16.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 164 dni.
WTOREK (10.05)
No i znowu piękny dzień po publikacji.
Z samego rana, po zwyczajowym rozruchu, postanowiłem napisać do PostDoc Wędrującej. Była 10.00, to u niej 16.00. Odpisała o 16.40 naszego czasu, czyli u niej o 22.40. Jak na nią ostatnio błyskawicznie. Ale czułem, że tak będzie, bo chyba tęsknota za wszelkimi przejawami polskości rośnie w niej coraz bardziej.
Czesc Emerycie (zmiana moja),
dziekuje za maila i updaty ;-)
Co do spotkania to mysle ze nie bedzie problemu, bo ja planuje byc w Polsce bardzo dlugo,
typu do Listopada - lub nawet dluzej, jest mozliwe nawet ze juz nigdy do Chin nie wroce.
Co prawda bym chciala jeszcze Chiny pozwiedzac, ale na razie na pewno zwiedzac sie nie da,
a wracanie jest tez drastycznie utrudnione.
Moze cos po tym zjezdzie CCP (Komunistyczna Partia Chin - wyjaśnienie moje) sie zmieni jak juz mysl przewodnia wygra ;-)
Zjazd jest w Pazdzierniku - dlatego zakladam powrot ew. w Listopadzie.
Co do spotkania to mysle ze nie bedzie problemu, bo ja planuje byc w Polsce bardzo dlugo,
typu do Listopada - lub nawet dluzej, jest mozliwe nawet ze juz nigdy do Chin nie wroce.
Co prawda bym chciala jeszcze Chiny pozwiedzac, ale na razie na pewno zwiedzac sie nie da,
a wracanie jest tez drastycznie utrudnione.
Moze cos po tym zjezdzie CCP (Komunistyczna Partia Chin - wyjaśnienie moje) sie zmieni jak juz mysl przewodnia wygra ;-)
Zjazd jest w Pazdzierniku - dlatego zakladam powrot ew. w Listopadzie.
Pozdrowienia!
To fajne, że Partia decyduje o wszystkim. Ile problemów i kłopotów mniej. I ile mniej rozterek przy dokonywaniu setek wyborów. Pamiętam z czasów PZPR.
Nie wiem, czy wspominałem, ale już od kilku dni rano chodzę z I Posiłkiem i książką nad Staw na ławeczkę. Najpierw był Kopaliński, którego od wielu tygodni czytam non stop doszedłszy do strony 1253., ale Żona się ulitowała i dała mi coś lżejszego, nomen omen. Sztuka dla sztuki brytyjskiej pisarki Katie Fforde. Taka babska z kobietami w rolach głównych. Jedną książkę tej autorki już czytałem i nie narzekałem. Lekko, łatwo i przeleciało. Żadnego obciążenia dla mózgu.
W ciągu dnia postanowiłem dalej nie obciążać tego organu. Nie pomny wczorajszych skutków kosiłem trawę na trzy akumulatory, by potem narzekać głośno na ból pleców i przesilenie, czego Żona nie mogła wytrzymać insynuując, że zachowuję się jak ten Żyd w dowcipie.
W przedziale pociągu jechało w milczeniu ośmiu pasażerów. Upał i duchota były niemiłosierne.
- O Boże, jak mi się chce pić!!! - odezwał się nagle jeden z nich, Żyd.
Za jakąś chwilę znowu - O Boże, jak mi się chce pić!
I tak kwękał dłuższy czas na tę samą melodię "O Boże, jak mi się chce pić!"
W końcu któryś z pasażerów nie wytrzymał.
- No niech ktoś, do jasnej cholery, wreszcie da mu pić!
Znalazł się jeden litościwy. Żyd się napił, podziękował i zaczął:
- O Boże, jak mi się chciało pić! - O Boże, jak mi się chciało pić! - O Boże, jak mi się chciało pić!...
Ból pleców i przesilenie mogłyby być większe, gdyby nie dywersyfikacja prac. Bo, gdy trzy akumulatory się rozładowały (tu widzę swoisty, zbawczy dla mnie, system progów zwalniających, bo gdybym miał pięć, to bym kosił na pięć, a Żona musiałaby transportować mnie do domu), na klęczkach odchwaszczałem trzy rzędy czosnku syberyjskiego, więc zdążyłem trochę odpocząć. Ale cały czas pracowałem w upale, więc po raz pierwszy w tym roku zażyłem poupalnego prysznica.
Po zmęczeniu nie było śladu.
