poniedziałek, 18 kwietnia 2022

18.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 136 dni.
 
WTOREK (12.04)
No i znowu dzień po publikacji.
 
Cały czas do południa przebiegł pod moim ulubionym hasłem SAMO PRZYJDZIE!
Rano zadzwoniła Pani z Metropolii z wiadomością, że jutrzejsze spotkanie w Metropolii u notariusza nie dojdzie do skutku Bo nie ma kompletu dokumentów. Patrzyliśmy na siebie z Żoną z niedowierzaniem. Żeby aż tak się nam poszczęściło?...
Umówiliśmy się na czwartek po świętach. A to zmienia wiele. Po prostu będziemy bardziej wiarygodni mogąc wówczas finansowo spełnić warunki umowy. Bo jutro mogłoby być różnie z dużym prawdopodobieństwem, że musielibyśmy prosić o zwłokę w płatnościach, a to nigdy nie jest mile widziane i ustawiałoby nas w oszołomskim świetle. A tak bez bólu i cierpienia sprawa się sama rozwiązała, jesteśmy czyści, wiarygodni i poważni.
Żona długo nie mogła w to uwierzyć.
Tak więc dzisiejszy wyjazd do Metropolii odpadł. Jutro więc rano wyjadę z Wakacyjnej Wsi bezpośrednio do Rodzinnego Miasta na pogrzeb Ziacha. I będzie czas, żeby spotkać się z moją klasą.

Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy kolejne trzy odcinki Designated Survivor. Chyba ten tryb zostanie, bo i bateria wytrzymuje, i po trzech jesteśmy wystarczająco nasyceni i wkurzeni, żeby móc "spokojnie" zasypiać. Oczywiście scenarzyści dozują ilość gnid do odstrzału, bo pojawiły się kolejne dwie. Natychmiast źle im życzyłem.
 
Dzisiaj nic  wielkiego nie robiłem. Naciąłem mnóstwo kartonów i to mnie zmęczyło. Niewygodna pozycja (kręgosłup) i gorąco. Może też dlatego, że od 05.00 praktycznie nie spałem. Biłem się z wszelkimi możliwymi myślami. Czy Żona w tej sytuacji spała? Też nie.
- Ciągle  słyszałam, jak wzdychasz i się przerzucasz z boku na bok. - rano bardziej poinformowała niż oskarżyła.

Sporo czasu zajęło mi przygotowanie (zsumowanie, kto złożył deklarację, że jedzie, kto, że nie i kto się waha) i wysłanie pierwszego meldunku  do zjazdowców. Pałowaliśmy się z wysyłką 92. maili, bo mimo naszego uważnego przeglądania listy adresów, nie mogliśmy trafić na "ń", które jakiś czas temu wprowadziłem do listy adresowej. Całkiem bezwiednie, uważając, ale w końcu z oczywistego przyzwyczajenia wklepałem nazwisko koleżanki z "ń" na końcu właśnie. I system przez to odrzucał wysyłanie wszystkiego naraz. Bez Żony nie miałbym szans. Wysyłała partiami, aż w końcu błąd dopadliśmy. Na samym końcu oczywiście.

Po południu odgruzowałem się i przygotowałem do wyjazdu. A wieczorem obejrzeliśmy "tylko" 2 odcinki Designated Survivor, bo nie dość, że zrobiło się późno, to jeszcze jutro miałem wstać o 06.00.
 
ŚRODA (13.04)
No i do Rodzinnego Miasta wyjechałem o 07.15. 

Wcześniej planowo zdążyłem rozpalić w kuchni i posilić się jajecznicą z czterech.
Przed 09.00 byłem na miejscu. 
Przed wejściem na cmentarz szukałem klepsydry z Ziachem. Znalazłem wśród kilkunastu. O ile inne były "oczywiste", ta jego była surrealistyczna i absurdalna.
O 09.30 rozpoczęły się uroczystości pogrzebowe. Modliłem się, nomen omen, żeby kiedyś, na skutek złego zbiegu okoliczności, nomen omen, nie dopadły mnie takie same. Te żałosne pienia, szablonowe gadki, ten niezrozumiały smutek, skoro delikwent jest przyjęty przez Boga, skoro nie od razu do nieba, to przynajmniej na Sąd Ostateczny z obietnicą pełną nadziei, że kiedyś tam w raju, mdłym według mnie, ale dobra, niech będzie, pal diabli, wszyscy się spotkamy w życiu wiecznym. I pomyśleć, że ludzie w to wierzą, nawet taki Profesor Belwederski, który był się wybrał do komunii w trakcie żałobnej mszy.
Z klasy było nas dziesięcioro - pięć dziewczyn i pięciu chłopaków. Po zakończeniu ceremonii obstąpiliśmy jedyną córkę Ziacha, jego zięcia i dwie wnuczki. Jakżesz fajnie spędziliśmy to krótkie spotkanie. Każde z nas opowiadało im o Ziachu, o różnych historiach z nim związanych, o których córka oczywiście nie miała pojęcia ciągle powtarzając z uśmiechem Nie miałam pojęcia!
- Tata zawsze się chwalił swoją klasą i opowiadał o państwa spotkaniach. - dodała na koniec.

