poniedziałek, 6 czerwca 2022

06.06.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 185 dni.
 
WTOREK (31.05)
No i dzisiaj jest ostatni dzień maja.
 
Ostatnimi laty zawsze bardzo ten dzień przeżywałem.  Bo ze zgrozą i wielkim smutkiem tego dnia stwierdzałem, że cały maj, ten najpiękniejszy dla mnie miesiąc, zniknął, że niczego z niego nie pamiętam, niczego nie zarejestrowałem w pamięci, że go bezpowrotnie utraciłem. 
W tym roku tak nie było. Mimo że wiele się działo, co by mogło odciągnąć od niego moją uwagę i wszystkie zmysły. Nawet jeśli działo się cywilizacyjnie, to większość łączyła się z przyrodą tego miesiąca.  
Więc dzisiaj nie miałem poczucia utraty, tylko wypełniało mnie uczucie pełnego miesięcznego uczestnictwa na różne sposoby w tej majowej przyrodzie i przygodzie. Wszelakie obserwacje różnych roślin, które, każda na swój sposób i w swoim czasie, się budziły, to ciągłe koszenie, pielenie i podlewanie oraz odwdzięczanie się tych gatunków, które wspierałem, ta zmiana barwy zielonej, takiej świeżej i delikatnej na pełną głęboką, różnorodne zapachy, często dochodzące z nie wiadomo jakich roślin, to szaleństwo i piękno kwitnienia, pierwsze malutkie, jeszcze wszystkie tak samo zielone, owoce zgrywające się na dorosłe swojego gatunku, nagłe pojawienie się motyli i bzyczących owadów, rejwach wśród ptaków, ożywienie różnych wodnych stworów w Stawie i wreszcie życie, które sprowokowałem na skrzyniach. To wszystko chłonęliśmy my chodząc po terenie, wokół Stawu, siedząc na ławeczce lub pracując, a nawet siedząc w kuchni i tylko wszystko obserwując w podziwie przez szyby tarasowych drzwi. A podsumowaniem było zachowanie się Pieska - wąchactwo, tarzanie się, wylegiwanie w zależności od temperatury a to na górce, a to w różnych zacienionych miejscach, a to w Brzozowej Alei. I zawsze paszczą w stronę domu, nigdy dupskiem.
Majowy cud przyrody. 

Kolejny dzień po publikacji dawał oddech. Stąd rano robiliśmy wszystko niespiesznie. Dopiero około południa, po II Posiłku, zabrałem się do roboty.
Najpierw podlałem intensywnie dwie brzozy wyszabrowane z lasu. Ta mniejsza, o podwójnym pniu, posadzona na górce daje  sobie świetnie radę, za to z tą wysoką, dopasowaną do szpaleru pozostałych, jest kiepsko. Większość liści zżółkła, ale pocieszam się, że widocznie jej  słaby system korzeniowy nie jest w stanie wykarmić i napoić wszystkie, więc zostawił sobie trochę zielonych, żeby przeżyć. Za to inna ze szpaleru, ta, jak i pozostałe, przywieziona ze szkółki, nagle w tym roku zaczęła zachowywać się dziwnie. W ubiegłym była okazem zdrowia, by w tym od samego początku wznowionej wegetacji wypuścić, tak jak wszystkie, mnóstwo drobnych listków, które do tej pory zupełnie się nie rozwinęły, a wczoraj stwierdziłem, że wysychają. Za to jako jedyna utworzyła bazie, czyli kotki. Botaniki w szkole nie cierpiałem, ale przez tą sfiksowaną brzozę zostałem zmuszony, żeby co nieco poczytać. I wyszedłem z tego głupszy, niż byłem. Bo jak można normalnie przyswoić coś takiego?:
Kwiaty
Rozdzielnopłciowe, rośliny jednopienne. Kwiaty zebrane są w kotkowatych kwiatostanach. Kwiaty męskie siedzące, wykształcone już jesienią i zimujące, nie okryte łuskami. W kątach przysadek pokrywających oś kwiatostanu rozwijają się po trzy kwiaty, każdy zawierający dwa lub trzy pręciki, z pylnikami bez włosków na szczycie, podzielonymi wraz z nitkami niemal do ich nasady. Kwiaty żeńskie zebrane w kwiatostanach rozwijających się na szypułkach, umieszczone na bocznych krótkopędach, przez zimę ukryte w pąkach. W kątach przysadek rozwijają się zwykle trzy kwiaty.
Elementy (emelenty) przeze mnie pogrubione są opisane oddzielnie tworząc kolejny etap, poziom czyli po współczesnemu level, aby więcej zainteresowanemu wyjaśnić, czyli przybić go i skierować w otchłań depresji pokazując mu nie tyle, jak mało wie, ale aby pokazać kolejnymi levelami i kolejnymi, że z nauką żartów nie ma. Więc wyjaśnień - cytatów do pogrubień umieszczać nie będę.
Zrozumiałem tylko jedno, a mianowicie, że jeden osobnik, jedna brzoza, może mieć pierwiastki męskie i żeńskie jednocześnie służące jej oczywiście do rozmnażania. Zbok jakiś jeden... 
Prawie w 72. roku życia niespodziewanie sam odkryłem dowód na nieistnienie Boga. Bo gdyby istniał, nie mógłby przecież stworzyć czegoś takiego, co z jawną kpiną stoi w grzesznej opozycji do Jego przykazań. A one, może nie tak dokładnie, mówią, że współżycie samego ze sobą jest grzechem ciężkim. Oczywiście wszystkie te mądrości wymyślili ludzie, ale trzeba powiedzieć, że sprytnie. 
W dyskusji z teologami nie miałbym jednak szans. Wobec tak logicznego mojego argumentu, i zawsze w takich logicznych przypadkach, robią genialny unik zasłaniając się Szatanem. A więc to nie Bóg, tylko Szatan mógł wymyślić takie pokrętne rozmnażanie się, na jednym pniu, nomen omen. I sprawa staje się zupełnie prosta. I po co te wszystkie uczone nazwy, to dociekanie? Ludzie zawsze muszą namieszać.
Tak czy owak, wyraźnie po roku normalnego życia jej odbiło i chyba przypłaci to życiem. Więc czeka mnie kolejna eskapada do lasu po, być może, kolejne dwie sztuki. Chyba jednak wybiorę te mniejsze, żeby łatwiej się przyjęły. I nie będę zważał na żadne pierwiastki męsko-żeńskie. Czy od Boga, czy od Szatana, ważne, żeby się przyjęły i żyły. Szpaler co prawda przez to trochę się skisi, ale z doświadczenia wiem, że rośliny mniejsze, później posadzone, gwałtownie nadrabiają swoją opóźnioną wegetację i często są w stanie prześcignąć w rozwoju te już zasiedziałe.
 
