23.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 171 dni.
WTOREK (17.05)
No i dzień po publikacji.
Takiej kulawej, ale jaka miała być, skoro były inne priorytety? Ale gdy wracamy do codzienności i do rzeczywistości via poranne śniadanie w naszej ulubionej Kafejce oraz podróż do Wakacyjnej Wsi, to czas zabrać się za zaległości. "Codzienności" = "Zaległości".
W piątek, 13.05, rano już się nie złamałem. Nie rozpaliłem w kozie. W końcu kiedyś latem trzeba przestać, skoro na
dworze gorąco i mury Domu Dziwa nagrzane. Ale jakoś tak było bez życia. Z
rogu salonu wiało pustką, czernią i chłodem.
A musiałem tego doświadczać dłużej niż zwykle, bo wstałem o 05.30, mimo że smartfona nastawiłem na 07.00. Nie mogłem spać, bo:
-
przez otwarte okno (dla nocnego chłodu) dobiegał ptasi koncert, co jest
eufemizmem. Raczej łomot niedający spać. Na dodatek od dawna
wsłuchiwałem się w słowicze trele i podziw nad nimi skutecznie mnie
rozbudzał. Musiał to być słowik rdzawy, bo rano sprawdziłem odpalając
laptopa. Poza tym od kilku dni pojawiła się wilga, której śpiew mnie po
prostu wzrusza i nie znajduję innego określenia na te moje przeżycia.
Nawet nie byłem nad ranem na nią zły, tylko z przyjemnością wyłapywałem
jej fletowe gwizdy. I tak bowiem za wszystko obwiniałem słowika. A do
wrednej kompanii dorzucałem mu dobiegający znad Rzeczki pojedynczy
wystrzał samca bażanta wydającego dźwięk gdzieś pomiędzy rykiem syreny
okrętowej a zardzewiałego łańcucha przesuwanego po blasze. I nie
wiadomo, które ptaszysko było gorsze. Bo słowik ciągle zmieniał
melodykę, więc z podziwem czekałem na kolejne trele, a bażant strzelał
co jakiś czas, więc wyczekiwałem, kiedy wreszcie nastąpi ten kolejny.
Jak w tym dowcipie, który być może już cytowałem:
Facet
miał nad sobą sąsiada, który notorycznie balangował, pił i wracał po
nocach do domu. Wtedy zrzucał ze stóp najpierw jeden but, a widocznie
zasnąwszy po pijaku pomiędzy jednym a drugim, za jakieś pół
godziny-godzinę, drugi. Facet na dole czekał na łomot tego drugiego i
wiedział, że już teraz nic mu nie zakłóci snu.
Ale
pewnej nocy po zrzuceniu jednego nastąpiła cisza. Facet czekał, wiercił
się i nie mógł zasnąć. Zrobiła się trzecia. Wkurzony zerwał się z łóżka
i poszedł na górę. Po jakimś czasie drzwi się otworzyły. Na progu
stanął nieprzytomny i zaspany sąsiad, który usłyszał:
- No zrzuć, pan, wreszcie, do jasnej cholery, ten drugi but!
Zanim Żona zeszła na dół, sam, z duszą na ramieniu, szukałem powtórki meczu Iga Świątek - Wiktoria Azarenka. Ciągle nie było. Pojawiła się dopiero o około 09.00. Bardzo
szybko mój pesymizm znalazł pożywkę, bo Iga została dwa razy przełamana
i przegrywała z tą babą już 0:3. Początek meczu potwierdził więc
najgorsze. Ale potem Iga w pięknym stylu, godnym mistrza, wygrała 6:4, a
Żona widząc co się ze mną dzieje spokojnie powtarzała z dziwnym
uśmiechem, że wygra.
A
ponieważ było to nagranie meczu, a nie bezpośrednia transmisja, więc w
którymś momencie ujrzałem w prawym górnym rogu ekranu napis, że dzisiaj o
14.30 rozegrany zostanie ćwierćfinał Iga Świątek - Bianca Andreescu
(Kanadyjka rumuńskiego pochodzenia). Nerwy mi od razu odeszły. Byłem,
jak nigdy, wdzięczny telewizji i Żonie, że mnie skutecznie uspokoiły.
Ostatecznie Iga wygrała z tą babą 2:0.
Miałem
tylko 50 minut na posprzątanie mieszkania dla gości, którzy mieli się
pojawić o 12.00. Zasuwałem jak mały samochodzik. Gdybym wiedział, że
sprawy transmisji tak się potoczą, to wczoraj przynajmniej bym odkurzył.
Ale się wyrobiłem. Żona również ze swoją częścią i zdążyliśmy, mimo że
goście przyjechali 5 minut przed czasem. Para, lat około 40., z małym
pieskiem, fajnym i... niezwykle szczekliwym. Dobrze, że do górnego
mieszkania nikt nie przyjeżdżał.
Zawsze
gościom, którzy są u nas pierwszy raz, udzielamy szczegółowego
instruktażu, podajemy różne wskazówki, informujemy o okolicznych
atrakcjach, gdzie można zjeść, itp. Pani, mimo że nie wiedziała o
niczym, i tak wiedziała, a zdarzało się, że posiłkując się smartfonem
wiedziała lepiej.
- Ale on mi tu pokazuje, że to jest niedaleko i można pójść piechotą. - chodziło o Rybną Wieś.
-
Jeśli pani chce iść 7 km, nie widzę przeciwwskazań... - brutalnie
podałem jej fakty. Trochę przystopowała. Widocznie dotarło do niej, że
trzeba będzie jeszcze wrócić.
Po
tym pośpiechu wróciłem do spokojnych prac. Skończyłem kosić brzeg
Rzeczki, a na akumulatorowych oparach zabrałem się w sadzie za
przedostatni trawiasty bastion. Ostatnim będzie teren przed bramą, przy
drodze. Potem niespiesznie, przy Pilsnerze Urquellu, zacząłem
odchwaszczać brzegi Stawu. Po dwóch latach pracy nad nim zdołałem w
większości doprowadzić do mojego wymarzonego stanu, że rosną tylko trawy
i tatarak, ale gdzieniegdzie pchają się jeszcze pokrzywy, nawłoć
kanadyjska i barokowe tryfidy.
