30.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 178 dni.
WTOREK (24.05)
No i dzisiejszą noc i długi poranek miałem nietypowy.
Około czwartej nad ranem zaczął doskwierać mi żołądek dając wyraźne wskazówki, gdzie powinienem się udać. Postanowiłem przeczekać, bo kto to widział, żeby o tej porze chodzić do toalety. Nawet dałem radę wytrzymać godzinę, ale on sobie nic z tego nie robił i na pewno nie wiedział, która to godzina, bo naciskał coraz mocniej. O piątej ledwo zdążyłem. Stan mój określiłbym nie biegunką, a rozwolnieniem, bo wystąpił jednorazowo, ale przy tym skutecznie. Organizm się bronił ewakuując z przewodu pokarmowego szkodliwe patogeny i toksyny. Nieprzytomny z racji godziny oraz wymęczonego stanu nie analizowałem, skąd owe mogły się wziąć. Ale smartfona przestawiłem na 08.00 łudząc się, że nadrobię braki w śnie i się zdążę zregenerować.
Nic to nie pomogło. Wstałem nieprzytomny z lekkim kłującym bólem żołądka. Do wszystkiego przyznałem się Żonie dopiero, gdy wstała wiedząc, co będzie.
- Dlaczego mnie nie obudziłeś i mi nie powiedziałeś od razu?!...
Nie chciałem tłumaczyć zawiłości porannej sytuacji, między innymi tego, że jestem facetem, a taki nie przyzna się do jakichkolwiek dolegliwości do upadłego, że nie chciałem jej budzić, a przede wszystkim, że mógłbym z tłumaczeniem nie zdążyć, bo katastrofa wisiała nad głową, a w zasadzie nad żołądkiem. Zrobiłem tylko skruszoną minę, co przyszło o tyle łatwo, że ciągle mnie kłuło i otrzymałem pół szklanki wody z zesproszkowanym węglem. Jedno z takich rzadkich gówien, nomen omen, trawiaste, bezsmakowe, lepiące się do międzyzębowia i gardzieli.
Żona stwierdziła, że też coś takiego podobnego czuje, ale delikatnie, więc zaczęliśmy analizować wczorajszy dzień. Nie było stycznych punktów. Bo ona jadła w Nowym Kulinarnym Miejscu pstrąga, ponoć wyjątkowo wysuszonego, ja zaś jak zwykle sandacza. Był dobry, bez zarzutu. Na deser zjadłem gałkę rzemieślniczych lodów śmietankowych (waniliowych nie mieli), których z kolei Żona nie jadła. Jedynym stycznym punktem mógł być kefir, który wypiłem przed wyjazdem na obiad i po którym bardzo szybko mnie "mgliło", jak mawiała Mama, ale Żona też go spożywała.
Stwierdziliśmy, że musiały to być przypadki osobnicze i widocznie zaistniał skomplikowany zestaw czynników wymykających się prostej analizie. Więc daliśmy sobie spokój. Ale oboje nie mieliśmy ochoty czegokolwiek zjeść. I tak zeszło do 13.00.
Ale organizm miałem wyraźnie osłabiony, bo przy standardowej gimnastyce pociłem się nadmiernie i bardzo szybko, a nawet podlewanie wszystkiego, co się dało (blisko dwie godziny) mnie męczyło. Mądry organizm przeszedł na drugi system ewakuowania z przewodu pokarmowego szkodliwych patogenów i toksyn i po prostu się pocił.
O 13.00 zjedliśmy tylko trochę serka, prawie saute, i to chyba poprawiło nam samopoczucie. Mnie na tyle, że najpierw delikatnie narąbałem minimum drewna, żeby Żona mogła Pieskowi ugotować strawę, a potem zrobiłem zapas. Organizm nie protestował, więc koszenie trawy u gości prowadziłem już przy współudziale Pilsnera Urquella.