W dziesięcioro umówiliśmy się w knajpie w Rynku Rodzinnego Miasta. Zanim tam dotarłem, odwiedziłem grób rodziców. Trochę posprzątałem, postałem w milczeniu, powspominałem i powzdychałem starając się, zasklepiony w swojej skorupie, nie dopuszczać do siebie "niewygodnych" myśli. Chyba byłem tam pierwszy raz sam, bo dotąd zawsze z Bratem, który swoją osobą tworzył pewnego rodzaju alibi, wypełniał duchową pustkę, która tkwi we mnie w tym względzie.
W restauracji, przy deserach, powspominaliśmy co nieco, obgadaliśmy bieżące  sprawy, a przede wszystkim ustaliliśmy kolejny termin klasowego spotkania na 1. października tego roku. Tym razem dłuższego, bo z noclegiem.
Wśród nas było nasze klasowe, jedyne, małżeństwo. Ostatnio rzadziej bywali na spotkaniach z tej racji, że na emeryturze postanowili zwiedzać świat, a robią to co roku w okresie czerwiec - wrzesień, przeważnie wtedy, gdy są nasze spotkania. Stąd to ustalone na 1. października.
Oboje, gdy usłyszeli, że wstałem dzisiaj o 06.00, zaparli się, że mam do nich przyjechać na obiad. Nie pomogły moje podziękowania, wykręcanie się, tłumaczenia, że nie jestem głodny i inne. Tak więc wylądowałem u nich w domu po raz pierwszy w życiu.
Spotkanie trwało blisko trzy godziny. Koleżance zabroniłem robienia obiadu, bo chciałem, żeby zamiast siedzieć w kuchni posiedziała z nami i porozmawiała. Zaserwowała więc "tylko" specjalną zupę pomidorową z soczewicą i to w zupełności wystarczyło.
Wyjeżdżałem od nich w świetnym nastroju. Biorąc pod uwagę okoliczności spotkania był to pewnego rodzaju fenomen. Bo i im udzieliła się taka atmosfera. Mogliśmy się z powrotem poznać, uzupełnić naszą wiedzę o nas, tę dotyczącą pracy zawodowej, życia osobistego i naszych dzieci i wnuków. Ale najbardziej niesamowite były wspomnienia. Ja pamiętałem różne szczegóły z ich życia, o których oni nie mieli zielonego pojęcia, a oni moje włącznie z moim rodzeństwem i rodzicami. Oczy się same szeroko otwierały ze zdziwienia.
Najbliżsi byli nam jednak koledzy i koleżanki z klasy. A zwłaszcza jeden - Kanadyjczyk I, z którym w czasach szkoły i późniejszych i oni, i ja utrzymywaliśmy bardzo bliski kontakt. A że Kanadyjczyk I był i jest specyficzna osobą, było o czym rozmawiać i wspominać.
Wyjeżdżałem od nich ze sporym żalem, ale przede wszystkim radością, że to spotkanie było nam dane. 
 
