poniedziałek, 13 czerwca 2022

13.06.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 192 dni.

WTOREK (07.06)
No i znowu dzień po publikacji. 

Ranek był zdecydowanie skrócony.
Nie dość, że wstałem późno, bo o 07.30 (trochę trzeba było odespać w związku z bardzo późną publikacją), to już o 11.00 z Lekarką i Justusem Wspaniałym jechaliśmy do Naszej Wsi. Sami z siebie chcieli zobaczyć to miejsce.
Po drodze działy się jednak codzienności, więc chcąc (Lekarka) nie chcąc (Justus Wspaniały) w nich uczestniczyli. Mieli niepowtarzalną okazję dotknąć naszego codziennego, niepozornego i pięknego życia i być w miejscach, do których być może nie dotarliby nigdy.
Nie mówię tutaj akurat o Biedronkach, bo Justus Wspaniały posądzany przeze mnie o ich nieznajomość oburzał się od razu i się uwiarygodnił mówiąc, że jest nawet trzecia. Przez pierwsze dwie przewinęliśmy się przede wszystkim w poszukiwaniu dla Sąsiadów surowych flaków, jedzenia dla kotów i ryżowych wafli dla Sąsiada Filozofa. Ale i my na tym skorzystaliśmy, bo przy jednej, na olbrzymim parkingu, był ustawiony spory namiot, w którym złożony towar, sposób poszukiwań oraz forma zakupu przypominały raczej turecki bazar (nigdy nie byłem). Lekarka kupiła sobie taką zgrzebną, więc siłą rzeczy szorstką rękawicę do szorowania, co zaowocowało głośną, na cały namiot, wypowiedzią Justusa Wspaniałego To ja już ci pleców myć nie będę!, klapki ogrodowe i klamerki do mocowania na sznurach mokrego prania. A my tylko te ostatnie, bo ciągle ich brakuje, chyba według tego samego mechanizmu co łyżeczek do cukru w stołówkach, wieszaków na ciuchy w domu lub długopisów w biurach. Nikt ich nie kradnie, a znikają.
Staliśmy w długiej kolejce, bo ludzi sporo i brali różności, w zaduchu, ale przecież nigdzie się nam nie spieszyło. Podziwialiśmy te różności i co jakiś czas podsuwaliśmy sobie nawzajem takie cudeńka ze słowami Może byś sobie kupił/-a?!
W sklepie z alkoholami, zawsze świetnie zaopatrzonym, w którym kupujemy Socjalną, cydry, Litovela, Stumbrasa oraz różne okolicznościowe, Justus Wspaniały nie narzekał, tym bardziej że sobie coś kupili na okoliczność długiego pobytu Lekarki. Ale w pralni, chociaż zabawiłem tam minutę, marudził.
Stamtąd mogliśmy już prosto jechać do Naszej Wsi kierowani pojawiającymi się co chwila drogowskazami Nasza Wieś. Wyjaśniłem im ten fenomen, takiego drogowego uhonorowania wsi, która liczy 20 numerów i 70. mieszkańców. Po prostu jest ostatnią na granicy powiatów, co więcej, ostatnią na granicy województw.
Jadąc opowiadaliśmy im historyjki o nieruchomościach w poszczególnych wsiach, którymi w różnych okresach w różnym stopniu byliśmy zainteresowani i nawet na ich prośbę lekko zboczyliśmy przejeżdżając przez wieś, w której oglądali dom, zanim kupili ten obok nas. Gdyby tak się stało, nigdy byśmy się nie poznali. A dom ten był własnością jednej pani z Metropolii, którą swego czasu poznaliśmy. Bo drogi historii są niesamowite, a świat jest mały, że użyję wyświechtanych sloganów.
Uprzedziliśmy ich też o stanie zewnętrznym i wyglądzie gospodarstwa Sąsiadów, takim urokliwym, z tamtych czasów, gdzie tu sobie chodzi krówka, tam kurki, w różnych miejscach wylegują się koty, tu leży rozbabrana bela słomy, tam walają się różne odmiany drewna i w różnych kawałkach, czekające na swój czas spalenia, tu spoczywają porzucone narzędzia i maszyny rolnicze ze swoim niesamowitym zardzewiałym przywódcą, rozklekotanym traktorem, bez szyb, lamp, drzwi i Bóg wie czego, a gdzieniegdzie wali się płotek (akurat u nich w zasadzie wszędzie, ale dla sprawiedliwości dodam, że tylko ten drewniany, bo nowoczesne siatki postawione przez zięciów trzymają się dobrze). To wszystko opasane dębami, wierzbami i łąkami. Wprost zachwycająco.
To poskutkowało tym, że gdy wjeżdżaliśmy na posesję z ust Justusa Wspaniałego wyrwało się tylko O Jezu! z tendencją spadkową, szybko milknące. Zastany widok nawet jego potrafił zmusić do milczenia.

