem się za koszenie trawy kosiarką pożyczoną przez Syna od sąsiada. Trudno to było nazwać koszeniem. Była to walka z trawiskiem i z kosiarką, której moc co chwila nie wyrabiała i nóż się zatrzymywał, a silnik gasł. Trzeba było z zaklinowanego noża usuwać trawiaste gluty i setny raz zaciągać linkę, żeby silnik odpalił. Tu nawet nic by nie poradziła moja akumulatorowa kosiarka o sporej mocy, o której myślałem z rozrzewnieniem między innymi dlatego, że w trakcie pracy nie wymaga nakładania słuchawek. Po prostu sympatycznie buczy. A ta, spalinowa? No cóż, chodziła jak młockarnia wysyłając spaliny najczęściej wprost w nozdrza koszącego. Nic więc dziwnego, że po pół godzinie Syn przytomnie przyniósł mi słuchawki. Dodatkowo się uparł, żeby kosić z koszem, więc co dwa nawroty praca stawała, pełny kosz trzeba było odpiąć, dotargać w róg działki i go opróżnić. Ale co to dla mnie. Praca fizyczna na świeżym powietrzu wspierana Pilsnerem Urquellem - sama przyjemność. Ale cały teren nadawał się w tym stanie na koszenie żyłką. Taka prawda. 
Skosiłem większą część działki, a Synowi zostawiłem tę bardziej upierdliwą, która nadaje się idealnie na podkaszarkę, a nie na ciężką nieruchliwą spalinówkę.
Całą pracę urozmaicał mi pomagier pełną gębą - Wnuk-IV. W ogóle przez nikogo nieproszony grabił, zgrabioną trawę ładował do taczki i wywoził w róg posesji. Podziwiałem. Może jakieś geny po dziadku, zresztą, jeśli tak, to po obu, bo obaj hołdują fizycznej pracy.

Po południu grałem w 3-5-8. Tym razem w składzie ja, Wnuk-III i IV. I znowu gry nie skończyliśmy. Ciągnęła się tak długo, że wszyscy mieli jej dosyć, więc ją porzuciliśmy. Wszyscy gdzieś poznikali, a ja z Synem znowu posiedziałem na tarasie. A potem nagle, zdaje się że wszyscy, o 22.00 wylądowali w łóżkach. Coś niebywałego.
Uważny czytający mógł dostrzec, że we wszystkich grach uczestniczył Wnuk-IV. Gdyby mógł, uczestniczyłby we wszystkim. W którymś momencie od razu zapisał się na partyjkę planowanego brydża, która zresztą nie doszła do skutku. W takich razach opracował sobie skuteczny system. Gdy jest nadmiar chętnych wykłóca się o swoje uczestnictwo, a gdy bracia nadal niezłomnie walczą o swoje, zaczyna wyć. Przeraźliwie, głośno i skutecznie. Bo wie, że zawsze trafi w danym momencie na słabsze ogniwo, czyli na któregoś z braci, który akurat ma słabszy dzień i dla świętego spokoju ustąpi. A szansa jest duża, bo 1:3. Przy czym tym słabym ogniwem nie mogę być ja, Bo dziadek musi grać!
Poza tym nie stwarza problemów i pcha się do różnych prac. Myślę, że do takich, które akurat mu odpowiadają. Ciekawe, kiedy mu przejdzie? Bo, że mu przejdzie, to pewne. Jak amen w pacierzu.

NIEDZIELA (08.05)
No i tym razem słyszałem chomika.
 
Bydle przez jakiś czas chrupało, a dźwięk przypominał trzask łamanych suchych gałązek. Ale dało się wytrzymać, bo nie trwało to 4 godziny.
Tym razem śniadanie było niedzielne, więc uroczyste, w pełnym składzie. A zaraz potem z Synem pojechaliśmy po Brata. Przyjeżdżał bezpośrednio po pracy, po nocnym dyżurze, ale to był dla niego najlepszy układ. Bo miał do towarzyskiej dyspozycji cały dzień, w nocy mógł odespać zaległości, by w poniedziałek móc pójść do pracy na kolejną nockę. Taką ma robotę. 
Miał bezpośrednie kolejowe połączenie z Rodzinnego Miasta. Cały czas siedzieliśmy z Synem i Synową na tarasie. Stąd te moje zaplanowane dla niego 4 piwa.
Przed rozstaniem się zdążyłem jeszcze wytłumaczyć Synowej i Synowi, na ich prośbę(!), co mogliby sensownego zrobić ze skrzyniami, którymi dysponują na ogródku, a które już zeszłego roku nie wyglądały ciekawie, a teraz przedstawiają sobą obraz nędzy i rozpaczy. A przecież mogłyby dać tyle cebuli, buraczków sałat i pomidorów chociażby. Z dyskusji, pytań i wskazówek wynikało, że coś z tym zrobią. Ano zobaczymy. Bo jak ze wszystkim - łatwo jest coś zrobić, kupić, ale potem to trzeba utrzymać i pielęgnować. A to wymaga rzetelnej, codziennej pracy. Bez kompromisów.
 