Niespodziewanie zadzwoniła Teściowa z propozycją przyjazdu do Wakacyjnej Wsi. I wyszło nam, że jedyne najbliższe okienko w czerwcu to od jutra, w środę, do soboty, kiedy to będziemy ją mogli odwieźć do Metropolii. Umówiliśmy się na jutro na odbiór w Kolejowym Miasteczku.
Bez tej informacji o przyjeździe Teściowej i tak, i tak miałem zamiar kosić. Normalnie, czyli na dwa akumulatory "żyłkowe" i jeden "kosiarkowy", ale w związku z jej przyjazdem dodałem jeden "żyłkowy". Żeby po wszystkim było widać rękę gospodarza.
Po południu szykowałem się do wieczornego, epickiego, jak podkreślały media, ćwierćfinałowego meczu Rafaela Nadala z Novakiem Djokovićem, ale zrezygnowałem. Gdy wyciągnąłem z pamięci ich pięcio-, sześciogodzinne spotkania, osłabiło mnie to znacznie i zapał spadł do zera. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę sił i na niewyspanie w obliczu jutrzejszego przyjazdu Teściowej.

Wieczorem sam dokończyłem oglądanie San Torino. Żonie wyraźnie ta konwencja nie odpowiadała.
 
ŚRODA (01.06)
No i mecz Nadala z Djokovićem trwał "tylko" trochę ponad 4 godziny.

Wtedy mógłbym położyć się spać nawet tuż po 01.00. Ale byłem zadowolony, że siły i sen sobie zaoszczędziłem. Wygrał Nadal 3:1. Jest bezapelacyjnym królem tego wielkoszlemowego turnieju w Paryżu (wygrał do tej pory 13 finałów), a w tym roku na terenach kompleksu Rolanda Garrosa postawiono mu pomnik.

Po I posiłku pojechaliśmy po mamę. Przyjechaliśmy na styk, ale na tyle za późno, że mama już stała na peronie ze smartfonem w ręce starając się "wycisnąć" mój numer. Byliśmy jednak szybsi.
Po drodze zrobiliśmy zakupy spożywcze pod jej kątem. Wszelkie zakupy z nią, a zwłaszcza w sklepach typu DINO, są dużym przeżyciem. W tej kwestii najlepiej rozumiem się z Pasierbicą. Babcia, wolno się poruszając z racji swoich dolegliwości kręgosłupowych, potrafi się "zawiesić" pomiędzy regałami, ladami i chłodniami. I nie wynika to wcale z jej kręgosłupa, chociaż przewrotnie można by powiedzieć, że jednak tak. Bo ma w sobie kilka kręgosłupowych, czyli immanentnych cech, jak pewne trudności w podejmowaniu decyzji, zapominanie Co to ja jeszcze miałam kupić?, nieskoordynowane myślenie o kilku sprawach naraz niezwiązanych z akurat wykonywaną czynnością, tu zakupami, czyli podsumowując z brakami w koncentracji, i nadrzędną Nie chcę wam robić kłopotu...
- To może byś poszła do jogurtów?! - kategorycznym tonem podsunąłem tę myśl Teściowej wybijając ją ze swojego świata i widząc, że stoi bezproduktywnie przy serach i patrzy, jak pani kroi plastry. - Ja przecież ten ser od pani odbiorę...
Wiedziałem oczywiście, że dojście do jogurtów potrwa, a potem trzeba będzie jeszcze wybrać. W takich momentach tęsknię za komuną. Bo, albo nie było żadnych takich wymysłów, jak jogurty, co u podstaw likwidowało wszystko, nawet te cechy Teściowej, albo był jeden rodzaj, co już nie stanowiło poprzedniego ideału, bo pozostawała decyzja "ile wziąć?". Chociaż gwoli ścisłości brało się wtedy, ile można obracając w kolejkach po kilka razy.
Zabroniliśmy mamie kupna chleba (takie nadmuchane barachło) oszczędzając kilka chwil, ale ponieważ ona musi, to zaproponowaliśmy jej lepszy z lokalnej piekarni usytuowanej w Rynku Pięknego Miasteczka. A ponieważ piekarnia pełni również funkcję cukierni ze śladową ofertą kawiarnianą, to kupiliśmy sobie po gałce lodów - mama czekoladową, ja słony karmel, bo Wanilii nie mamy w ofercie. Czując się jak na wakacjach zasiedliśmy na ławce w centrum Rynku. Wiele nie trzeba.

Wczesnym popołudniem obejrzałem mecz ćwierćfinałowy Igi Świątek z Jessicą Pegulą (Amerykanka), która przed meczem na jakimś portalu napisała Save all us! Nie pomogło, bo Iga wygrała 2:0.

Żona  zaplanowała obiad wyjściowy w Barze Żuraw. Ale się rozpadało, więc zdecydowała, że w tej sytuacji pozostaje Rybna Wieś.
- Bo tam w razie czego będzie można siedzieć w środku, a w Barze Żuraw co?... - zadała mi retoryczne pytanie.
Ale gdy wyszliśmy z domu, przestało padać i było ciepło.
- To może jednak pojedźmy do Baru Żuraw, bo tam wolałam być od początku.
Bar Żuraw był zamknięty na cztery spusty, co mocno oburzyło Żonę.
- A pisali, że od czerwca czynni są cały czas!... - To musimy pojechać do Rybnej Wsi.
W Rybnej Wsi wszystko działało, ale to już jest sznyt europejski, nie polski, na pewno nie powiatowski i na pewno nie wakacyjny. Taki klimat daje tylko Bar Żuraw.

Wieczorem obejrzałem mecz Polska - Walia w Lidze Narodów. Wygraliśmy 2:1, ale nie obudziło to we mnie żadnych krańcowych uczuć.
Gdy przyszedłem stosunkowo wcześnie na górę, Żona wymyśliła oglądanie miniserialu amerykańskiego z 2021 roku Zostań przy mnie. Po tym pierwszym odcinku jakoś we mnie nie zaiskrzyło.

CZWARTEK (02.06)
No i rano dotarła do mnie wiadomość o barażowym meczu Szkocja : Ukraina. 
 
Ukraińcy wygrali na obcym terenie 3:1. Przed nimi finał baraży z Walią. Jeśli wygrają, pojadą na Mistrzostwa Świata 2022 w Katarze. Co te mecze w obecnej sytuacji ich kraju dla nich znaczą, nie trzeba wyjaśniać.

