11.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 129 dni.
WTOREK (05.04)
No i znowu dzień po publikacji.
Taka swoista tygodniowa miara czasu. Życie mierzone interwałem "od publikacji do publikacji".
Spałem 10 godzin i nadal byłem niewyspany, choć wyraźnie wypoczęty. A Żona, która wstała 1,5 godziny po mnie od razu zlokalizowała przyczynę. Deszcz.
- W nocy nie mogłam spać, bo się tłukł i tłukł. - A tak dawno go nie było, że się odzwyczaiłam. - Niż.
A z niżem trudno się kopać. Swoje prawa ma. Niskie ciśnienie, szaro, ponuro i takie tam.
Przy czym napadało dla roślin tyle, co kot napłakał, więc zupełnie się nie przejąłem, że akurat wczoraj zabrałem się za podlewanie. Wiadomo było, że zaraz po tym deszcz spadnie na 100%. Dzisiaj mam zamiar kontynuować, więc wspólnie z deszczem powinniśmy roślinkom łaknącym go jak kania dżdżu pomóc.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Sposobu na morderstwo. Zaczątki serialu swoje podstawowe zadanie wypełniły, bo Żonie pozwoliły na tyle wieczorem odciągnąć myśli i swoja aurą oraz sposobem narracji i gwałtownymi przyspieszeniami oglądanego obrazu ją wymęczyć, że nic, tylko marzyła o spaniu.
- Zmęczył mnie już. - oświadczyła. - To może wystarczy?
Zgodnie stwierdziliśmy, że przejdziemy do porządku wieczornego nad niewyjaśnionymi wieloma zagadkami, które zdążyły się już pojawić w trzech pierwszych odcinkach. Postanowiliśmy zacząć oglądanie serialu o jakimś prezydencie Stanów Zjednoczonych, ponoć poczciwym, fajtłapowatym i niezgułowatym, z Kieferem Sutherlandem w roli głównej. Sam kontrast między jego cechami a pełnioną funkcją staje się ciekawy. Może to komedia?
Po porannym rozruchu Żona została uwikłana w skomplikowane maile na linii pan kupujący Pół-Kamieniczkę - ona i Pani z Metropolii - ona. Bo wszystko, co wydaje się proste, takim nie jest. Zwłaszcza gdy wchodzi czynnik ludzki.
Ja zaś, mimo tego czynnika, miałem prosto. Z Panią Menadżer umówiłem się w Rybnej Wsi po Świętach, w środę, 20. kwietnia, o czym poinformowałem Mineraloga (nie stwarzał problemów i przyjedzie z żoną) oraz Wielkiego Woźnego, który trochę marudził z powodu nieobecności Profesora Noblisty, ale dobrze wiedział, że może usłyszeć Jeśli nie będziesz mógł, to nie przyjedziesz. Bo we wcześniejszej naszej rozmowie, po przeczytaniu mojego listu przewodniego do wszystkich koleżanek i kolegów, co prawda nie zgodził się z moją metodą prowadzenia organizacji zjazdu określanej "zamordyzmem demokratycznym", ale jednak przyjął wersję "tyranii oświeconej" jako łagodniejszej.
Tak czy owak, nie cackałem się, bo do niczego byśmy nie dotarli, a energii zużylibyśmy tyle, jakbyśmy dotarli. Plan jest taki, że ich u nas przenocujemy, a następnego dnia pojedziemy na spotkanie.
Po I Posiłku pojechaliśmy w konkretne tereny Pięknej Doliny. Z tej racji, że trzeba trzymać rękę na pulsie. Stamtąd zaś gwałtem wybraliśmy się do Powiatu do DiscoPolowca. I znowu udało się nam wcisnąć na najbliższy poniedziałek celem ostatecznej finalizacji transakcji kupna-sprzedaży Pół-Kamieniczki.
Przy okazji zdziwiliśmy się, że z rynkowego parkingu w zasadzie wymiotło 80% zwykle parkujących tam aut. Do tej pory pani lub pan parkingowy pobierali złotówkę za godzinę parkowania, a tu się okazało, że kolejne automaty wyrugowały ludzi. A ponieważ za automatami stoją inni ludzie, którzy muszą zarobić, więc minimalna opłata za postój do godziny wzrosła do dwóch złotych. Trochę się zirytowałem, ale ponieważ po notariuszu poszliśmy do księgarni kupić prezent dla synka Bratanicy (zbliża się spotkanie w związku z jego trzecimi urodzinami), to te dwa złote jakoś na siebie zapracowały. Ale gdyby to zależało ode mnie, to minimalną opłatę za parkowanie ustawiłbym na poziomie 5 zł i wtedy z rynku wymiotłoby 100% aut psujących wizerunek tego miejsca.