Coś mnie z tym koszeniem tknęło, bo ledwo skończyłem, zaczęło padać. Nawet trochę grzmiało. Więc pod zadaszeniem ciąłem sobie kartony delektując się delikatnym szumem deszczu takiego, który cały ziemia przyjmuje, i jego wiosennym zapachem. Deszcz nie ustawał i bardzo dobrze, bo to pierwszy raz po takiej suszy w tym roku. Nawet nie miałem mu za złe, że zabrał się za nadrabianie wodnych zaległości akurat dzisiaj, kiedy kilka godzin wcześniej wszystko podlałem.
II posiłek z oczywistych racji był ilościowo skromny - 1/3 normalnej porcji. W trakcie spożywania rozochociłem się, bo mi smakowało, i wziąłbym chętnie dokładkę, ale nie było. Żona zastosowała prostą metodę progu spowalniającego i ugotowała bardzo mało. Sprawa więc rozwiązała się sama i, o dziwo, za chwilę organizm wcale nie domagał się więcej jedzenia.
Wieczorem się rozstaliśmy. Żona poszła do sypialni, a ja zaległem przed laptopem i przed dwoma meczami. Pierwszą część oglądania dzieliłem pomiędzy mecz Huberta Hurkacza z włoskim kwalifikantem Guliem Zeppierim (3:0) na Roland Garros a Świętą Wojną, by w drugiej jej połowie poświęcić się jej całkowicie. Świętą Wojną od dawna określa się mecze w piłce ręcznej pomiędzy najlepszymi polskimi klubami Orlen Wisłą Płock a Łomżą Vive Kielce. W obu grają zawodnicy zagraniczni światowego formatu, co było nie do pomyślenia ileś lat temu. Podobnie jak w siatkówce, w której do polskiej ligi pchają się zawodnicy dosłownie z całego świata. Takie czasy.
Mecz oglądany przeze mnie był niezwykle emocjonującą reklamą piłki ręcznej i naszych klubów, oglądany i komentowany przez całą Europę. Wisła, żeby zdobyć ósme mistrzostwo Polski, musiała na swoim terenie wobec tysięcy swoich kibiców wygrać różnicą minimum dwóch bramek. Po wielu zwrotach akcji (między innymi prowadziła już 16:11) zremisowała 20:20 (przegrała po serii rzutów karnych) i dziewiętnasty tytuł pojechał do Kielc. Jedenasty pod rząd. Taka skromna hegemonia.
Trenerem Vive jest Kirgiz, Tałant Dujszebajew. Były reprezentant ZSRR, Wspólnoty Niepodległych Państw, Rosji i Hiszpanii. Dwukrotnie został wybrany najlepszym szczypiornistą na świecie. Obywatel Hiszpanii. Jest poliglotą. Mówi po kirgisku, rosyjsku, hiszpańsku, niemiecku, angielsku i po... polsku.
Od kiedy jest trenerem Vive zdobywa z nią non stop tytuł mistrza Polski. Dzisiaj dziewiąty raz z rzędu.
Był trenerem reprezentacji Polski. W Vive grają jego dwaj synowie, Alex i Daniel, którzy często otrzymują zjebkę od ojca. Bo Tałant się nie szczypie. Znany jest ze swojej krewkości.
Z ciekawostek muszę przypomnieć, że wcześniej trenerem Vive był Bogdan Wenta (słynna jednostka czasu: 15 sek. = 1 wenta), również były trener reprezentacji Polski, a obecnie prezydent Kielc. Ostatnio miał wypadek jadąc rowerem do pracy.
Dzisiaj Szczecinianka wysłała smsa, że chętnie by przyjechała z dwoma starszymi synami w środę na jeden nocleg i Czy mamy w tym czasie wolny apartament? Mieliśmy. Żal mi jej, gdy zobaczy oszałamiającą przyrodę na naszej posesji, a potem będzie musiała to rzucić i wrócić do domu. Oby nie na długo.