Pracy
zdozowałem tyle, że mogłem jeszcze uskutecznić 15. minutową drzemkę,
wziąć prysznic, przebrać się do ludzi i o 14.30 oglądać mecz. Ale nie
udało się nawet doczekać końca pierwszego seta (było 5:5), bo o 15.30
przyjechali po nas Lekarka i Justus Wspaniały. W ramach otwierania im
oczu na inne urokliwe części Pięknej Doliny zaprosiliśmy ich do
restauracji, tej, w której ostatnio byliśmy, tej, do której przez lata
"zaglądaliśmy i zaglądaliśmy".
Mieliśmy zarezerwowany stolik nad pięknym stawem z wyspą pośrodku. Towarzystwo, kuchnia, kaczki pływające i wygrzewające się na brzegach, zapach wody, słoneczko i wiaterek, wszystko się prosiło, żeby rzec Sama radość, panie kochany!
Ten dzisiejszy moduł towarzyski mieliśmy na tym zakończyć, bo Justus Wspaniały wcześniej zastrzegł, że ma mnóstwo roboty i Zarobiony jestem, ale nie było siły, żeby nie kontynuować spotkania. Więc wylądowaliśmy u nich. Pretekstem było oglądanie mnóstwa nowych nasadzeń i ciekawość "nowego" kominka po demolce starego przez Zduna. Na pierwszy rzut oka nie można było stwierdzić, że coś wokół kominka było robione, a wprawne oko mogło tylko dostrzec nowy wkład, ale to tylko dlatego, że po Zdunie Justus Wspaniały dwa dni usuwał gruz i wszechobecną warstwę glinowego (gliniastego?) pyłu, a Lekarka od razu po przyjeździe rzuciła się na okna, żeby szyby mogły z powrotem uzyskać swoją przejrzystość. Jednak w miarę siedzenia dawało się jeszcze bezwiednie wywąchiwać charakterystyczny zapach gliny. Więc pyłek będzie im przez jakiś czas towarzyszył i niespiesznie opadał, ale, co tu dużo mówić, najgorszą syfozę mają za sobą.
Po powrocie do domu bez problemu obejrzałem drugą część meczu od tego miejsca, w którym przerwałem. Iga wygrała 2:0. Na tyle szybko, że jeszcze o 21.30 zaczęliśmy oglądać jeden odcinek Ozarku. I go skończyliśmy.
W sobotę, 14.05, znowu rano nie rozpalałem, chociaż mnie kusiło.
Wstałem 1,5 godziny przed smartfonową reakcją, niewyspany i trochę nieprzytomny. Do południa porządkowałem papiery, a potem wybrałem się do Pięknego Miasteczka do paczkomatu. Syn mnie uprzedził, że wysłał paczkę.
- W niej jest coś dla ciebie i coś dla was. - poinformował smsem.
Nic mi nie przychodziło do głowy, co by to mogło być. Bo nie podejrzewałem Syna, że mi wysyła pięć pustych butelek po Socjalnej, które nieopatrznie zostawiłem u nich w czasie ostatniej wizyty. Trochę nad tym cierpiałem, bo butelki są zwrotne (kaucja 60 gr) i ich brak zaburzał mi system wymiany przy zakupie wody.
Paczka była dziwnie lekka, więc butelek być nie mogło. Najpierw odnalazłem bezpiecznie zapakowane buteleczki z jodem, witaminą C, solą kłodawską oraz z MgCl2, które też nieopatrznie zostawiłem. Potem odkryłem większy pakunek, a w nim śliczny kubek, którego będąc u Wnuków zazdrościłem Synowej i z którego z wielką przyjemnością piłem kawę. Więc Syn i Synowa taki sam obstalowali mi w jakiejś firmie z uwagą, że nie muszę się nad nim trząść, bo oferta jest cały czas dostępna. Nie dość tego, na samym dnie paczki znalazłem drugie takie samo zawiniątko, a w nim identyczny kubek dla Żony. A to ci się, panie, porobiło...
Zadzwoniłem i podziękowałem. Upomniałem się o butelki, ale Syn stwierdził, że się ich pozbył. Wytłumaczyłem mu co i jak, ale obśmiał mnie, gdy się dowiedział, że wszystkie razem kosztują 3 zł.
Za jakiś czas przysłał smsa:
Errata: butelki po Staropolance jednak są. Sztuk 5. Wartość rynkowa 3 PLN. Wypieprzyć?
Odpowiedziałem:
Nie! Chętnie odbiorę. Trochę szacunku do konsumpcji! A nie tylko "wartość rynkowa" i nie opłaca się! Wytwór obecnej cywilizacji?
Nie byłby moim Synem, gdyby się nie odgryzł:
Bo Tobie nie stoi (nomen omen - dop. mój) i nie zagraca. A mnie tak. Ale niech będzie, przechowam. Przy tej inflacji może nawet zarobimy sprzedając już po 4 zł, kto wie.
O 12.00 obejrzałem wreszcie w czasie rzeczywistym mecz Igi Świątek z Aryną Sabalenką (Ruska). Znowu 2:0 dla Igi. Biorąc pod uwagę różne konteksty, fajnie.
Po meczu zacząłem się pakować do niedzielnego wyjazdu. Żeby już o tym nie myśleć. I też w kontekście naszej dwudniowej nieobecności skosiłem Brzozową Alejkę oraz podlałem najistotniejsze rośliny, zwłaszcza te w skrzyniach.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki serialu Ozark. Trzeba oddać cześć scenarzystom, że serial z jednej strony kończy się niespodzianką, mimo że wydawało się i wszystko na to wskazywało, że musi być inaczej, a z drugiej strony tą samą niespodzianką, zupełnie przeciwną względem domysłów i oczekiwań, niezwykle konsekwentną i logiczną.
W niedzielę, 15.05, o 09.40 wyjechaliśmy do Uzdrowiska. Na miejscu byliśmy 10 minut przed czasem, więc Berta zdążyła w pobliskich chaszczach zrobić siusiu i kupę, i w ten sposób mogliśmy być spokojni o wizytę. Wpakowaliśmy się do gospodarzy z jej legowiskiem, z którego nie skorzystała ani razu. Albo leżała "po swojemu", w miejscach, które uznała w danym momencie za najlepsze, albo łaziła za nami wszędzie po piwnicach i po strychach, co nas bawiło i wzruszało, albo na dworze w miejscach od razu wypatrzonych gwarantujących chłód. Wszyscy się oczywiście dziwowali takiemu psu, którego "nie było". Wszyscy, bo oprócz gospodarzy była ich córka z zięciem, którzy wzięli na siebie cały trud związany z organizacją i ogarnięciem tego zamieszania przekraczającymi znacznie możliwości ich osiemdziesięcioletnich rodziców.