Po obiedzie odwiozłem Brata na dworzec, a sam postanowiłem przebijać się przez Metropolię jej wewnętrzną obwodnicą. Z przebijania wyszły nici, bo ruch był niezwykle płynny, przez co w Wakacyjnej Wsi byłem 35 minut przed planowanym czasem. Mogliśmy więc z Żoną delektować się niespiesznym siedzeniem na werandzie, patrzeniem na kwitnący sad i rozmową.
Wieczorem wróciliśmy do serialu Ozark. Uzupełnili 4. sezon. Żeby jednak móc rozpocząć 8. odcinek, wróciliśmy do siódmego, żeby sobie to i owo poprzypominać. A ponieważ w Ozarku odcinki są długie, stąd tylko jeden.
 
PONIEDZIAŁEK (09.05)
No i mimo, że większość dnia pisałem, zdążyłem się przepracować. 

Na tyle, że wieczorem, zanim skończyłem wpis, musiałem na dole zalec na jakieś 15 minut. O oglądaniu czegokolwiek oczywiście mowy być nie mogło.
Odtworzyłem zapas drewna, bo mimo że dni gorące, to noce chłodne, więc rano jeszcze standardowo rozpalam w kozie, żeby Żona miała swoje 2K+2M, a w kuchni, żeby można było pichcić. A potem naprzemiennie z pisaniem kosiłem, sumarycznie na trzy akumulatory, a trzy to trochę przegięcie. Stąd moje wieczorne zmęczenie. Do tego dołożyłem podlewanie. Niby nic, ale zawsze coś. Ale teren wypiękniał i sto razy wolałbym nadal go hołubić, niż siedzieć przed laptopem. 
Późnym popołudniem przyjechał Justus Wspaniały. Przyjechał, bo przywiózł nam cztery hortensje, a sam wykopał sobie dwa żonkile, żeby wzbogacić swój ogród. Nie chciał niczego pić Bo zarobiony jestem, ale kapustce się nie oparł. Opowiadał o kilku dniach gehenny ze Zdunem, którego mu poleciliśmy, a który wraz z synem całkowicie rozebrał potężny kaflowy kominek na dole, w salonie, by wymienić wkład i potem całość odtworzyć. To co się działo na dole, trudno było nam sobie na podstawie opowieści wyobrazić, ale jednak fakt dwudniowego sprzątania po fachowcach dawał do myślenia. Natomiast od razu przywołaliśmy w pamięci nieznośny słowotok Zduna i jego kłótnie z synem, więc nie dziwiliśmy się wcale, że Justus Wspaniały przez te dni siedział na dworze i pracował. Na szczęście pogoda sprzyjała.

Dzisiaj ostatecznie ustaliliśmy, kto do nas przyjedzie i zajmie się domem i Bertą, gdy my 28. i 29. maja będziemy na ślubie (Metropolia) i weselu (koło HeloWsi) Heli i Paradoxa. Pod uwagę byli brani Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający oraz Krajowe Grono Szyderców. Obie strony zachowywały się enigmatycznie, że niby są zainteresowane, ale tak do końca to nie wiadomo. Ostatecznie dzisiaj Krajowe Grono Szyderców się wykruszyło, a już w sposób zdecydowany przyjadą Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Tedy się uspokoiliśmy.

Dzisiaj Żona w którymś momencie pokazała mi na Facebooku zdjęcie przysłane przez Pasierbicę. A na nim Ofelia tworząca z plasteliny, albo z czegoś podobnego, jakieś dzieło plastyczne na dużej kartce formatu A3, bo widoczne są ludzkie figury i figury geometryczne. Pod zdjęciem był dołączony tekst cytujący wypowiedź córki: Ja byłam bardzo chciała zostać robiaczką od takich prac.
Składnia i słownictwo genialne. A nawet więcej - Geeeniaalne!, jak by powiedział Justus Wspaniały.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu  Berta zaszczekała najpierw raz jednoszczekiem, w środę wieczorem, gdy była na dole i musiała usłyszeć za drzwiami kota. To od razu zakłóciło oglądanie serialu, bo w napięciu i ciekawości oczekiwaliśmy, co będzie dalej, ale na szczęście natychmiast przyszła na górę i po ciężkiej pracy uwaliła się na legowisku. Więc mogliśmy się skoncentrować na oglądaniu.
W sobotę z kolei, gdy mnie nie było, rano Żona wypuściła Pieska, żeby poszedł sobie sam, a ona w międzyczasie zabrała się za kuchnię. Drzwi na taras były otwarte, więc Żona bez trudu usłyszała lampucerowaty jednoszczek. Berta stała przy tarasie, broń Boże nie wchodząc do środka, i nawołując Panią. Bo w głowie jej się  nie mieściło, żeby Pani była taka nieczuła, niewrażliwa i pozbawiona empatii i kazała Pieskowi samemu iść, robić siku i kupę.
Godzina publikacji 21.54.

I cytat tygodnia:
Życie kurczy się lub rozwija proporcjonalnie do czyjejś odwagi. - Anais Nin (amerykańska pisarka pochodzenia duńsko-francuskiego po matce i kubańsko-katalońskiego po ojcu).