27.06.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 206 dni.
WTOREK (21.06)
No i dzisiaj mamy pierwszy dzień lata.
To jest o tyle dziwne, że lato to już mamy co najmniej od miesiąca. Takie czasy.
Poza tym jest to najdłuższy dzień w roku, a tylko patrzeć, gdy za chwilę zaczniemy wpadać w listopadowo-grudniowo-styczniową depresję.
Dzisiaj rano wstałem nieprzytomny dziękując czasowi, że wreszcie będę mógł wstać i nie męczyć się w łóżku przechodząc z ulgą do innej formy wykończenia. Położenie się do łóżka po północy, "nowe stare" miejsce, wewnętrzna mobilizacja związana z Q-Wnukami zrobiły swoje.
Rano Q-Wnuk od razu był na pełnym chodzie, Ofelia zaś milczała (poranny styl babci, czyli Żony) i trwała tak w tym stanie aż do jej odbioru przez panią w przedszkolu. Raz tylko się ożywiła, gdy wszyscy ujrzeliśmy Pasierbicę wychodzącą z przedszkola.
- Mama! - razem krzyknęli na trzy cztery. I rzucili się jej na szyję.
Pasierbica podrzuciła dla dzieci cieplejsze i dłuższe rzeczy do ubrania, bo nagle się ochłodziło. A wczoraj dostaliśmy od niej tylko zestaw letni - krótkie spodnie i jakieś cienkie fatałaszki.
Mama mamą, ale Q-Wnuk pilnował swego.
- Ale odbierzecie mnie o 12.30?
- Postaramy się - zapewniłem go - ale wiesz, jak to jest. - Coś się może wydarzyć, mogą być korki...
- Ale postaracie się?
- Tak. - starałem się go uspokoić.
A wszystko przez to, że dzisiaj lekcje kończył wcześniej, a zanim mieliśmy odebrać Ofelię, wygospodarowało się 1,5 godziny czasu, żeby zagrać w piłkę na boisku jakiejś szkoły. Wszystko miał rozpracowane. Świr normalny.
W Nie Naszym Mieszkaniu po I Posiłku rozstaliśmy się z Żoną. Ja zostałem i dogorywałem starając się chociaż trochę zregenerować siły 20-minutową drzemką, a Żona je regenerowała po swojemu uciekłszy do Wielkiej Galerii. Gdy ją stamtąd odebrałem, pojechaliśmy po Q-Wnuka. Porannie przez niego sterroryzowani byliśmy 10 minut przed czasem.
Od razu zajechaliśmy pod jakieś szkolne boisko niedaleko przedszkola Ofelii. Q-Wnuk miał wszystko obcykane, bo grywa tam zawsze z dziadkiem, Teściem Pasierbicy. Ogólnie rzecz biorąc naprzemiennie jeden z nas stał na bramce, a drugi strzelał. Niby nic takiego, ale tak się mówi.
- Dziadek, a gdzie ty się nauczyłeś tak bronić? - zapytał przy jakiejś mojej "paradzie", gdy był pewny, że strzelając taką bombę w okienko zdobędzie bramkę.
Odpowiedziałem mu jak zwykle, gdy najczęściej pyta Dziadek, a gdzie ty się nauczyłeś tak grać w piłkę? Że codziennie z kolegami grałem w Rodzinnym Mieście nad rzeką nawet po kilka godzin naraz i to było "wszystko". Q-Wnuk zdaje się to rozumieć, ale wiem, że jednak nie dopuszcza do siebie takiej myśli. Bo na pewno musiały być treningi z prawdziwego zdarzenia, prawdziwi trenerzy, prawdziwe boiska z prawdziwymi bramkami i mnóstwo prawdziwych piłek. Skoro to jest jego obecna i oczywista rzeczywistość. Coś mniej więcej z cyklu pytań zadawanych przez Córcię, gdy mogła mieć z 7-8 lat i tkwiła już świadomie w początkach kapitalizmu.
- A skąd braliście banany? - zapytała kiedyś swoich rodziców zapewne gdzieś słysząc rozmowy dorosłych o tamtych PRL-owskich czasach.
Tłumaczyliśmy jej, że bananów nie było. A jeśli się pojawiały, to może raz - dwa razy do roku. Nie tłumaczyliśmy jej, że po prostu niczego nie było, bo to jednak byłaby nieprawda, a poza tym surrealizm takiego stwierdzenia nie był nawet zrozumiały dla dorosłych. Oszczędnie jej coś tam wspominaliśmy o pustych półkach, na których stał dyżurny ocet, że towar "rzucano" i kupowało się to, co akurat "rzucili", a nie to czego akurat się potrzebowało, by potem się wymieniać, że był problem ze wszystkim (nie używaliśmy takich ekonomicznych formuł jak "gospodarka deficytu") i że podstawowe artykuły były na kartki (nie używaliśmy także wyjaśnień, że kartki pojawiły się w szczytowym okresie rozwoju gospodarki deficytu, bo samo to sformułowanie było absurdalne).