Przy kawie zaczęliśmy od gadek towarzyskich, by przejść do sedna. Dom i ogród działały na nas tak samo, jak za pierwszym razem, a nawet bardziej, bo wszystko zieleniło się i kwitło. Szał!
Na tym etapie ustaliliśmy tylko, co z mebli i wyposażenia mogłoby zostać i za ile. A do łażenia po całym domu, po jego licznych zakamarkach potrzebni byli właśnie młodzi, którzy po wszystkim wracali do Metropolii.
Zostaliśmy we czworo, a w zasadzie w pięcioro, i w zasadzie łaziliśmy tylko po ogrodzie odwiedzając wszelkie urokliwe zakątki i dopytując się o nazwy roślin. Wiele razy chodziliśmy tymi samymi ścieżkami za każdym razem natykając się na Pieska, który upatrzył sobie cieniste i ziemiste miejsce i tam szukał chłodu. Oczywiście zrobił to za jakiś czas, kiedy stwierdził, że ludzie ciągle i bez sensu łażą tam i z powrotem, więc ile można się tak za nimi snuć, skoro czas można spędzić efektywniej chłodząc się i mając ciągle na widoku swoich Państwa.
W hotelu zameldowaliśmy się o 15.00. Moglibyśmy i później, bo trudno było się oderwać od domu i ogrodu, ale zwykła przyzwoitość nakazywała dać gospodarzom odetchnąć. Zresztą bicie piany kiedyś przecież musiało się skończyć.
Gdy tylko się ogarnęliśmy, natychmiast poszliśmy do naszej ulubionej restauracji, gdzie przede wszystkim podają z beczki Pilsnera Urquella. Ja zjadłem nietypowo, bo placek po węgiersku, Żona typowo - pstrąga, którego mocno zachwalała. A i ja do swojego dania nie miałem żadnych zastrzeżeń.
Wieczorem na laptopie obejrzeliśmy półgodzinny dokument o realizacji Ozarku. W wypowiedziach twórców dominował oczywiście styl amerykański - najlepsza ekipa łącznie z wózkarzami, technikami, elektrykami, oświetleniowcami nie mówiąc o aktorach, scenarzystach, reżyserach i operatorach kamer. Powstały przyjaźnie, stworzona została jedna wielka rodzina i Wszyscy się wiele nauczyliśmy! Ale oglądało się ciekawie, zwłaszcza że miało się do czynienia z aktorami, zwykłymi ludźmi, innymi przecież niż ci z serialu.
Dzisiaj o 13.00 Iga Świątek grała w Rzymie w finale z Ons Jabeur (Tunezja). Z oczywistych względów meczu nie obejrzałem , a popołudniowe poszukiwania spełzły na niczym. Tedy musiałem się uzbroić w cierpliwość i czekać na retransmisję w poniedziałek rano.
Poniedziałek, 16.05, mieliśmy tylko dla nas, relaksacyjnie.
Rano zjedliśmy w naszej ulubionej Kafejce śniadanie - angielską ucztę: jaja sadzone, bekon, fasola, tosty (tylko ja) i wróciliśmy do hotelu. Trochę pisałem, a Żona szukała mi powtórki meczu. Znalazła finał nie w live, tylko jakoś inaczej. Na zdjęciu zobaczyłem jak Iga całuje puchar, więc wszystko było jasne. Mecz był bardzo dobry, a w drugim secie genialny. Jak powiedziała spikerka "zrobiło się widowisko". Obie tenisistki tak grały, że zapierało dech w piersiach a ręce same składały się do oklasków z podziwu nad jedną i drugą. Wygrała Iga 2:0.
Po południu poszliśmy na długi spacer w ramach zwiedzania Uzdrowiska, ale w sposób nietypowy, czyli drogami i ścieżkami, w które nie zagląda zwykły turysta. Chcieliśmy zobaczyć zwyczajne tutejsze życie, skoro...
Spacer w większości odbywał się w słońcu i z tej racji oraz ze sporej pagórkowatości terenu, do której ja, człowiek z nizin, nie byłem przyzwyczajony, opadł mi chyba ponad miarę cukier, bo nagle osłabłem i dostałem wewnętrznych drgawek. W parku na ławce musiałem przysiąść, żeby uspokoić swój organizm i jako tako dotrzeć do restauracji.
Oczywiście to nie była ta sytuacja, gdy swego czasu wracaliśmy z Pucusia z zamiarem zatrzymania się na nocleg w Toruniu. Jechaliśmy wtedy Volvo, które cały czas i bezlitośnie pokazywało 35 st. C i więcej, a klimatyzacja była popsuta. Jak zwykle nie mieliśmy ze sobą nic do picia i jedzenia Bo się kupi na najbliższej stacji. A najbliższej długo nie było. Otwarta stosunkowo niedawno przed naszą podróżą A1 nie miała wtedy odpowiedniej infrastruktury, więc minęło naprawdę sporo czasu, kiedy dotarliśmy do takiego kompleksu - stacji paliwowej i oddzielnie restauracji z wszelkimi akcesoriami i wewnątrz, i na zewnątrz służącymi podróżnym do wypoczynku. W obu miejscach tłum był tak dziki, a kolejki że i komuna by się nie powstydziła, że natychmiast zrezygnowaliśmy. I to był bardzo duży błąd. Bo dalej w trasie już takiego przybytku nie było, więc o suchym pysku dojechaliśmy do Torunia w niezmiennej temperaturze otoczenia.
W pokoju hotelowym rzuciliśmy bagaż i poszliśmy do najbliższego pubu, w którym serwowano tylko piwo i chipsy. Ledwo zacząłem pić, gwałtownie osłabłem i zacząłem się pocić. W podobnych sytuacjach, ale nie o takim natężeniu, wystarczy, że coś zjem, chwilę odczekam i wracam do normy. Ale tu same chipsy nie pomagały. Żona pobiegła szukać jakiegoś sklepu, a ja zostałem. Musiałem z osłabienia położyć głowę na stole, a z niej dosłownie się lało. Czegoś takiego ani nie widziałem, ani sam nigdy nie doświadczyłem. Gdy Żona wreszcie wróciła (w pobliżu nie było żadnego spożywczego sklepu), siedziałem już w kałuży wody gwałtownie lejącej się ciurkiem, dosłownie, z całego organizmu.