Gdy wróciliśmy do domu, zrobiło się na tyle późno, że odechciało mi się uruchamiać kombajn i kontynuować podlewanie. Nie zając, nie ucieknie. Zrobi się jutro.
Tak jak wczoraj, zadzwoniłem do Córci. Nadal nie odbierała. Telefon do Zięcia też był głuchy, więc się zdenerwowałem nie na żarty. Napisałem do Córci nieinwazyjnego smsa, ale zaraz potem odezwał się z pracy Zięć z w miarę uspokajającymi wieściami, a potem odpisała Córcia, że zadzwoni.
Córcia ledwo żyje. Planowaną cesarkę ma 21. kwietnia i ciągnie na oparach. Z racji brzucha i tego, co w nim wyczynia synek. Nie przesypia nocy i w nich nie regeneruje sił. Poza tym Zięć przywlókł do domu przeziębienie, więc niewesoło. Całe szczęście, że Syn i Żona I zabrali Wnuczkę, która będzie z babcią w Metropolii do końca tygodnia. Więc Córcia będzie mogła trochę skupić się na sobie, czyli nic kompletnie nie robić. I czekać.
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie amerykańskiego serialu (53 odcinki, 3 sezony) Designated Surviwor (wyznaczony ocalały) ze wspomnianym Kieferem Sutherlandem. I na tym wiarygodność mojej wiedzy o serialu się skończyła. Bo ani to komedia, ani prezydent "z łapanki" okazał się nie być wcale takim poczciwcem, a na pewno nie fajtłapą i niezgułą. Wręcz odwrotnie. Po prostu po zamachu na najwyższych urzędników państwowych z prezydentem włącznie w jednej chwili jego życie zostało przewrócone do góry nogami. Został natychmiast zaprzysiężony i jako nowy prezydent musiał zmierzyć się z brutalną, na dodatek polityczną rzeczywistością.
Dwa obejrzane odcinki od razu nas wciągnęły. Na tyle, że korciło nas obejrzeć jednym ciągiem trzeci, ale to byłoby nieodpowiedzialne.
ŚRODA (06.04)
No i można powiedzieć, że wróciliśmy do równowagi.
Po drugiej nocy z pełnym, niczym nie zakłócanym snem.
Mimo że ostatnie dwa dni i dwie noce popadywało, to zdawałem sobie sprawę, że deszczu było jak na lekarstwo. Więc po I Posiłku zabrałem się za teren.
Podlałem całą górkę, żeby dać jej szansę na szybsze obzielenianie przez trawę, wszystkie brzozy, komposty, maliny, borówki, bez i rośliny przy murze, z przodu posesji. Naprawdę dobrze się z tym czułem.
A poczułem się jeszcze lepiej, gdy w jednej ze skrzyń posiałem po dwa rzędy pietruszki, szczypiorku i koperku oraz w czterech punktach kruchą sałatę i w dwóch masłową. Miałem taką gospodarską pierwotną satysfakcję.
Z tej ogólnej aury i poczucia sensu wykonywanej pracy bardzo szybko zgłodniałem. Więc już ledwo po 16.00 zjadłem II Posiłek.
Znowu dzwoniłem po koleżankach i kolegach. Do tych, którzy do tej pory nie zareagowali na moje maile w sprawie Zjazdu'2023. Do niektórych udało mi się dotrzeć, inni nie reagowali. Łatwiej było rozmawiać z tymi, którzy byli na wcześniejszych zjazdach choćby tylko kilka razy, a na krańcowym biegunie trafił mi się jeden, który na zjazdach nie był nigdy.
Rozmowa była ciekawym doświadczeniem. Bo z jednej strony ewidentnie łączyły nas różnorakie wspomnienia i nazwiska znanych nam kolegów i koleżanek, a z drugiej usłyszałem szczere Ale ja ciebie zupełnie nie kojarzę. Byłem w tej lepszej sytuacji, że w czasie rozmowy miałem przed nosem Informator zjazdowy, w którym patrzyłem na zdjęcie kolegi z czasów studiów i z obecnych. To go rozbawiło i sympatycznie sobie porozmawialiśmy. Zanęcił się na zjazd z prostej przyczyny - spotkanie 50 lat po ukończeniu studiów.