Rano czekało mnie spore wyzwanie, bo Teściowa poprosiła o jajko na miękko. Przy czym zwróciła się z tym do swojej córki kierowana stereotypami. A ta odbiła piłeczkę w moim kierunku twierdząc bez przypochlebiania się, że w robieniu jaj, nomen omen, na miękko to mistrzem jestem ja.
Ugotowałem dwa różnej wielkości, tak na wszelki wypadek, bo gdyby jedno nie wypaliło, zawsze była szansa w drugim. Ale to większe wypaliło bez pudła. Teściowa zrobiła sobie z niego potrawkę w szklance dodając masła, soli, pieprzu i naszego szczypioru. Czyli coś na kształt jajko po wiedeńsku.
Drugie pożarłem ja, po polsku i po chłopsku, z odrobiną soli. 
Ledwo minęło południe, a już cięliśmy w karty, w ulubione przez nas troje kierki. Wszystko wskazywało na to, że po południu i wieczorem nie będzie na to czasu, bo każde z nas miało go już zaplanowany. Mama tradycyjnym, czwartkowym spotkaniem na łączach ze swoimi braćmi i siostrami, ja meczem i koszeniem, Żona koniecznością przygotowania jakiejś strawy, a przede wszystkim wizją świętego spokoju.
No cóż, w kierkach mama odniosła miażdżące zwycięstwo. Na tyle miażdżące, że ostatnia loteryjka kolejności już nie mogła zmienić, więc można byłoby jej nie rozgrywać. Ale loteryjka w kierkach jest solą tej ziemi i nikt sobie nie wyobraża, że mogłoby jej nie być. Nawet Wnukowie po wszystkim proszą o dodatkową, ot tak, żeby ją oddzielnie rozegrać.
Gra z Teściową i z Żoną zawsze jest specyficzna i stanowi zarzewie dyskusji, rozmów, czasami kłótni i konfliktów. W takich razach jest przez panie przywoływany w tego typu sytuacjach Były Teść Żony, do którego jestem niezmiennie porównywany. A chodzi o filozofię gry. Bo że gra jest towarzyska i jest to fajny sposób na wspólne spędzanie czasu to oczywiste. I na tym kończy się wspólny mianownik łączący mnie z Żoną i Teściową, a wcześniej ich z Byłym Teściem Żony. I nie chodzi tutaj o śmieszne w sumie i ubarwiające grę powtarzające się przy kolejnej rozgrywce pytania obu pań Kto wychodzi?, bo wiadomo, że pytek. Nie chodzi też o to, że za każdym razem pada pytanie Kto rozdaje? lub Kto się bawi?, mimo że ułożenie talii kart na stole wyraźnie o tym mówi, bo to niczemu nie grozi, zwłaszcza że tej kolejności skrupulatnie pilnuję. I nawet nie chodzi o to, że w połowie rozgrywki pada z ust pań A co jest atutem? świadczące o dziwnej niewiedzy pytającej, która właśnie przed rozgrywką sama ten atut wybrała, lub zdziwione A to jest atut?, mimo że właśnie przed rozgrywką sama ten atut wybrała. Okolicznością łagodzącą w tym przypadku mógłby być fakt, że atut mógł wybrać inny z trzech grających, ale dzwonki alarmowe we mnie natychmiast się odzywają. Wreszcie nawet nie chodzi o to, że w trakcie rozgrywki (celuje w tym zwłaszcza Teściowa) padają sformułowania Aaa..., skoro ty nie masz do koloru i nie dajesz króla kier, to ja już wiem, kto go ma..., bo po czymś takim o tym wiedzą już wszyscy, więc gra staje się jałowa i bezsensowna. Albo A as już zszedł, bo nie wiem, czy król jest biorący? To są przestępstwa, których strawić już nie mogę, więc się oburzam i podnoszę głos i wtedy natychmiast jestem porównywany do Byłego Teścia Żony Bo przy nim, tak jak przy tobie, nawet zipnąć nie było można!
Więc powtórzę, że chodzi o to, że wywiązuje się dyskusja o filozofii gry. Zdanie Gramy dla towarzystwa... pokrywa się z moim ... i wyłącznie dla przyjemności też by mogło, gdyby wyrzucić słowo "wyłącznie", bo moje zawsze brzmi ...i dla przyjemności oraz przede wszystkim, aby wygrać!!! W tej kwestii i w każdej grze żartów, śmichów i chichów oraz wszelkich bagatelizowań nie uznaję. Bo albo gramy, albo robimy jaja, czyli udajemy, że gramy. Wiem, że Były Teść Żony będzie mnie świetnie rozumiał.
Oczywiście wychodzenie przez którąś z pań ostatnią kartą w kolorze, który już dawno zszedł (wystarczyło policzyć), zupełnie mnie nie irytuje, bo z zimną krwią pławię się w minie tej nieszczęśniczki, która się wtedy dziwi, że przeciwnicy dorzucają wszystko, co się da, żeby ją pogrążyć.
 
Przed półfinałowym meczem Igi Świątek z Darią Kasatkiną (ruska) skosiłem trawę nad Rzeczką. Przez to od "dawna" zrobił się tam kolejny teren spacerowy o jeszcze innym klimacie niż te w obrębie ogrodzenia.
Iga wygrała bez specjalnych problemów 2:0. W sobotę zagra w finale z młodziutką Amerykanką (18 lat) Coco Gauff.  Mam w sobie sporo pokory i wcale nie jestem pewien wygranej Igi, gdy zobaczyłem drugi półfinał, w którym Coco wygrała. Przez znawców typowana jest w przyszłości do numeru 1 światowego kobiecego tenisa i coś jest na rzeczy. Ale na razie Iga wygrała 34. mecz z rzędu wyrównując w ten sposób rekord Sereny Williams ustanowiony w XXI wieku. Jeśli wygra finał, wyrówna rekord drugiej z sióstr Williamsowych, Venus.
Sobotniego finału nie obejrzę na żywo z tej racji, że będziemy w Metropolii. Najpierw odwieziemy mamę, a potem spotkamy się u Krajowego Grona Szyderców na paczworkowym spotkaniu związanym z urodzinami Ofelii.