Zjadłem i powoli zacząłem dochodzić do siebie na tyle, że odważyliśmy się wrócić do hotelu. Na miejscu podobny stan, ale nie w takim stopniu jak mnie, dopadł Żonę. Leżeliśmy na łóżkach z trzy godziny, aż poczuliśmy się lepiej i zdecydowaliśmy się wyjść do jakiejś restauracji.
Jak to mówią - głupota jest w stanie dopaść każdego. Wszystko mogło skończyć się bardzo źle lub tragicznie nawet. Mój organizm doznał wstrząsu, a Żony szoku. Tak bym to określił nie znając się na medycynie.
W uzdrowiskowej restauracji od razu, poza kolejką, i bez kosztów podano mi kawałek bułki z pesto i jakoś dotrwałem do głównego posiłku, a nawet do Pilsnera Urquella i 50.tki Baczewskiego (ziemniaczana). Trudno było się dziwić, skoro zamówiłem śledzia po kaszubsku (pyszny) i wołowego tatara (bardzo dobry). Żona zamówiła... to samo.
Wieczorem dopisywałem to, co dopisać było trzeba, żeby opublikować poprzedni kulawy wpis.
Dzisiaj, wtorek, 17.05, zaczęliśmy dzień od angielskiej uczty w Kafejce. A o 11.00 wyjechaliśmy i to nie do Wakacyjnej Wsi, ale prosto do Powiatu. Żona otrzymała misję od Szczecinianki, żeby w konkretnym przedszkolu pobrać druki rekrutacyjne dla najmłodszego synka, bo na ich złożenie był czas do jutra.
- Ale wiesz, że te druki pobierzesz ty?... - zakomunikowała Żona, gdy byliśmy na przedmieściach Powiatu, o ile takie istnieją.
Totalnie i perfidnie mnie zaskoczyła. Musiała wiedzieć o tym pomyśle od dawna, ale wyraźnie postanowiła czekać jak najdłużej, żeby do maksimum ograniczyć moje protesty i oburzenie wybudzając mnie z przyjemnego relaksacyjnego stanu, który mnie opanował, bo przecież podróż mieliśmy w zasadzie za sobą.
Głośno wyrażałem swój sprzeciw. Ale Żona znając mnie przeczekała pierwszy impet by przystąpić do drążenia skały.
- Ale jak ty pójdziesz, to będzie lepiej. - Panie nie będę się dziwowały głupim pytaniom, bo po pierwsze chłop, po drugie siwe włosy, a mnie, jako kobiecie od razu będą miały za złe, jeśli czegoś OCZYWISTEGO! nie będę wiedziała.
Miałem więc wystąpić w roli przygłupa i nierozgarniętego w sprawach przedszkolnych, z której to roli wywiązałem się znakomicie. Dwie panie nie pytały mnie o mój oficjalny status względem przyszłego przedszkolaka, skoro było jasne, że to dziadek został wysłany na pierwszą linię frontu. Umiałem odpowiedzieć na wszystkie pytania, a za każdą moją odpowiedzią krył się lub nie adekwatny druk, który mi pani wręczała. Więc wiedziałem, na przykład, czy rodzina jest wielodzietna. To znaczy nie za bardzo, bo skąd mogłem znać obecne pisowsko-kościelne kryteria wielodzietności. Stąd odpowiedziałem, że jest troje dzieci i się okazało, że to jest wielodzietność, więc dostałem odpowiedni jeden druk. Wiedziałem, czy oboje rodziców pracuje - dwa druki, czy kandydat miał kontakt z poradnią pedagogiczną i/lub psychologiczną - zero druków, bo odpowiedziałem, że nie. Najłatwiejsze pytanie brzmiało Czy dziecko chodziło już do naszego przedszkola? Mojej negatywnej odpowiedzi podołałby każdy chłop, w każdym wieku, bo trudno byłoby chodzić do przedszkola w Powiecie mieszkając jednocześnie w Szczecinie - zero druku. Razem z oficjalnym wnioskiem o przyjęcie zrobiło się tylko siedem stron do wypełnienia.
Na koniec, żeby uwiarygodnić moją siwą i chłopską niemoc w kontekście wiedzy o przedszkolach, zapytałem, czy można dostarczać dziecko do przedszkola, na przykład, o 12.00, czym setnie panie ubawiłem. Gdy się już opanowały, zaczęły mi powoli i z emfazą, żeby przebić się przez moje oporne warstwy, tłumaczyć, że dzieci są przyjmowane do 08.15 Bo potem, proszę Pana!, jest śniadanie!
Tu zrozumiałem, że gdyby takie pytanie zadała Żona, to by obie panie ją żywcem w sekretariacie zjadły wcześniej wyszydziwszy I to jest kobieta?! - Babcia?! i poprzewracawszy oczami. A mnie nic się nie stało. Nawet, tak na wszelki wypadek, jedna z pań ołówkiem wypisała mi na odwrocie jednego z druków godziny, w których przedszkole jest czynne i "08.15!" z ustnym doakcentowaniem Do tego czasu należy dziecko przyprowadzać!
Już w domu poszliśmy po tych przeżyciach nad Staw, na ławeczkę. Ja z Pilsnerem Urquellem, Żona o suchym pysku. Zadzwoniłem do Szczecina i od młodej matki zażądałem przy okazji butelkę wytrawnego czerwonego, najlepiej chilijskiego.
-
Bo pomógłbym pani za darmo, ale przez to, że musiałem ponieść straty
moralne i w przedszkolu zrobić z siebie idiotę i przygłupa, wino musi być.
Nawet się nie zająknęła. Techniczne sprawy, jak przesłać dokumenty i ich dalszy los, pozostawiłem kobietom. Mogłem się oddać smakowaniu goryczki.
Pod wieczór zabrałem się za wykaszanie mleczy z Brzozowej Alejki. Swoją żywotnością i sterczącymi łodygami całkowicie ją zapaskudziły. A wystarczyły tylko dwa dni.
Potem podlewałem wszystkie rośliny wymagające podlewania - brzozy, klony, borówki, maliny, rośliny rosnące w skrzyniach, hortensje, nasadzenia z przodu posesji, przy murze - sosny, różanecznik i azalie (rododendrony), barwinek, winobluszcz i ognik, ponadto górkę, kompost, ziemię w ogrodzie pod sianie ogórków, cukinie i dynię oraz wszelkie łyse place, żeby zarastała je trawa.