W drodze powrotnej aurę świetnego nastroju przedłużyły dwa telefony. 
Jeden od naszego byłego nauczyciela, grafika komputerowego, twórcy naszego logo dla Naszej Wsi, który dzwonił do mnie, jako do dyrektora szkoły, w sprawie służbowej. Mocno się rozczarował, gdy usłyszał, że już nim nie jestem.
- O, to jest pan teraz szczęśliwym emerytem!
Słowo "szczęśliwym" dało mi asumpt do rozważań, co by to miało oznaczać zwłaszcza w moim wieku i mojej sytuacji. Rozmowa więc zeszła na tory filozoficzne, co  nas obu nieźle rozbawiło. Ale pomogłem mu kierując go ze swoją sprawą do Nowego Dyrektora.
Drugi telefon był od kolegi ze studiów, który podjął się pomocy w sprawie znalezienia kontaktu z niektórymi naszymi koleżankami i kolegami, do których nie mogłem się dobić. A ponieważ jest to gość niezwykle pozytywny (Żona od dawna go zna i lubi), z którym nie da się rozmawiać ponuro, więc mieliśmy fajną odsapkę od rzeczywistości.

W domu do samego wieczoru tkwiłem w świetnym nastroju. Przy Pilsnerze Urquellu zdałem Żonie relację z wydarzeń, przypomniałem jej pewne osoby, z którymi miała kontakt w Naszej Wsi, a ona opowiedziała mi, co się działo u niej. Raptem nie widzieliśmy się 12 godzin, ale to wystarczyło, żeby sobie opowiadać i opowiadać.
Wieczorem obejrzeliśmy 3 odcinki Designated Survivor.

CZWARTEK (14.04)
No i od rana przygotowywałem dwa mieszkania dla gości. 

Jeden z nich miał przyjechać dzisiaj między 15.00 a 16.00, a był już o 14.50. Pomijając fakt, że takie coś wybaczylibyśmy każdemu gościowi, to jemu należało się to w szczególności.
Przyjeżdżał do nas do Wakacyjnej Wsi od wielu lat, rokrocznie po 3-5 razy w roku. Rezerwacje czynił z rocznym wyprzedzeniem, najkrótsze stanowiły tydzień. Pobyty kończył w niedziele, ale opłacał zawsze z poniedziałkiem włącznie Bo w niedzielę chcę sobie swobodnie wyjechać o dowolnej porze. Na dodatek zawsze po przyjeździe wręczał nam w prezencie dwa wina, a przy wyjeździe "dopłacał" 100 zł Za zużyty prąd, bo dużo pracowałem na laptopie. Nie pomagały tłumaczenia, że prąd jest w cenie pobytu, a ponieważ był nieugięty, chcieliśmy go brać na logikę i tłumaczyć, że w czasie pobytu, jeśli już laptop zużył prąd, to góra za 10 zł. Nic nie pomagało, więc po kilku pobytach przestaliśmy się kopać z koniem.
Na początku przyjeżdżał z Sentio, wyżłem weimarskim, z którym regularnie rankami wychodził w teren, a wracał wieczorami. Czasami zdarzały się nam wspólne spacery z Bazysią, ale Sentio miał hyzia na tle frisbee, ją olewał, a ona nie mogła zrozumieć, że można ganiać nieskończoną ilość razy za jakimś głupim talerzem z plastiku, zamiast razem się pobawić. 
Potem do ekipy dołączyła Abi, kot norweski leśny, i tak przyjeżdżali we troje w kolejne lata. Gdy Sentio odszedł, ku naszej żałości, pojawił się Olo, też wyżeł weimarski z drobną domieszką. A ponieważ był wzięty ze schroniska i swoje lata miał, znaliśmy się dość krótko.
Po przeprowadzce do Wakacyjnej Wsi kontakt z Sentio (tak zawsze mówimy o naszym gościu) na chwilę się urwał, chociaż na Facebooku trwał zawsze. I wreszcie w tamtym roku Sentio zarezerwował u nas dwa pobyty, ten obecny (12 dni) i w święta Bożego Narodzenia, co nas nie zaskoczyło, ale pozwoliło się wiele razy uśmiechać z powodu jego systemu. 
Oczywiście na wstępie, po długich gadkach jeszcze przy bramie, wręczył nam dwie butelki różowego wina, z polskich winnic, jak się później okazało bardzo dobrego, na tyle, że postanowiłem Żonie go nie spijać, żeby miała na dłużej.
Sentio po raz pierwszy przyjechał bez psa. Chyba ma klasyczną traumę po odejściu poprzednich i musi dojść do siebie. Ale oprócz Abi pojawił się drugi kot, kot kot, młody, bez tylnej lewej łapy, w którą wdało się zakażenie i trzeba było ją usunąć. Czy to specjalnie w jego życiu, albo Abi, coś zmieniło? Ano nic.
Sentio zakomunikował, że owszem do lasu będzie chodził na spacery Ale samemu jakoś tak głupio!, co bardzo dobrze rozumiemy i zdajemy sobie sprawę, że pojawienie się kolejnego wyżła weimarskiego jest tylko kwestią czasu.
 