Dzisiaj nadeszły trzy przesyłki pocztowe.
Jedna paczka mała, druga duża i ciężka, obie zawierały składowe basenu rozporowego. Adres odbiorcy w pełni się zgadzał. Żona się zaparła, że czegoś takiego nie zamawiała i jej wierzę, bo po jaką cholerę nam takie coś. Z mety moje podejrzenie padło na Krajowe Grono Szyderców. A podstawy miałem, bo otóż swego czasu, gdy byliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu z Q-Wnukiem i Ofelią, ten pierwszy w którymś momencie niespodziewanie, niczym nie inspirowany ani prowokowany, oznajmił radosnym i pewnym siebie głosem Ja całe wakacje będę u was w Wakacyjnej Wsi! Więc nie powiem, na kanwie tego stwierdzenia, intryga została przeprowadzona przez jego rodziców w białych rękawiczkach. Wypada się cieszyć, że w tym okresie, kiedy będzie nasilenie wszelakich prac ogrodowych i związanych z gośćmi przypadnie mi dodatkowo złożenie basenu, nalanie do niego wody, a przede wszystkim pilnowanie Q-Wnuka, żeby czegoś w tym basenie nie wymyślił, bo samo pluskanie się jest nudne. A że będzie coś wymyślał, to pewne, jak w banku (nie wiem , czy to powiedzenie się nie zdezaktualizowało i zdewaluowało). Krótko mówiąc - pomysł szatański.
Napisałem do Pasierbicy smsa przedstawiając mniej więcej w ten sposób stosunek do sprawy. Obśmiała się i żałowała, że sama nie wpadła na taką intrygę.
- ...ale niestety to nie ja. Myślę natomiast, że Q-Wnuczuś (zmiana moja) będzie zachwycony.
Czyżby więc jednak coś było na rzeczy? Bo czytać ze zrozumieniem potrafię (przypomnę, że to szkolne, po kolejnej reformie systemu edukacji, sformułowanie-polecenie uważam za jedno z debilniejszych!, dla purystów językowych - jedno z bardziej debilnych). Więc lepsze byłoby: Czytać między wierszami potrafię!
Trzecia, najmniejsza, zawierała zaproszenie na ślub Heli i Paradoxa. Ma się odbyć 28 maja tego roku. Zostaliśmy zaproszeni na ślub i wesele z noclegiem. A to zobowiązuje do godnego ubrania się, czynnego brania udziału w weselu (tańce!) i nie do spicia się (to ja), czyli nie do zrobienia Wakacyjnej Wiochy.
Prezent wymyśliliśmy dawno, teraz pozostaje trochę uzupełnić stan garderoby, bo ta z lat świetności (2015-16) trochę się już wyświechtała. Trzeba będzie przetrzepać Nie Nasze Mieszkanie, bo tam zostawiliśmy wszelkie marynarki, spodnie, koszule, sukienki, itp., czyli wszystko to, co potrzebne jest w cywilizacji.
Gwałtem potwierdziliśmy naszą obecność.
Wieczorem wpadliśmy w nieodpowiedzialność. Obejrzeliśmy aż trzy odcinki Designated Survivor. Scenarzyści i reżyser tak bezczelnie kończą dany odcinek, urywają wątek, że człowieka korci, aby natychmiast obejrzeć następny.
CZWARTEK (07.04)
No i tak jest w tym życiu, że nie znasz dnia, ani godziny.
Rano zadzwonił Profesor Belwederski z wiadomością, że zmarł nasz kolega z ogólniakowej klasy. Bardzo nam bliski, a zwłaszcza Profesorowi Belwederskiemu, który kilka razy odwiedzał go w Niemczech.
Kolega wraz z żoną i dwójką dzieci mieszkał tam od czasu ukończenia studiów medycznych i pracował jako dobry i szanowany lekarz. Na ostatnim klasowym spotkaniu, w tamtym roku, wyjątkowo nie mógł być i przesłał nam wyjaśnienie swojej absencji i pozdrowienia. Jego żona była bardzo chora i musiał, i chciał się nią opiekować i zajmować. Po operacji zaaplikowano jej chemioterapię i radioterapię, która niczego nie dała. Zmarła w styczniu tego roku. A teraz on.