Trochę tego było.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek z nowego 6. sezonu Zadzwoń do Soula, który to Netflix cyka teraz po jednym tygodniowo. Trochę odczekaliśmy, żeby nazbierało się sześć. Ale wcześniej obejrzeliśmy 15 minut ostatniego z 5. sezonu, żeby co nieco sobie poprzypominać i wejść w klimat.
ŚRODA (18.05)
No i dzisiaj rano złamałem się i zapaliłem w kozie.
Żonie będę żałował?
Od początku dnia starałem się nadrobić zaległości w pisaniu. Wrócić do obowiązku było trudno.
Za to znacznie łatwiej wypadło koszenie. Na cztery akumulatory na przemian z innymi pracami i nawet pisaniem, a nawet z odpoczynkiem z książką i Pilsnerem Urquellem nad Stawem. Ale główną pracą dnia było plewienie ogródka i spulchnienie ziemi oraz podlewanie, żeby zobaczyć, czy jest poziom i czy w przyszłości woda nie będzie spływać w jeden róg albo nie tworzyć kałuż w kilku miejscach. A wszystko pod ogórki, które jutro mam zamiar siać. To samo zrobiłem w trzech miejscach, już poza ogródkiem - w dwóch dla cukiń, w jednym dla dyni.
Dzisiaj ostatecznie ustaliliśmy z Żoną, że zaprosimy do nas Syna z rodziną (6 osób) i Brata. Zadzwoniłem do nich i z wszystkimi umówiliśmy się na niedzielę, 22. maja. W planie poranna jajecznica zrobiona przeze mnie, a potem grillowanie i wypady do Gruszeczkowych Lasów i do Rybnej Wsi.
Wieczorem obejrzeliśmy tylko 1 odcinek Zadzwoń do Soula.
CZWARTEK (19.05)
No i znowu rano rozpaliłem w kozie.
Nawet po wielu dniach wyczyściłem i umyłem szybę. Dla większego efektu.
Rano, gdy tylko odpaliłem laptopa, powitał mnie mail od Po Morzach Pływającego.
Cześć. Jest godzina 0432 czasu lokalnego tzn łotewskiego. (03.32 czasu polskiego - dop. mój)
Wojna
w Ukrainie właśnie uderzyła we mnie dosyć boleśnie. Nie mogę zjechać że
statku ponieważ, mój rosyjski tfu! zmiennik nie dostał wizy Schengen.
Teoretycznie zgodnie z kontraktem mogę zostać na statku do 9.czerwca,
ale z niepisaną zasadą zmiana zazwyczaj następowała po 3 miesiącach.
Zasadniczo
to opóźnienie mnie nie przeszkadza tyle tylko , że moje grudniowe
nasadzenia winorośli domagają się uwagi. Sadzonki pięknie puszczają
liście, a ja muszę zrobić jeszcze podpory dla nich.
Niemniej jednak dopóki sytuacja się nie wyjaśni będę na statku jeszcze długo.
Plotki głoszą, że jeżeli rusek nadal nie dostanie wizy to będą szukać kogoś innego.
Problem
jest taki, że w związku z wojną wszyscy armatorzy mają ten sam problem
ponieważ brakuje ludzi......i.mój powrót do domu jest nieokreślony żadną
nawet przybliżoną datą.
Miłego dnia (pis. oryg.)
PMP
Od razu, o 07.22, mu odpisałem. Wściekłem się, że nie będzie mógł zejść ze statku, a treści mojego maila cytować nie będę.
Dla odprężenia się po porannym myśleniu o ruskich I Posiłek zjadłem nad Stawem w towarzystwie babskiej książki. A potem zabrałem się za sadzenie pomidorów. W upał, a to nie był najlepszy pomysł. Nie wiem, skąd mi się wzięło takie umysłowe zaćmienie. Nie dość, że skwar, to jeszcze dla ułatwienia sobie roboty wszystkie sadzonki umieściłem na sąsiedniej skrzyni, żeby mieć je pod ręką. Bezmyślnie wystawiłem je na słonecznej patelni, więc nic dziwnego, że, ku mojej zgrozie, błyskawicznie oklapły. W te pędy smętnie zwisające przerzuciłem do cienia i w te pędy sadziłem po dwa natychmiast je podlewając. Widziałem jednak, że to może ich nie uratować, więc z kawałków styropianu i płyt regipsowych zrobiłem osłony przed prażącym słońcem. Gdy oklapnięcia podwiązałem do kijków wspomagając w ten sposób ich powrót do pionu i do życia, zaczęły odżywać. Takie mają bestie siły witalne.
Tyle lat pomidorowych doświadczeń, a tu taka wpadka. Żona nawet się na mnie nie wyżywała w stylu Przecież mogłeś sadzić wieczorem, kiedy słońce by tak bezpośrednio nie prażyło na skrzynie! wiedząc, że pomidory we wszystkich moich ogrodowych pracach zajmują I miejsce i że w ich kwestii mam bardzo wąziutki margines na chłonięcie jakichkolwiek dowcipów, przygan i uwag, zwłaszcza gdy ewidentnie daję dupy.
Dwa nadmiarowe krzaczki, bonus od Mądrego Leśnika, posadziłem na poletku dyni. Jak ona wzejdzie, może to być ciekawy ogrodniczy eksperyment - jej olbrzymie liście włażące na pomidory, które w tej sytuacji będą starać się wyśrubować swoją wysokość, żeby dobić się do światła. Bez moich interwencji się nie obędzie, a to w świecie roślin bardzo lubię.
Dynię natychmiast posiałem, obok dwa stanowiska cukinii, ale dla ogórków nie starczyło już sił i czasu. Upał mnie wypalił i wykończył.
O 14.39 naszego czasu otrzymałem kolejnego maila od Po Morzach Pływającego. Chłop się rozpisał.
Nasza firma procentowo ma niedużo rosyjskich marynarzy, ale są firmy UE np Norwegia ...WILSON ..... który zatrudnia pewnie około 90 % załóg z rosji.
Poza tym generalnie jest brak europejskich marynarzy na rynku.....ale nie brak marynarzy z takich krajów jak Indie lub Malezja. Firmy jednak starają się ich nie zatrudniać że względu na ich kwalifikacje i zwyczaje oraz koszty podmian które są bardzo kosztowne..