Po tym wszystkim opadło ze mnie napięcie, poczułem się zmęczony i musiałem trochę odespać. Chyba do tego mojego stanu dołożył się jednak wczorajszy stres związany z pogrzebem Ziacha. Niby wszystko przebiegło dobrze, ale organizm widocznie bez mojej woli kumulował wszystkie negatywy sytuacji i tylko czekał, żeby wypalić. Nie dało się więc pewnych spraw zamieść pod organizmowy dywan i udawać, że nic się nie stało. Bo wiadomo, przyroda, w tym mój organizm, próżni nie znosi.

Po południu odezwali się trzej koledzy w sprawie zjazdu, więc chwilę z nimi pokorespondowałem.
A wieczorem obejrzeliśmy "tylko" 2 odcinki Designated Survivor.
 
PIĄTEK (15.04)
No i  spałem 10 godzin.
 
A to pozwoliło całkowicie wrócić do równowagi. Spokojnie zasiadłem do życzeń. Wysłałem ich sporą ilość do naszych rodzin, znajomych i bliskich.
Zadzwoniła Córcia. W końcu, bo nie reagowała na mojego smsa i telefony na tyle, że znowu zacząłem się denerwować i dzisiaj miałem zamiar dzwonić do Zięcia.
U Córci sielana. Od wtorku jest już z Wnukiem V (51 cm i 3300g, 10 pkt) w domu.
- Tato, sam poród trwał tylko 2,5 godziny. - Przy Wnuczce to jak nic. - Wyobraź sobie, że wczoraj wieczorem dzieci spały, a ja sobie siedziałam przy kawce napawając się ciszą i nicnierobieniem. - Cały czas wydaje mi się to nierealne i niemożliwe wręcz, bo przywołuję sobie w pamięci prawie dwa lata wyczynów Wnuczki. - A on nic, nakarmię i śpi. - Nawet w nocy!
Zacząłem Córci tłumaczyć, ale ona zdaje się już to wiedziała, że chłop posiada prostą konstrukcję. Przez całe życie potrzebuje cyca w różnych konfiguracjach i spania. Z zaspokojenia tych dwóch funkcji wynikają jego wszystkie inne, czasami nawet wzniosłe. 
Obśmialiśmy się zdrowo, a ja poczułem ulgę. Że wszystko w porządku i że z Wnuka V to taki normalny chłop.

W okolicach południa zeszło mi sporo czasu przy drewnie. Narobiłem wszelakiego zapasu, żeby nie zawracać sobie tym głowy i nie robić hałasu do poniedziałku włącznie. A potem zabrałem się za sałatkę. Robiłem ją w dwóch miskach, jedną z majonezem i przyprawioną, żeby od razu była gotowa do konsumpcji, a drugą tylko z pokrojonymi ziemniakami, marchewką, jajkami, groszkiem, jabłkiem, ogórkiem kiszonym i cebulą, na następny dzień. Wszystko kroiłem dość grubo, jak dla świni, jak mawia Dzidek, bo tak lubi Żona, która od jakiegoś czasu przypięła się do tego typu sałatki i z przyjemnością w święta ją zajada.
Ledwo skończyłem i uprzątnąłem cały posałatkowy bajzel, gdy przyjechało Krajowe Grono Szyderców.
Pasierbica przywiozła przez siebie zrobione makowiec i babkę, jakieś bez cienia cukru i glutenu, ale dobre, Q-Zięć wydobył zaś butelkę Metaxy, więc sumarycznie pobyt zapowiadał się kompletny.
Q-Wnuk nie dał nawet zipnąć. Od razu kazał mi robić bramki i wyciągnął mnie na rozgrzewkę. Za chwilę przyszli jednak rodzice i rozegraliśmy mecz. Ja byłem w teamie z Pasierbicą kontra ich dwóch.
Do połowy utrzymywał się wynik remisowy, ale potem oni ciągle prowadzili jedną bramką aż do stanu 9:8. Dwie ostatnie bramki zdobyła Pasierbica i wygraliśmy. Q-Wnuk nie mógł tego przeżyć. Żeby tak własna matka...