- Rozumiesz? - dopytywaliśmy się.
Córcia kiwała potakująco głową dając nam satysfakcję, że takie mądre dziecko, by za chwilę, po namyśle, zapytać:
- No dobra, to w takim razie skąd braliście banany?
Po pewnym czasie na boisko wróciła Babcia snująca się dla zabicia czasu gdzieś po okolicy, w tym po kolejnej metropolialnej galerii. Więc postawiliśmy ją na bramce, żeby zagrać jeden na jednego. Trochę protestowała.
- Ale nie będziecie strzelać mocno?!... Bo do tej pory mam siniaki!
Graliśmy więc elegancko, technicznie, oszczędzając Babcię. Bo na pewno jeszcze się przyda w jakimś meczu.
Godzinę 14.00 przyjąłem z dużą ulgą. Można było odebrać Ofelię.
Żona wymyśliła dla dzieci wyjście do galerii, innej niż ta, po której się już dzisiaj snuła.
- Bo ta jest zawsze jakaś taka nieprzyjazna...
To pojechaliśmy do przyjaznej.
Zacząłem czuć się źle, w kierunku słabawości. Wyraźnie spadał mi poziom cukru. Żona miała podobnie. Bo jednak wysiłek fizyczny, upał, granie w pełnym słońcu... Stąd od razu poszliśmy coś zjeść. Q-Wnuk dostał za 11 zł porcję frytek, która, tak na oko, musiała wyjść z jednego ziemniaka i to średniej wielkości, Ofelia skończyła na soczku, a my na niedużych porcjach chińszczyzny.
Słabawość mi nie mijała. Żona poszła więc z wnukami w galeriowy teren, a ja spocząłem w pobliskiej pustej kawiarni i tępo siedziałem przy wyciskanym soku, serniku, a później czarnej herbacie strasząc swoim widokiem dwie młode kelnerki, które dyskretnie rzucały na mnie oczyma widząc i czując, że coś niedobrego ze mną się dzieje i starając się sobie gwałtownie przypomnieć numer telefonu alarmowego lub do pogotowia ratunkowego.
Stopniowo jednak dochodziłem do siebie na tyle, żeby zdecydować się samodzielnie podejść do kasy i uregulować rachunek i wyjść odprowadzany badawczym spojrzeniem obu młodych pań. Bez problemów dotarłem do sali gokardowej, w której sam na placu boju, uzbrojony w kask, szalał Q-Wnuk dopingowany przez Babcię. Siostra zaś, znudzona kręceniem się brata ciągle w tej samej pętli, ostentacyjnie oglądała na babcinym smartfonie Reksia i Krecika, więc był święty spokój. Dołączyłem się do dopingu, a to w prosty sposób wskutek wzrostu poziomu adrenaliny w moim steranym organizmie pozwoliło mi wrócić do dobrego samopoczucia. Więc bez problemów wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania.
Czasu starczyło tylko na skromny posiłek i zaraz po nim wyjechaliśmy na prawie dwugodzinny trening
Q-Wnuka na odkrytym prawdziwym boisku, z prawdziwymi bramkami, piłkami i oczywiście pod nadzorem prawdziwych trenerów, z sześciu bodajże, żeby opanować kilkudziesięciu młodych (8-10 lat) sfiksowanych na tle piłki jej adeptów.
Z Żoną mieliśmy wystarczająco sporo wrażeń obserwując poczynania Q-Wnuka, natomiast dla Ofelii ta sfera rozrywki zupełnie nie istniała.
- Ja chcę do mamy... - bardzo szybko oznajmiła.
Zawsze tak mówi z dwiema modyfikacjami Ja chcę do rodziców lub Ja chcę do Czerwonego Domu, gdy jej coś nie pasuje i/lub gdy się nudzi. Myślę, że tego emocjonalnego szantażu używa coraz bardziej świadomie. Nauczyliśmy się z Żoną, że wtedy wystarczy czymś odciągnąć uwagę małej szantażystki, coś jej podsunąć i natychmiast zapomina o powrocie. Tu znowu wystarczył Reksio i Krecik. Mieliśmy farta, bo bateria w smartfonie wyczerpała się 10 minut przed końcem treningu, a z zagospodarowaniem takiego czasu daliśmy już sobie radę bez problemów.
Do Nie Naszego Mieszkania wróciliśmy późno. Na tyle, na szczęście, że czasu wystarczyło na troszeczkę bajek, po których nikt nie protestował. Ani dzieci, ani tym bardziej my. Wszyscy zasnęli kamiennym snem. "O dziwo" błyskawicznie.
ŚRODA (22.06)
No i dzisiaj był ostatni akord wnukowej epopei.