Wczoraj wieczorem na 3. odcinku skończyliśmy przygodę z Prawnikiem z Lincolna. Zgodnie ustaliśmy, że daliśmy mu szansę, ale jego płaskość i brak emocji były nie do zaakceptowania.
ŚRODA (25.05)
No i dzisiaj spałem na dobry+.
A to od razu pozytywnie poczułem, gdy wstałem o 07.00. Organizm po wczorajszych trudach domagał się co prawda jeszcze i jeszcze, ale samodyscyplina musiała być.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. W końcu kupiliśmy nietypowe rzeczy, na których kupno nie mieliśmy wcześniej czasu:
- środki kosmetyczne do auta (ściereczki do deski rozdzielczej, płyn do szyb i do tapicerki); będzie czyszczenie Inteligentnego Auta, z zewnątrz po 3. latach, wewnątrz po czterech. Wszystko z powodu wesela.
- papier pakunkowy i wstążka do zapakowania weselnego prezentu,
- piżama dla mnie, nawet fajna, ale rozmiaru S, bo M nie było. Może być trochę za ciasna, ale mam nadzieję, że w trakcie poweselnej nocy nie obudzą się we mnie klaustrofobiczne objawy.
- majeranek zamiast rozmarynu, bo na targu byliśmy o ok. 13.00, a to było śmiechu warte. Wokół żywego ducha i tylko jakieś dwie desperackie panie właśnie kończyły pakowanie i zwijanie się.
Po południu na mokro zrobiłem dwa mieszkania, Żona skończyła dół dla Szczecinianki, która przyjechała o 16.00. Od razu, gdy tylko zaczęliśmy się witać, w ręku trzymała torebkę z chilijskim winem. To przygotowałem trzy kieliszki i poszliśmy perfidnie w obchód terenu. Żeby Szczecinianka doznała wstrząsu od buchającej przyrody, gdyż nigdy o tej porze roku nie była.
My prowadziliśmy pierwsze rozmowy, a dwaj starsi synowie natychmiast zrobili bramki i rozgrywali między sobą turniej strzelania jedenastek. Czyli normalni.
Umówiliśmy się na rano na Blogową i na jajecznicę.
Wieczorem oglądałem mecz Magdalena Linette - Martina Trevisan (Włoszka). Magda dość gładko przegrała 0:2. Ale nie żałowałem 15 zł wyłożonych przez Żonę, która mi transmisję wynalazła, tym bardziej, że został opłacony cały miesiąc i na pewno jeszcze się przyda.
Po tym smutnym, było nie było, wydarzeniu, obejrzeliśmy jeden odcinek Zadzwoń do Soula. Następne pojawią się dopiero w lipcu i w sierpniu. Ten wkomponował się w charakter całego serialu i spełnił nasze oczekiwania.
CZWARTEK (26.05)
No i znowu spałem na dobry+.
Rano Szczecinianka miała wpaść na kawę, ale tylko podrzuciła chłopaków i pognała do Powiatu załatwiać sprawy. Nawet ich nie podrzuciła, bo przyszli sami czując się już jak u siebie w domu, co było widać i o czym specyficznie na swój wiek dawali do zrozumienia.
Zgodnie z obietnicą daną ich matce zająłem się nimi.
Najpierw wspólnie się gimnastykowaliśmy. Robili to ochoczo, zwłaszcza gdy się okazało, że "wujek" przy skłonach do przodu nie jest w stanie dotknąć palcami dłoni do palców stóp, ba, nigdy tego nie potrafił, nawet gdy był w ich wieku, a oni, proszę bardzo, bez żadnych problemów, bułka z masłem.