Po stosunkowo wczesnym II Posiłku pojechaliśmy do Powiatu, tylko po Socjalną, a potem dalej. Głównym naszym celem była wizyta u Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika. Po drodze, ponieważ na nasz przyjazd było grubo za wcześnie, zrobiliśmy sobie małą wycieczkę i odwiedziliśmy kilka dziur, w których nie byliśmy spory szmat czasu. Wszędzie było pięknie i piękniej, bo tak już jest w Pięknej Dolinie.
Dlaczego taka wizyta ni z gruszki, ni z pietruszki?
Otóż nadszedł czas sadzenia pomidorów. Sadzonki kupione w tamtym roku na targu w Powiecie okazały się badziewne. Pomidory, wszystkie koktajlowe, bo tak chciała Żona, nie były smaczne, jakieś trawiaste, zero satysfakcji. Mogło to być wynikiem mojej pazerności, bo na powierzchni 2 m2 posadziłem aż osiemnaście krzaków i chyba pomidorki przez to miały za mało słoneczka, żeby właściwie dojrzeć. Dlatego w tym roku postanowiłem na takiej powierzchni posadzić tylko 12 i przede wszystkim zdobyć je z wiarygodnego źródła. Żona takowe znalazła właśnie u Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika. Był więc też pretekst, żeby się spotkać.
Nie widzieliśmy się rok, więc najpierw przy kawach trzeba było pogadać i oplotkować wspólnych znajomych z Pięknej Doliny, a potem zabrać się za główny cel wizyty. Pomidorową sprawą zajmował się Mądry Leśnik. W tunelu, o znanym mi, charakterystycznym zapachu i klimacie, na półkach i stołach stały sadzonki. Według gospodarza 430 sztuk.
- Ale wszystkich traktujemy jednakowo. - zaznaczył. - I tych, którzy biorą kilka sztuk, i tych co hurtem.
My chyba z naszymi 19. (12 my, 7 Justus Wspaniały) nie byliśmy najgorsi. Zaczęła się dyskusja, jakie wybrać, a potem przyszło do płatności. Mądry Leśnik nie chciał wziąć od nas grosza, na co mocno zaprotestowaliśmy.
- Jak byś tak miał wszystkim znajomym dawać za darmo, to ładnie byś na tym wyszedł! - zacząłem. - Splajtowałbyś, a w przyszłości i my byśmy stracili nie mogąc kupić sprawdzonych sadzonek.
To znalazł rozwiązanie. Zaproponował gratisy, a na to mogliśmy się zgodzić, jako że obie strony zachowywały biznesową twarz. My dostaliśmy 2 krzaczki więcej, a Justus Wspaniały jeden. Tak więc z prostej sprawa zrobiła się skomplikowana. Gdzieś te dwa nadmiarowe krzaczki będę musiał sensownie posadzić.
Wieczorem obejrzeliśmy 1 odcinek Ozarku.
ŚRODA (11.05)
No i dzisiejszy poranek, w tym 2K+2M Żony, został brutalnie zakłócony.
Zadzwoniła pani z US i miłym oraz smutnym i zatroskanym głosem poinformowała mnie Ale wie pan, ten PIT jest źle wypełniony... Byłem na to przygotowany od momentu złożenia, więc, żeby zapobiec jej szczegółowym wyjaśnieniom, natychmiast ochoczo oznajmiłem To ja bym jutro przyjechał... - Mogę?
Słyszałem w smartfonie, jak pani kamień spadł z serca. Bo już widziała trudności patrząc na mój PESEL, a tu proszę - podatnik, który chętnie przyjedzie nie robiąc żadnych problemów i zdejmie jej kłopot z głowy. Żeby więcej takich podatników...
Umówiłem się na 12.00.
Dzisiaj poszedłem na całość. Skosiłem trawę na pięć akumulatorów. Z tego można by wyciągnąć dwa wnioski. Pierwszy, jakiż to musi być duży teren, żeby tak kosić i kosić? Drugi, musiałem przyspieszyć, bo inaczej z koszeniem nie wyrobiłbym się do końca maja. Na początku problem polegał na tym, że czekałem, aż trawy i chwasty trochę wyrosną, żeby było co kosić. Ale one rosły wszędzie równolegle, a ja kosiłem partiami, więc te "pomijane" osiągały błyskawicznie niebotyczne rozmiary i zanim bym się do nich dobrał w tempie dwóch akumulatorów na dzień, to tak bym kosił i kosił ad usrantem mortam, czyli do zimy, bo te wcześniej skoszone urosłyby do niebotycznych rozmiarów. I tak na okrągło. Musiałem więc sprawę przyspieszyć i trawsko zdusić w zarodku.
Trzeci wniosek mogła wyciągnąć Żona, ale nie wyciągnęła.
- Ja nic z tego nie rozumiem... - Najpierw mówisz, że optymalnie jest kosić na dwa akumulatory, przy trzecim kwękasz, a dzisiaj zrobiłeś pięć!...
Summa sumarum - zostało mi jeszcze koszenia mniej więcej na cztery akumulatory. Potem będę miał sytuację opanowaną. Bo dzikie tereny będę kosił raz na miesiąc i to nie wszystkie naraz, a te zhumanizowane raz w tygodniu i też nie wszystkie naraz.
O dziwo piątka nie zrobiła na mnie prawie żadnego wrażenia. Może dlatego, że już swój organizm przyzwyczaiłem do tego typu wysiłku, a poza tym w przerwach, kiedy akumulatory się ładowały, odpoczywałem.
Zrobiłem porządek księgowy w papierach, a o 15.00 obejrzałem transmisję z Rzymu, mecz Iga Świątek - Elena-Gabriela Ruse (Rumunia), 2:0. Bez historii i emocji, chociaż Iga popełniała zdecydowanie więcej błędów niż zwykle. Ale było widać, że dopiero się rozkręca.
Po wszystkim wziąłem prysznic i od nowa czułem się na jakieś dwa akumulatory. Ale był już wieczór, a on swoje prawa ma. Więc obejrzeliśmy jeden odcinek Ozarku.
Tknięty jakimś przeczuciem nie wyłączyłem smartfona. I zadzwonił Właściciel z Uzdrowiska z pytaniem, czy moglibyśmy ich odwiedzić dzień wcześniej, czyli w niedzielę, bo oni będą mieli potem przez kilka dni gości, przyjaciół z Arizony. Więc się zgodziliśmy, bo Arizona jest trochę dalej niż Wakacyjna Wieś. Ale musieliśmy zastrzec, że w tej sytuacji przyjedziemy z psem, bo o 12.00 jeszcze nas do hotelu nie wpuszczą I czy to państwu nie będzie przeszkadzać?
- Ależ skądże! - Proszę pana, my przez 16(!) lat mieliśmy pudla. - Odszedł od nas ze starości.
CZWARTEK (12.05)
No i rano złamałem się. W zasadzie już kolejny raz.
Ale tym razem wczoraj wieczorem zakomunikowałem Żonie, że jutro rano to już w kozie nie będę rozpalał, bo to gruba przesada. W przyrodzie lato, mury Domu Dziwa nagrzane...
A jednak. Bo czyż może być coś wspanialszego dla Żony nad taką niespodziankę?
- To gdzie ja dzisiaj usiądę?... - zaczęła schodząc po schodach. - O, jak miło!... - oczy się jej śmiały, gdy zobaczyła ogień. - To jednak jest fajne... - szukała potwierdzenia dla oczywistości, która go nie wymagała. - Bo jednak rano jest chłodno... - dalej szukała, tym razem alibi.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Urzędu Skarbowego do Powiatu. Żona została w Inteligentnym Aucie. Spóźniłem się prawie 15 minut prowokując tygrysa. Ale rozeszło się po kościach.
Schemat mojego wejścia do poczekalni w pewien sposób się powtórzył. Na mój widok od razu zza drzwi wyskoczył ochroniarz, ten, który poprzednio drażnił mnie w dwójnasób każąc mi założyć "maseczkę", a to pieszczotliwe zdrobnienie było tym drugim wkurzającym mnie elementem (emelentem). Teraz jednak zmienił opcję zwracania się do petenta (może ktoś mu zwrócił uwagę?) z W czym mogę pomóc? na Czym mogę służyć?, a to mnie trochę ugłaskało, zwłaszcza że się dodatkowo zhumanizował i ukazał prawdziwe oblicze nie nosząc "maseczki". Nawet otworzył mi drzwi do informacji słysząc, że jestem umówiony i mnie zapowiedział Pan jest umówiony! Paranoja!
Za szybą czekała na mnie ta młoda urzędniczka, która poprzednio czyniła mi trudności choćby z głupim postawieniem pieczątki, więc nastawiłem się na najgorsze jednocześnie się przymilając, uśmiechając, a przede wszystkim przepraszając za spóźnienie.
- Wie pani - odezwałem się trochę protekcjonalnie z założeniem, że to co powiem, będzie miała w nosie. - Jestem na emeryturze, a nie wiem, w co i gdzie ręce włożyć... - sapnąłem z przejęciem.
Pani nawet się zachowała, bo coś odpowiedziała a propos i nawet delikatnie się uśmiechnęła. Zresztą robiła to kilka razy, gdy rozmawialiśmy, ale ciągle delikatnie, z dystansem, uważnie mnie przy tym obserwując. Może rozeszła się wieść, żeby uważać na takiego emeryta, który nie wie, w co i gdzie ręce włożyć, więc specjalnie źle wypełnia PIT-y, żeby móc powtórnie przyjść do US i zatruwać życie urzędnikom.
- Chciałbyś... - z tyłu głowy słyszałem głos Żony.
- Bo tu pan źle obliczył podatek... - pani przeszła do rzeczy po moich ochach i achach. - Zamiast trzech tysięcy..., powinno być sześć..., stąd do zwrotu jest 5 zł.
To mnie nie zaskoczyło, skoro rok temu według PIT-u przygotowanego jeszcze przez Księgową I było siedem.
- Tu panu - spojrzała na mnie kolejny raz badawczo - wypisałam wszystko ołówkiem w odpowiednich rubrykach. - Proszę wziąć ten egzemplarz i w holu wypisać korektę.
- Rozumiem, że ten stary mam pani oddać... - nie czekałem na tę jej uwagę podlizując się swoją wiedzą uzyskaną z poprzednich składań.
- Oczywiście. - odparła bez poprzedniego oburzenia.
W holu wypełniłem migusiem dwa egzemplarze, złożyłem, na swoim dostałem pieczątkę i było fertig. Ale zadbałem o dalsze wazeliniarstwo połączone z kulturalnym zachowaniem.
- Jeszcze raz przepraszam za kłopot i dziękuję, przede wszystkim za wyrozumiałość. - Miłego dnia!
Pani podziękowała, delikatnie się uśmiechnęła patrząc na mnie badawczo.
Wróciłem do Inteligentnego Auta zastając Żonę całkowicie wyluzowaną. Mogliśmy jechać do Sąsiedniego Powiatu.
Główny cel - odbiór prezentu ślubnego dla Heli i Paradoxa oraz kupno piżamy i granatowych skarpet dla mnie.
Odbiór prezentu nie stanowił problemu. Również nie było go przy skarpetach, chociaż tam go wietrzyłem. Za to kupno piżamy stało się niemożliwe. We wszystkich sklepach, z wyjątkiem tej galerii, na którą się obraziłem, więc lekceważąco ją pominęliśmy, piżamy były, ale w postaci krótkich spodenek oraz koszulek z krótkimi rękawami. Pomijając fakt, że takie modne i letnie badziewie mnie nie interesowało, to zestaw trzeba było sobie samemu skompletować. Toteż po kilku sklepach z powtarzającą się tą samą bezsensowną ofertą w następnych, podchodząc do pań sprzedawczyń, zmieniłem pytanie z Czy macie państwo męskie piżamy? na Czy macie państwo męskie piżamy z długimi nogawkami i rękawami? To zaoszczędziło nam trochę czasu, bo nigdzie nie mieli (kapitalistyczne dno!) i nie trzeba było tracić czasu na poszukiwania. Może będą w Powiecie, jako mieście z mniejszymi pretensjami oraz z klientami bardziej tradycyjnymi. A może trzeba będzie szukać nawet w Metropolii. Przecież nie mogę jechać na wesele w jednej z trzech wyświechtanych piżam.
Po tych wrażeniach zatrzymaliśmy się w Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły. Tym razem te urodzone dotyczyły wyłącznie nowego miejsca w Uzdrowisku, były bardzo ciekawe i, najważniejsze, ograniczały zakres i koszty rozpierdziuchy, którą szykujemy. A przy tym tworzyły ciekawą ofertę. Ale szczegółów nie byliśmy w stanie wymyślić, dopóki nie dokonamy poważnej wizji lokalnej z laserowym miernikiem, taśmą mierniczą, kalkulatorem i kilkoma arkuszami papieru A4 i różnokolorowymi pisakami.
Późnym popołudniem zabrałem się za tryfidy nad Rzeczką. Skosiłem je na 1,5 akumulatora, bo przegapiłem fakt, że jeden był niedoładowany. Ale i tak miałem satysfakcję, bo brzeg Rzeczki przejrzał. A co miał,..., nie przejrzeć?!