Q-Wnuka odwiozłem do szkoły na 08.00, a zaraz potem Ofelię do przedszkola. Sprawa więc była prosta, z tym że należało rano pamiętać, aby ich wszystkie rzeczy spakować i zabrać. A to była działka Żony.
Pół godziny czekałem na Pasierbicę, żeby to wszystko łącznie z fotelikami przerzucić z powrotem do jej auta. Nie nudziłem się zwiedzając nieznane mi "podwórka" nowego osiedla, które powstało już kilka lat temu, o czym świadczyły spore drzewa. Piszę "podwórka", bo nie znam innego słowa, bardziej adekwatnego, na określenie takiej wewnętrznej części rozbudowanego osiedla. Wszystko według nowoczesnego sznytu - alejki, ławki, trawniki i zieleń, miejsca parkingowe dla aut pozamykane blokadami, oświetlenie. I cisza?!... Ładnie, nie można było się czegokolwiek czepić. Może tylko tego, że przez swoje wypicowanie i wymuskanie trochę odhumanizowane. Bo dziecko nie miałoby już tam co robić, zanudziłoby się na śmierć i szukałoby podobnych zorganizowanych miejsc, ale już z placami zabaw i boiskami sportowymi. Wszystko podane na tacy. Nie trzeba wtedy wysilać mózgownicy, wymyślać chociażby takie podchody, walki band z sąsiednich ulic, gry w klasy, w gumę, czy wyścig pokoju. Zresztą w takich warunkach nie byłoby jak wysilić mózgownicy, no i przede wszystkim rodzice nie puściliby do jej wysilania. Inne czasy. Już nie będzie pokoleń wychowanych przez ulicę i tajemnicze podwórka, jak, na przykład, moje z wyjątkiem oczywiście prezesa Kaczyńskiego.
Całe szczęście, że z takiego ślicznego miejsca nic nie robiło sobie ptactwo. Szukało jedzenia i spokojnie obsrywało, co się tylko dało. Stojąc nieruchomo obserwowałem, jak pod moim nosem dwie młode wrony, ledwo podfruwające (stąd określenie na młodą dzierlatkę - podfruwajka), darły się na całego i trzepotały skrzydłami chcąc zwrócić na siebie uwagę swoich rodziców i domagając się od nich jedzenia. Więc co jakiś czas podlatywał rodzic i karmił. Skąd wiedział następnym razem, że trzeba dać teraz temu drugiemu, choć oba darły się równo, a to pierwsze wyraźnie rżnęło głupa? Ale rodzic nie dawał się oszukiwać i dzielił sprawiedliwie. Taki przyrodniczy teatr za darmo.
Po I Posiłku w Nie Naszym Mieszkaniu zwijaliśmy interes. Bezsłownie, bo każde z nas wie, co ma robić. Lata nomadowych doświadczeń spowodowały, że jesteśmy w tym dobrzy. Pakowanie się i sprzątanie to dla nas pestka.
W Wakacyjnej Wsi byliśmy już o 11.00. Czekał nas drobny niemiły zgrzyt. Na posesji stało jakieś obce auto. A przy stoliku siedział sobie młody facet, jak się okazało syn tych gości z dołu, którego oni, ot tak, sobie zaprosili na jedną noc nie pytając nas o zgodę, nie informując nas i nie uprzedzając. I zaczęły się kwadratowe rozmowy. Zdawało się, że nie pomagały proste i logiczne tłumaczenia Żony, których nie będę przytaczał, bo były tak oczywiste. W tym jedno Wystarczyło i wypadało wysłać chociażby smsa... Na pewno bym się zgodziła, dałabym dodatkową pościel... Chyba ci państwo jednak tego nie rozumieli. I jak to tego typu ludzie, od razu się na nas obrazili. A może przesadzam.
Więc z pewną zgagą wracaliśmy do codzienności. A codzienność była prosta i sympatyczna. Do wieczora podlewałem ogródek i skrzynie oraz trawę, a zaoszczędzony dziadowskimi zraszaczami czas mogłem poświęcić na oglądanie pierwszego meczu naszej reprezentacji w siatkówkę z cyklu Ligi Narodów w drugim jego etapie rozgrywanym już na bułgarskiej ziemi. Graliśmy kompletnie innym składem niż w Kanadzie i wygraliśmy z Brazylią 3:1. Wynikiem się nie zachłysnąłem, bo wygrane z Brazylią stały się dla mnie chlebem powszednim. Kto by pomyślał?...
Wieczorem obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Undercover. Na drugi nie było nas stać.
CZWARTEK (23.06)
No i dzisiaj rano organizm mój w prosty sposób, najlepszy z możliwych, powiedział mi, ile wysiłku kosztował mnie pobyt w Metropolii.