Cierpliwie będę czekał do 9 czerwca. (pis. oryg.)
PMP
Poza tym generalnie jest brak europejskich marynarzy na rynku.....ale nie brak marynarzy z takich krajów jak Indie lub Malezja. Firmy jednak starają się ich nie zatrudniać że względu na ich kwalifikacje i zwyczaje oraz koszty podmian które są bardzo kosztowne..
Cierpliwie będę czekał do 9 czerwca. (pis. oryg.)
PMP
Po upale udało mi się odsapnąć w chłodzie Domu Dziwa i trochę zregenerować, by zabrać się za sprzątanie dwóch mieszkań dla gości, bo mogą przyjechać w weekend na ostatnią chwilę. Lepiej było być przygotowanym i nie dać się zaskoczyć nadmiarem pracy, której w takiej sytuacji nie dałoby się przełożyć.
Gdy upał zelżał, podlałem skrzynie i wszystko to, co posiałem i posadziłem oraz usunąłem osłony przeciwsłoneczne. Pomidory żyły.
Dzień miał wyraźnie zaznaczoną część rozrywkową z różnymi elementami (emelentami) podpadającymi pod tę kategorię.
- Skończyłem babską książkę. Wiele razy w trakcie jej czytania się obśmiałem, bo autorka bardzo trafnie i prawdziwie charakteryzowała główną bohaterkę jako kobietę opisując i inne ze znawstwem. W końcu sama była kobietą.
- Syn zadzwonił, że jednak w niedzielę nie będą mogli przyjechać, bo Wnuk-III ma urodziny kolegi, na których musi być. Więc ustaliliśmy ich przyjazd na sobotę. W tej sytuacji Brat został odwołany, bo w soboty pracuje.
- Justus Wspaniały w przysłanym smsie dziwił się, że w poprzednim wpisie nie było opisanego piątku, soboty i niedzieli. Widać, że świeżynka w czytaniu.
- Wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Zadzwoń do Soula.
PIĄTEK (20.05)
No i znowu rano Żonie rozpaliłem.
Ucieszyła się, jak za każdym razem, z tym samym, dużym entuzjazmem.
Rano kolejny raz jadłem I Posiłek nad Stawem. Nic nie poradzę, że ta poranna, specyficzna okoliczność tak na mnie działa.
Na początku dnia Córcia i Syn jakby się zmówili z telefonowaniem do ojca.
Córcia chce zdobyć uprawnienia pedagogiczne, żeby w przyszłości (wrzesień 2023) uczyć w jakiejś szkole angielskiego. Pomysł z wielu względów mi się spodobał. Najważniejsze byłoby to, że nie "straciłaby" tego języka, ponadto wyrobiłaby się z pracą w dwa dni w tygodniu (połowa etatu), nie kisłaby ciągle w domu, no i zarobiłaby jakiś grosz.
Sprawę przedyskutowaliśmy w kontekście zapisania się na półtoraroczne studia podyplomowe. Poradziłem jej co nieco i uzmysłowiłem parę szczegółów. Gdyby wszystko się jej udało, byłyby to jej drugie studia tego typu po pierwszych, rolniczych. Fajnie, że jej się chce, bo w końcu jest już starą babą (38 lat), ma dwoje dzieci i wspólnie z Zięciem całe gospodarstwo na głowie i mnóstwo innych spraw.
Syn zadzwonił, że rano Wnuk-II źle się poczuł, wymiotował i być może przyjazd stoi pod wielkim znakiem zapytania. A wszystko wcześniej wyglądało dość dobrze, bo właśnie Wnuk-I po chorowaniu przez cały ubiegły tydzień zaczął dochodzić do siebie. Ale widocznie zdradziecko przekazał pałeczkę bratu.
To ustaliliśmy, że nie rozpędzamy się z zakupem kiełbasek na ognisko i karkówki na grilla. Z tym zawsze się zdąży, gdyby jutro rano przyjechali.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu, żeby zrobić zakupy tylko dla Sąsiadów. Dla nas mieliśmy zrobić w drodze powrotnej. A wszystko z powodu wydłużonej do nich podróży, bo najpierw pojechaliśmy do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Czas był najwyższy zmienić opony z zimowych na letnie. Przy okazji wyszło, że dwie z nich trzeba będzie wymienić. Więc Zaprzyjaźniony Wulkanizator zamówił i umówiliśmy się na za dwa tygodnie. Przy okazji zresetował komputer w Inteligentnym Aucie i od nowa zainstalował czujniki ciśnienia powietrza w oponach. Od paru miesięcy świrowały ciągle mnie informując, że jest niskie ciśnienie raz w jednym kole, za chwilę w innym, przy czym w tym poprzednim było dobrze. A w ten sposób nie jechało się komfortowo do Uzdrowiska mając ciągle przed oczyma alarmującą ikonkę z wykrzyknikiem. I co z tego, że powietrze było, bo przed wyjazdem sprawdziłem?
U Sąsiadów się nie zasiedzieliśmy mając na uwadze zakupy i sprawy, które musieliśmy załatwić w Powiecie. Bo tym razem były mocno zróżnicowane i wybiegały poza standardy - nasiona, kijki bambusowe, bateria do zegarka (wysiadła w trakcie gotowania jaj na miękko, a tam jest potrzebna sekundowa precyzja), tusz do drukarki, Socjalna i Litovel oraz pranie i paczkomat. Kilku zakupów nie zrobiliśmy, bo zrobiło się późno. Ale i tak byliśmy usatysfakcjonowani, bo w Metropolii zajęłoby to wieki.
Gdy wróciliśmy, od razu przy pomidorach wymieniłem niskie kijki (szczapy) brzozowe na wysokie bambusowe, żeby wystarczyły na cały okres wegetacji. Cała skrzynia nabrała profesjonalnego ogrodniczego wyglądu. Potem wszystko skrzętnie podlałem przysięgając sobie, że w takie upały będę to robił zawsze dwa razy, rano i wieczorem.
Ogórków nadal nie posiałem. Nie stykło czasu.
Późnym popołudniem Syn potwierdził, że nie przyjeżdżają. Wnuk-II chory, franca z powrotem zaczęła gnębić Wnuka-I i tylko patrzeć, jak opanuje cały ich dom.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Zadzwoń do Soula.
SOBOTA (21.05)
No i w nocy padało trochę, a to zdecydowanie poprawiło sytuację roślin.