Potem poszliśmy na oczekiwane przez nich rąbanie drewna. Jakoś tam szło i obaj mieli dużo satysfakcji, gdy beleczka pękała na dwie części. I nikt nie zrobił specjalnego problemu, gdy w którymś momencie, przy pokazanej im technice odwrócenia siekiery i walenia nią o pień obuchem, belka wyrwała się (siekiera za słabo wbita) z siekiery i przeleciała tuż nad głową młodszego z braci. Zdarza się. Co więcej, wszyscy pękali ze śmiechu, zwłaszcza że obok nie było Żony Bo ja na to patrzeć nie mogę!
Wreszcie padło hasło wyjścia z Bertą nad Staw. I akurat trafiły się do sprzątania jej trzy sążniste kupy. Każdy miał swoją. Tu też nie było problemu z namawianiem, zwłaszcza że po pierwsze mają dużą sunię i są przyzwyczajeni do wielkości tego, co zostawia po sobie, a po drugie pokazałem im niezwykle ciekawą metodę. Na szufelkę, ze swojej partii, nabierałem po jednym dużym bobku i umiejętnie się nią zamachiwałem. Kupa leciała piękną parabolą i wpadała do Rzeczki uderzając efektownie o taflę wody z dużym pluskiem niczym bomba. Każdemu by się to podobało, a co dopiero takim chłopakom. U siebie takiej atrakcji nie mieli, chyba że na Wałach Chrobrego. Tylko, gdy któryś się zamachiwał, przezornie się odsuwałem każąc to zrobić również obserwującemu akurat bratu, bo nie byłoby przyjemnie dostać czymś takim w twarz. A, nie daj Bóg, gdyby to wpadło za polar albo kurtkę...
Po tych obowiązkach rozegraliśmy kilka turniejów strzelania jedenastek. Dziesięć strzałów w każdej serii, a gdy był remis, to po jednym strzale do zwycięskiego gola. Starszy przegrane ze mną przeżywał okrutnie i obrażał się na cały świat, młodszy brał to wszystko z humorem i podziwem.
Gdy wróciła Szczecinianka, zaserwowałem jej Blogówkę i jajecznicę. Synowie zjedli coś dziwnego przygotowanego przez matkę. Potem mieliśmy dwa koncerty - młodszy zagrał na gitarze Panie Janie, panie Janie i Kurki trzy, a starszy na akordeonie coś bardziej skomplikowanego. A wszystko w ramach ćwiczeń przed pokazem. Bo na 14.00 Szczecinianka wybierała się z synami do Powiatu, żeby zademonstrować ich umiejętności. Planuje bowiem od września zapisać ich do szkoły muzycznej. Taka ambitna.
Popołudnie przebiegło pod znakiem tenisa i odgruzowywania się przed weselem.
Obejrzałem cały mecz Igi Świątek z Amerykanką Alison Riske (2:0) i fragmenty Marco Cecchinato (Włochy) - Hubert Hurkacz (0:3). A odgruzowywać się postanowiłem dzisiaj, żeby nie zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę.
Wieczorem obejrzeliśmy duński film z 2022 roku Toscana. Oglądało się sympatycznie, gra aktorska bez zarzutu, twarze nieopatrzone i, nawet, jak na Duńczyków, zwyczajne. Oczywiście bazą filmu była zbitka filozofii życia pomiędzy cywilizacją Zachodu a Południa, chociaż to wszystko Europa.
PIĄTEK (27.05)
No i dzisiaj spałem na ocenę dobry.
Już o 05.35 napisał Po Morzach Pływający.
Co prawda to jeszcze nie 9 czerwca, ale jest już spokojnie. Zmiana kapitana i od razu atmosfera pracy wróciła na profesjonalne tory.
Trochę dziwnie się wczoraj czułem nie słysząc krzyków i ciągłych pretensji. rusek pojechał do domu.
Co do podmiany to na pewno nie będzie jej co najmniej do 3 czerwca kiedy to dotrzemy do kolejnego portu.
Z drugiej strony nie mam żadnej nadziei, że akurat z tamtąd podjadę do domu.