Wczoraj zasypiając o 21.00 nastawiłem budzenie na 06.00. Ale w nocy przestawiłem na 06.30. Zwlokłem się zaś z łóżka z wielkim trudem sporo po siódmej, ku mojemu zdziwieniu. Bo "przegapienie" porannego momentu wstawania wymuszonego budzikiem aż o taką różnicę czasu zdarza mi się niezwykle rzadko. Zazwyczaj zajmuje mi ono maksymalnie 5 minut. Tyle wystarcza, żeby się spokojnie w sobie zebrać.
Wniosek? Mogłem od razu nastawić na dziesięciogodzinne spanie, a jeszcze lepiej na 08.00, czyli jedenastogodzinne, bo wstając dzisiaj dalej byłem nieprzytomny i spałbym, i spałbym.
W trakcie porannej gimnastyki, przy robieniu sobie Blogowej, wyszło mi, które moje mięśnie zostały zmuszone przez Q-Wnuka do pracy w ciągu ostatnich dwóch dni. Nie wdając się w szczegóły powiem krótko - wszystkie! Nawet te, których istnienia nie podejrzewałem. Gimnastykując się musiałem pokonywać ich opór w postaci bólu, który mi dostarczały. Ale wszystko to oznaczało, że żyję.
Żona miała analogicznie odwrotnie. Nic związanego z mięśniami. Jej organizm mówił jej tylko ogólnie, że przesadziła i dokumentował to bardzo późnym wstawaniem i dłuższą niż zazwyczaj nieprzytomnością. Ale znając Żonę, nie miała mu tego za złe. Są wnukowe priorytety.
O 11.00, przy I Posiłku, niespodziewanie zadzwonił Justus Wspaniały. Umówiliśmy się, że przyjdą do nas z Lekarką w najbliższą sobotę. Niezobowiązująco jak zaznaczył.
Dzień miałem wypełniony przestawianiem zraszacza co mniej więcej godzinę i podlewaniem trawy oraz robieniem księgowych porządków i pełną mobilizacją, aby wreszcie wydrukować zaległe wpisy z sześciu ostatnich tygodni. A do tego, oprócz mojej mobilizacji, potrzebowałem Żony. Poszło bez zgrzytów.
Wypełniłem go też drobnymi przyjemnościami, jak I Posiłek nad Stawem, plewienie ogórków i mecz Polska : Kanada wygranym przez nas 3:0. Do tego doszedł telefon Syna z okazji dzisiejszego Dnia Ojca. Fajnie było porozmawiać.
Wieczorem stać nas było tylko na 1,5 odcinka Undercover. Metropolia odbijała się lekką czkawką.
PIĄTEK (24.06)
No i dzisiaj koniec roku szkolnego.
Pamiętam to szczęście tkwiące wówczas we mnie. Trochę było dziegciu, bo wszyscy się rozjeżdżali. Ja do rodziny na wieś, jak co roku na dwa miesiące. Ale nawet jeśli przez jakiś czas byłem w wakacje w Rodzinnym Mieście, to trudno było skompletować dwie drużyny, chociażby trzyosobowe każda, żeby sobie trochę pograć nad rzeką.
Syn przesłał świadectwa Wnuka-II, III i IV. Pierwszy uzyskał promocję do klasy siódmej z czerwonym paskiem (średnia 5), drugi do piątej z czerwonym paskiem (średnia 5), a trzeci do trzeciej. Na gorąco udało mi się porozmawiać tylko z Wnukiem-IV. Wypytałem go szczegółowo o opisową ocenę jego poczynań, a zwłaszcza o opisane w świadectwie dokonania muzyczne określane jako celujące.
- A czy mógłbyś mi coś teraz zaśpiewać? - zapytałem.
- Dobra, a co? - odparł bez żadnych ceregieli.
- No... to, co najbardziej lubisz, co ci się najbardziej podoba...
- Ok, ale to będzie od środka.
Przystałem na to. Zaśpiewał finezyjnie, bez drobiny fałszu, z wszelkimi niuansami naśladując przy tym różne instrumenty muzyczne i przeszkadzajki.
- A mógłbyś jeszcze raz to zaśpiewać? - Dam na głośność, żeby ciotka słyszała.
Zaśpiewał jeszcze raz nie dając się w ogóle prosić, a my z Żoną mogliśmy podziwiać. Cały czas przed oczyma stał mi obraz tego łebka, który niczym nieskrępowany, na wyjątkowym luzie śpiewał. Sporo musiałem włożyć wysiłku, by przy jednoczesnym podziwianiu nie wybuchnąć śmiechem.
Za jakąś chwilę Pasierbica wysłała zdjęcie Q-Wnuka. Stał odpowiednio wygalantowany (biała koszula, muszka, odpowiedni fryz) trzymając w rękach świadectwo. Do tego mina. Poważna sprawa. Ale całość, przy oczywistej ważności momentu, powodowała, że nie mogliśmy się nie uśmiechać, a nawet nie pośmiać, zwłaszcza że bezkarnie, bo nikt nie widział.