Nasz II Posiłek, a Teściowej kolację ( jesteśmy w ciągu dnia przesunięci wzajemnie w fazie o jeden cykl) zjedliśmy o 17.00, po czym się rozstaliśmy. To jest duża sprawa, że gdy gościmy mamę, możemy jej zaproponować oddzielne mieszkanie unikając wtedy i jej, i naszych mąk.
Wieczorem byłem bliski doprowadzenia Żony do irytacji. Nie chciałem oglądać żadnego nowego serialu, a każdy proponowany przez nią film po iluś minutach oglądania odrzucałem. Nic mi nie pasowało, a Żona mi tłumaczyła, że właśnie dlatego jest za jakimś serialem, który nam obojgu by pasował Bo wtedy mam spokój na wiele tygodni!
W końcu zaczęliśmy oglądać Lucy – francuski film z 2014 roku, opisany jako fantastycznonaukowy oraz akcji, w reżyserii Luca Bessona z głównymi rolami Scarlett Johansson i Morgana Freemana, których bardzo lubię. Dość szybko się zorientowałem, że film ten widziałem, ale mi to nie przeszkadzało, bo pamiętałem tylko nieliczne sceny. Scarlett bardzo dobrze grała taką beznamiętną, odczłowieczoną twarzą, która musiała taka być, skoro jej filmowy mózg w trakcie filmu ostatecznie osiągnął stuprocentowe wykorzystanie swoich możliwości, więc wiedziała i panowała nad wszystkim w świecie w czasie bieżącym i w dalekiej przeszłości (swoisty wehikuł czasu), a Morgan był sobą i to wystarczyło. Oczywiście była to bajeczka, której ostatecznie nie sprostała Żona i nasze wieczorno-filmowe drogi się rozeszły. Ona "z drutów" słuchała-czytała jakąś książkę, a ja dalej kontynuowałem oglądanie. A bajeczka dlatego, że już taką niewiarygodną formę zakładał scenariusz, a poza tym fakt wykorzystywania przez człowieka tylko 10% możliwości jego mózgu jest mitem pochodzącym z przełomu XIX i XX wieku. Obecne badania dowodzą, że używamy praktycznie każdej części mózgu i większość jego części jest aktywna cały czas. Do mojego mózgu przemówił argument ewolucyjny, którego jestem stałym zwolennikiem:
Mózg pochłania wielkie ilości tlenu i składników odżywczych w porównaniu z resztą ciała. Pomimo stanowienia jedynie 2% ciała może pochłaniać do 20% energii. Jeżeli 90% mózgu byłoby niepotrzebne, istniałaby wielka szansa przeżycia ludzi z mniejszymi, bardziej wydajnymi mózgami. Gdyby to była prawda, proces naturalnej selekcji wyeliminowałby nieefektywne mózgi. Tym samym jest wysoce nieprawdopodobne, że mózg o takiej dużej zbędnej przestrzeni mógł ewoluować. 
 
PIĄTEK (03.06)
No i dzisiaj Ofelia kończy 5 lat.
 
A to jest sprawa poważna, bo jeszcze tylko razy dziesięć i będzie "starą babą"! 
 
Rano i Teściowa, i Żona zażyczyły sobie jajka na miękko. Z tego zrobiła się ambicjonalnie poważna sprawa, bo wliczając, za przeproszeniem, moje jaja, musiałem ugotować ich znacznie więcej niż zazwyczaj, a to skutkowało użyciem większego garnka i większej ilości wody. Wprowadziłem więc do procesu gotowania nowe dwie zmienne i niespecjalnie mi pomogło ekstrapolowanie na bazie znanych mi poprzednich warunków i doświadczeń. Jaja wyszły za twardo. Ale panie nie robiły z tego problemu i przygotowały je sobie w szklance z masełkiem, solą, pieprzem i szczypiorkiem, a ja zjadłem bez wymysłów i wszyscy byli zadowoleni.
Już do południa cięliśmy w kierki. Tym razem miażdżące zwycięstwo odniosłem ja. 
Do wyjazdu na obiad (mama; dla nas posiłek stanowiący czasowy wybryk), czyli do 14.00, postanowiliśmy sobie zrobić wolne od siebie. Więc z dużą przyjemnością kosiłem wokół górki na jeden żyłkowy akumulator.
Tym razem Bar Żuraw był czynny, więc spędziliśmy tam przy rybkach (panie pstrąg, ja sandacz) taki sympatyczny wakacyjny czas.
Stamtąd pojechaliśmy, za mamy poduszczeniem, do naszej pięknodolineckiej winnicy. Mama chciała kupić jedną butelkę lokalnego wina do obiadu, na lepsze trawienie. To my na tę samą okoliczność kupiliśmy drugą. Po 50 zł za sztukę. Trzeba było zapłacić gotówką, więc ustaliliśmy, że mama, która nią nie dysponowała, odda nam przy okazji.
W drodze powrotnej, aby kontynuować wakacje, w Powiecie wpadliśmy do Kawiarnio-Cukierni. Na gałkę loda (mama czekoladowego, ja słony karmel) oraz jakieś napoje. 

Po południu się rozstaliśmy. Każde do swoich spraw.
Ja podlałem dwie wysychające brzozy (ta na górce będąca dotychczas w świetnej formie zaczęła pokazywać żółte liście), ogródek i skrzynie. Dzięki temu, jak na razie, tfu, tfu, tfu i to przez lewe ramię, wszystkie roślinki mają się świetnie.
Potem dla innej formy relaksu oglądałem półfinał Rafael Nadal - Alexander Zverev (Niemiec). Takiej dramaturgii nie widziałem nigdy. Pierwszego seta wygrał w tie-breaku Nadal, w drugim Zverev prowadził 6:5, ale Nadal doprowadzał w gemie do 6:6 i znowu miał się pojawić tiebreak. I wtedy Niemiec doznał poważnej kontuzji. Biegnąc desperacko do piłki strzelonej jak z armaty przez Nadala doznał urazu stawu skokowego, nie wiadomo, czy górnego, czy dolnego, ale to nie stanowiło żadnej różnicy, bo wyglądało dramatycznie, zwłaszcza na zbliżeniach i spowolnionych powtórkach. Zverev wił się z bólu na korcie cały wytytłany w ceglanej mączce i było wiadomo, że to jest koniec meczu.
Został zwieziony na wózku, by za jakiś czas o kulach wrócić na kort, pożegnać się z sędzią, Nadalem i zakończyć formalnie mecz. Tragedia!
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek belgijskiego serialu z 2019 roku, który wynalazła i zaproponowała Żona.
Tytuł Undercover. Dwójka tajnych agentów bierze na cel ważnego producenta ecstasy wiodącego luksusowe życie na holendersko-belgijskim pograniczu.
Nie muszę mówić, co nam to przypominało i od czego zostaliśmy uzależnieni, nomen omen. Dodatkową atrakcją serialu był i będzie język, flamandzki, który swoim charakterystycznym bulgotaniem i niektórymi słowami mocno zbliżonymi do niemieckiego, uwiarygadnia akcję.