Informacja o jego śmierci dotarła do nas krętą drogą, via oczywiście Rodzinne Miasto, ale niczego więcej nie wiadomo, a z jego dziećmi nie mamy kontaktu.
Kolega był jednym z lepszych uczniów w klasie, najlepszy z matematyki (pamiętam, gdy nasz matematyk bolał, że on idzie na medycynę), a jednocześnie krnąbrny, z zachowaniem na pograniczu arogancji zwłaszcza do naszej wychowawczyni, rusycystki, którą często na lekcjach wychowawczych doprowadzał do szału. Ku uciesze gawiedzi, czyli nas. Nie wiem, czy mu to później przeszło, bo stał się uznanym i cenionym lekarzem pracującym na dobre imię Polaków, których większość ugruntowywała u Niemców panujące o nas stereotypy. Kolega był człowiekiem holistycznym, o dużej wiedzy i rozległych zainteresowaniach. Dobrze sytuowany nie szczędził swoim koleżankom i kolegom różnych dobrodziejstw na naszych spotkaniach w postaci kartonów wszelakich win przywożonych z Niemiec lub zafundowania "od A do Z" całej klasie jednego takiego spotkania. Taki był.
Żona ma z nim również związane wspomnienia, bo zdarzyło mu się być u nas w Naszej Wsi trzy razy, w tym dwa na klasowych spotkaniach. Z jednego z nich mamy humorystyczne wspomnienie.
Otóż na polnej dojazdowej drodze do nas urwała mu się jakaś plastikowa osłona w okolicach wydechu jego wypasionego Audi. Pojechaliśmy więc w dwa samochody do sąsiedniej wsi do Zaprzyjaźnionego Warsztatowca, który dawał potencjalną gwarancję, że naprawi od ręki. Kolega został, ja wróciłem.
Po powrocie opowiadał ze śmiechem:
- To ile się należy? - zapytałem.
- 10 zł. - odpowiedział Zaprzyjaźniony Warsztatowiec.
- Nie wiedziałem, co zrobić i zgłupiałem, bo w Niemczech za samo trzaśnięcie drzwiczkami auta przed warsztatem samochodowym trzeba zapłacić 50 euro. - To dałem mu dwie dychy.
Zbyszku! - Cześć Twojej Pamięci!
Ta wiadomość jakoś musiała rzutować na mój cały dzisiejszy dzień, bo zabrała mi werwę. Wpadłem w taki stan zawieszenia i różnych niemożności. Jedyne, na co mnie było stać, to pisanie i telefonowanie do koleżanek i kolegów maruderów lub do takich, do których informacja o zjeździe jednak nie dotarła. Z tymi, do których udało mi się dotrzeć, rozmawiało się fajnie, z niektórymi fajniej, bo w czasie studiów i po nich miałem po prostu lepszy kontakt. To wszystko pomagało mi odciągać myśli o wręcz nierealnej śmierci kolegi.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Designated Survivor. Być może mielibyśmy chrapkę na trzeci, ale sygnał z laptopa o słabej baterii załatwił sprawę. Nie ma to jak zwalniające progi. Nie pozostawiają wyboru, nawet oszołomom.
PIĄTEK (08.04)
No i gdyby nie kalendarz, nie wiedziałbym, jaki to dzień.
Od poniedziałku w ogóle nie ruszamy się z domu. A dni, od mojego wstania, do wieczora, do oglądania serialu, są tak obłędnie do siebie podobne, z powtarzalnymi czynnościami i rytuałami, że czasami mam wrażenie albo tkwienia w dziwnym kole, albo deja vu. I wystarczy chwila nieuwagi w czynnościach lub rytuałach, żeby przy jakimś się zastanawiać Ale zaraz, przecież to chyba dzisiaj zrobiłem... z równoczesnym dźganiem od wewnątrz niepewnej myśli A może to jednak było wczoraj?... I tylko jednej myśli jestem zawsze pewien - Dzisiaj Pilsnera Urquella jeszcze nie piłem.
Oczywiście dni mijają, a najlepiej to widać po roślinach. Na wyścigi wypuszczają listki, trzy forsycje z dnia na dzień się zagęszczają i chociażby po tym widać, że to "jednak" kolejny dzień.
Do południa zadzwonił kolega ze studiów, z którym nie widziałem się blisko 50 lat. Nigdy nie jeździł na zjazdy i chyba też nie przyjedzie na ten w 2023 roku. Ale wyraźnie zaczął się wahać.