Dzisiaj do południa zadzwoniła Córcia z okazji wczorajszego Dnia Ojca. Wszystko jej się pomieszało, bo myślała, że 23. jest dzisiaj. Ludzie żyjący bez kalendarza, dodatkowo na wsi, tak mają. Umówiliśmy się na nasz przyjazd na najbliższy wtorek. Co prawda nie będzie wtedy Zięcia i Wnuczki, ale nam chodziło przede wszystkim o to, żeby zobaczyć Wnuka-V, który skończył 2 miesiące.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy i do Sąsiadów. Z racji upałów praktycznie nie wychodzą z domu. Tyle tylko, żeby zadbać o żywy inwentarz - krowa, kury i koty.
Po powrocie uruchomiłem zraszacz. Podlewałem nim nawet skrzynie i ogródek. Z nieba dalej ani kropli deszczu.
Dzisiaj miał imieniny mój były uczeń, a później nasz współpracownik. Taka postać, która na trwale wpisała się w naszym życiu, w tym na trwale w historii Szkoły. Ten, który swego czasu przez trzy tygodnie spędzał urlop w Naszej Wsi wraz z żoną, synkiem i matką jednocześnie dbając o całe gospodarstwo i gości umożliwiając nam wyjazd na urlop. Ten, którego synek, wówczas ledwo chodzący (coś trochę ponad roczek) w trakcie tamtego pobytu w Naszej Wsi łapał z wielką radością za krótki ogonek Bazyla, jako za rzecz niezwykle interesującą z jego punktu widzenia, bo żywą i miękką, a do tego na sensownej wysokości, wtedy już osiągalnej przez małego ciemiężcę. Bazylek nie podzielał takiego punktu widzenia owej dziwnej istoty, która nagle pojawiła się w domu, więc dwukrotnie straszliwym charknięciem, takim głębokim, z głębi potężnych 60. kilogramowych trzewi, że aż ciary szły po skórze, dał do zrozumienia, że ten pomysł jest głupi i go nie bawi. Udało mu się oczywiście doprowadzić małą ludzką istotkę do szoku i szlochu, ale za trzecim razem się poddał. Gdy wróciliśmy, aż żal było patrzeć, gdy Bazylek na widok swojego ciemiężcy i tyrana usiłował uciekać, a to pod stół, a gdy okazywało się, że stół jest za wysoki i prześladowca łatwo się tam dostaje, to pod krzesło, pod które usiłował się wcisnąć, co było z racji gabarytów obu stron - wciskającej się i wciskanej - oczywiście niemożliwe.
Ten wreszcie, któremu ufaliśmy i wiedzieliśmy, że możemy na nim polegać i być spokojnym. Wynikało to z jego osobistych cech, ale również ze wzrostu starającego się dorównać masie ciała (wówczas 180 kg). Taka chodząca siła spokoju.
Jasiu, bo o nim mowa, rozpoczął naukę w szkole państwowej w 1993 roku, w roku, który był moim ostatnim w tej szkole. Bo potem rozpoczęła się era Szkoły. Przez kilka lat cały czas na różne sposoby starał się ze mną utrzymywać kontakt, mimo że nigdy w państwowej go nie uczyłem, by wreszcie po uzyskaniu matury zapisać się do Szkoły.
- Ale Jasiu... - mówiłem - po co ty się zapisujesz, skoro w poprzedniej uczyłeś się tego samego?!
- Ale tam niczego mnie nie nauczyli. - odpowiedział.
Dyplom zdał na bardzo dobry i na... dobre wsiąknął w Szkołę. Najpierw był zatrudniony jako pracownik techniczny, taka złota rączka, bo w swojej branży wiele potrafił, jak również z szeroko pojętych prac konserwatorskich. Potem został zastępcą kierownika laboratorium, by po odejściu tegoż (Geograf) zostać kierownikiem.
Dlaczego tak mnie wzięło, żeby o nim napisać?
Bo należał do dwójki moich współpracowników, która spośród ponad setki na przestrzeni lat nigdy, ale to nigdy nie miała do mnie, jako do szefa, o nic pretensji. A przecież bywało różnie. Drugą była moja koleżanka z lat szkoły państwowej, wuefistka, która u mnie również prowadziła zajęcia z tego przedmiotu.
Gdy co roku, przy okazji stawek płacowych, przedstawiałem im wzloty lub upadki Szkoły, lub w innych momentach w trakcie roku szkolnego meandry i zawiłości różnych sytuacji, zawsze słyszałem od Jasia Szefie, pan tu jest szefem i będzie, jak pan uważa! - Pan najlepiej wie!... (po wielu latach dotarło do mnie, że on w naturalny sposób znał swoje miejsce w szeregu i było mu z tym dobrze) i od Małgosi, zawsze ze śmiechem Emerycie (byliśmy na ty), ty wiesz najlepiej, jaka jest sytuacja i będzie, jak postanowisz! Czy muszę mówić, co to znaczyło dla szefa?! Nie oznaczało to jednak, że oboje nie mieli oczekiwań, ale zawsze były one merytoryczne, bez cienia pretensji, ze zrozumieniem sytuacji i z ... uśmiechem.