Wręczyliśmy  Sąsiadce Realistce szczypior i liście buraczków dzisiaj rano zerwanych z naszych skrzyń, a ona odwzajemniła się kawą i ciastem, które jadłem tylko ja. Utarty od dwóch lat rytuał.
Ponieważ harmonogram mieliśmy napięty, od razu przeszliśmy do rzeczy, to znaczy do zakupów. A potem  ruszyliśmy w sześćset metrową drogę pod las, tam gdzie mieszkaliśmy prawie 15 lat. Początkowo Żona chciała zostać, bo przez ostatnie dwa lata przyjazdów do Sąsiadów nigdy się tam nie wybrała powtarzając ciągle Ten etap zamknęłam za sobą i tylko chcę mieć tamte, moje wspomnienia. Ale ostatecznie poszła z nami, bo obecność Lekarki i Justusa Wspaniałego mocno dopingowały, żeby opowiedzieć po swojemu jak było, wyjaśnić, czego już nie ma i nie będzie i pokazać, co stworzyliśmy.
I po powrocie wiedziałem, że nie żałowała.
Ogólnie, to co widzieliśmy, mógłbym określić dwoma słowami "syf" i "zapuszczenie". 
Łąka przed domem, za rowem po lewej stronie, stała się miejscem częściowo ogrodzonym taką leśną siatką, z wysypanym i utwardzonym tłuczniem, gdzie Szwed złożył bez ładu i składu różne maszyny i urządzenia, gdzie leżały pryzmy tłucznia i piasku a pomiędzy nimi różne rzeczy, które sprawiały wrażenie śmietniska.
Justus Wspaniały się oburzył.
- Jak tak można w takim miejscu?!
Łąka przed domem, za rowem po prawej stronie, zarośnięta była chyba nigdy nie koszonym trawskiem. A według Szweda miała tam być ekologiczna uprawa ziemniaków i czegoś jeszcze.
Z atmosfery Magic Łąki, z powodu której w pierwszym odruchu zdecydowaliśmy się w październiku 2005 roku kupić Naszą Wieś, nie zostało nic. Cała rozjechana ciężkim sprzętem, w błocie i koleinach, w których tkwiły jakieś deski, belki i inne materiały budowlane oraz sprzęt.
Podwórko "naszego" domu zagracone, zabałaganione, bez atmosfery tamtych lat, w których dominował lasek, krzewy, bluszcz, winorośl, ogródek i wykoszona trawa. 
Nawet Końska Łąka, ta przed gośćmi, mimo że wyglądała najlepiej, była zaniedbana. Nie wspominam o wyciętym całym lasku brzozowym, który dawał klimat, o kolejnych trawiastych niekoszonych połaciach, ale o drewnie poukładanym bez ładu i składu, o braku specjalnej alejki przy gościnnych ogródkach i o jednym aucie, chyba gości, stojącym centralnie na Końskiej Łące i totalnie paskudzącym krajobraz tego miejsca, którym kiedyś goście siedzący na swoich tarasach się zachwycali, a teraz chyba też to robią popatrując sobie na swoje ukochane autko.
Mając takie porównania dotarł do mnie, znany przecież doskonale, cały mechanizm postrzegania i oceny. Przez porównanie. Wtedy staraliśmy się patrzeć na to, co stworzyliśmy świeżymi oczami, ale przecież codzienność, rutyna i przyzwyczajenie robiły swoje. Więc dzisiaj widząc to, co widzieliśmy i mając w pamięci tamto, mogliśmy naprawdę siebie docenić i być dumnymi. 
Widzieliśmy więc całość przez różowe okulary i mimo że przy oglądaniu czuliśmy obcość, to w różnych miejscach widzieliśmy nas i widzieliśmy miejsca takimi , jakie były. Taki powrót do przeszłości wspomnieniowym wehikułem czasu. Patrzyliśmy na nas z tamtego czasu jak obserwatorzy z przyszłości. I cieszyliśmy się, że mogliśmy pokazać to miejsce, o którym tak wiele opowiadaliśmy, Lekarce i Justusowi Wspaniałemu. 
Mieliśmy też kilka niespodziewanych chwil uniesień.
- Matko! - Zobacz! - krzyknąłem do Żony. - Jak te klony wyrosły!
Dawno temu, według koncepcji Żony, w rogu każdego ogródka posadziłem po dwa klony (dwa, gdyby któryś się nie przyjął), żeby w przyszłości goście mieli schronienie przed słońcem na ogródkowej letniej patelni. Przez dwa, trzy lata były oczywiście rachityczne, więc je hołubiłem, podlewałem i przywiązywałem sznurkami do płotu, żeby wiatr nie złamał. A teraz stały się drzewami, których Szwed nie wyciął. Na razie, jak mniemam.
W drodze powrotnej doznaliśmy jeszcze większego szoku. Tuż za domem, przy polnej drodze, po prawej stronie rósł szpaler drzew - brzóz i lip. Idąc oglądać siedlisko, przepraszam, to coś, co po Siedlisku zostało, potraktowaliśmy je jako coś oczywistego, miejscowego. Dopiero w drodze powrotnej gwałtownie mnie olśniło, że przecież te drzewa sadziłem ja! Ja! I jak to się mogło stać, że o nich zapomniałem?!  Brzozy były brzozami, pięknymi, białymi i smukłymi. A lipy poprzyjmowały dziwny krzakowy pokrój. Wszystko w pamięci wróciło i mogłem to dziwo sobie wytłumaczyć. 
Po posadzeniu i podlewaniu bardzo szybko ku mojej zgryzocie odkryłem, że młode lipowe listki, widocznie dla saren i zajęcy większy przysmak niż brzozowe, zostały oskubane. Oczywiście witalność roślin jest taka, że drugiego roku w miejsce tych wyschłych wypuściły nowe pędy, takie mniamuśne, soczyste, więc znowu je szlag jasny trafił. Nawet nosiłem się z zamiarem ogrodzenia tych drzewek i kupiłem stosowne paliki i siatki, ale na tym codzienność poprzestała. W kolejnych latach lipy wypuszczały kolejne pędy powodując, że utworzona forma krzaku nie pozwalała sarnim i zajęczym mordom dostać się do jego wnętrza i tak rośliny przeżyły. Pozostało już potem rosnąć i uzyskać sporą wysokość, co dzisiaj ujrzałem i byłem zachwycony walką i wytrwałością, mimo że je w końcu przecież porzuciłem.
Tak, tak...
 