Jak to pisał Olgierd do swojej załogi...jest pogodnie, świeci słońce, niebo bezchmurne, ale z zachodu nadciąga niż i pogoda ulegnie pogorszeniu.
Do następnego razu
Trochę dziwnie się wczoraj czułem nie słysząc krzyków i ciągłych pretensji. rusek pojechał do domu.
Co do podmiany to na pewno nie będzie jej co najmniej do 3 czerwca kiedy to dotrzemy do kolejnego portu.
Z drugiej strony nie mam żadnej nadziei, że akurat z tamtąd podjadę do domu.
Jak to pisał Olgierd do swojej załogi...jest pogodnie, świeci słońce, niebo bezchmurne, ale z zachodu nadciąga niż i pogoda ulegnie pogorszeniu.
Do następnego razu
PMP (pis. oryg.)
Co tu dużo mówić - dobrze, że nie ma ruska.
Dzisiaj cały dzień stał pod znakiem intensywnej gimnastyki. Najpierw przy sprzątaniu dolnego mieszkania, ale przede wszystkim przy totalnym czyszczeniu Inteligentnego Auta. Z zewnątrz nie było myte jakieś trzy lata, środka żadna ręka z odkurzaczem i kosmetykami samochodowymi nie tknęła przez cztery. Mycie karoserii w automatycznej samoobsługowej myjni stanowiło samą przyjemność i trwało krótko. Wnętrze zajęło mi bite pięć godzin odliczywszy różnorakie przerwy, a uzyskany efekt oceniłem na dobry. Więcej za pierwszym razem nie było sposobu uzyskać, mimo posiadanych środków czyszczących (trzy rodzaje), z powodu totalnego zapuszczenia i z powodu powolnego wycieńczania organizmu oraz braku czasu, bo wszystko skończyłem dopiero o 19.30.
Inteligentne Auto dało w kość i odpłaciło pięknym za nadobne. Bagażnik był żywym dowodem posiadania psa. Kolor tapicerki został przez dwa lata przekształcony z czarnego w szarobrunatny z różnymi odcieniami i plamami z wyeksponowaną sierścią wbitą w sposób trudny do usunięcia. Kabina zawierała wszystko, co dało się zgromadzić w Naszym Miasteczku, Naszej Wsi oraz Wakacyjnej Wsi. Kurz różnego pochodzenia, piasek, drobny gruz, igliwie, suche liście i resztki błota, które nie zdążyło się przekształcić w pył. A Inteligentne Auto, jak każde inne, ma to do siebie, że zawiera setki zakamarków, w większości trudno dostępnych, do których postanowiłem dotrzeć. Więc w ruch poszedł kompresor, odkurzacz, szmaty, szmatki i różnego rodzaju płyny. Praca od podstaw.
Żonie i sobie obiecałem, że już tak Inteligentnego Auta nie zapuszczę.
Wieczorem oglądaliśmy Gran Torino z 2008 roku z Clintem Eastwoodem. W połowie przerwany przyjazdem gości o 21.00. Jak ich powitałem, wprowadziłem i wróciłem, zgodnie stwierdziliśmy, że resztę obejrzymy po powrocie z wesela.
SOBOTA (28.05)
No i dzisiaj spałem znowu na dobry+.
Rano trzeba było się sprężać, bo o 10.24 przyjeżdżali do Kolejowego Miasteczka Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. I trzeba było ich odebrać. Pierwotnie mieli przyjechać o 11.15, ale sami z siebie wykazali inicjatywę Chyba będzie lepiej, gdy przyjedziemy wcześniej, bo będzie więcej czasu na spokojne przekazanie spraw. I dobrze się stało.
Pakowaliśmy się w lekkim niedoczasie i wyjechaliśmy 25 minut po planowanym terminie, ale i tak udało się nam na chwilę wpaść do Nie Naszego Mieszkania. Trochę kontrolnie, a trochę po jakieś fatałaszki dla Żony. Bo ciągle tam są.