Udało mi się porozmawiać z Bratem i z... Synem.
Z Bratem omówiliśmy szczegóły I ligi i umówiliśmy się na spotkanie w przyszłą niedzielę u Bratanicy w związku z 3. rocznicą urodzin jego wnuka.
A z Synem rozmowa była niezwykle sympatyczna, prowadzona na fajnych falach. Z cyklu przeważających do tej pory (dopóki mu nie odbija i nie chce ojca znać) ze smaczkami, humorem i filingiem. Umówiliśmy się na dłuższą rozmowę w maju, stacjonarną, zanim Furia urodzi w czerwcu Bo wiesz, tato, brakuje mi rozmów z tobą.
 
Na fali składania życzeń podjąłem kolejną próbę organizacji spotkania u nas z obecnością Lekarki, Justusa Wspaniałego, Gruzinki i  Gruzina. Chyba się udało, bo obie strony potwierdziły swoją obecność 30. kwietnia, w sobotę. Będzie się działo...
 
Dzisiaj otrzymaliśmy dwie informacje z dwóch źródeł - od naszych kontrahentów. Obie niezwykle pozytywne, rokujące i będące zaczynem, podstawą czekającej nas rewolucji. Kolejnej w życiu. Ale to przecież dla nas bułka z masłem. Na kanwie tego przypomniałem Żonie, że 2. stycznia tego roku miałem napad niewytłumaczalnego optymizmu, a potem, kilka tygodni  później, w Uzdrowisku, wypowiedziałem słynne słowa Może szczęście się do nas uśmiechnie?... Chociaż wiedziałem, że szczęście w naszym życiu robiło to wiele razy często ratując nas ze strasznych opresji.

Wieczorem długo rozmawialiśmy z Krajowym Gronem Szyderców. Rekordowo, bo spać poszliśmy dopiero o 00.30. Omawialiśmy nasze i ich sprawy, perspektywy, kombinacje i knucia, a przede wszystkim dopasowywanie się do realiów według słynnej maksymy Marksa - BYT KSZTAŁTUJE ŚWIADOMOŚĆ. Gadało się fajnie, zwłaszcza że Krajowe Grono Szyderców przywiozło nam w podarunku grający sprzęt i po wielu miesiącach niesłuchania mogły rozlec się brzmienia mojej Listy 100. A na nią nie potrafię być obojętny. Znowu odezwały się we mnie te same nuty i odczucia. To mi podsunęło pomysł, żeby taką, ale nie identyczną, listę przygotować na wrzesień przyszłego roku na zjazd. Żona się zgodziła, bo bez niej to sobie mógłbym tylko pomarzyć. Brałem pod uwagę również Syna, ale przy jego humorach sprawa mogłaby zostać urwana, a ja zostałbym na lodzie.
 
SOBOTA (16.04)
No i należało się tego spodziewać i adekwatnie nastawić.
 