Od Sąsiadów pojechaliśmy do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Ku zniesmaczeniu Justusa Wspaniałego, oczywiście. Ale zaplanowałem to, jako kolejny element (emelent) do poznawania naszej fascynującej i frapującej rzeczywistości.
Dwie nowe opony czekały na mnie, więc, ponieważ przed nami było obrabiane jedno auto, zapytałem szefa, czy możemy sobie usiąść u niego w ogrodzie, z tyłu domu. Robiliśmy już tak ze dwa razy umilając sobie czas. Problemu nie było. Lekarka była zachwycona wszystkim - kwiatami, trawą, drzewami, szklarenką, wielką wiatą, zieloną dużą żabką, której zdjęcie natychmiast przesłała przez pół Europy do córki, do Turynu, kaczkami i stawem. Justus Wspaniały był bardziej stonowany i nie omieszkał staw nazwać sadzawką.
Gdy tak sobie siedzieliśmy i prowadziliśmy rozmowy, nadeszła, ku naszemu - Żony i mojemu - zaskoczeniu, gospodyni, żona szefa. Poznaliśmy ją na początku 2006 roku, gdy zaczęliśmy remont Naszej Wsi. Nie widzieliśmy się z 7-8 lat, ale to w niczym nie przeszkadzało. Wtedy była szefową hurtowni materiałów budowlanych, dla nas podstawowej, w której zaopatrywaliśmy się we wszelkiego rodzaju materiały, dobrze usytuowanej, bo w odległości 10 km od Naszej Wsi, więc transport był za darmo. Pierwszy raz przyjechaliśmy  z szefem pierwszej ekipy remontowej ( w sumie były trzy w przeciągu dwóch lat remontu), żeby ustalić zasady kupowania i współpracy. A zasadzały się one na tym, że pod naszą nieobecność nasi fachowcy mieli pobierać niezbędne materiały, a my po tygodniu, dwóch mieliśmy przyjeżdżać i regulować za nie należność.
- Nie bała się pani wtedy? - zapytałem wiedząc, że pamięta ten moment. - Nieznani ludzie, na wejściu od razu nasza zaległość na kwotę 6 tys. zł?... (nawiasem mówiąc była to kropelka w morzu wszystkich naszych ówczesnych remontowych wydatków)
- Muszę powiedzieć, że miałam wtedy stracha... - Ale jakoś tak państwu dobrze z oczu patrzyło... - zaczęła się śmiać. - To może państwo napijecie się kawy?
Ja zgłosiłem się od razu, reszta się certoliła.
- Rozpuszczalną, sypaną, czy z ekspresu? - pytanie skierowała do mnie.
Reszta od razu wymiękła, gdy usłyszała słowo "ekspres".
Pani za jakiś czas wróciła z tacą, z czterema pięknymi filiżankami wypełnionymi parującym zapachem, z cukrem i z mleczkiem. Ledwo przebrzmiały nasze ochy i achy (trzeba pamiętać, że przyjechaliśmy do wulkanizatora na wymianę opon), a tu za chwilę nadeszła córka z paterą ciasta własnej roboty, z talerzykami i łyżeczkami. To taki dom i taka gościnność. Co z tego, że wparadowaliśmy bez najmniejszego uprzedzenia na ich prywatny teren? Byliśmy gośćmi. To wystarczyło. I nawet córka, która przecież mogła mieć jakieś swoje zajęcia była zaangażowana i nie dawała niczego po sobie poznać.
Po raz pierwszy wiele się o tej rodzinie dowiedzieliśmy. Bo to, że rodzice mieszkają w jednym domu z córką, tą właśnie, z zięciem i wnuczką, wiedziałem od dawna. Jak również to, że syn wyprowadził się do Sąsiedniego Powiatu, bo w takiej dziurze nie miał zamiaru mieszkać. I jak również to, że codziennie przyjeżdża tutaj do pracy i razem, we trójkę, takich trzech wysokich chłopów, często bez zbędnych słów w trymiga obrabiają auta, że robota aż furczy budując w ten prosty sposób zaufanie. Stąd od bodajże 15 lat tam tylko korzystam z ich usług bez względu na to, gdzie mnie, nas, w danej chwili los pchał (Dzikość Serca, Nasze Miasteczko).
Zapytałem, jak to się stało i skąd, i od kiedy ta wulkanizacja. Otóż 22 lata temu mąż stracił pracę i coś trzeba było robić. Na wulkanizacji nie znał się, ale na wielu technicznych sprawach tak. I tak ruszyło na terenie ojcowizny, praktycznie w szczerym polu, na ziemiach rolniczych jej ojca. 
- Za dwa lata mąż wybiera się na emeryturę. - oznajmiła gospodyni.
- I kto wszystko będzie prowadził? - zapytałem.
Pani westchnęła i uśmiechnęła się.
- No właśnie. - Długo się zastanawialiśmy i dyskutowaliśmy. - Stwierdziliśmy, że musi to być ten, co jest na miejscu. - Bo trzeba wszystkiego przypilnować, nawet po godzinach pracy i za to odpowiadać. - Myślę, że chłopaki się dogadają, bo skoro do tej pory jest wszystko w porządku...
- A mąż? - Nie będzie się wtrącał?
Pytanie ubawiło panią.
- Powiedział,  że nie Ale gdyby pytano mnie o poradę i pomoc...
Jednak w jej głosie i sposobie przedstawiania sprawy dawało się wyczuć pewne obawy oraz nadzieję, że wszystko się ułoży.
To na trzy cztery wszyscy jej tego życzyliśmy.
Tak więc po wizycie u wulkanizatora szczeny wszystkim opadły, nawet Justusowi Wspaniałemu, zwłaszcza że zachwycał się ciastem.

Miałem plany, jako kulturalno - oświatowy,  w drodze powrotnej pokazać Nowym w Pięknej Dolinie,  jej uroki i tereny, do których być może nigdy by nie dotarli, ale pomysł został odłożony na później, bo spieszyło im się, żeby zdążyć do godziny 16.00 kupić w Pięknym Miasteczku w przyszklarniowym sklepie swoje ulubione pomidory. Udało się tylko w locie pokazać Nowe Kulinarne Miejsce.
 
Po południu standardowo podlałem hołubione rośliny, a wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Undercover.
 
ŚRODA (08.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.30 z innym samopoczuciem i nastawieniem. 
 
Nic dziwnego, skoro położyłem się spać o 21.20.
Reguła jest prosta - gdy usnę do 22.00, zawsze jestem wypoczęty.
Dzisiaj wreszcie mieliśmy co jeść, bo nagle pojawiła się obfitość produktów - od Sąsiadki Realistki i przyszły paczki od ciotki UNRY. W lodówce i w spiżarni było już cienko i w pustkowiach hulał wiatr.
Nad Stawem, z twarożkiem, zastał mnie sms od Teściowej. Był specyficzny w powszechnej skali, w maminej normalny. Trochę niezrozumiały, więc trzeba było podłożyć swoją interpretację, wysilić intelekt i ewentualnie zasugerować sobie samemu w tej niejasności i niejednoznaczności, że to chyba była forma przeprosin. Odnosił się do jednej z sytuacji, którą Szczegółowo, jak to Ty, opisywałeś mi..., a która dotyczyła naszych ostatnich trójstronnych działań na polu nieruchomości. Mama odniosła się do swojego przeoczenia faktu... oraz pogubiłam się w tych zawiłościach! Gratuluję opanowania!  
No proszę...
Po I posiłku wykonałem drobne prace gospodarcze, miedzy 12.00 a 13.00 się przespałem, a potem delikatnie się odgruzowałem. Musiałem mieć siły na kolejne atrakcje.
Nowi w Pięknej Dolinie zaprosili nas do Meksykańskiej w Sąsiednim Powiecie. Przyjechali po nas o 14.20. Stolik mieliśmy zarezerwowany na 15.00.
Nas Meksykańska niczym nie zaskoczyła, no chyba że tym, że wszystko, w każdym aspekcie, było tak, jak zawsze i jak nas do siebie przyzwyczaiła. Lekarka była zachwycona, Justus Wspaniały nie zająknął się na ten temat wcale i nie wiadomo było, o co mu chodziło. Może po prostu o nic.
Nie mogliśmy się spodziewać, że dzień w dzień, po raz drugi, dopadnie nas niezwykła niespodzianka.
W którymś momencie przez salę przechodziła żona Meksykanina, Polka czyli Meksykanka, bo później w swojej niezwykle ciekawej opowieści, zaznaczała, że na stare lata to ona chciałaby na stałe wyjechać do Meksyku. Zobaczyła nas, poznała i podeszła, żeby się przywitać. A potem już poszło.                     W oczekiwaniu na zamówione przez nas potrawy, wiodła ciekawą, wielowątkową historię sprowokowana pomocniczymi pytaniami Justusa Wspaniałego i moimi. A rzecz nadawałaby się na kilkusezonowy serial. Bo można by najpierw równolegle ciągnąć dwa wątki - jej, jako absolwentki polonistyki(?), osoby robiącej karierę w handlu(?) wołowiną(?) eksportowaną na cały zachodni świat, i jego, pracującego w renomowanym hotelu w Meksyku w Meksyku(!) z nieuchronnością przecięcia się ich linii życia, co widzowie kochają najbardziej i czego nie mogą się w filmie albo w serialu doczekać. 
Dobrze i źle, że kelnerka przyniosła nam zamówione potrawy, bo Meksykanka musiała przerwać swoją opowieść, a ponieważ było widać, że jest niezwykle energetyczna i zapasjonowana na amen, tym co robi i co robią, to zrobiła to, gdy my byliśmy już mocno zaangażowani w jedzeniu. Siłą woli się ocknęła.
W drodze powrotnej w biegu pokazaliśmy Nowym w Pięknej Dolinie Rynek i okolice Sąsiedniego Powiatu oraz takie atrakcje, jak Kaufland i Lidl, w których musieliśmy zrobić drobne zakupy. A ponieważ Sąsiedni Powiat też nie jest wielkim miastem, więc przed Lidlem spotkaliśmy Dziką Ziemiankę. A to jej tereny wczoraj miałem pokazywać Nowym w Pięknej Dolinie.
Już w Pięknym Miasteczku odbierałem z paczkomatu paczkę, a cała trójka została w aucie. Miało trwać chwileczkę. Mój rekord w odbiorze wynosi 16 sekund i jest niczym w porównaniu z rekordem Syna i Wnuków (2-3 sekundy bodajże, czym się niezwykle pasjonują i wyśmiewają osiągi dziadka), ale w tamtej chwili minęła minuta, potem druga i nic. Paczkomat całkowicie zgłupiał od padających wprost na jego pulpit gorących słonecznych promieni i żył własnym życiem, a raczej umierał własną śmiercią.
Nie reagował na właściwie wklepywane cyfry i co chwila wysyłał komunikat o błędzie.
- Pomóc ci?! - usłyszałem z samochodu głos Justusa Wspaniałego na zasadzie Pomogę ci dziadku, bo widzę, że nie potrafisz sobie poradzić w prostych sprawach we współczesnym świecie.
Nakręcani przez niego musieli w Inteligentnym Aucie w trakcie mojego mozolnego, "starczego" usiłowania, aby porozumieć się z maszyną, mieć niezły ubaw.
Głosem i gestem ręki dałem mu znać, że tak. Szedł na pewniaka, by po jakimś czasie odkryć to, co ja i dojść do takiego samego wniosku Głupia maszyna! Nie komentowałem postanowiwszy odebrać paczkę jutro, aż ta idiotka się ogarnie.
Pod naszą bramą się pożegnaliśmy. Obaj z Justusem Wspaniałym zgodnie stwierdziliśmy, że absolutnie musimy od siebie odpocząć. Wówczas nie mogliśmy wiedzieć, jak prorocze były te ustalenia.
 
Późne popołudnie i wieczór upłynął pod znakiem przygotowań do meczu. Komuś o cechach laiko-kpiarzo-ironiczno-sarkastyczno-nieempatyczno-JustusoWspaniałych mogłoby się wydawać, że co tu się przygotowywać? Siąść o odpowiedniej godzinie przed telewizorem lub laptopem i oglądać. No może otworzyć sobie butelkę Pilsnera Urquella. U mnie ten proces jest na tyle skomplikowany i ważny, że nie  zamierzam zniżyć się do jego tłumaczenia wiedząc, że przez otoczenie będę postrzegany z pełnym niezrozumieniem i elementami szyderstwa jako dziwak. Żeby tylko tyle. Jedyną osobą, która mnie rozumie, jest Żona, bo widziała setki razy moje przygotowania do zasranego sportu. Po niej długo nic. Może w jakimś rozmiarze zrozumienia Syn, może Konfliktów Unikający, Pasierbica, Córcia i Kolega Inżynier(!). 
- A nie chciałbyś sobie zrobić Nieokrzesanego Balu Murzynów? - Żona całkowicie mnie zaskoczyła potwierdzając tylko, że jest tą jedyną. Pomysł nie mógł mi się nie spodobać. Ale ponieważ nie wyszedł ode mnie, nie wpadłem na niego sam z siebie, to stwierdziłem, że będzie to Pół-Bal. Jednak za niedługą chwilę, gdy wyciągnąłem z lodówki Stumbrasa, stwierdziłem, że jednak będzie to pełnoprawny Bal, zwłaszcza że Żona "wymyśliła" pyszny salceson, a ja do tego dodałem kozi ser i cebulę.
Bal w czasie całego meczu się kontynuował, bo w Rotterdamie dostaliśmy łomot od Belgów (6:1).
Co tu można powiedzieć?... Chyba tylko tyle, że na cały mecz musiało mi wystarczyć półtora kieliszka napoju z ziemniaków, czyli opędziłem go resztkami pozostawionymi przez Konfliktów Unikającego, kiedy był u nas z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, gdy my w tym czasie balowaliśmy na weselu.
Sumarycznie zrobiła się więc z tego Nieokrzesana Stypa Murzynów.
Gorycz porażki zmniejszył trochę drugi mecz, w siatkę, a pierwszy naszej reprezentacji, rozgrywany w Kanadzie z cyklu Ligi Narodów. Wygraliśmy z Argentyną 3:0. Skład naszej drużyny był dla mnie zupełnie nierealny. Na 14. graczy znałem nazwiska pięciu. Ale  nowa miotła w postaci serbskiego trenera, Nikoli Grbića, zamiatała od razu po swojemu.
 
CZWARTEK (09.06)
No i znowu byłem wybity z biologicznego rytmu.
 
Dodatkowo Berta chciała nad ranem wyjść, więc Żona się poświęciła, ale i tak mnie to wybudziło.
Wstałem nieprzytomny.
Nieprzytomność utrzymywałem do południa. Miałem już o 12.00 położyć się, ale przeczekałem. Udało się. Dziesiątki drobnych prac porządkowych, koszenie na 3 akumulatory u gości i u nas - zakamarki od dawna zaniedbane plus górka pozwoliły przetrwać. Ale nie do końca. Bo hamak w tej sytuacji był taką czarną  dziurą o niebywałej sile przyciągania. Więc na godzinę zaległem na nim wspomagając się Pilsnerem Urquellem. A nic tak dobrze nie usypia jak on w połączeniu z lekkim kołysaniem i szumem liści nad głową.  Zregenerowałem się niesamowicie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Undercover.

PIĄTEK (10.06)
No i dzisiaj pojechaliśmy do Powiatu dla Szczecinianki.
 
Od razu po I Posiłku.
Zadzwoniliśmy więc do Lekarki z pytaniem, czy nic im nie potrzeba. Usłyszeliśmy jej grobowy głos, wycieńczony z powodu dolegliwości żołądkowych. Według jej diagnozy musiało jej zaszkodzić mleko, które kupiliśmy u Sąsiadki Realistki. Za tłuste. No cóż - cywilizacyjne deformacje.
Po drodze podrzuciliśmy więc tylko Justusowi Wspaniałemu garść szczypioru, żeby miał do twarożku. I tyle nas widzieli.
W Powiecie głównym celem było obejrzenie wyników przyjęć do przedszkola. Najmłodszy synek Szczecinian nie został przyjęty, a o to chodziło Szczeciniance. Bo według jej koncepcji pozwoli jej to skierować dziecko do innego, lepszego, ale płatnego. A w tej sytuacji płatność wynosiłaby jednak tylko 1 zł miesięcznie.
Ale żeby Szczecinianka nie miała wyrzutów sumienia, więc żeby się nie nazywało, że do Powiatu pojechaliśmy tylko dla niej, w Biedronce kupiliśmy kiść bananów bio i zagościliśmy w Kawiarnio-Cukierni podkreślając w ten sposób sensowność pobytu i likwidując jego jałowość.
Gdy wróciliśmy, gości, lekarzy ze Stolicy, już nie było. Wyjechali. To od razu zrobiłem pierwsze sprzątanie. Zastana sytuacja nie była taka zła, jak wewnętrznie prorokowałem, ale wielu rzeczy nie spełnili, poza tym poprzestawiali meble, czyli zrobili po swojemu, ale żeby wrócić do stanu pierwotnego, to było już poza ich wszelakim zasięgiem. Trzeba było wracać do naszych ustawień i stylu.
 
Po południu zadzwoniliśmy do Kolegi Inżyniera(!) i zaprosiliśmy go na piątek, po Bożym Ciele.
- Miałem ci nie mówić - zagaiłem na wstępie -  no... ale dobra... powiem: Stęskniłem się za tobą. - wyznałem bez specjalnych oporów wiedząc, co będzie. I się nie zawiodłem.
- I dzwonisz, żeby mi to powiedzieć?...
Ale przyjedzie. To zarezerwowaliśmy stolik w Nowym Kulinarnym Miejscu.

Dzisiaj po raz pierwszy w tym roku kosiłem przed posesją, przy ulicy. Nagromadziło się  przez wiosenny czas sporo zaniedbań, ale mimo wszystko tragicznie nie było. Nawet wykosiłem, jak w tamtym roku, pas trawska na poboczu, żeby nasze Inteligentne Auto miało gdzie na chwilę przycupnąć bez konieczności wjeżdżania i pałowania się z otwieraniem dwóch bram. Jak pamiętam, w tamtym roku z tego pobocza natychmiast korzystali różni tacy. Ale to dobrze, bo nie był blokowany ruch na asfalcie.
Później, w chłodzie, podlewałem roślinne niezbędności - dwie brzozy walczące ciągle o życie, ogródek i skrzynie.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Undercover.

Dzisiaj dwa razy dzwoniłem do Syna. Bezskutecznie.
 
SOBOTA (11.06)
No i dzisiaj czuliśmy sobotę.
 
Postanowiłem to zaakcentować i wreszcie ruszyć tyłki i zrobić sobie wycieczkę rowerową. 
Ale zanim:
- Oddzwonił Syn. Ponoć zrobił to już wczoraj, ale o 21.00, a o takiej porze, to ja już dawno mam wyłączonego smartfona.
Od wielu dni kombinowałem, jak zrobić, żeby całą szóstką "znowu" przyjechali do Wakacyjnej Wsi wiedząc, że za parę dni Furia będzie rodzić. A oni się nad nią trzęsą. Nie wiem, czy nie przesadnie.
I cóż się okazało?
Z wieści dobrych to, że wszyscy są zdrowi, Syn zamyka starą pracę i od początku tego miesiąca zaczął zasuwać w nowej. Chłopaki na dniach mają ostatnie egzaminy, ale już teraz wiadomo, że wszyscy uzyskają promocję do następnych klas. I za parę dni na dobrą sprawę rozpoczną wakacje. Pamiętam - być może najpiękniejsza chwila z tamtego okresu życia.
Z wieści złych, bo przecież tak się dzieje to, że Furię musieli ratować. Sunia znalazła się w psim szpitalu, gdzie usunięto ciążę. A w domu rozpacz.
- Tato, wydaliśmy na jej leczenie 3400 zł. - zrelacjonował Syn. - Jeśli do tego dodam, że z Urzędu Skarbowego przyszła wiadomość, że nie będzie zwrotu podatku w kwocie ponad 6 tys. zł, to w tym miesiącu jesteśmy w plecy 10 tys. zł.
Okazało się, że dwa lata temu Syn zapomniał(?) zapłacić OC i Ubezpieczeniowy Fundusz Gwarancyjny via Urząd Skarbowy dobrał mu się do tyłka nakładając taką karę.
Co mnie w tej rozmowie zastanowiło? A to, że Syn relacjonując wszystko był pogodny, emanował dobrym nastrojem i humorem. Ciekawe. Może jednak te dobre wieści były istotniejsze? 

Ale zanim:
- Zrobiliśmy dwie foremki pysznego, jak zwykle, pasztetu. I jak zwykle, jakieś dwa-trzy razy do roku, pałowaliśmy się z mieleniem składników. A wszystko przez to, że Żona posiała instrukcję do maszynki do mielenia mięsa. Żona twierdziła, że to ja posiałem, co nie mogło być prawdą, bo jako prawdziwy mężczyzna w ogóle takową pomijam i dla mnie nie istnieje. Od razu w pogardzie ją odrzucam w najdalszy kąt, żeby nie przeszkadzała i nie utrudniała spraw prostych i oczywistych. Działam więc według klasycznej zasady Gdy zawiodą wszelkie sposoby, sięgnij po instrukcję obsługi! Żeby być uczciwym, dodam tylko, że wszelakiego rodzaju meble montuję według instrukcji, by, jak się tylko według mnie da, ją zarzucić Bo przecież dalszy montaż jest prosty, a przede wszystkim logiczny i oczywisty. To często skutkuje tym, że przeoczam jakiś półetapik, który, świnia, bo robi to praktycznie na samym końcu, uniemożliwia dokończenie montażu. Muszę wtedy: a) złorzecząc przeprosić się z instrukcją, której już wtedy nie mogę znaleźć i b) złorzecząc cofnąć się o ileś kroków demontując zmontowane z takim wcześniejszym bezinstrukcyjnym triumfem, żeby znaleźć ten myk, to gówienko, które otworzy mi montażową autostradę.
Co raz przy mieleniu problem zasadzał się na tym, że przy montażu maszynki nie wiedzieliśmy, jak umocować tnący nożyk. Opcje były dwie i podejrzewam, że każdym razem, mimo że szanse były 50 na 50, zakładaliśmy go źle, a za jakiś czas widząc Coś nie mieli!, nożyk odwracaliśmy o 180 stopni, ale było już za późno, bo Nadal nie mieli! Wszystko było tak zapaćkane i zabite, że ciągle nie wiedzieliśmy w czym rzecz, czy już mieli, czy nie. Na dodatek ja upierałem się na logikę, że ta strona założenia jest prawidłowa Bo to jest przecież oczywiste, po czym kończyło się na kolejnym myciu rozebranych elementów (emelentów). W końcu Żona odczytała z tabliczki typ maszynki i w Internecie odnalazła instrukcję. Było analogicznie odwrotnie względem mojego upierania się.
Dalej poszło jak z płatka. Ja zmieliłem, Żona wymieszała i doprawiła, i powstały dwie piękne foremki pasztetu zapieczonego w duchówce.
- Będę musiała wydrukować tę instrukcję, żeby na przyszłość...
Nie ufając takim deklaracjom Żony sporządziłem odręcznie prostą karteczkę: Ostrze noża - ostrzem na zewnątrz, dinksem do środka.
Z tego  wszystkiego niespodziewaną i największą frajdę miała Berta. Bo przy każdym kolejnym czyszczeniu... Mimo pasztetu była konsekwentna i za każdym kawałkiem zachowywała swój charakter.
Najpierw wąchała, a potem delikatnie brała. Taka stonowana. Tyle tylko, że w sprawie kolejnego kawałka wywierała presję swoją nieruchomą masą, którą zawsze jest trudno zignorować. Nie to co Bazyl i  Bazylia. Przy pasztecie wyłaziły ze skóry, a gdy połykały dany kawałek, złe oczy wychodziły im z orbit. Wiało zgrozą. Pasztet był największą z największych psich świętości.

Przed wycieczką wypicowałem rowery. W ruch poszedł kompresor i mokra szmatka.
Najpierw pojechaliśmy do Baru Żuraw, żeby się posilić i nabrać sił (masło maślane). Żona zamówiła pstrąga bez panierki, czyli to co zwykle, ja sandacza, czyli to co zwykle. Niespodziewanie, biorąc pod uwagę okoliczności a zwłaszcza mój charakter, sprowokowałem dyskusję o schematach ludzkich postępowań. Ja wysunąłem tezę, że my też jesteśmy zawarci w pewnych schematach wiedząc, że Żona według niej samej nie tkwi w żadnych, i wywiązała się bardzo ciekawa dyskusja. Żona początkowo się nie zgadzała, ale gdy przedstawiłem jej swój punkt widzenia, wcale nie była taka ortodoksyjna i przynajmniej  nie odrzucała mojej argumentacji.
Posileni pojechaliśmy kawałek dalej, a potem zmieniliśmy plany i znacznie skróciliśmy trasę z powodu tyłków. 10 kilometrów (śmiechu warte) dało o sobie znać. Mnie dodatkowo na tyle, że natychmiast umościłem się na hamaku. Było komfortowo, bo lekkie zachmurzenie dawało przyjemny chłód, ale to trwało 5 minut. Pozostałe 55 leżałem w pełnym słońcu, bo się wieczornie wypogodziło. A o tej porze roku i dnia słońce mocno grzeje. Wstałem więc pół na pół zregenerowany i wyżęty. Prysznic jednak zrobił swoje.
 
Wieczorem obejrzałem, tym razem już bez żadnego Balu, nasz trzeci mecz w piłkę nożną w Lidze Narodów. Holandia - Polska w Rotterdamie. Zremisowaliśmy 2:2 z jedną z lepszych drużyn na świecie prowadząc nawet 2:0. W doliczonym czasie gry Holendrzy mieli karnego, ale ich najlepszy piłkarz, Memphis Depay, trafił w słupek i uratowaliśmy remis. Emocji więc było od cholery i była to inna nasza reprezentacja niż ta w meczu z Belgami. W innym składzie, ale przede wszystkim inna mentalnie.
Rozochocony obejrzałem potem trzeci mecz w Lidze Narodów w siatkówce. Bułgaria - Polska (0:3).
Drugi, rozegrany przedwczoraj z Włochami, rozpoczynał się o 01.30. A na taki heroizm nie było mnie stać. A ponieważ przegraliśmy 3:0, nie rozpaczałem... podwójnie, ani z nieoglądania, ani z wyniku. Nasza drużyna jest w budowie. Nowy trener reprezentacji zamiata, wymienił wielu fundamentalnych zawodników i wyraźnie stawia na nowych i na młodzież. Stąd w pierwszym meczu nie poznawałem naszej reprezentacji.
 
NIEDZIELA (12.06)
No i dzisiaj wstawałem nieprzytomny, ale nieprzytomność dość szybko ustąpiła dobrej energii związanej z niedzielą, którą od rana czuliśmy.

Po I Posiłku przeprosiłem Lekarkę i Justusa Wspaniałego. 
Miałem to zrobić już wczoraj, bo sumienie mnie żarło, ale jakoś nie miałem melodii. Zwłaszcza że nie wiedziałem, jaki jest stan żołądkowy Lekarki. Oczywiście sam z siebie nie wpadłbym na taki prosty zabieg, mimo że wiem, że po wszystkim daje mi on ulgę i pozytywne nastawienie oraz poprawia samopoczucie.
Wczoraj w Barze Żuraw Żona  mnie zagadnęła Dlaczego darłeś na nich mordę w drodze do Sąsiedniego Powiatu?!
To jest jej stała technika - odczekanie, niespodziewane zaatakowanie, kiedy ja jestem całkowicie bezbronny, na wakacjach, przy Holbie, kiedy mam wyłączone myślenie i czujność.
- Ja się darłem? - starałem się zyskać na czasie i zebrać myśli.
- Tak, ty! - Darłeś się na nich i to bez powodu! - Żona prezentowała żelazną konsekwencję i nieustępliwość.
Myśl, że mogłem się na nich drzeć nie dawała mi spokoju i nie mogła się ode mnie odczepić w trakcie, było nie było, fajnej wycieczki rowerowej. Powiedziałem Żonie, że ich przeproszę, bo faktycznie czuję, że zdrowo ze swoim zachowaniem przesadziłem. A chodziło "tylko" o to, że prowadząca samochód Lekarka rozwijała nim prędkość maks 60/godz., bo podziwiała wszelkie aspekty zróżnicowanego piękna Pięknej Doliny. Czyli, że się wlekliśmy, a to nie było na moje nerwy. Justus Wspaniały oczywiście bronił kierowczynię i tak to trwało aż do Sąsiedniego Powiatu.
 