Dzisiaj, kolejną treścią wpisu, postanowiłem przeprowadzić autopsychoanalizę i poprzez ten niekozetkowy krok autopsychoterapię. Rzecz dotyczy Teściowej, ale przede wszystkim mnie.
Wczoraj i dzisiaj niczego jej nie odpuszczałem. Nie byłem w stanie. Ciągle coś mnie dźgało, jakieś ZŁE wstępowało we mnie. Najprościej i najłatwiej byłoby powiedzieć, że to Szatan, co mama by od razu przyjęła i zrozumiała. Bo to idealnie wpasowałoby się w jej pojmowanie świata.
Czepiałem się wszystkiego - jej słów, zdań, reakcji, sposobu bycia, chodzenia, siedzenia i stania, a przede wszystkim braku prostej komunikacji, bo z mamą o to niezwykle trudno. W przedziwny sposób najprostszą sprawę potrafi niezwykle skomplikować, nasze wypowiedzi i różne sytuacje  interpretować w pokrętny sposób, doszukiwać się drugiego i trzeciego dna, co jest niezwykle ciężkie do strawienia, zwłaszcza dla mężczyzny, zwłaszcza dla tak prostego chłopa, jak ja. Nie potrafi zwyczajnie się komunikować,  tylko po mistrzowsku robi to w sposób zawoalowany z przyświecającą jej misją Bo nie chcę wam robić kłopotu, co praktycznie 100 na 100 ten kłopot tworzy, czasami mały, a czasami spory. Wytwarza to dość ciężką atmosferę, takiego pewnego stałego napięcia z racji faktu, że ciągle trzeba być czujnym i, jak to mówi Żona, rozwikływać szaradowy sposób komunikowania się mamy.
Podam tutaj tylko przykład jednej sceny, w sumie dość humorystycznej, jeśli się zna mamę i nabierze się do niej w danej chwili dystansu, co najczęściej mi się nie udaje:
Ostatnie dni były upalne i mocno słoneczne, co  dawało w kość i uprzykrzało życie. Stąd dzisiaj zachmurzone z rana niebo i świeży przyjemny chłodek dawał prawdziwy wypoczynek. Teściowa  siedziała na dole przy stole przed swoim laptopem w oczekiwaniu na wirtualne spotkanie ze swoimi braćmi i siostrami. 
- Ale dzisiaj chłodno, pochmurnie i nieciekawie. - zagaiła do Żony, która akurat zeszła na dół.
- Coś ty - zareagowała Żona - jest wreszcie super! - Jest przyjemnie, można oddychać...
- Ale mnie tak ciągnie po plecach...
- Chcesz przez to powiedzieć, żebym przymknęła okno?
Mama potakująco kiwnęła głową.

Dziesiątków innych przykładów przytaczać nie będę, bo, co tu dużo mówić, ukazują mnie w złym świetle i nie najlepiej świadczą o mojej inteligencji.
Świadczą też o mojej małej empatii, ale z tym się wewnętrznie pogodziłem i jakoś nawet zaakceptowałem, chociaż, jak mi Bóg miły, walczę od lat, żeby ją powiększyć i rejestruję oraz zdaję sobie sprawę z uzyskiwanych większych czy mniejszych sukcesów, które niezmiennie dają mi w danym momencie satysfakcję. Wtedy postanawiam sobie zapamiętywać takie chwile i w przyszłości, w trudnych dla mnie momentach, się nimi karmić i wspierać. Często ten sposób daje efekty, ale często niestety coś mnie zaćmiewa. Wtedy staję się tym złym, tym sprzed lat. A najczęściej właśnie w kontaktach z Teściową.  Nie rozumiem tego, zwłaszcza że podobnych sytuacji było multum, zawsze po nich miałem wyrzuty sumienia i moralnego kaca, wyzywałem siebie od kretynów i często Teściową przepraszałem za moje paskudne zachowanie. A za jakiś czas wszystko wracało. 
Może jakimś wytłumaczeniem, ale całkowicie mnie nie satysfakcjonującym, jest fakt, że mama jest osobą trudną, a ja też. Tylko że ja zdaję sobie z tego sprawę, mam tego świadomość i potrafię się do tego przyznać, również sam przed sobą, a mama nie. Idzie w zaparte, a to mnie niemożebnie wkurwia!
Poza tym jest nienaturalna, często sztuczna, i to czuć na kilometry. Razem dla mnie mieszanina wybuchowa. Byłoby wielką ulgą, gdyby ten stan Teściowej wynikał z jej wieku. Wszystko stałoby się proste i zrozumiałe. Ale niestety, 22 lata temu, gdy ją poznałem, była taka sama, a Żona twierdzi, że i wcześniej.
Do tego wszystkiego "dokłada się" Żona, przecież córka Teściowej.
- Bo ty tak lubisz jeździć po wszystkich. -  często mi wytyka, niestety słusznie. - Mógłbyś mamie odpuścić i dać jej spokój. - Wszyscy się lepiej poczujemy, a na pewno ja.
- Ale wiesz - nawet się nie broniłem, tylko chciałem się chociaż trochę przed Żoną wytłumaczyć - że tylko my we dwoje i Pasierbica oraz Q-Zięć w kwestii Teściowej potrafimy się zrozumieć praktycznie czasami po jednym słowie, no powiedzmy po jednym zdaniu opisującym sytuację lub po jednym zacytowaniu mamy. - No, jeszcze może twoi byli teściowie...
- Tak, ale oni jeszcze inaczej podchodzą do sprawy, bo chociażby z racji ich podobnego wieku w jakiś sposób z mamą się solidaryzują.

Tak czy owak, wieczorem kładłem się spać dość zdołowany, z pretensjami do siebie i wyzwiskami związanymi z moim niskim stanem umysłowym i z wyrzutami sumienia oraz z mocnym postanowieniem, że jutro rano mamę przeproszę. Nawet przez chwilę pomyślałem, żeby od razu pójść do niej, ale wielkie doświadczenie w kontaktach z Teściową powiedziało mi, że to jest jeden z głupszych moich pomysłów, który może poskutkować fatalnym zakończeniem dnia, więc szybko dałem sobie spokój godząc się z tym, że do łóżka będę się kładł z ciężkim sercem.
Nie informowałem o niczym Żony. Chciałem zmierzyć się z tym sam.