Te 50 lat w niczym nam nie przeszkadzało. Łączył nas tamten wspólny pięcioletni czas, wspólne koleżanki i koledzy, różne sytuacje z tamtych, ale i późniejszych czasów. Rozmawialiśmy blisko pół godziny i być może trwałoby to dłużej, ale nasz wyjazd do Powiatu zmusił mnie do zdyscyplinowania.
Zanim wyjechaliśmy, Kolega Kapitan przysłał nekrolog Zbyszka. - Patrzyłem na zdjęcie i nie mogłem uwierzyć. Nie mieściło mi się w głowie, że już go nie ma, że już nigdy go nie zobaczę.
W Powiecie mieliśmy tylko jedną sprawę do załatwienia. Trzeba było kolejny raz, praktycznie z dnia na dzień, umówić się na spotkanie z DiscoPolowcem. I ponownie się udało. Może być tak, jeśli wszystko w sposób nieprawdopodobny się uda, jeśli puzzle nagle zaskoczą tworząc ostateczny obraz, że w najbliższy poniedziałek o 15.30 załatwimy u niego ostatecznie sprawę Pół-Kamieniczki, a we wtorek o 16.00 rozpoczniemy sprawę Wakacyjnej Wsi. A jakby tego było mało, to w środę o 14.00, w Metropolii, jesteśmy umówieni przez Panią z Metropolii u notariusza w sprawie Uzdrowiska.
Wszystko jest na styk, nie wiadomo, jak to się potoczy i czy się uda. I czy starczy nam sił, bo te trzy dni na pewno wyżmą je z nas do imentu.
Z Powiatu pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Na poważne zakupy związane już ze zbliżającymi się Świętami. Udało się sporo załatwić, a braki Żona uzupełni przez Internet, no i pozostaje na uzupełnienia cały przyszły tydzień.
Jak zwykle wylądowaliśmy tradycyjnie w Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły. Było sympatycznie, mimo że tym razem nic szczególnego się nie urodziło. Novum było takie, że nie mieliśmy ze sobą paczki "prywatnych" orzeszków. Żona wyczytała, że w nich, z racji złego i długiego przechowywania, bardzo często lęgną się grzyby, takie, które szkodzą wątrobie. I ponoć jest bardzo trudno się ich pozbyć z organizmu.
- A poza tym bardzo się od nich tyje. - dodała.
Faktycznie, zauważyłem, jakbym przytył, może kilogram, może dwa, ale to mnie zirytowało. Bo rzeczywiście w ostatnim czasie mocno je "szutrowałem". W kawiarni poprzestałem więc tylko na "służbowych", jako jeden z elementów (emelentów) mojego stałego zestawu.
Po powrocie uzupełniłem braki drzewne i ponownie czyniłem starania dotarcia do koleżanek i kolegów. Z jednym znowu sympatycznie porozmawiałem.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Designated Survivor.
SOBOTA (09.04)
No i od rana zawziąłem się.
Dalej usiłowałem złapać kontakt z niektórymi koleżankami i kolegami.
W tym moim zaaferowaniu dopadł mnie telefon od Kolegi Kapitana.
- Niestety, przykro mi - usłyszałem - ale muszę dołożyć do pieca. I od razu przeszedł do rzeczy. Spodziewałem się najgorszego i się nie myliłem.
- Wczoraj o 21.50 w Stolicy zmarł Ziacho. - zameldował po wojskowemu.
Może i dobrze zrobił, że tak walnął prosto z mostu ucinając moje napięcie i nie certolił się, żeby odcinać ogon po kawałku.
To mnie dobiło. Jeszcze w rozmowie z Kolegą Kapitanem czułem się normalnie, ale, gdy się rozłączyliśmy, natychmiast popadłem w kiepski stan z bólem głowy włącznie. Czułem się, jakby odcięto mi tlen.
Ziacho miał na imię Zdzisław, ale dla nas, dla naszej klasy, nie wiedzieć dlaczego i od kiedy, chyba od zawsze, był Ziachem. Zupełnie niekonfliktowy, z dużym poczuciem humoru i takim specyficznym stosunkiem do życia - poddającym się nurtowi, ale, gdy naprawdę trzeba było, walczącym.