Moją też, bo nie musiałem podlewać.
Dzisiaj w końcu posiałem ogórki - 48 stanowisk, po trzy nasiona w każdym. Najwięcej czasu zajęło mi wbijanie kijków, bo wszystko musiało wyglądać na eins, zwei, drei. Żona już przestała się temu systemowi dziwić i nawet skomentowała Wygląda, jak w prawdziwym ogródku. Do głowy mi nie przyszło się obrazić.
Na fali braku upału przeflancowałem sałatę i buraki. Ogrodnicy wiedzą, że jeśli wykiełkowało kilka nasion bardzo blisko siebie, to z żadnej z roślinek nie będzie pożytku z racji bezwzględnej konkurencji. Wtedy trzeba je rozsadzić, czyli "po polsku" przeflancować. Zrobiłem tak z sałatami i z buraczkami. Nagle zrobiło się wszystkiego dwa razy więcej. Oczywiście te zmuszone do nowych warunków natychmiast padły, więc jednak musiałem podlać.
Ogórki mnie wykończyły, więc musiałem sobie zafundować godzinną drzemkę. Przy czym słowo "drzemka" jest tu nieuprawnione, bo zwyczajnie spałem.
Żeby sen przegonić, narąbałem trochę drewna. Bo i kuchnia i Żona rano wymagają.
Dzisiaj wreszcie zabrałem się za informacje zjazdowe. Ociągałem się z tym przez miesiąc. Nie wiedzieć czemu, zabierałem się jak pies do jeża. Dopiero po wszystkim dotarło do mnie, że przez cały czas stresowała mnie myśl o prostej, było nie było, wysyłce. A to się wzięło z poprzedniego razu, kiedy system nie chciał przesłać za jednym zamachem wiadomości do ponad osiemdziesięciu odbiorców i trzeba było robić to na trzy raty. Przy czym ostatnią głupek długo odrzucał i dopiero czujność Żony załatwiła problem. Wyłapała po prostu, że w którymś adresie wprowadziłem w nazwisku piękną polską literę "ę". Moja nienawiść do komputerów i ich tępych systemów tylko się ugruntowała. Bo przecież mógł wysłać wszystko, a tylko tę jedną odrzucić. A tak Żona musiała żmudnie sprawdzać wszystkie adresy, a Polce, takoż Polakowi, przyzwyczajonym do "ą, ć, ę, ł, ó, ś, ż, ź", trudno jest wyłapać taki błąd, skoro mózg jest nauczony, że błędem to nie jest.
Pomny tamtej sytuacji jeszcze raz wszystko sprawdziłem i to dwa razy. Po czym adresy podzieliłem na dwa pakiety, bo system ponownie mnie poinformował przy jednorazowej próbie wysłania za jednym zamachem (chciałem gnoja wziąć z zaskoczenia) Za duża liczba odbiorców!, więc wszystko wysłałem w dwóch rzutach, po 40 maili w każdym. A i tak głupek mielił i mielił...
Nie muszę chyba dodawać, że sama treść wiadomości napisana przeze mnie była bułką z masłem i stanowiła dużą przyjemność. Czułem się jak ryba w wodzie.
Pod wieczór zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Pretekstem były urodziny Żony Dyrektora. Ale potem, jak zwykle rozmowa zeszła na sprawy szkolne. Myślałem, że jestem od tego typu problemów oddalony o całe lata świetlne, ale po tym, co usłyszeliśmy, momentalnie otworzył mi się scyzor w kieszeni. Bo co potrafią wyprawiać słuchacze, nauczyciele i stołeczne zwierzchnictwo, nieważne w jakiej szkole i w stosunku do jakiej szkoły, przechodzi ludzkie pojęcie. Tej bezwzględności, roszczeniowości, tępoty i braku empatii nie sposób zrozumieć.
Na szczęście potem rozmowa zeszła na nasze tematy i rozmowa o Uzdrowisku trochę rozładowała atmosferę.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni, jak do tej pory dostępny, odcinek Zadzwoń do Soula. Dalej przedsięwzięliśmy rezolucję oglądać serial raz w tygodniu tak, jak cyka Netflix, żeby nie wypaść z torów (jedno z ulubionych powiedzeń Żony - analogiczne odwrotne to "wrócić na tory").
Jutro zaś postanowiliśmy rozpocząć oglądanie nowego amerykańskiego serialu z 2022 roku Prawnik z Lincolna .
NIEDZIELA (22.05)
No i dzisiejszy cały dzień czuliśmy jak niedzielę.
Może dlatego, że wczorajszy odbieraliśmy jak sobotę.
Rano odebrałem paczkę. Wyglądało mi na to, że w środku była książka lub książki. Gdy wróciłem do domu, Żona przybrała tajemniczą minę, więc się tym bardziej upewniłem, że to było coś dla mnie. No i otrzymałem Auto-stopem przez galaktykę Douglasa Adamsa. W drugiej książce tegoż autora chyba były dwie książki, bo na okładce widniały tytuły Restauracja na końcu wszechświata i Życie, wszechświat i cała reszta. Od razu zacząłem czytać tę "pojedynczą" znowu żegnając się na jakiś czas z Kopalińskim.
W południe wybrałem się do Gruszeczkowych Lasów na szaber dwóch brzózek. Miałem na nie oko od dwóch lat i w pierwotnej wersji Brzozową Aleję miałem zrobić właśnie z tego materiału, ale Żona odwlekła mnie od głupiego pomysłu.
- Będziesz wykopywał 20 drzewek?! - Czy ty nie masz rozumu?! - Zaharujesz się, a poza tym przy takiej ilości na pewno ktoś cię zobaczy i...
Więc wszystkie kupiliśmy w szkółce. Dwie z nich ostatecznie się nie przyjęły. Jedna na górce całkiem wyschła i straszyła swoją suchością, drugą w alejkowym szpalerze złamał wiatr i w efekcie powstała wyrwa strasząca z kolei kikutem wystającym z ziemi.
Co do szabru nie miałem żadnych obiekcji i zahamowań. Brzózki tam rosnące i tak były skazane na śmierć. Bo rosły na betonie, żużlu i kamieniach i ich wyschnięcie było kwestią czasu. Poza tym rosły na zaniedbanym placu przy jakichś ruinach, własność zdaje się nadleśnictwa, więc prędzej czy później zostałyby usunięte w ramach robienia porządków potraktowane jako leśny chwast. Więc jechałem z misją ratowania przyrody.