Z pozostałymi pracownikami, nawet tymi najbliższymi, bywało już różnie i nigdy nie było takiej chemii. Może największa jeszcze z Geografem.
Poza wszystkim odpowiadało nam ich poczucie humoru i podejście do życia, takie pogodne, przy czym u Jasia z dużą domieszką cynizmu i sarkazmu, co nam odpowiadało jeszcze bardziej.
Współpraca zakończyła się smutno.
Koleżanka zmagała się z nowotworem i musiała być operowana. Byliśmy z Żoną u niej w szpitalu, gdzie błagała mnie, żebym przestał ją rozśmieszać różnymi opowiastkami dotyczącymi naszych wykładowców lub słuchaczy Bo mnie rany bolą i jeszcze szwy mi się rozejdą! Oczywiście już nigdy nie wróciła do Szkoły do pracy, a za jakieś dwa lata zmarła. Miała wówczas niewiele ponad pięćdziesiątkę.
Byliśmy na jej pogrzebie i do tej pory nie możemy się pogodzić z jej śmiercią. Taka pogodna dusza.
Z kolei Jasiu dostał udaru. No cóż. Głupio się w takiej sytuacji wymądrzać, ale wiele razy mówiliśmy mu, żeby zmienił sposób (na raz zjadał dwa, trzy posiłki wielkości posiłków standardowego mężczyzny) i rodzaj odżywiania oraz żeby zrzucił wagę, bo dramatycznie to wyglądało. Zrzucił na obecne 110 kg, ale dopiero po tym, gdy udar sparaliżował mu całą lewą stronę. Byliśmy u niego w szpitalu po wypadku(?), a potem kilka razy tamżesz, gdzie się rehabilitował przez trzy tygodnie. Wtedy rozmowa z jednej strony była trudna, a z drugiej łatwa. Bo się wysławiał tylko pojedynczymi słowami zacinając się przy tym, a my cierpliwie czekaliśmy, i wkurzał się przy tym niemożebnie nie mogąc wydobyć z siebie kolejnego słowa, o którym mózg i świadomość wiedziały, ale reszta organizmu odmawiała standardowej współpracy. Wtedy, o dziwo, bardzo łatwo wydobywało się z niego słowo wytrych, czyli KURWA!, wypowiadane płynnie, z właściwą temu słowu intonacją. Widocznie te połączenia neuronowe nie zostały poprzerywane zostawiając organizmowi i przede wszystkim psychice furtkę dla odreagowania swojej niemożności i bezsilności oraz związanej z nimi frustracji. Ale poza tym, mimo pojedynczych słów, humor, sarkazm i cynizm oraz styl wypowiedzi pozostał z dodatkiem ośmieszania swego niedołęstwa. A powtarzana KURWA! bardzo dobrze się w tym wszystkim komponowała.
Teraz Jasiu jest na rencie, ćwiczy co drugi dzień Bo codziennie mi się nie chce! i wysławia się całkiem płynnie i sensownie, dalej ze swoim sarkazmem i cynizmem, co nam bardzo odpowiada. I bez słowa KURWA!, co świadczy o dużym postępie w rehabilitacji. Aż strach pomyśleć, że mógłby zatracić swój sarkazm i cynizm, gdyby się rehabilitował codziennie.
Co roku w imieniny i urodziny składamy mu życzenia, ale w tym ucięliśmy sobie bardzo długą rozmowę, po czym umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii przy najbliższej okazji.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Undercover.
SOBOTA (25.06)
No i dzisiaj w najlepsze dalej trwało zakończenie bieżącego roku szkolnego.
Ale skoro ma się tyle, na tę okoliczność raczej tylu, wnuków, to nie dziwota.
Najpierw rozmawiałem z Wnukiem-III. Prześwietlałem go w kwestii, dlaczego dostał z matematyki dobry a z informatyki celujący, skoro według mnie to prawie to samo. Wnuk-III nie reagował na oczywistą ignorancję dziadka, tylko spokojnie wszystko mi wytłumaczył. Otóż na matematyce, na egzaminie ustnym, pomyliło mu się przeliczanie ułamków na dziesiętne. To idealnie zrozumiałem i nawet dociekałem, przez co mocno się uwiarygodniłem. Z informatyki miał wykonać kilka zadań, które zrobił bezbłędnie, z jakimś poważnym naddatkiem, stąd celujący. Niczego z tłumaczenia nie zrozumiałem, ale wiarygodnie achami i ochami oraz przekonywującymi mhm oraz aha swobodnie uczestniczyłem w konwersacji. Na tyle wiarygodnie, że Wnuk-III niczego nie wyczuł i z pełnym przekonaniem opowiadał traktując mnie partnersko. Zdecydowana przewaga wieku, doświadczenie i cwaniactwo socjotechniczne wyszły mi na dobre.