W Urzędzie Stanu Cywilnego byliśmy punktualnie, chociaż, nas ludzi ze wsi, zaskoczył fakt, że w nim było wiele sal do udzielania ślubów. Metropolia. Nie to, co Powiat. Jedna sala i życie jest proste. Na zaproszeniu nie było nic o tym, więc trochę po omacku ganialiśmy od jednej sali do drugiej. W końcu jakiś facet powiedział nam, że przed chwilą na górę szła duża grupa. Gdy błyskawicznie tam dotarliśmy, zza oszklonych drzwi ujrzeliśmy kręconą rudą szopę włosów Heli i od razu się uspokoiliśmy.
Ceremonia była oczywiście świecka i uroczysta. Podziwialiśmy Panią Kierownik Urzędu, która niczym po sobie nie dała poznać, że takich gadek ma za sobą tysiące. Świeżość, entuzjazm i na świecie tylko ta jedna para biorąca ślub.
Z Urzędu wszyscy jechali własnymi autami na miejsce zbiórki, to jest do domu weselnego niedaleko Miasteczka u Stóp Góry. Nam przypadła rola zabrania ze sobą sąsiada Heli i Paradoxa oraz młodszego syna Hela. Po problemach z wyjazdem z Metropolii (sobota, korki?) udało nam się zajechać z zupełnie innej strony, niż planowaliśmy. Ale sama jazda była bardzo ciekawa, a to z racji tego sąsiada, który miał specyficzny sposób bycia (gwałtowny wybuch śmiechu po powiedzeniu przez siebie dowcipu lub spuentowania czegoś) oraz wiele mądrego do powiedzenia, przy czym w sposób zupełnie naturalny. Może dlatego, że miał i ma bodajże 77 lat.
Wesele zaczęło się standardowo, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Jego mocną stroną była przede wszystkim kameralność (około 36 osób, taka komunia), miła i profesjonalna obsługa, jedzenie, smaczne i gorące, trunki (bardzo dobre izraelskie wina i wódeczność) oraz muzyka, chociaż 30-40% z oferowanych utworów byśmy odrzucili. Ale nie dyskutuje się z gustami. Więc w tym względzie trochę się różniliśmy od reszty, w innych mniej, ale także. No cóż, to jest dziwne (?) zjawisko, ale przy większej liczbie osób jakby odstajemy, trochę się alienujemy z pewnych spraw i postaw, ale na szczęście w zamieszaniu weselnym nikt nie zwracał na to uwagi. Zresztą balowaliśmy nieźle, ale chociażby w takich sprawach, jak tańczenie w kółeczku, już mieliśmy pewne opory, a na radosny pociąg mknący po sali między stołami nie dalibyśmy się namówić na pewno. Ale co tu dużo mówić, tańczenia było sporo.
Przekrój wiekowy zawierał się między 77 lat a 7. Były takie dwie dzierlatki, obie tego samego imienia, jedna 7 lat, druga 8, córki różnych przyjaciół Heli i... Hela. Raz je nawet poprosiłem do tańca skierowawszy później w ten sposób na siebie uwagę, ale trzeba powiedzieć, że natrętne nie były. To zapewne przyjdzie z wiekiem. Połowa pań, z którymi tańczyłem, zwłaszcza tych w wieku 20-30 lat sporo mnie przerastała, niektóre spokojnie o głowę, ale z tego tytułu kompleksów nie miałem. Przez lata zdążyłem się przyzwyczaić. Dziewczyny są teraz coraz wyższe, że zacytuję Konfliktów Unikającego. Więc trzeba było się z tym zmierzyć, nomen omen. Ale skoro taką była i jest Panna Młoda, więc się zdążyłem przyzwyczaić. A skoro ona jednak była tą najważniejszą w gronie...