Wieczorem obejrzeliśmy 1 odcinek Ozarku, po czym zszedłem na dół i kolejny raz odpaliłem laptopa.
Po powrocie z Sąsiedniego Powiatu co jakiś czas do niego zaglądałem, żeby obejrzeć powtórkę meczu Igi Świątek z Wiktorią Azarenko. To ta Białorusinka, nieodrodna "córka" swojego ukochanego prezydenta Łukaszenki, potężna słowiańska baba, krzepka, taka gniotsa nie łamiotsa, bez klasy, niepotrafiąca z honorem przegrywać i zachowywać się na korcie, prymitywna w duchu swojego dyktatora, baba, której nie cierpię od czasów Agnieszki Radwańskiej, na dodatek piszcząca na korcie tak, że odechciewa się oglądać.
Mecz się rozpoczął o 13.00, kiedy właśnie rozstawałem się z Urzędem Skarbowym i jechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. W skrytości ducha liczyłem, że Iga spuści tej babie wpierdol, ale cały czas towarzyszył mi pesymizm i bałem się, że Polka przegra.
Gdy wróciliśmy, za każdym razem najpierw Żona sprawdzała, czy jest powtórka i czy gdzieś przy okazji telewizja nie przemyciła wyniku, co by mi całkowicie zepsuło oglądanie i emocje, a potem, gdy przedpole było oczyszczone, jeszcze raz sprawdzałem ja. Ostatni raz po Ozarku, ale powtórki nie było.
PONIEDZIAŁEK (16.05)
No i po wielu miesiącach samodyscypliny spowodowałem jej rozluźnienie.
A w zasadzie nie ja, tylko Uzdrowisko. Tak na mnie podziałało. Rozleniwienie, demobilizacja i sodówka, nomen omen, spowodowały, że nie miałem w sobie iskry bożej, żeby pisać. Bo wiedziałem, że taka pisanina na siłę nie da mi satysfakcji. Tedy zdecydowałem, bo jednak cyborgiem nie jestem, że resztę wpisu przerzucę do przyszłego tygodnia. A w oczach Żony przynajmniej się uwiarygodniłem pokazując, że mam trochę ludzkich cech, w tym jedną istotną - słabość.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. A miała dwie poważne okazje. Obie w sobotę, w tym wpisie nieujawnionej. Szedłem sobie z nią nad Staw i będąc na początku Brzozowej Alejki usłyszałem w okolicach altany jakiś łomot wśród gałęzi, a za chwilę zobaczyłem dużego czarno-białego kota, który przed nosem Berty rzucił się na dół z drzewa i w te pędy, ile fabryka daje, zaczął biec w stronę górki. Był już dawno przy niej, gdy Berta stwierdziła Chyba jednak polecę! i "rzuciła się" w pogoń. Gdy dobiegła(?) do początku górki, kot już był na jej końcu, śmignął koło mnie i zniknął za Dużym Gospodarczym. Za "chwilę" w tym samym miejscu pojawił się Piesek. Ujrzał mnie, zatrzymał się, pisnął przyjaźnie w dal za kotem, odwrócił się i zajął się tym, co najbardziej kocha. Wąchactwem! Bo najfajniej jest, jak już danego zwierza nie ma, kiedy nie trzeba go gonić, albo, broń Boże, szczekać i tylko można zająć się spokojnym wąchaniem jego śladów, co nie zabiera wcale energii i można się w tym cudownie zatracić dochodząc milionami (pies 120-300 milionów, człowiek 5, Berta chyba z 500) komórek receptorowych do nieskończonych zapachowych niuansów danego stwora.
Potem dotarliśmy nad Staw. Berta poszła lewą stroną, ja prawą. W okolicach ławeczki znowu zostałem nieźle wystraszony. Kątem oka zdążyłem jeszcze zauważyć naskok Pieska na dwie kaczki, które spokojnie się wygrzewały na brzegu. Te w panice odfrunęły tylko parę metrów i wylądowały na wodzie nic nie robiąc sobie z pobliskiej obecności psiego potwora, który od razu zajął się wąchaniem. Ale gdy po kilku sekundach zorientowały się, że są osaczone z dwóch stron z wrzaskiem odfrunęły nad Rzeczkę. Ale Pieska to już nie obchodziło. Miał co wąchać.
Godzina publikacji 20.07.
I cytat tygodnia:
Naszą największą słabością jest poddawanie się. Najpewniejszą drogą do sukcesu jest zawsze próbowanie po prostu jeden, następny raz. - Thomas Alva Edison (amerykański wynalazca, przedsiębiorca)