W pierwszej wersji miałem zamiar pojechać taczką, bo to urządzenie nie ma numerów rejestracyjnych i jest trudne do zlokalizowania. Ale Żona znowu zaczęła Czyś ty zwariował?..., więc pojechałem Inteligentnym Autem koloru bordowego idealnie skontrastowanego względem zieleni. Ale cóż, była niedziela i liczyłem, że nie spotkam żywego ducha. Od razu na początku natknąłem się na jakiegoś faceta z psem, który uparł się bawić ze swoim milusińskim tuż przy moim aucie zezując od czasu do czasu na mnie. Ręce miałem związane, siedziałem w środku udając, że studiuję mapę i od czasu do czasu również na niego zezowałem. Byłem przygotowany na jego potencjalne pytanie Co pan tu robi w lesie? odpowiedzią atakującą A co pan tu robi w lesie z psem nietrzymanym na smyczy? W końcu poszedł sobie bez słowa, więc mogłem zabrać się za szaber ratując życie dwóch brzózek.
Wytargałem szpadel, łom i kilof. Okazało się, że dwa pierwsze narzędzia były zupełnie bezużyteczne wobec betonowo-żużlowo-kamiennego podłoża. Za to kilof sprawdził się idealnie. Mógłbym się nawet obejść bez niego, bo drzewka dawały się wyrwać gołymi rękami, ale zależało mi na tym, żeby "ziemię" spulchnić i wyrwać je z jak największymi korzeniami, zwłaszcza tymi delikatnymi chłonącymi wodę.
W sumie akcja trwała może 15 minut. Korzenie zapakowałem do worków, wsadziłem do bagażnika tak, że część zielona wystawała na dwa metry poza obrys auta i w ten sposób paradnie przejechałem 500 m przez las, a drugie tyle przez Wakacyjną Wieś. Bez żadnych problemów.
Na posesji czekała już na mnie Żona uśmiechnięta od ucha do ucha, bo lubi takie aferki. Od razu rzuciłem się do sadzenia. Miałem przed wyjazdem przygotowane dwa doły, które najpierw obficie zalałem wodą , potem wsadziłem tam drzewka, trochę zasypałem ziemią(!), znowu polałem wodą i tak na przemian. Wreszcie je ostatecznie wzmocniłem resztką ziemi i ostatni raz podlałem. Najbliższa doba miała pokazać, czy pacjenci przeżyją.
Po południu przypominająco zadzwoniła Hela. Więc ją od razu uspokoiliśmy, że nasze przygotowania do ślubu i wesela są dopięte na ostatni guzik z wyjątkiem...mojej piżamy.
- A po co ci piżama na wesele? - prawidłowo zareagowała.
Więc jej wytłumaczyłem, że następnego dnia rano nie mogę w wyświechtanej, dziesięcioletniej piżamie otwierać drzwi jakiemuś weselnikowi lub gorzej, weselniczce, dobijającej się z różnorodnych powodów.
Hela całkowicie się uspokoiła, ale z kolei zszokowała się wieściami od nas. Na tyle, że zaniemówiła na jakąś sekundę, a to dużo przy jej inteligencji.
- Musicie wszystko opowiedzieć na miejscu. - podsumowała rozmowę.
Skoro dzisiaj czułem, że jest niedziela, to czułem się w obowiązku wykąpać. A potem wyluzowany zasiadłem do komputera, żeby nadrabiać zaległości.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa pierwsze odcinki Prawnika z Lincolna. Wychowani na Breaking Bad, Zadzwoń do Soula i na Ozarku, w których scenarzyści się nie szczypali, postanowiliśmy temu delikatnemu serialowi dać szansę i spróbować oglądać dalej. Może wejdziemy w tę konwencję i wrócimy na właściwe tory!
PONIEDZIAŁEK (23.05)
No i dzisiaj z powodu bloga wstałem o 05.30.
A takiej wczesnej pory wstawania nie miałem dawno.
To dlatego, że zdawałem sobie sprawę z trzech rzeczy. Po pierwsze nie mogłem powtórzyć blogowych zaległości, bo czyhający Justus Wspaniały zabiłby mnie śmiechem. Po drugie o 12.00 Iga grała swój pierwszy mecz na Roland Garros. I po trzecie Żona wczoraj zaprosiła mnie do Nowego Kulinarnego Miejsca. A wspólnym mianownikiem tych trzech spraw był czas.
O 12.00 Iga Świątek grała z Łesią Curenko (Ukraina). Mecz trwał niecałą godzinę, za co byłem Idze bardzo wdzięczny. Wygrała bowiem 2:0 nie pozostawiając Łesi żadnych złudzeń.
Przez ten cały czas, nawet w przerwach meczu, pisałem. Potem podlałem dwie posadzone brzozy. Miały trochę klapnięte liście, ale wyglądały dość żwawo. I po wszystkim pojechaliśmy do Nowego Kulinarnego Miejsca. A powód? Dzisiaj była 14. rocznica naszego ślubu, którą Żona połączyła z ważniejszą dla niej czerwcową 22. rocznicą naszego wspólnego, jak to się ładnie mówi, pożycia.
Swoją drogą makabra patrząc na te liczby. Bo kto by kiedyś przypuszczał?
Muszę uderzyć się w piersi, bo o tej ślubnej na amen zapomniałem. Ale nie było mi z tym źle, bo wiedziałem, że Żona z tego powodu nie będzie robiła sprawy. I to ją wyróżnia spośród innych kobiet. Oczywiście między innymi, wazeliniarzu (to do mnie).
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W środę. Siedzieliśmy w domu, a ona w upał rozkoszowała się chłodną ziemią na górce i różnymi, jej ulubionymi, zacienionymi miejscami. Ale ile można się rozkoszować, zwłaszcza że w domu panował chłód, było legowisko i w misce mogło się znaleźć coś ciekawego. Więc się upomniała.
- Ale otwórz jej, żeby wiedziała, że ten rodzaj komunikacji działa. - Żona użyła logicznego argumentu.
Nie chciałem otwierać od razu, tylko zza winkla nieruchomo obserwowałem, co też Piesek będzie dalej wyczyniał, żeby boki zrywać. Ale ugiąłem się przed siłą logiki.
Godzina publikacji 20.17.
I cytat tygodnia:
Zły to znak, kiedy ludzie przestają rozumieć ironię, alegorię, żart. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel)