20.06.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 199 dni.
WTOREK (14.06)
No i dzień po publikacji.
Jakby mi ktoś zdjął z barków ze 100 kg.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na uzupełniające zakupy, ale przede wszystkim w sprawie przedszkola Szczecinianki. Poszedłem oczywiście sam po zaświadczenie informujące, że "wnuk" się nie dostał. Byłem przygotowany na wszelkie pytania i wiedziałem, że nie dam się zaskoczyć, skoro siebie ustawiłem w roli teścia Szczecinianki. Podchwytliwych pytań ze strony dwóch pań sekretarek nie było, ale odbiór musiałem pokwitować swoim nazwiskiem i to czytelnie. Więc niechcący znalazłem się w podejrzanych trybach powiatowskiej samorządowej biurokracji.
- Nie przejmuj się... - moją relację skomentowała Żona. - Tylko uprzedź Szczeciniankę, że mogą do niej dzwonić Bociany.
Pobyt w Powiecie uczciliśmy kawami i gałką słony karmel w Kawiarnio-Cukierni. I dodatkowo umililiśmy sobie czas telefoniczną rozmową. Zdałem relację "synowej". Obśmiała się z faktu, że niespodziewanie dostała drugiego teścia. Ku naszemu zaskoczeniu dopytywała się o notariusza DiscoPolowca. Poznała go w trakcie naszej ostatniej wspólnej transakcji, a zdjęcie z jego postacią wypatrzyła na Facebooku, gdy, jako jeden z rodziców, siedział na miniaturowym krzesełku w przedszkolu na jakiejś uroczystości.
- A państwo blisko go znacie? - Bo bym chciała zdobyć opinię od jakiegoś rodzica... Na Facebooku i w rozmowach z dyrektorką przedszkole wygląda fajnie, ale...
- Znamy go tylko z transakcji, ale to zupełnie nie przeszkadza, żeby do niego zadzwonić i popytać. - zapewniłem Szczeciniankę. - Gdy tylko czegoś się dowiemy, natychmiast do pani zadzwonimy.
I pożegnaliśmy się.
Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że po co w Powiecie wydzwaniać, skoro DiscoPolowiec jest od nas o minutę jazdy samochodem.
Na parkingu w Rynku (opłata minimalna 2 zł, a to stanowi prawie połowę Pilsnera Urquella bez promocji) kazałem Żonie poczekać w Inteligentnym Aucie.
- Bo jak go nie będzie, to wyjdziemy na głupków płacąc za minutę "parkowania" aż tyle pieniędzy. - wysunąłem logiczny argument.
Żona z trudnością dała się namówić na pozostanie.
- Ale nie waż mi się, gdy będzie, samemu, beze mnie, rozmawiać!
W środku pani sekretarce, nam znanej i sympatycznej, zadałem dwa pytania Czy jest pan notariusz?, a jeśli tak Czy przyjmie nas na trzy minuty w prywatnej sprawie?
Pani kiwając potakująco głową poszła do gabinetu szefa i za chwilę wyszła nadal kiwając potakująco głową. Więc wypadłem na zewnątrz, pobrałem bilet i już razem z Żoną wróciliśmy.
DiscoPolowiec przywitał nas w swoim discopolowym stylu, na wesoło, ale minę, jak na niego, miał poważną, bo nie wiedział czego się spodziewać. Obśmiał się, z pewną dozą ulgi, gdy usłyszał z czym przyszliśmy. Zrelacjonowaliśmy mu skąd, wiemy o jego "przedszkolnym" życiu. Krótko przedszkole opisał i podsumował.
- Lepszego nie znajdziecie. - Oboje z żoną rok temu sprawę dokładnie przebadaliśmy i teraz jesteśmy bardzo zadowoleni.
Z Inteligentnego Auta natychmiast zadzwoniliśmy do Szczecinianki. Od naszej telefonicznej rozmowy mogło upłynąć z 15 minut. Była w lekkim szoku i bardzo dziękowała.
- Tak myślałam, że to jest dobre przedszkole... - Bardzo dziękuję. - Następnym razem przywiozę wino...
- Ależ to zrobiliśmy z przyjemnością dla pani... wszedłem jej w słowa. - Drobiazg, niczego nie potrzeba! - Jestem na emeryturze, nie mam co robić... - Ale gdyby pani koniecznie się upierała - dodałem jednym tchem - to poproszę takie samo, jak poprzednio.
- Oczywiście... - śmiała się.
Po tak efektywnym i efektownym powrocie odkurzyłem dwa gościnne mieszkania, skosiłem wysuszoną trawę na 2 akumulatory i podlałem rośliny w wersji "wszystkie rośliny", które osobiście rok temu i w tym posadziłem lub posiałem.
W międzyczasie przyszedł Justus Wspaniały. Zapłacić za chleb, który mu kupiliśmy w Biedronce i pobrać kolejną porcję szczypioru. Był krótko, ale to wystarczyło żeby mnie zabić swoją, jednak celną, przyznaję, charakterystyką mojej osoby i pokusić się o psychoanalizę. Szlag!
Zadzwonił Kolega Inżynier(!), że jest drobna zmiana planu, więc natychmiast poszły mi po plecach ciary. Tylko nie wiedziałem, czy z powodu "drobna", czy "zmiana". Chyba z powodu zbitki słów "drobna zmiana". Otóż okazało się, że Skrycie Wkurwiona poprosiła go, czy nie mógłby wziąć córek w piątek, ale już rano. Zgodził się, bo taki jest zgodliwy. W tej sytuacji przyjechałby z nimi.
Nie mieliśmy nic przeciwko. Tylko co takie siksy będą jadły w tak wyrafinowanej restauracji, jaką jest Nowe Kulinarne Miejsce? Chyba frytki, które, nota bene, są najlepszymi frytkami w całej Pięknej Dolinie. Grube, soczyste, nieprzepalone. Do tego Coca Cola? Po moim trupie, jeśli nawet nie będę za ten shit płacił. Żeby nie było nieporozumień - mówię wyłącznie i wyraźnie o Coca Coli!
Wieczorem oglądałem mecz Polska : Belgia na Stadionie Narodowym w Warszawie. Spokojnie, bez emocji, bez żadnego Balu albo Półbalu. Tylko przy jednym Pilsnerze Urquellu. Przegraliśmy 0:1. Mieliśmy podobną liczbę okazji do zdobycia goli, ale co z tego. Wygrała drużyna o klasę lepsza. Nie rozpaczałem. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
ŚRODA (15.06)
No i co z tego, że wstałem o 08.00 chcąc mieć 9 godzin snu, bo położyłem się o północy?
Biologiczne rozregulowanie zrobiło swoje. Ale nie narzekałem.
Rano, przed I Posiłkiem, dla przyjemności, plewiłem ogórki i prześwietlałem pomidory. A posiłek przygotowałem sobie z pewnym rozbestwieniem - cztery jajka na twardo, pokrojone w kostkę, wędzona makrela, doprawione solą, pieprzem i oliwą z mega szczypiorkową ilością. Aż z tym wszystkim i z książką chciało się iść nad Staw, żeby celebrować.
Żona zjadła po swojemu. Ostatnio "zawiesiła się" na pasztecie z sałatą. Chyba to czymś doprawia, ale czym, nie wiem.
Nie pamiętam też, czy wspominałem, że od chyba dwóch tygodni znowu wziąłem rozbrat z Kopalińskim. Przeczytałem na razie Autostopem przez Galaktykę, a teraz siedzę w dwóch częściach jednej książki Restauracja na końcu Wszechświata oraz Życie, Wszechświat i Cała reszta, wszystko Douglasa Adamsa. Ubaw mam niezły. Właśnie mi coś zaświtało, że już o tym wspominałem.
Dzień miałem podzielony na pracę i wypoczynek. Przy czym i tak w trakcie wypoczynku miałem wyrzuty sumienia, ale dość skutecznie tłamsiło je słońce i żar lejący się z nieba. Susza okropna.
Kosiłem wyschniętą i chrzęszczącą trawę kosiarką, na dwa akumulatory, a potem dałem zdecydowany odpór żywopłotowi. W tym roku rozrósł się niesamowicie, jak zresztą bez wyjątku wszystkie inne rośliny, czego nie rozumiem, dlaczego akurat teraz, ale czym jestem zachwycony i zafascynowany. Już w tamtym roku Żona dojrzała w jego gęstwinach jesion, który nie wiedzieć jak "sam" się wysiał w tym idiotycznym miejscu i musiał przez kilka lat wytrwale dążyć do słońca. W końcu dał radę na tyle, że wysokością zrównał się ze swoimi ciemiężcami i było widać, że przetrwa. Mogłem mu ułatwić życie już w tamtym roku, ale... zapomniałem. Ale dzisiaj przyłożyłem wysoką drabinę i wokół jego korony bez litości wyciąłem krzakowe gałęzie. Ujawniła się w swojej całej jesionowej okazałości. Za ileś lat będzie tu rosło piękne drzewo.
Do jesionów mamy szczególny sentyment przez takiego jednego, który rósł (i nadal rośnie) na Magic Łące w Naszej Wsi i swoją powagą związaną z wiekiem (spokojnie ponad 100 lat) oraz soliterowym majestatem tworzył klimat w 2005 roku zdecydowanie wpływający na naszą decyzję o kupnie dziadostwa oglądanego przez nas z perspektywy Magic Łąki. Co roku przeżywaliśmy jego cykl biologiczny, bo jako ostatni ze wszystkich otaczających go roślin wypuszczał liście i jako pierwszy je zrzucał. Tak miał. Ten obecny nasz na pewno ma tak samo, ale chyba już nie ujrzymy wczesnego momentu, kiedy zacznie z siebie zrzucać liściową (liściastą?) szatę. Może dojrzą ten fenomen następcy, choć są młodzi, ale może będzie im potrzebny czas, żeby w końcu wstrząsnął nimi ten biologiczny przypadek, jeden z milionów.
Wypoczynek zasadzał się na leżeniu na hamaku. Najpierw poddałem się delikatnemu kołysaniu, szumowi liści i pitoleniu ptaszków, ale nie spałem przerywając od czasu do czasu moje filozoficzne rozważania łykiem Pilsnera Urquella, który je tylko wzmagał prowadząc mnie ku nieuchronnemu. Bo w końcu usnąłem. Ale gdy się obudziłem, z powrotem trwałem w rozważaniach.
Gdy wróciłem do rzeczywistości, postanowiłem zadzwonić do Szkoły do Najlepszej Sekretarki w UE. Ot tak, zwyczajnie, żeby zapytać Co słychać? Z tego pytania, po usłyszeniu różnych informacji i plotek, wyszło, że w najbliższy poniedziałek będzie wernisaż wystawy prac dyplomowych. A my akurat będziemy w Metropolii, żeby tego dnia odebrać Q-Wnuka ze szkoły i Ofelię z przedszkola, pobyć razem popołudniem i wieczorem, we wtorek rano dostarczyć oboje do tych placówek i z nich je odebrać, by cały cykl zamknąć rano w środę i po ponownym zawiezieniu do wspomnianych placówek wrócić do Wakacyjnej Wsi.
Być może na wernisażu będziemy całą czwórką, a jeśli nie, to ja będę na pewno. Tak mnie naszło.
Potem smsowo korespondowałem z Synem. Dalej mają wielki problem z Furią. A to przecież członek rodziny. Weterynarze nie dawali jej szans przeżycia, nie za bardzo chcieli ją kolejny raz operować, ale zostali zmuszeni do tego okropnymi faktami, których tutaj nie będę opisywał. Sunia przeżyła.
Dziś jest w lepszej formie i nawet sama chodzi. Jeśli będzie lepiej, to może nawet w piątek wypis. Mówią, że takiego psa z taką wolą walki to jeszcze tam nie mieli. (pis. oryg.)
Za wszystkim ciągną się wielkie koszty, o których tutaj trudno nie wspomnieć.
... i że jakby trzeba było to nie wiem skąd, ale zapłaciłbym za tego rudego niskopodlogowca trzy razy tyle.(pis. oryg.)
Gdy się zregenerowałem, dopicowałem górne mieszkanie, bo mieli o około 19.00 przyjechać goście.
Za jakiś czas wysłali smsa do Żony, która to wszystko prowadzi i bardzo dobrze, bo ta strefa umawiania się, ustaleń, rezerwacji, zmienności, braku zdecydowania i czasami zawracania głowy byłaby nie na moje nerwy. Napisali, że już z trasy wyślą przed 19.00 precyzyjniejszą wiadomość, co to by miało znaczyć "około 19.00".
Grubo po tym czasie napisali, że będą o ... 20.20. A przyjechali o 20.50. Zdecydowanie nie na moje nerwy. Żona zawsze się oburza, gdy w podobnych przypadkach niekonkretności się... oburzam.
- Zawsze wstawiam się w ich położenie. - zaczęła. - Jadę sobie na urlop zrelaksowana i czy będę godzinę, dwie w te czy wewte, przecież nie robi różnicy. - Spróbuj się wczuć w podobną sytuację, gdy my gdzieś wyjeżdżamy...
Nie wczułem się, bo mnie godzina czy dwie wte i wewte robi różnicę.
Przygotowani jednak na takie numery zaczęliśmy oglądać Undercover. Ja w pełnym rynsztunku ubraniowym, bo Żona wytypowała mnie do ich przyjęcia. Chyba w ramach stałej pracy nade mną i wyrabiania we mnie kolejnych drobin empatii i miłego zachowania.
Gości przyjąłem jak należy. Z uśmiechem, miłym, półfałszywym zachowaniem i profesjonalnie. Nawet udało mi się empatycznie dać im odpór w kilku sprawach, bo wiedzieli lepiej, zwłaszcza ona. Ale trudno było się dziwić, skoro oboje byli budowlańcami i byli w moim wieku. Więc co im tu będzie gospodarz opowiadał lub dyktował. Ale potem obie strony na tyle się rozkręciły z chichami i śmiechami, że w końcu Żona musiała do mnie zatelefonować i siłą ściągnąć do domu. Po zrelacjonowaniu spotkania spokojnie obejrzeliśmy aż dwa odcinki serialu.
CZWARTEK (16.06)
No i mówiąc po katolicku - Boże Ciało.
Jest świętem nakazanym.
Wyczytałem, że święta nakazane to uroczystości liturgiczne w Kościele katolickim, w czasie obchodów których wierni są zobowiązani do uczestniczenia we mszy świętej oraz do powstrzymania się od prac niekoniecznych.
W mszy świętej nie uczestniczyłem, bo co miałbym tam robić, ale od prac niekoniecznych się powstrzymałem szanując ewentualne poglądy sąsiadów. Nie kosiłem kosiarką ani żyłką, nie ciąłem Stihlem, nie uruchamiałem kompresora o niskim tonie wydawanych dźwięków ani nie rąbałem drewna. Jeśli coś robiłem to z prac cichych.
Wyczyściłem w jednej ze skrzyń dwie grządki kopru, który z niewiadomych mi przyczyn zupełnie się nie udał, w to miejsce posiałem 4 stanowiska sałat, a koper od nowa posiałem w ogródku miedzy ogórkami. I wieczorem podlałem ogródek i skrzynie. Będę to musiał przy takiej suszy robić codziennie.
Nawet z Żoną pokłóciłem się po cichu, bo nie mogliśmy się dogadać co do metodyki wybrania mebli, które by nas interesowały, a które zostawiłoby Uzdrowisko. Ja miałem wizję systematyczności i robienia wszystkiego po kolei, pomieszczeniami, Żona zaś świetnie czuła się w pewnym chaosie wynikającym z niekolejności zdjęć, które zrobiła za ostatnim pobytem w Uzdrowisku, dla mnie nie do przyjęcia. Więc w którymś momencie szurnęła laptopem i kartką z wykazem mebli, a ja się wycofałem ze słowami Rób sobie sama, jak uważasz!
- A jak będę później potrzebowała konsultacji, to mogę na ciebie liczyć?!
- Oczywiście. - odparłem.
To jest ten przykład, kiedy spotkały się dwa nasze męskie pierwiastki i przykład, kiedy ja mądrze się wycofałem. Poszedłem właśnie wtedy podlewać zgodnie z bożociałowymi (bożocielnymi?, bożocielskimi?) nakazami, bo podlewanie roślin nie mieściło się w kategoriach prac niekoniecznych. Roślinki przecież, ku chwale bożej, musiałem utrzymać przy życiu. Skoro Pan Bóg zesłał suszę... Na pewno w kościołach wierni modlą się do tego Jedynego w intencji zesłania deszczu. Ale On ma poważniejsze sprawy na głowie.
Do cichych prac i koniecznych należało również przyjęcie gości. Para czterdziestolatków przyjechała w południe i trzeba było ją wprowadzić. Bardzo sympatyczna i normalna. Zwykła, nienadęta. Tym razem powitaliśmy ją oboje dając standardowe show. Kontakt został nawiązany ku zadowoleniu dwóch stron.
Wieczorem się relaksowałem. Żona ścięła mi włosy, ja brodę, a po prysznicu nie schodziłem już na dół. Leżałem w łóżku zasnąwszy czekając na nią w ten sposób. Jest on o tyle efektywny, że nie wiedząc kiedy przyjdzie na górę, a jest różnie z rozrzutem 10-30 minut, po prostu w tym czasie zasypiam. Nikt nie jest zestresowany faktem, że druga osoba czeka, Żona spokojnie zamyka wieczór, a ja się wysypiam i jestem gotów do oglądania natychmiast, gdy Żona wchodzi do sypialni.
Dzisiaj więc bez problemów obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Undercover.
PIĄTEK (17.06)
No i dzisiaj gościliśmy Kolegę Inżyniera(!) wraz z córkami.
Stefan Kot Biznesu w lipcu kończy 14 lat i w tym roku wybiera się do ogólniaka (zaczęła naukę rok wcześniej), a Krawacik.pl również w lipcu dwanaście i od września zacznie naukę w klasie siódmej (zaczęła naukę rok wcześniej). Same z siebie chciały przyjechać do cioci i wujka, a to jest duży postęp.
Dziewczyny zewnętrznie niewiele się zmieniły względem ostatniego pobytu, ale dało się zauważyć prawie niezauważalne, ale intrygujące i niepokojące sygnały, że za chwilę staną się kobietami. Natomiast fakt ten był widoczny jak na dłoni, jeśli chodzi o ogólny kobiecy sposób bycia i psychikę.
Nadal jednak królowała nastolatkowość jako cecha wspólna dla młodych ludzi w tym wieku i przede wszystkim mocne cechy osobnicze, zwłaszcza starszej, która ma wyraźny wpływ na młodszą. Ale u tej ostatniej chyba po raz pierwszy ukazała się wyraźna cecha indywidualności i świadomość, że jest oddzielnym bytem niż jej starsza siostra. Oczywiście nie definiowała tej swojej postawy, ale wynikała ona z rozmowy. Bo trzeba przyznać, że dziewczyny stały się bardziej rozmowne, chociaż osoba postronna słysząc, jak wołami trzeba było z nich wyciągać wszelkie informacje zachodziłaby w głowę To jak było przedtem?
Ograniczę się do krótkiego opisu nastolatkowości u Stefana Kota Biznesu jako szczególnie wyrazistego i wpływającego na młodszą siostrę. Sprawa jest dosyć prosta, bo nadal jest wszystko be. A więc fizyka i matematyka są głupie, co by można jeszcze ewentualnie zrozumieć (wybrała licea o profilu biologiczno-chemicznym), wszelkie wyjazdy na wakacje są bez sensu, więc, na przykład, wyjazd z ojcem i siostrą na tydzień do Chorwacji, nad nasze morze również, a góry to jest jakaś dramatyczna pomyłka. Gdy poszliśmy w sześcioro na spacer do Gruszeczkowych Lasów, okazało się, że lasów nie cierpi, a wszelkich robaków nienawidzi. Ale nad Leśnym Jeziorkiem, gdzie się zatrzymaliśmy na odpoczynek, przyroda zrobiła swoje. Obie dziewczyny nagle się znalazły, atawizm zadziałał, bo wrzucały do wody szyszki. Która dalej.
Po drodze informowałem dziewczyny, jaką część drogi pokonaliśmy dzieląc ją na dziesięć jednostek. Od 1/10 do 5/10 wyraźnie to osłabiało ich morale, by potem obliczywszy i zrozumiawszy, że jest wyraźnie z górki na tyle je wzmocnić, żeby od tej chwili cały czas być na czele pochodu. Do tego momentu snuły się niemiłosiernie. Ale bardziej od nich Berta i jej Pani. Piesek snuł się z wywieszonym jęzorem w znienawidzonym upale łapa za łapą, a Pani chcąc wzmocnić jego morale szła obok niego z doczepioną smyczą. Wtedy w Piesku wzbudzał się odruch Pawłowa "doczepiona smycz = trzeba iść". Tylko od czasu do czasu Żona wołała do czoła pochodu Ale proszę się dopasować do najsłabszego ogniwa!
Jako belfer spacer urozmaicałem dziewczynom matematycznie, szczególnie starszej. Za każdą dziesiątą drogi kazałem jej obliczać, jaki to procent całości. Szło nieźle, ale przy drugiej dziesiątej albo trzeciej, nastąpił bunt.
- Ale ja już mam wszystko pozaliczane, są wakacje!...
A wszystko przez to, że kazałem jej w pewnym momencie obliczyć, ile to jest promili. Z tym był co kolejną dziesiątą problem, ale już przy 9/10 odpowiedziała bezbłędnie i tym bardziej przy 10/10.
- No nie wiem, czy następnym razem będzie chciała przyjechać... - zagadał Kolega Inżynier(!).
On, czyli wzmiankowany ojciec, też niewiele się zmienił. Chudy jak ostatnio, ale to już nie szokowało. Pozostała reszta też się nie zmieniła. Programowo nie pił piwa, co pozwoliło pojechać na obiad do Nowego Kulinarnego Miejsca jego samochodem.
Dziewczyny zjadły nawet więcej niż frytki, bo do nich dołożyły po schabowym. Przy czym Stefan Kot Biznesu poprosiła nawet o surówkę, której, jako oczywistej trucizny, nie chciała tknąć Krawacik.pl. A Kolega Inżynier(!) również zamówił standardowo, filet z kurczaka, bo taką miał ochotę. My zaś nic odkrywczego - Żona pstrąga z pieca, ja sandacza.
W drodze powrotnej zaprosiłem wszystkich do Kawiarnio-Cukierni w Powiecie. Żona nie mogła specjalnie protestować, bo jakby to wypadło? Goście zjedli po gałce lodu, Kolega Inżynier(!) dał sobie dodatkowo wcisnąć espresso, Żona poprzestała na soczku, a ja miałem pretekst, aby zamówić americano i... sernik.
Po powrocie nie było już na nic czasu. Pożegnaliśmy się. Odprowadzając ich do auta zagadałem do Stefana Kota Biznesu:
- Narzekałaś na wujka, że przepytywał z matematyki... - Masz szczęście, że nie dopadłem cię z chemii!
- A wiesz, co to jest THC? - odgryzła się.
W życiu nie wiedziałem.
- Tetrahydrokannabinol, czyli marihuana!
Szczena mi opadła, bo nie miałem zielonego pojęcia. A ojciec doznał szoku.
- Dziecko, skąd ty wiesz takie rzeczy?!
- A ty nigdy może nie próbowałeś?! - od razu na wstępie podważyła niezłomne cechy ojca.
- Uważasz ojca za narkomana? - Kolega Inżynier(!) zawsze miał to do siebie, że zbyt poważnie traktował swoje córki. - Twój ojciec nigdy tego nie próbował! - zareagował niezwykle pompatycznie.
Znaleźliśmy wspólny język, bo go wsparłem mówiąc, że ja też nigdy nie próbowałem, chociaż miałem okazje.
- A znasz może wzór sumaryczny lub strukturalny? - do głowy by mi nie przyszło, na przykład pół roku temu, że będę o takie coś pytał Kota Stefana Biznesu.
- C21H30O2, czy jakoś tak...
"Jakoś tak" wyszło w punkt. Wydaje mi się, że nauczyciele chemii znacznie efektywniej mogliby jej nauczać i nie straszyć nią młodzieży, gdyby wprowadzili pewne innowacje. Jak widać, zainteresowanie od razu by wzrosło. Ale jak tu nie straszyć, skoro oficjalna nazwa według IUPAC (International Union of Pure and Applied Chemistry - Międzynarodowa Unia Chemii Czystej i Stosowanej) brzmi: (6aR,10aR)-6,6,9-trimethyl-3-pentyl-6a,7,8,10a-tetrahydro-6H-benzo[c]chromen-1-ol. Sam się wystraszyłem.
Jak można podsumować wizytę. Według nas bardzo pozytywnie i po wyjeździe gości oboje to stwierdziliśmy. Dziewczyny przekroczyły na plus swoje standardy zachowania i być może jest to początek żmudnej nastolatkowo-kobiecej drogi, którą w ich przypadku Żona mi tłumaczy Poczekaj, one się zmienią... Przecież to jeszcze dzieciuchy.
Rozmowa z Kolegą Inżynierem jak zwykle miała swój niepowtarzalny klimat, dla którego, między innymi oczywiście, go cenimy. I nie jest to laurka wystawiona w sytuacji, gdy wiem, że on ją przeczyta.
Zawsze interesuje się naszymi sprawami niepowierzchownie, wszystko pamięta, a to dla nas jest po prostu ważne. W kontrze mógłbym postawić dwie Teściowe mojego życia. Opowiadanie im czegokolwiek wystawiało i wystawia mnie na ciężką próbę. Wiele mnie to kosztowało i kosztuje, ale co miałem i mam robić, skoro to członkowie rodziny i Teściowe w jednym?!
Na krótko, na szczęście, z wizyty zrobiła się wizytacja. Jak w tym dowcipie:
- Tatusiu, a czym się różnią te dwa słowa - wizyta i wizytacja?
- No, jakby ci tu synku wytłumaczyć?... - Na przykład, gdy my idziemy do babci, to jest wizyta. - Jeśli babcia do nas, jest to wizytacja.
Zostało mi przez Kolegę Inżyniera(!) surowo zarzucone, że przez moją niekonsekwencję zakłócam czytelność treści bloga. Bo według niego Teściowa powinna pozostać Teściową A nie że nagle pojawia się słowo "mama" i to mi zgrzyta.
- Piszę tak od niedawna. - przyznałem. - Na skutek mojego zachowania względem niej stosując tę formę prowadzę sam ze sobą autopsychoanalizę. - Taka forma terapii...
- A nie mógłbyś po prostu lepiej się zachowywać względem Teściowej? - Kolega Inżynier(!) zadał samo narzucające się pytanie.
- No mógłbym, naprawdę staram się, ale czasami po prostu się nie da!...
- A druga rzecz - kontynuował - wyłapałem kilka miesięcy temu kilka błędów w oznaczeniu dat A raz nazwałeś Powiat jego właściwą nazwą! - patrzył na mnie z sadystyczną zgrozą.
Wytłumaczyłem mu, że te błędy zostały przez przypadek usunięte (dostrzegłem je po kilku tygodniach przy okazji wydruków wpisów) i obiecałem, że będę się ich wystrzegał, jak również że zlikwiduję "mamę" na rzecz Teściowej. Myślałem, że to już koniec inkwizycji (dobrze że nie było palenia na stosie, ćwiartowania zwłok, obdzierania ze skóry, rozciągania członków końmi, topienia i innych, bardziej wyrafinowanych, które, w imię Boga, mógłbym przytoczyć), ale nie.
- A musiałeś czepiać się Lekarki? - usłyszałem.
Milczałem, zwłaszcza że Żona go poparła. Więc wizyta pozytywną wizytą, ale chyba dobrze, że wyjechali.
Ponieważ zostało jeszcze sporo letniego wieczoru, zabrałem się za podlewanie ogródka w ramach wyciszenia się po inkwizycyjnych akordach wizyty.
- A nie po to kupiłeś dwa zraszacze, żeby nimi podlewać, zamiast żmudnie stać z wężem i być uwiązanym? - Żona zadała retoryczne pytanie.
Problem polegał na tym, że gdy tylko je kupiłem, nie działały, jak powinny i ich obsługa kosztowała więcej czasu niż "żmudne przywiązanie" do węża i podlewanie na piechotę. Wszystko chyba z powodu zbyt niskiego ciśnienia, jakie dawała pompa pompując wodę ze studni. A z sieci nie chciałem korzystać, bo poszlibyśmy z torbami.
Wobec przemyconej sugestii Żony jednak się ugiąłem i udało mi się pięknie i obficie ogórki podlać. Ale już skrzynie podlałem "normalnie". Było szybciej.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Undercover.
SOBOTA (18.06)
No dzisiaj ugiąłem się nawet więcej niż wczoraj.
Sam wobec siebie.
Postanowiłem wobec długo trwającej suszy olać, nomen omen, trawę i patrzeć, czy przetrwa. W końcu deszcz musi spaść, pomyślałem, i trawa odżyje. Ale gdy po kilku tygodniach walki przybrała "niespodziewanie" kolor szaro-żółty, zaczęła nieprzyjemnie chrzęścić pod stopami i gdy na nowo dopuściłem do łask zraszacz, wymiękłem. Cały dzień podlewałem Brzozową Alejkę sterując zraszaczem ręcznie. Z racji niskiego ciśnienia wody dysze nie poruszały się wahadłowo tam i z powrotem, tylko tkwiły w jednym miejscu. Więc co 30-40 minut zraszacz przesuwałem o 1-1,5 metra podlewając kolejną cząstkę Alei i tak udało mi się podlać jej połowę. Ale już przy ogródku i skrzyniach moje nerwy nie wytrzymały. Podlałem je ręcznie, z pistoletu. Oczywiście ogródek i skrzynie, bo nerwy podlewałem Pilsnerem Urquellem.
Upał panował sakramencki, więc żeberka, które wymyśliła na II Posiłek Żona, zrobione były na grillu, który również "wymyśliła". Bo o mały włos, a rozpaliłbym w kuchni, a to jednoznacznie mogło kojarzyć się z piekłem
Był też dzisiaj zasrany sport. Rano podglądałem istotne fragmenty siatkarskiego meczu Polek z Belgijkami w Lidze Narodów rozegranego na Filipinach (?!), który przegraliśmy w tie-breaku, a o 15.00 cały półfinał ręcznej - Łomża Vive Kielce kontra Telekom Veszprem (klub węgierski) z cyklu Final4 (ostatni akord Ligi Mistrzów). Vive wygrały i jutro zagrają w finale.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa ostatnie odcinki drugiego sezonu Undercover. Jeden główny wątek się domknął. Pozostał sezon trzeci, trochę krótszy od pozostałych.
NIEDZIELA (19.06)
No i nadal sakramencki upał.
Od rana kontynuowałem podlewanie Brzozowej Alejki. Step by step.
Pierwsi goście, ci budowlańcy, wyjechali już o 09.00. Chcieli w drodze powrotnej obejrzeć jeszcze kilka miejsc. Ci z dołu wyjechali o 11.00. Już nie chcieli niczego oglądać, tylko gnali prosto do domu.
Kolejna para, tylko jedna, miała przyjechać o 15.00. Wybraliśmy więc dla nich dolne mieszkanie, bo i sprzątanie, i logistyka łatwiejsza. I kiedy uporawszy się ze swoją sprzątalną działką i wyłączywszy w górnym mieszkaniu wszystkie zbędne prądy szczęśliwy wróciłem do domu, Żona od razu się do mnie przysiadła. A to nie wróżyło niczego dobrego.
- Zgłosiła się właśnie pani na ostatnią chwilę, że chciałaby z mężem przyjechać w poniedziałek. - To co my na to?
- Przyjąć! - odparłem. - 750 zł piechotą nie chodzi. - Ale dzisiaj w ten upał już niczego nie tknę. - Górne przygotuję spokojnie jutro i zdążę. - Trzeba dywersyfikować wysiłek...
Na potwierdzenie tych słów, wyluzowany, łyknąłem Pilsnera Urquella, który po przygotowaniu dolnego należał mi się, jak psu zupa.
- Ale problem leży w tym, że ci państwo przyjadą w poniedziałek z pieskiem, a z pieskiem mają pierwszeństwo do dolnego. - Żona umiejętnie dozowała napięcie. - Więc trzeba natychmiast...
- O kurwa! - wyrwało mi się z jękiem. Żona dobrze odczytała moją reakcję, bo zapytała:
- Zdążymy?!
Rzuciłem się więc natychmiast po odkurzacz przed chwilą, dopiero co, skrzętnie schowany, i popędziłem do górnego. Powłączałem prądy, przed chwilą, dopiero co, powyłączane i zabrałem się gwałtem za sprzątanie. Bo 750 piechotą nie chodzi. Żeby zwiększyć w ten sakramencki upał swoje morale od razu, na samym początku, obliczyłem, że ta kwota stanowi równowartość 150. Pilsnerów Urquelli i to bez żadnej promocji. Liczba była więc oszałamiająca. A przy promocji, licząc 12+12, dałaby ona 300 sztuk. Spokojne pół roku. Rozmarzyłem się i nawet nie zauważyłem, że odkurzanie skończyłem. To mi dodało ducha, więc ścieranie podłogi na mokro poszło jak z płatka. Żona równolegle robiła swoje i byliśmy gotowi dosłownie w momencie przyjazdu gości.
Wysiłek opłacił się dodatkowo, bo przyjechało młode małżeństwo, niezwykle naturalne, kulturalne i bardzo sympatyczne.
Po tych ekscesach obejrzałem końcówkę finału ATP 500, w Halle, w którym Hurkacz spuścił wpierdol (6:1, 6:4) Miedwiediewowi (rusek), numerowi 1 w rankingu, a o 18.00 finał Łomża Vive Kielce - FC Barcelona. Przegraliśmy jedną bramką (!) po dogrywce, w rzutach karnych. Zasrany sport!
Wieczorem zadzwoniłem do Bratanicy. Dzisiaj kończyła 25 lat. A pamiętam tego pięcioletniego diabła o blond włosach i niebieskich oczach, który z wujkiem robił straszliwy dym, gdy tylko Brata i Bratową (wówczas) odwiedzałem.
- Może w przyszłym roku będzie ślub i wesele... - usłyszałem nową wiadomość, która tak do końca nie była nową, bo owo wydarzenie miało już zaistnieć w tym roku. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Życzyłem jej tego z całego serca.
Obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Undercover, pierwszy z sezonu trzeciego. Byliśmy niezwykle zgodni. Jutro rano czekały nas ekstra obowiązki związane z wyjazdem do Metropolii.
PONIEDZIAŁEK (20.06)
No i od rana kontynuowałem podlewanie.