Lekarka odebrała mój telefon, a to dawało nadzieję, że się już dobrze czuje, co okazało się prawdą oraz że będzie ze mną rozmawiać, co też okazało się prawdą. Pokajałem się i przeprosiłem.
- To będziemy się dalej kolegować? - zapytałem. 
- Będziemy. - odpowiedziała dość krótko. Lepiej bym się czuł, gdyby temat rozwinęła, ale dobre i to.

Dzisiaj mimo skwaru zaplanowałem kolejną wycieczkę rowerową w ramach Stopniowego Zwiększania Wysiłku Fizycznego u Żony. Żona była nastroszona panującym upałem, ale dała się namówić. Sumarycznie, bez napinania się, przejechaliśmy w skwarze 5-6 km. Nie protestowałem, że już wracamy, bo Żony zniechęcić nie mogę. Gdyby to nastąpiło, zaparłaby się i koniec. Nic by nie pomogło.
Zrobiliśmy takie koło z kilkoma postojami, między innymi nad Leśnym Jeziorkiem. Czekała nas tam wzruszająca niespodzianka. W cieniu stało z 8 pięknych koni wraz z jeźdźcami, a raczej z jeźdźczyniami. Szefowa stada opowiadała, że to jeziorko to prawdziwe zbawienie. Zawsze ze stadniny jadą do niego niespiesznie, jakieś dwie godziny, konie chłodzą się brodząc z jeźdźczyniami w wodzie, nikt nie przegania i nie protestuje.
W duchu nienaciskania przedstawiłem Żonie po powrocie, kiedy chłonęła chłód werandy, plan wycieczek, spokojnych, z rozsądnym stopniowaniem wysiłku.
Gdy na werandzie spożywaliśmy II Posiłek (uruchomiony grill, bo rozpalanie w kuchni źle się kojarzyło), zadzwonił Po Morzach Pływający. Nie czynił przeszkód, jak to on, żebyśmy spokojnie zjedli i później zadzwonili.
W domu jest od 2. czerwca i powoli wszystko ogarnia. Okazało się, że był zmiennik tego ruska, więc obyło się bez problemów. Wiadomością dnia była informacja, że na początku lipca przyjeżdża do Metropolii i chętnie by się u nas zatrzymał. Ustaliliśmy, że 5. lipca odbierzemy go w Kolejowym Miasteczku, u nas przenocuje, a następnego dnia odwieziemy go z powrotem, by mógł pojechać do Metropolii. Podróżny plan ma szeroki, bo z Metropolii uda się do Stolicy, stamtąd na krańce Polski do rodziców, a stamtąd z powrotem do Głuszy Leśnej.

O 17.00 graliśmy kolejny mecz w siatkówkę w Lidze Narodów. Tym razem z Francuzami. To ci, którzy na ostatnich Igrzyskach Olimpijskich w Tokio w ćwierćfinale wygrali z nami w tie-breaku, a potem zdobyli złoto. Przyjemnie więc byłoby im złoić skórę, chociaż specjalnych nadziei nie miałem. Oni grali w najmocniejszym składzie, a my ciągle w eksperymentalnym, poszukującym. Pozwoliłem sobie tylko na to, że gdzieś podskórnie czułem, że może być niespodzianka. I była. Wygraliśmy 3:1, chociaż pierwszy przegrany set, zwłaszcza pierwsza jego połowa, wyglądał tragicznie. Ale potem do głosu doszły polskie młode wilczki. Zaimponowali mi.
Do siatkarzy francuskich nic zupełnie nie mam, lubię ich tak, jak niemieckich. Gdybym tak powiedział o Niemcach 30-20 lat temu, to pomyślałbym, że coś mi się stało z głową. Jednak się zmieniam.
A jeśli chodzi o siatkarską hierarchię, to znaczy kiedy mam największą satysfakcję z wpierdolenia poszczególnym ekipom, to kształtuje się ona następująco:
1. Rosja
2. Brazylia
3. Włochy
4. Iran
5. Serbia
6. Słowenia
7. USA
8. Bułgaria
Jeśli chodzi o pozostałe światowe ekipy, to mam satysfakcję ze zwycięstwa.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki sezonu pierwszego Undercover.

PONIEDZIAŁEK (13.06)
No i dzisiaj praktycznie cały dzień pisałem.
 
Pozwoliłem sobie tylko na drobne rekreacyjne przerwy, to znaczy na pielenie ogórków i prześwietlanie winorośli. 
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki drugiego sezonu Undercover.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała w niedzielę. Gdy akurat szedłem po południu nad Staw, w skwarze zdychała pod płotem sąsiedniej działki, od kiedy mieszkamy, pustej. Wyłożona na lewym boku, z wyciągniętymi czterema łapami, maksymalnie rozpłaszczona przybrała charakterystyczną formę psiej ścierki, w jej przypadku raczej grubej kołdry, bo potężna masa nie dawała aż tak się sprasować, cierpliwie, z własnej woli, znosząc prażenie. Było kwestią czasu, bardzo niedużego, kiedy zwlokłaby się z tego miejsca i powłócząc łapami, z nisko zwieszonym łbem i z wywalonym na bok jęzorem (najwyższy stopień przegrzania) przemieściłaby się w cień. Ale przypadek wszystko przyspieszył.
Nagle usłyszałem jeden lampucerowaty dwuszczek i natychmiast jeden jednoszczek (na kolejny podwójny jej chyba z racji przegrzania nie było stać), po czym puściła się pędem wzdłuż siatki w kierunku domu. Widocznie na pustą działkę, co często się zdarza, wlazła sarna, a czegoś tak bezczelnego nie można przepuścić i tolerować. Nawet minimalne siły Pieska wykończonego upałem nie mogły przejść nad tym do porządku dziennego.
Żona w pospiechu opuściła chłodną werandę. W zachwycaniu się nad Pieskiem nie przeszkadzał jej nawet żar lejący się z nieba.
Godzina publikacji 18.21.
 
I cytat tygodnia:
Inteligencja jest jak erekcja, jak ją masz, to widać. - anonim