Gdy mu pogratulowałem czerwonego paska, uczciwie i ze śmiechem odparł:
- Ale dziadek, prawdę powiedziawszy (takich sformułowań używa) to wszyscy, zdaje się (takich wtrąceń używa), dostali świadectwa z czerwonym paskiem.
Widać było, że chłopak posiada w sobie prostolinijność i nieskazitelną uczciwość, i że doświadczenie i cwaniactwo socjotechniczne dopiero nadejdą. Ale o tym dziadek nie dyskutował i nie rozmawiał nawet. Samo przyjdzie.
Potem rozmawiałem z Wnukiem-I. No, tutaj była inna bajka. Od razu dało się zauważyć prawie szesnaście lat życia i związanych z tym doświadczeń. Ocenę dobre z zachowania wyjaśnił mi tak wiarygodnie i logicznie, że nie było do czego się przyczepić. Dobry z wuefu (a przecież jest wysportowany chyba najbardziej z całej czwórki) zamknął krótkim Bo pan jest najwredniejszy ze wszystkich nauczycieli, zaś celujący z muzyki Bo pan jest najfajniejszy ze wszystkich nauczycieli.
- Poza tym - dziadek - do muzyki się mocno przyłożyłem, bo jest tylko w I klasie i ta ocena będzie na ostatecznym świadectwie, a to mi wtedy mocno podwyższy średnią!
No proszę, jakie perspektywiczne myślenie. Wystarczyło tylko niecałe 16 lat życia. Z kombinowania, gdyby był taki przedmiot (nie mylić z kombinatoryką) wystawiłbym mu przynajmniej bardzo dobry.
W związku z całym jego podejściem do spraw, nagłą rozmownością i sposobem prowadzenia konwersacji rozmawiało mi się bardzo przyjemnie. Jak dorosły z dorosłym. Dodatkowo dlatego, że chyba po raz pierwszy nie dukał w sposób charakterystyczny dla męskiego nastolatka, tylko wypowiadał się pełnymi, okrągłymi i wyczerpującymi temat zdaniami.
Wnuka-II dopadłem w pociągu. Jechał z babcią (I Żona) do rodziny, do Stolicy. Praktycznie o nic go nie wypytywałem w sprawie świadectwa, tylko pogratulowałem mu czerwonego paska. Jako jedyny z całej czwórki podziękował. Ale o nic nie pytałem, bo zdawałem sobie sprawę, że mogę nie uzyskać odpowiedzi, gdyż po prostu nie będzie wiedział. Taki jest, żyjący w swoim dziwnym świecie. I tak dobrze, że wiedział o czym mówię, gdy podchwytliwie zapytałem:
- A nie znudziło ci się, że ze wszystkiego miałeś bardzo dobry. - Jakby gdzieś zaplątała się jakaś czwórka, a gdzie indziej celujący, to by na to samo wyszło... - zawiesiłem głos ciekaw, co odpowie.
- Faktycznie (używa takich słów), trochę nudno. - zaśmiał się, bo czuł sytuację.
Żeby się uwiarygodnić, że o wielu rzeczach i sprawach, które na różne sposoby go dotykają, po prostu nie wie, przytoczę kilka moich pytań w trakcie "rozmowy", na które ze śmiechem odpowiadał Nie wiem.
- A jesteście w wagonie klasy pierwszej, czy drugiej?
- A na jak długo wyjeżdżasz?
- A którą trasą jedziecie?
- A jaką stację minąłeś? - tu się zreflektowałem po poprzednim trudnym pytaniu.
- A kiedy wracasz? - tu coś bąknął, że wraca tak, żeby zdążyć wyjechać z bratem (Wnuk-I) na obóz.
Ale na moje pierwsze w ogóle pytanie Czy już jesteś w pociągu? odpowiedział No, tak! tonem lekko zdziwionym, bo dlaczego zadawałem takie pytanie, skoro był w pociągu. A więc nie jest tak źle.
Goście, i góra, i dół, wyjechali o 09.00. Ale przez moje przepytywania Wnuków do sprzątania mieszkań zabraliśmy się już dość późno, gdy królował upał. Ale wyrobiliśmy się bez problemów.
O 15.00 przyjechali nowi goście. Dwoma autami, dwa małżeństwa, rocznik 1948. Wszyscy elektrycy, z jednego roku. A z takimi nie było żartów z dwóch powodów.