O 02.00 obudziła nas Berta, bo "biedna" nie mogła się dostać do legowiska. To znaczy mogła, ale uważała, że stolik stojący obok jest, kurwa, umieszczony w niewłaściwym miejscu, troszeczkę przesunięty z racji tego, że trzeba było rozłożyć narożnik, aby Q-Wnuki mogły spać. Stąd przesmyk, cieśnina, wąwóz miedzy stolikiem a kozą uległ zwężeniu o 4 cm i Piesek uznał, że swoim cielskiem, z którego gabarytów zdawał sobie sprawę, nie przejdzie, chociaż takich cielsk idących równolegle zmieściłoby się spokojnie dwa. Więc krążyła wokół miejsca charakterystycznie, niepokojąco i złowieszczo wydając chroboczące dźwięki pazurów o podłogę. W końcu nieprzytomna Pani wstała (ja również nieprzytomny w tym czasie gotowałem się w łóżku), Piesek na jej widok zamerdał ogonkiem i zbliżył się do stolika pokazując Pani, że coś tu jest nie tak. Więc Pani z pełnym zrozumieniem przesunęła stolik o owe 4 cm, by Piesek natychmiast kurcgalopkiem pognał do legowiska i się tam uwalił.
Gdy już po dłuższym czasie ponownie zapadliśmy w sen, gdzieś około 04.00 usłyszeliśmy dramatyczno-teatralny szept Q-Wnuka.
- Babcia! - A Ofelia rzyga!
Babcia się zerwała, ja nie. Ale co z tego!
Proceder Babcia! - A Ofelia rzyga! powtarzał się mniej więcej do 06.00, w interwałach półgodzinnych uniemożliwiających poważne ponowne zaśnięcie, ze zrywaniem się babci, a moim nie.
W końcu  nieprzytomni wstaliśmy o 07.00. Kawy trochę pomogły, a mnie dodatkowo robienie sosu tatarskiego, ale wiedziałem, że jeśli później się nie położę chociaż na godzinkę, to po mnie.
Będąc jednak ciągle w kawowo-tatarskim s(zt)osie rozpaliłem na górze u gości i powłączałem grzejniki. I w tym samym s(zt)osie pojechaliśmy do Powiatu. W domu zostali Q-Zięć i Ofelia, która spała do późnego popołudnia. Na kanapie leżało takie małe dziewczęce ciałko, że aż się serce kroiło. A z drugiej strony, kto jej kazał zjeść starą twardą bułkę. Wiedziałem o tym od Pierwszego Kablarza, czyli Q-Wnuka. Gdyby nie brak więzów krwi, to bym pomyślał, że to po mnie.
W Powiecie kupiliśmy tylko zapas Socjalnej i ze względu na Q-Wnuka i zabawy interaktywne wylądowaliśmy w Kawiarnio-Cukierni. O tyle nieszczęśliwie, że tuż po rzucie święconych jaj z pobliskiego kościoła, więc swoje trzeba było odstać, wśród koszyczków i powszechnej radości ze zbliżającego się Zmartwychwstania Pana. Po drugim rzucie święceń wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi.
Q-Wnuk z miejsca nam nie odpuścił. Ponieważ ojciec stanowczo wykręcił się koniecznością opieki nad córką, zostało nas czworo, takie ni pies, ni wydra. Zaproponowałem, że będę sam, a ich troje, Q-Wnuk, Pasierbica i Żona, nie przewidując, jak będzie to dla mnie brzemienne w skutkach.
Mecz wygrałem 10:5, zanim przyjechali goście. Po ich przyjęciu nastąpił rewanż, w którym ponownie wygrałem, tym razem 10:4.
 
Musiałem pójść spać. O godzinie wstawania usłyszałem słodki tupot małych stópek.
- Dziadek! - Chodź na dół, jest kurczak! - Zostawiłem ci trochę. - zakomunikował nade mną Q-Wnuk.
- Dziadek! - Ja jusz wcale nie szykałam! - pochwaliła się Ofelia stojąc przy łóżku obok brata.
Po posiłku znowu graliśmy, w różnych konfiguracjach.  Tym razem z Zięciem. Wszystkie drużyny, w których on grał swoje mecze, wygrały, wszystkie ze mną w składzie przegrały.
Gdy Żona, Pasierbica i ja ledwo schodziliśmy z boiska, usłyszeliśmy głos Q-Wnuka:
- Tato! - A pokopiemy trochę?...

Wieczorem dałem się namówić na gry, konkretnie na jedną - Sen. Grali wszyscy. Wygrał Q-Wnuk, ja byłem drugi. Wszystkim oznajmiłem, że w to mogę grać, bo nie trzeba długo i żmudnie się uczyć i być na etapie 1/10 wtajemniczenia, kiedy gra się właśnie kończy.

Spać poszliśmy rewelacyjnie. O 22.15.
 
NIEDZIELA (17.04)
No i spaliśmy jak zabici, po wczorajszej nocy i  meczach.
 