SOBOTA (04.06)
No i dzisiaj wiekowo przekroczyłem połowę roku.
 
To chyba jestem już uprawniony do tego, żeby mówić, że mam 72 lata?... Bo nie mogłem i nie mogę się doczekać. 
Rano przeprosiny szlag jasny trafił.
Ledwo mama dotarła do nas, Żona natychmiast poszła do górnego gościowego mieszkania, żeby się zabrać za sprzątanie. Do 14.00 musieliśmy się nieźle spiąć, żeby przygotować oba, bo przyjeżdżali nowi goście, a my po wszystkim mieliśmy zdążyć odwieźć mamę do Metropolii i przyjechać o sensownej porze do Krajowego Grona Szyderców.
Mama zadała mi na wstępie dwa pytania, niby proste i oczywiste, ale formą komplikujące zwykłe sprawy (cytować nie będę). Odpowiedziałem prosto, jednoznacznie, logicznie, pozytywnie, z uśmiechem. Może tylko na twarzy miałem lekkie zdziwienie Że o coś takiego można pytać? pomieszane z pierwszymi drobnymi oznakami irytacji. Być może mama to wyłapała ( w końcu kobieta), bo się zawiesiła w swojej niepewności, a potem zaczęła tłumaczyć i interpretować jej pytania i moje odpowiedzi po swojemu. Energii mi starczyło tylko na potakiwanie, potwierdzanie tego, co wcześniej powiedziałem, zaciskanie zębów i na w miarę kulturalne zachowanie się. Na przeprosiny już nie starczyło.
 
"Dolni" goście opuścili mieszkanie o 12.00, a nie o 11.00, tak jak prosiliśmy. Znacznie utrudniło to nam życie. Poza tym zostawili taki syf, jakiego w Wakacyjnej Wsi przez dwa lata nie mieliśmy, a i dość rzadko taki stan zdarzał się w Naszej Wsi na przestrzeni, było, nie było, trzynastu lat. Zasuwaliśmy więc jak dwa małe samochodziki. Ale po drodze udało mi się dla wszystkich ugotować jaja na miękko z podobnym efektem, jak wczoraj. No cóż, ekstrapolacja dalej zawiodła.
Tuż przed 14.00 nowi goście przysłali smsa, że jednak na 14.00 się nie wyrobią, więc mieliśmy nagle trochę oddechu. Mogliśmy wszystko spokojnie pokończyć, wziąć prysznice i wyjazdowo się ubrać (ja tak samo, jak na wesele Heli i Paradoxa). Mamie naciąłem szczypioru, liści buraczków, melisę i miętę. Nie w ramach wyrzutów sumienia, tylko jako jednak niezły zięć, za którego się uważam, zawsze staram się, żeby miała wygodnie, komfortowo i dbam o różne rzeczy. Tylko ta komunikacja...
W drodze mama nagle odezwała się z tyłu:
- Bo jakbyś stanął na moim osiedlu, to tam jest mój bankomat, z którego mogłabym wybrać 50 zł i oddać wam za wino.
Taką samą sugestię-pytanie zadała mi dzisiaj rano.
- Wiesz - wtedy odpowiedziałem, spokojnie i normalnie, jaki mi Bóg miły - 50 zł nie zając, nie uciekną. - Trochę nam będzie szkoda czasu, bo i tak się spóźnimy, a wszyscy będą czekać na nas, żeby odpalić świeczki na torcie urodzinowym Ofelii. - To przy okazji.
Pokiwała ze zrozumieniem głową.
Jakieś dwie, trzy godziny później zahaczyła  mnie tą samą sugestio-propozycją.
- Bo jakbyś stanął na  moim osiedlu...
- Ale już mnie o to dzisiaj pytałaś! - Pamiętasz?
- Tak! - odparła zdecydowanym głosem.
- A pamiętasz, co ci odpowiedziałem?
- Tak!
I tu chyba tkwi sedno problemu. Nie w tym, że Teściowa chyba nie pamiętała, albo, co jest jeszcze bardziej prawdopodobne, nie słyszała. Oczywiście w tamtym momencie słuchała, ale ponieważ natychmiast się widocznie standardowo wyłączyła, więc mózg nie usłyszał.
Problem leży w tym, że się do niepamiętania lub do niezarejestrowania w życiu nie przyzna i natychmiast oburza za takie insynuacje. A przecież gdyby tak zrobiła, zmiękczyłoby to nawet takiego sukinsyna, jak ja, i sprawa byłaby prościutka. Każdemu zdarza się nie usłyszeć, nie zarejestrować, nie zapamiętać, zwłaszcza gdy przybywa lat. Wstydu w tym nie ma żadnego.

Ręce zacisnąłem na kierownicy aż pobielały knykcie i półgłosem odezwałem się do Żony, przez zaciśnięte zęby.
- No i co ja teraz mam odpowiedzieć mamie?!
- Wszystko słyszę! - mama natychmiast zareagowała na zasadzie, która często spotyka nas wszystkich. Zdecydowanie i natychmiast poprawia się nam percepcja słuchowa, gdy ktoś obniża głos lub mówi szeptem, do tego w hałasie, tu przy szumie silnika, opon i muzyce. Bo gdy, na  przykład, cokolwiek mówiłem do mamy, w miarę głośno, trochę do niej odwracając głowę, prawie za każdym razem słyszałem Co mówiłeś?! Więc powtarzałem jeszcze raz podnosząc głos.
- O co ci chodzi?! - kontynuowała zdecydowanie zaczepnie.
Więc jej powiedziałem, co jej odpowiedziałem dzisiaj na te same sugestie wypowiedziane przez nią dwa razy.
- Nic takiego mi nie mówiłeś! - gwałtownie zareagowała.
Tu akurat nie  zdziwiłem się irytacji Teściowej. Sam bym się na pewno nieźle wkurwił, gdyby ktoś mi wpierał, że mi o czymś mówił. Jak mógł do mnie mówić, skoro ja tego nie pamiętam?!
Według późniejszej relacji Żony, w tym momencie miała nieodpartą chęć wysiąścia(?!) (wysiądnięcia?! - co za koszmar z naszym językiem) z Inteligentnego Auta. Miała nas obojga serdecznie dosyć.