Żona poszła do pokoju tuż przed północą, ja o 01.30. Dręczyły ją poważne obawy, aby zostawić mnie "samego". Bo miała podstawy z powodu moich ostatnich wyczynów. A ja byłem niezwykle rozsądny. Co prawda na początku piłem wino, później przeszedłem na wódkę, ale piłem wstrzemięźliwie. Nie dość, że kieliszki były rewelacyjnie małe (20 g), to od pewnego czasu piłem na raty, potem już tylko zapijając gorącą herbatą i dawno porzucając zakąszanie, a raczej zakanszanie. Na koniec, jakieś pół godziny zanim poszedłem spać, nalałem sobie pełen kieliszek i postawiłem przy herbacie. Nie robił on na mnie żadnego wrażenia i nie tknąłem go ostatecznie porzucając w takim stanie. Bo jaki był sens pić wiedząc, że za chwile pójdę spać? To po co go sobie nalewałem? O, to już jest wyższa szkoła jazdy.
W pokoju, ledwo wszedłem, Żona natychmiast się obudziła. Widocznie nie spała, czuwała, aby zobaczyć jakim człowiekiem wrócę. Wszystko ze szczegółami jej opowiedziałem.
- To może się nie zepsułeś?... - zapytała z ulgą głosem pełnym nadziei.
Zapewniłem, że się nie zepsułem. Mogła spokojnie zasnąć.
Dla nas, ale jak się szybko okazało i dla innych gości, to wesele miało jeszcze inny, poza Helo-Paradoxowy wymiar. W wielu słodko-gorzkich rozmowach z ludźmi, zapewne bliższymi Helowi niż my, którzy nas poznali na jego 50-dziesiątce, wspominaliśmy go dziwując się nad losem, jego perfidią i serwowaniem takich zdarzeń, na które nikt z obecnych, łącznie z młodą parą, by nie wpadł. Na wszystkich nas Hel odcisnął głębokie ślady swojego specyficznego charakteru i pozostawił pustkę, z którą nie mogliśmy się i nie możemy się pogodzić. A przecież w sierpniu miną dwa lata od jego śmierci. I powtarzaliśmy sobie, co mówił, gdy czuł, że zbliża się jego koniec:
- Ja bym chciał, żeby Hela ułożyła sobie życie na nowo i żeby była szczęśliwa.
W rozmowach cieszyliśmy się, że tak się stało, że teraz oto jesteśmy tutaj, na jej weselu, widząc ją radosną i szczęśliwą. Bo wszyscy wiedzieliśmy przez co przeszła, chociaż tak naprawdę, to do końca nie. Może jej matka? Tańczyłem z nią parę kawałków, a potem w zasadzie gadaliśmy o tych sprawach drepcząc w miejscu, bo chęć porozmawiania była silniejsza.
NIEDZIELA (29.05)
No i wiadomo, jakie to nocne spanie było.
Liche.
Krótkie, poza rytmem biologicznym, na średnio wygodnym łóżku.
Przed 09.00 zlazłem na dół, żeby wybadać, jaka jest sytuacja. A sytuacja była śniadaniowa. Wszyscy się powoli schodzili. Więc zaniosłem na górę kawę, żeby Żonie było łatwiej się zebrać w takiej aurze.
Po śniadaniu trzeba było opuścić salę dla nowych, komunijnych gości. To wszyscy rozsiedliśmy się na tarasie przy kawach, herbatach i ciastach towarzysko gawędząc o pierdołach i lepiej się poznając.
Jednym z hitów był oczywiście alkomat Paradoxa. Miałem we krwi 0,00, więc jako kierowca byłem bez zarzutu, czyściutki jak łza. Ale specjalnie tym nie epatowałem Żony. Wystarczyło mi, że słyszała.