Wiek powodował, że ciągle wychodzili przed orkiestrę, zwłaszcza panie. Bo co im tutaj jakiś podfruwajek będzie mówił według przez niego ustalonego porządku i szablonu. Musiałem więc panie co rusz usadzać i właściwy, oczekiwany skutek odniosłem gdzieś dopiero po czwartym, piątym usadzaniu. Ale oczywiście robiłem to grzecznie, więc atmosfera się nie skisiła, czego zresztą Żona pilnowała. Atmosferę rozładowywał też 11-letni cocker spaniel, a psy mają zdolność tworzenia mostów pomiędzy ich właścicielami.
Zawód też był podpadający, chociaż wszyscy mienili się być inżynierami i pełnoprawnymi emerytami. Ale wdrukowane przez lata cechy pozostawiły wyraźny ślad. Bo od razu na wstępie były problemy z zaparkowaniem aut oraz z prostą obsługą prostych patentów zamykania bramy. Jakoś sobie jednak z tym poradziliśmy i rozstaliśmy się w bardzo sympatycznej atmosferze.
Gdy Żona kończyła dopieszczanie gości, ja popędziłem na mecz Polska : Australia. Wygraliśmy 3:0.
Myślałem, że za chwilę obejrzę w Eastbourne finał damskiego debla z udziałem naszej Magdaleny Linette, ale mecz się nie odbył z powodu kontuzji jednej z przeciwniczek. Tak więc Magda razem ze swoją partnerką, Aleksandrą Krunic (Serbia), formalnie wygrały finał.
Dzisiaj cały dzień podlewałem. Z tego upału nie wiedziałem co i jak. Pompa chodziła i buczała cały dzień.
I z tego upału obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Undercover.
NIEDZIELA (26.06)
No i dzisiejszy dzień był o 1. minutę krótszy od najdłuższego w roku.
Czyli z górki. Zanim się obejrzymy, a będziemy tkwili w listopadowo-grudniowej depresji.
Ale póki co o 11.00 przyszła Lekarka i Justus Wspaniały. Mieli być wczoraj, ale coś się nam pomieszało z terminami przyjazdu gości i ostatecznie się okazało, że sobota nie jest możliwa.
W niczym to nie przeszkodziło. Bite trzy godziny siedzieliśmy na werandzie gadając. Żona konsekwentnie popijała swoje szprycery, Lekarka konsekwentnie wodę mineralną, a ja Pilsnera Urquella. Jak najbardziej konsekwentnie. Tylko Justus Wspaniały miotał się między wodą mineralną, żoninymi szprycerami a moim Pilsnerem Urquellem. Ale niech tam. Był tak sympatyczny i pozytywnie nastawiony do naszych planów, tak nam sensownie doradzał, że Żona z zaskoczenia aż zapomniała języka w gębie i nie odnotowała tego zjawiska werbalnie, głośno na całe gremium.
Z kolei Lekarka koncentrowała się na relacjach ze swoją mamą, a do łatwych to one nie należą, a nawet, według Justusa Wspaniałego, są trudne i wykańczają jego połowicę. Połowica się broniła twierdząc, że te relacje w swojej psychice już sobie ułożyła, a ja dolewałem oliwy do ognia twierdząc, że sporo już wiem, co jest prawdą, i że chętnie zapytam mamę o różne rzeczy, co prawdą nie jest i nie będzie. Za dwa tygodnie bowiem Lekarka zjedzie na tydzień wraz z rzeczoną mamą i zależy mi, żebyśmy byli chociaż raz zaproszeni.
Spotkanie było nad wyraz sympatyczne, zwłaszcza z tego prostego sposobu, że starałem się nie odzywać i skończyło się tuż po 14.00. Goście się znaleźli wiedząc, że w blokach startowych czekam na mecz Polska : USA.
Wygraliśmy po ciężkim meczu 3:1. A raczej należałoby powiedzieć, że daliśmy Amerykanom wpierdol, bo przecież są na siódmym miejscu mojej listy ekip, którym Polacy powinni udzielać tego typu lekcji.
Dzisiaj podlewałem rośliny, których w życiu nie zamierzałem podlewać. Było okropnym patrzeć, jak wysycha barwinek, nie mówiąc o malinach. Niedługo, tfu, tfu, tfu, zabraknie wody w studni.
Wieczorem obejrzeliśmy 1 odcinek Undercover. Bodajże przedostatni.
PONIEDZIAŁEK (27.06)
No i dzisiejszy poniedziałek był o tyle typowy, że pisałem oraz podlewałem, i o tyle nietypowy, że się wiele działo.
Ale o tym niestety w następnym wpisie.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu, ale za to wysłał jednego miłego, fałszywego, smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.14.
I cytat tygodnia:
Niewielu wie, jak dużo trzeba wiedzieć, aby móc zrozumieć, jak mało wiemy... - przysłowie arabskie.
Czyli wersja naszego europejskiego Wiem, że nic nie wiem.