Obudziły nas Q-Wnuki.
Tuż po 07.00, ale i tak było pięknie. Słodkie nóżki przydreptały do nas i wpakowały się do łóżka.
Z niego wstałem ledwo, ledwo. Ból mięśni w plecach, pośladkach i w udach. Wiedziałem, że zawdzięczam go dwóm meczom, kiedy sam przeciwko trzem przeciwnikom dawałem z siebie wszystko.
Krajowe Grono Szyderców po kawach wyjechało o 09.00. U Babci Q-Zięcia mieli zaplanowane rodzinne śniadanie. A my z Żoną, co jest ewenementem, poszliśmy razem z Bertą na spacer wokół Stawu. Żona była całkowicie ogacona, już na dworze, więc trudno było nie wykorzystać takiej okazji.
Potem, gdy wróciliśmy do domu, siedzieliśmy otępiali w kuchni w głuchej ciszy. Wtedy wydawało się, że dotrwanie do 18.00 będzie cudem.
Zjadłem sam świąteczne śniadanie. Sam, swoim rytmem i ze swoim zestawem wiktuałów - kiełbasą, salcesonem, baleronem, sałatką warzywną, sosem tatarskim i 3. kieliszkami Stumbrasa. Żona żadną miarą nie dała się namówić choćby na strzęp takiego zestawu.
A potem spać. Tu też Żona nie dała się namówić.
- Muszę dotrwać do 18.00! - Położymy się wcześniej i ile damy rady obejrzeć, to tak będzie. - Bez planów.  
Cały czas oboje byliśmy obolali i stękający. To znaczy ja, bo dla Żony byłoby to poniżej jej kobiecej godności.
W końcu zabrałem się za pisanie, bo wszystko leżało odłogiem, a jutro poniedziałek.
Ale szybko mi odeszło. Ból ciała, snucie się, spowodowały, że opanowała mnie chęć ponownego natychmiastowego położenia się. Nie byłem w stanie nawet wypić jednego Pilsnera Urquella.
W stanie półleżącym zaczęliśmy rozmawiać o planach i to mnie rozbudziło. Żona wymyśliła mi mój spacer nad Staw. To było zbawienne. Siedziałem sobie pół godziny w słoneczku na ławeczce z Pilsnerem Urquellem, tym samym, którego wcześniej nie byłem w stanie wypić, i ...wracałem do życia.  Na tyle, że potem naszło mnie na pracę przez pół godziny. Zatkałem kamieniami i szyszkami jedną wyrwę pod płotem, którędy dostaje się na nasz teren lub się z niego wydostaje jakaś cholera - wydra, albo diabli wiedzą co.
Do domu wróciłem w zdecydowanie lepszej kondycji. Pozwoliłem sobie nawet na kawę i resztki makowca Pasierbicy. I oboje niczego więcej nie jedliśmy.
Co tu dużo mówić - z niezmierną ulgą przyjęliśmy godzinę 18.00. Nawet udało się nam pójść na górę "dopiero" o 18.30.
Wstępnie postanowiliśmy obejrzeć 3 odcinki Designated Survivor. Niepomni naszego stanu. Pierwszy przeszedł bezboleśnie i ochoczo zabraliśmy się wspólnie za drugi. Gdy napięcie wzrosło do maksimum i moje stopy oraz dłonie stały się zimne, usłyszałem chrapnięcie. Opatulona Żona w ciepełku zasypiała.
Tedy skończyliśmy się wygłupiać po 1,5 odcinku.

Zanim do tego doszło, zadzwonił Kolega Współpracownik z niewinnym pytaniem:
- A co jutro robicie?
Od razu mu wyjaśniłem, że to jest głupi pomysł i umówiliśmy się na ich przyjazd 3. maja. Powinno się wreszcie udać.
 
PONIEDZIAŁEK (18.04)
No i wstałem o 05.45.
 
15 minut przed smartfonem. Bo ile można spać.
Dzisiaj miałem ambitne plany posprzątania naszego dołu i góry w obliczu jutrzejszego przyjazdu Mineraloga z żoną oraz Wielkiego Woźnego. Ale spełzło na niczym. Nadal obolały mogłem się tylko zmusić do pisania.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta się rozszczekała. Najpierw w sobotę, dwa razy jednoszczekiem, gdy stała na górce i widziała chyba psa Sąsiada Muzyka. A w niedzielę przeszła samą siebie. Nad Rzeczką szczeknęła wreszcie, po blisko dwóch latach, jak rasowy, nomen omen, pies. Mordę skierowała gdzieś w krzaki i zaszczekała jednym długim ciągłym szczekiem, z którego Żona i ja byliśmy dumni. Bo mieć takiego psa, to dopiero... A jakby tego było mało przez furtkę raz szczeknęła na psa gości, który z drugiej strony na nią ujadał wyrabiając spokojnie jej roczną normę. Mieć takiego psa, jak nasz, to dopiero...
Godzina publikacji 17.12.
 
I cytat tygodnia: 
Nie dość zapewnić komuś zbawienie, trzeba mu jeszcze dać środki do życia. – Wolter (francuski pisarz epoki oświecenia, filozof, historyk i publicysta).