W końcu część gości wyjechała do domów w różne strony Polski, a nieliczna garstka, w tym my, pojechaliśmy do Heli i do Paradoxa. Czuliśmy się bardzo dziwnie, na pograniczu nieswojości. Bo ciągle wydawało się nam, że Hel gdzieś na chwilę wyszedł i zaraz wróci (do tej pory mamy takie mocne odczucia), a tu Paradox i Hela, żona... Paradoxa, w jego objęciach. Efekt dodatkowo wzmacniała obecność Winyla, labradora Hela, który przeżył swego pana.
W drodze powrotnej stwierdziliśmy, że kiedyś absolutnie musimy pojechać do Heli i do Paradoxa i przenocować, żeby ten dom dla nas odczarować i żeby po obudzeniu natknąć się na gospodarzy, Helę i Paradoxa, i stwierdzić, że teraz to tak tu jest, po prostu inaczej, i nie ma w tym nic dziwnego.
Do Wakacyjnej Wsi nie mogliśmy normalnie, bez frustracji, dojechać. Na obwodnicy Metropolii natknęliśmy się na potężny trzypasmowy korek i cudem najbliższym zjazdem udało nam się uciec, by za 10 minut wbić się w jednopasmowy, tym razem bez możliwości ucieczki. Bo i dokąd?! Ale godzina odjazdu pociągu Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego była na tyle odległa, że mogliśmy spokojnie porozmawiać, omówić bieżące sprawy i zdać sobie nawzajem relacje.
Do Kolejowego Miasteczka odwiozłem ich sam, zaś Żona w międzyczasie znalazła mi retransmisje wczorajszych meczów, więc gdy wróciłem, przy Pilsnerze Urquellu z przyjemnością sobie oglądałem do 22.00, mimo że wyniki znałem. Żona z dużą ulgą zostawiła mnie samego i poszła spać.
Iga Świątek wygrała 2:0 z Czarnogórzanką Danką Kovinić (łatwo nie było), a Hubert Hurkacz 3:0 z Belgiem Davidem Goffinem (przeciwnik w drugiej części meczu miał problemy zdrowotne).
Zasypiałem z dużą błogością w naszym szerokim i wygodnym łóżku czując przyjazną atmosferę Domu Dziwa.
PONIEDZIAŁEK (30.05)
No i dzisiaj wracaliśmy do normy.
Ja standardowo (wstałem o 06.30), Żona mniej standardowo, bo zeszła na dół tuż przed 09.00.
Dzień w całym przekroju był mocno nieskomplikowany. Żona cały czas spędziła przed laptopem usuwając różne zaległości i robiąc przerwy na przygotowanie straw, ja zaś pisałem i oglądałem dwa mecze w czasie realnym robiąc jedną przerwę na narąbanie drewna.
Tym razem Hubert Hurkacz przegrał 1:3 z Norwegiem Casperem Ruudem i skończył swoją przygodę z Roland Garros, a Iga Świątek wygrała 2:1 z Chinką Qinwen Zheng i zakwalifikowała się do ćwierćfinału tego turnieju. Ten drugi mecz trochę mnie musiał kosztować, skoro po nim bolała mnie głowa. Pierwszego seta Iga przegrała(!) w tie-breaku, drugiego wygrała 6:0, a w trzecim do końca zwycięstwo nie było takie oczywiste. Ale wygrała, a to jest godne mistrza.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W nocy na górze z poniedziałku na wtorek. Aż wstaliśmy, żeby zobaczyć, co się stało. Piesek też wstał z legowiska, doszedł do nas machając delikatnie ogonem, w swoim stylu (nie jest to pies, którym macha ogon), zawrócił, uwalił się z powrotem i było pozamiatane.
Godzina publikacji 22.24.
I cytat tygodnia:
Życie byłoby zbyt tragiczne, gdyby nie było zabawne. - Stephen Hawking (brytyjski fizyk teoretyczny i matematyczny)
Mogłem go już tutaj cytować, ale jakoś tak pasowało mi do tego tygodnia.