Do Krajowego Grona Szyderców udało się nam dotrzeć przed wszystkimi istotnymi elementami (emelentami) imprezy. Spotkaliśmy prawie całą paczworkowość. Opiszę względem pięcioletniej solenizantki. Z krwi byli jej rodzice i brat, dalej dziadkowie ze strony ojca i dziadkowie ze strony matki, pradziadkowie ze strony matki i prababcia ze strony ojca. Z doszywanych byłem ja, trzecia żona dziadka ze strony matki i wnuk tej żony. 
Impreza toczyła się zwykłym standardowym schematem, dopóki nie musiałem zagrać w piłkę z Q-Wnukiem. Nie pomogły tłumaczenia, że jestem w dorobku swojego życia, w stroju, w którym byłem na weselu, itd. W końcu Q-Zięć pożyczył mi swój dres, buty i koszulkę reprezentacji Polski, więc mogliśmy ciąć na dwie profesjonalne bramki, które od jakiegoś czasu stoją w ich ogródku. Ja do upadłego, trochę zgrzany, Q-Wnuk do upadłego - lało się z niego. I co? I tylko narzekał, że to już koniec.

Wracaliśmy, ja z nadzieją, że będzie retransmisja finału Iga Świątek - Coco Gauff. Ku wielkiej mojej radości i wzruszeniom Kto by pomyślał, że dożyję takich momentów Iga wygrała 2:0. Cały mecz trwał bodajże 68 minut. Dominatorka!
Sam się wzruszałem, ale byłem też świadkiem wielu wzruszających scen, które dodatkowo mnie wzruszały. Radość Igi, radość całego boksu - jej sztabu, trenera, ojca, psycholog, fizjoterapeuty i sparringpartnera. Gorzkie łzy młodziutkiej Coco, Mazurek Dąbrowskiego i heroiczne, bezskuteczne próby Igi, żeby się nie wzruszać i nie płakać, wreszcie spotkanie z Robertem Lewandowskim, który specjalnie opuścił zgrupowanie kadry i przyleciał do Paryża, żeby obejrzeć mecz Igi, krótkie spotkanie naszych ambasadorów i gratulacje Roberta. Piękne i wielkie chwile.
Tę radość i przyjemność tylko na jakąś chwilę zakłócili goście, małżeństwo i ich koleżanka ze studiów, którzy właśnie wrócili ze spaceru i się zameldowali. Więc wyszedłem ich oprowadzić, chociaż już wiele wiedzieli, bo przyjechali o 17.00, zdążyli się rozpakować, wypić kilka win i zwiedzić okolice.
Było więc wesoło i sporo mnie kosztowało, żeby delikatnie, grzecznie, stanowczo i bez urazy odmówić pozostania z nimi Żeby gospodarz napił się z nami kieliszek wina!
Lata doświadczeń mówiły mi, że to byłby na pewno głupi pomysł, zwłaszcza że cała trójka okazała się być lekarzami, ale lekarzami ze Stolicy, a to jest elita elit i na pewno w większym, czy mniejszym stopniu mają poprzewracane w głowie, a jeśli nie to i tak...mają poprzewracane inaczej.

Spać poszedłem o 00.30. Ten zasrany sport!
 
NIEDZIELA (05.06)
No i takiej sympatycznej niedzieli niedzieli(!) to nie mieliśmy dawno. 

A wszystko za sprawą Lekarki i Justusa Wspaniałego.
Mieliśmy do nich wpaść o 15.30. Na skutek różnych zawirowań (Teściowa, urodziny Ofelii) dopiero dzisiaj się ocknęliśmy, że nic dla nich nie mamy, a przychodzenie z pustymi rękami to niepolityczne.
A sklepy pozamykane, gdyż wszystkie biedronkowo-lidlowo-żabkowe poczty musiały się zwinąć, bo według nowej poprawki w ustawie nie mogły przecież wykazać 40.% z pocztowych obrotów, skoro w dobrych czasach miały zerowy. Bo jaki samobójca szedł na pocztę do Biedronki, Lidla lub Żabki?!
Ale od czego jest Żona? Wymyśliła, żeby pojechać do pani, u której nie byliśmy dwa lata, a która hoduje kozy i sprzedaje różnego rodzaju sery, jogurty i inne przetwory. Zadzwoniliśmy i się umówiliśmy.
Jak zwykle przyjęła nas w wiacie pod piękną, starą lipą i ucięliśmy sobie w chłodzie pogawędkę. Przy czym tym razem to już nie była pogawędka, tylko rozmowa na poważne tematy, a to nas trochę jednak zaskoczyło. Bezwzględnie pozytywnie. Okazało się, że pani ma szerokie horyzonty, zero ciasnego umysłu i wiedzę. Rozmowa stanowiła wielką przyjemność, zwłaszcza że nie kryła się ze swoimi poglądami na temat szczepień, farmacji, obecnej naszej i światowej sytuacji politycznej i potrafiła barwnie opowiadać o swoich zwierzętach, kozach przede wszystkim, ale nie tylko. W końcu oprowadziła nas po swoim gospodarstwie. Mogliśmy pogłaskać oswojone kozy i hecne małe kózki, króliki różnych ras, obejrzeć indyki, kaczki i kury, ras takich, że nigdy nam się nawet nie śniło.
A z wyrobów dostaliśmy niewiele Bo przed weekendem ludzie wykupili, ale jednak mieliśmy z czym przyjść do Lekarki i Justusa Wspaniałego.
 