Został mi "tylko" teren przed Domem Dziwem (Dziwo?). Nie przejmowałem się totalnym zachmurzeniem, rządowymi alertami o burzach, zwłaszcza że pisowskimi (nawet w tych kwestiach nie można mieć zaufania), oraz pojedynczymi kroplami deszczu. Miałem świadomość, że wrócimy w środę i zdałem się na własne, a nie pisowsko-boskie siły.
Goście z pieskiem przyjechali przed 12.00, więc mogliśmy spokojnie ich wprowadzić i omówić meandry pobytu. Już rano spakowani spokojnie wyjechaliśmy na tyle wcześnie, że ogarnęliśmy Nie Nasze Mieszkanie i pojechaliśmy po Q-Wnuki. Najpierw krótko spotkaliśmy się z Pasierbicą przy jej aucie, z którego przerzuciliśmy foteliki i kilka worków z ubiorami i grami, po czym ze szkoły odebraliśmy Q-Wnuka, a z przedszkola Ofelię. Przy czym Pasierbica od razu nam zakomunikowała, że Ofelia nie chce jechać do babci i dziadka, tylko chce do domu. Więc taktycznie przy odbiorze w ogóle nie poruszaliśmy tego tematu. A potem gałka lodu z pobliskiego sklepiku oraz zakupy, aby przygotować im kolację i śniadanie na jutro, skutecznie odpędziły jej głupie pomysły.
Czas był mocno napięty w kontekście wernisażu, który miał się odbyć o 18.00. Żona musiała zdążyć zrobić obiad(?), a ja w tym czasie musiałem(!) pójść na boisko. Q-Wnuk mi nie odpuścił. W pierwszym momencie po powitaniu odmówiłem mu wykręcając się brakiem czasu, co dla niego ciągle jest surrealistyczne i nic nie znaczy, ale gdy smutny i załamany powiedział bardziej do siebie To po co brałem piłkę?, oczywiście wymiękłem. Graliśmy pół godziny, a w tym czasie Ofelia nie zawracała nam głów, zajmując się sama sobą na pobliskim placu zabaw. Tak ma - genetycznie po swojej babci.
Na wernisaż zdążyliśmy bez problemów mimo metropolialnych korków. Nasz widok był dużym zaskoczeniem dla Nowego Dyrektora. Miałem przyjemność przywitać się z Najlepszą Sekretarką w UE, wykładowcami, absolwentami i z niektórymi słuchaczami, którzy mnie pamiętali. Cała aura tego wydarzenia (młodzi by chyba nie rozumieli o czym mówię, no chyba że użyłbym słowa "event") poruszyła we mnie pewne struny, ale były one na tyle słabe, że bez problemów opuściłem wydarzenie.
Zwłaszcza że po jakichś dwóch minutach od wejścia Q-Wnuk wiercił mi co chwilę dziurę w brzuchu pytaniem Kiedy pójdziemy? Trudno było mu się dziwić, skoro i on, i Ofelia wiedzieli, że pójdziemy do galerii, do kawiarni, na lody i że tam będziemy grać w planszówki. Wcześniej, na wszelki wypadek, wolałem się upewnić od ilu są lat. Q-Wnuki dawno poznały moje możliwości, bo przygotowały jedną, bodajże od lat czterech, a drugą nawet od trzech. No to byłem spokojny.
Mimo że jedno z nich ma raptem 5 lat, a drugie 8, oboje czuli się w kawiarni, jak ryby w wodzie. Sami zamawiali, domawiali i dopytywali pań kelnerek, zwłaszcza Q-Wnuk, któremu, za żoniną inspiracją, w kawiarni wytłumaczyłem, że w przyszłości byłby świetnym fachowcem, poszukiwanym i rozdrapywanym przez klientów, w sferze organizowania eventów dla różnych pokoleń. Żona podjęła się trudu wytłumaczenia, co to są "różne pokolenia". Oczywiście w domyśle miałem "po zakończeniu piłkarskiej kariery". Tylko, czy wtedy będzie mu potrzebne organizowanie eventów i chandryczenie się z durnymi ludźmi i ich, jeszcze głupszymi, oczekiwaniami?
W Nie Naszym Mieszkaniu Żona zajęła się całym wieczorem (posiłek dla dzieci, bajki), a ja gwałtem pisałem nie chcąc robić zaległości.
Aha! W międzyczasie lało, jak z cebra, ale stosunkowo krótko. Więc mojego podlewania nie żałowałem. I tak to wszystko kropla w morzu roślinnych potrzeb.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu(!), tylko wysłał jednego życzliwo-fałszywego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.49.
I cytat tygodnia:
Lepiej zaliczać się do niektórych, niż do wszystkich. - Andrzej Sapkowski (polski pisarz fantasy, z wykształcenia ekonomista. Twórca postaci wiedźmina. Jest najczęściej po Stanisławie Lemie tłumaczonym polskim autorem fantastyki.)
Cytat jest specyficznym hołdem złożonym Żonie, chociaż i tutaj zapewne się oburzy, że jednak musi się zaliczać...