Spotkanie u nich było długie i stało pod znakiem dalszego poznawania się, ale takiego już głębszego.
A wszystko zaczęło się od Teściowej, o której to pobycie i o niej samej musieliśmy opowiedzieć, zwłaszcza ja.
O niej, o mnie i o naszych wzajemnych relacjach. Kawa na ławę. Trudno.
Pierwszy wystawił mi diagnozę i przeprowadził psychoanalizę oraz być może psychoterapię Justus Wspaniały.  W takim stylu wojskowym, konkretnym, z pełnym przejęciem, zaangażowaniem, niedowierzaniem, co do mojego postępowania, z domieszką zgrozy.
- Ty jesteś głupi! - No po prostu głupi! - On jest po prostu głupi! - zwrócił się do Lekarki szukając potwierdzenia swojej analizy, a przede wszystkim potwierdzenia, czy ona na pewno słyszała to co on, bo on nie dowierzał i szukał potwierdzenia.
Nie mogłem się z nim nie zgodzić. Ale wewnętrznie, żeby tak od razu nie dać mu satysfakcji, bo jeszcze przewróciłoby mu się w głowie.
Lekarka, jako Lekarka i lekarka  była subtelniejsza. Mogłem się tego spodziewać, bo takiej osoby, która ma w sobie 500% empatii w empatii, nie widzieliśmy i nie poznaliśmy nigdy. Według niej Justus Wspaniały też ją posiada Bo takiego mężczyzny, który by tak się mną zajmował, przejmował i dbał o mnie, to nigdy nie miałam!
Docierała do mnie subtelnymi, perfidnymi metodami. Cały czas opowiadała o swojej matce, w wieku zbliżonym do Teściowej, sypiąc przykładami, jakie ta wyprawia numery i jak ona z nią postępuje.  I wyjaśniała mi Jasne - że szkoda zdrowia wszystkich stron, że trzeba sobie odpuścić, bo i tak to nic nie da, i że przede wszystkim Szkoda Żony, która jest między młotem a kowadłem i że jeśli ją kochasz!...
Upoważniłem całą trójkę, żeby mi za każdym takim razem związanym z Teściową, ale nie tylko, przypominała dzisiejszą  rozmowę. I przyznałem im rację, że, no cóż, jestem głupi.
Wśród różnych opowieści dotyczących moich kontaktów z Teściową, wyciągnąłem różne smaczki, w tym najbardziej pikantny z moim sikaniem po nocach do słoika. Lekarka na przemian była miotana spazmami śmiechu, głębokim niedowierzaniem i zgrozą, Justus Wspaniały zaś był na poły zniesmaczony, na poły oburzony i chyba trochę niedowierzający. Żeby dać się tak stłamsić psychicznie?!...
- W życiu bym tak nie zrobił! - Gdybym musiał w nocy iść do toalety, to bym normalnie szedł i w dupie miałbym, co teściowa z tym zrobi!
Lekarka go w pełni poparła.
- Przecież to jest klasyczny szantaż emocjonalny! - Jeśli Teściowa w taki czy inny sposób zarywa sobie noc bez waszej winy, to niech sobie odeśpi w dzień!
Racja, ale już to widzę!
Podsumowania tej fazy spotkania dokonał Justus Wspaniały. Z zegarkiem w ręku wyliczył mi, że moja opowieść o teraźniejszym pobycie Teściowej w Wakacyjnej Wsi trwała 2,5 godziny, a pozostałe o niej dwie. Faktycznie, najwięcej nawijałem ja i Lekarka, Żona zaś i Justus Wspaniały stanowili tło.
Na koniec zwrócił się do Lekarki.
- Ty widzisz z kim my się zaprzyjaźniamy?! - Przecież oni są nienormalni! - Normalnie i kompletnie nienormalni!

Gdy słońce zelżało, przenieśliśmy się na taras. Temperatura otoczenia i temperatura dyskusji zdecydowanie spadły. I bardzo dobrze, bo ile można było być na wysokich obrotach.
Umówiliśmy się, że we wtorek zabierzemy ich do Naszej Wsi, żeby zobaczyli nasze stare śmieci, w środę oni nas zabiorą do Sąsiedniego Powiatu na obiad do Meksykańskiej, a do końca tygodnia jeszcze coś się wymyśli. Skąd takie towarzyskie rozpasanie. Ano Lekarka wzięła zaległy urlop. Z tamtego roku zostało jej jeszcze tylko... 18 dni.
Wracaliśmy do domu o pełnych ciemnościach. A to mogło oznaczać, że było po 22.00.

Dla blogowej rzetelności tylko dodam, że dzisiaj w męskim finale Rafael Nadal pokonał 3:0 Norwega Caspera Ruuda i zdobył 14. tytuł wielkoszlemowy na Roland Garros.
 
PONIEDZIAŁEK (06.06)
No i dzisiaj rano, po takiej wysiłkowej imprezie, chciałem sobie pospać dłużej.
 
Ale nic z tego nie wyszło, bo w nocy przypomniałem sobie, że nie wystawiłem kubła ze zmieszanymi. A obowiązek wystawienia narzucony jest na godzinę 06.00. Nigdy o tej godzinie śmieciarze go nie odebrali, ale poprzez warstwy snu docierało do mnie, że dzisiaj, skoro kubła nie wystawiłem, przyjadą jak na bank o 06.00. Wystawiłem porannym kurcgalopkiem, więc przyjechali dopiero o 11.00.
W zasadzie cały dzień pisałem z przerwami na sen po I Posiłku, bo przez wczoraj i przez śmieciarzy strasznie mnie zmogło, na nieduże rąbanie drewna oraz na wystawienie na jutro worków ze szkłem i plastikiem. Nawet zrezygnowałem z planowanego podlewania tłumiąc wyrzuty sumienia.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa przyjazno-fałszywe smsy.
W tym tygodniu Berta ponoć zaszczekała dwa razy. Fakt ten przedstawiła mi Żona w sobotę po powrocie z Metropolii dopytując się, czy słyszałem, jak dwa razy szczeknęła na coś koło płotu. Nie słyszałem, więc w pierwszym odruchu te dwa szczeki miałem nie zaliczyć, ale po namyśle, ze względu na Żonę, postanowiłem "szczekanie" zaliczyć na dostateczny+. Ale dzisiaj Berta kompletnie mnie zaskoczyła. Żona poszła na  górę, na zewnątrz się zmierzchało, ja na dole pisałem, gdy nagle usłyszałem trójszczek i dotarło do mnie, że były dwie lampucerowate serie. Przypomniałem sobie, że Berta została na zewnątrz, bo nie chciała z Żoną wracać domu. Wyszedłem na zewnątrz, ale Pieska nie było. Wyjrzałem za winkiel domu i ujrzałem, jak Piesek stoi przy stercie parapetów złożonych w rogu przy murze (poremontowy nadmiar), po czym się na nie wspina i puszcza ostatnią lampucerowatą trójszczekową serię na coś, co było ukryte za parapetami, o czym on doskonale wiedział (kot, jeż?). Tak był zafiksowany na bezruchowym staniu i wsłuchiwaniu się oraz wąchaniu, że kompletnie nie reagował na moją bliską obecność. Miałem teatr za darmo, ale w końcu Piesek mnie ujrzał, więc natychmiast świńskim truchtem wpadł do domu.
Zmieniam więc decyzję i za szczekanie w tym tygodniu wystawiam ocenę bardzo dobry. Ku zapewne wielkiej radości Żony.
Godzina publikacji 23.06.
 
I cytat tygodnia nawiązujący do pierwszych zdań tego wpisu (znowu nie wiem, czy go już wcześniej nie umieściłem): 
Ludzie to najbardziej szalony gatunek. Człowiek wyznaje niewidzialnego Boga i zabija widzialną naturę. Nie zdaje sobie sprawy, że natura, którą zabija, jest niewidzialnym Bogiem, którego wyznaje. - Hubert Reeves (kanadyjski astrofizyk i popularyzator nauki)