W ogólniaku wpieniał mnie niemożliwie, bo jako jedyny, od VIII klasy, mówił do mnie Emeryciuś. Musiało się to wziąć z faktu, że wtedy w bezpłciowej skali byłem najniższy. Czyli byli chłopacy, dziewczyny i ja. Potem udało mi się przerosnąć nawet sporą gromadkę dziewczyn, ale Ziacho do końca mówił do mnie Emeryciuś, na przykład, gdy trzeba było, Nie pierdol, Emeryciuś, co jeszcze bardziej mnie wpieniało.
Mówił tak do mnie potem na naszych różnych spotkaniach klasowych i nigdy inaczej. A mnie się to bardzo szybko zaczęło podobać i nie wyobrażałem sobie, żeby zwracał się do mnie inaczej. Chyba bym się wtedy obruszył i zwrócił mu uwagę, ale na szczęście do tego nie doszło. No i nie wyobrażałem sobie, żeby ktoś inny mógł tak do mnie się zwracać. Było to zarezerwowane tylko dla niego.
A teraz, po 58. latach, już nie usłyszę tego nigdy, z jego charakterystycznym uśmiechem i chrząknięciem. No i tak...
On i Zbyszek byli żelaznymi uczestnikami naszych spotkań. Parę razy udawało się nam spotykać w 20 osób, czym się szczyciliśmy. Teraz już nigdy do tego nie dojdzie.
Ziacho! - Cześć Twojej pamięci!
Tym razem musiałem się wesprzeć fizyczną pracą. Narąbałem sporo drewna, wyrównałem kawałek terenu, a odzyskaną ziemię (jeszcze 6 taczek) przerzuciłem na górkę. Potem zabrałem się za sianie trawy. Zapomnieliśmy o niej zupełnie i tak w kącie przeleżała cały rok w Dużym Gospodarczym.
Obsypałem całą górkę i wszystkie puste miejsca, pozostałości po górze ziemi, po wyrąbanej 2 lata temu ohydnej ławce i placki po... kretach oczywiście.
Gdy wróciłem do domu, byłem wyczerpany psychicznie i fizycznie. Położyłem się na godzinę i to mi dużo dało.
Po południu odezwały się trzy osoby. Jedną odzyskałem dla zjazdu, dwie z różnych przyczyn odmówiły. Ale miałem satysfakcję z odzyskanego kontaktu.
Wieczorem obejrzeliśmy trzy odcinki Designated Survivor. Planowaliśmy, jako odpowiedzialni dorośli, tylko dwa, ale w zajawce trzeciego doczytaliśmy, że jest szansa, że dwoje wrednych "bohaterów" szlag jasny trafi, czego życzyłem im z całego serca od samego początku. Więc nie dało się nie obejrzeć, zwłaszcza że bateria sprzyjała. I szlag ich trafił ku naszej uldze.
Ci perfidni scenarzyści! Żeby doprowadzić człowieka w starszym wieku do takiego zidiocenia!
NIEDZIELA (10.04)
No i jedni umierają, drudzy się rodzą.
Taki nieustanny bieg wydarzeń.
O 09.31 Córcia wysłała smsa - Sprawdź sobie na pilnie maila bo mmsy mi nie dzialaja nie wiem czemu (pis.oryg.)
Od razu się zdenerwowałem, chociaż się domyślałem, co jest na rzeczy.
Od rana próbuje wysłać mmsa ale nie działa więc pisze tu:
Ja to nie mogę normalnie, albo 1 listopada albo smoleński chłopak 🤦♀10 kwietnia, 6 minut po północy, Wnuk-V (zmiana moja) wita
Buziaki
Oczom moim ukazała się śpiąca istotka, hecna do granic możliwości, z gładką ładną skórą na buźce, z dwiema symetrycznymi liniami pod dolnymi powiekami biegnącymi na ukos, co nadawało mu samurajski wygląd.
Żona stwierdziła, że od razu widać, że jest podobny do Zięcia Ale to oczywiście może się zmienić, zaś w moje oczy rzucał się "ogromny" nos, nosek raczej, taki kartoflany, kartofelkowy raczej, będący dowodem rodowej nosowej kartoflowatości po dziadku, czyli po mnie. Żona się trochę obruszyła twierdząc, że nosek jest normalny, ale ja swoje wiedziałem. Wiedziałem, że niedługo ta część twarzy rozwinie się ponad miarę.
Tak więc niniejszym mam sześcioro Wnuków licząc jak leci, w chronologii, zaś według płci Wnuka-V.
I chyba tak zostanie, czyli Wnuczka będzie tą rodzynką, hołubioną, mam nadzieję, przez swoich braci.
Nawet jak będzie zołzą. A jest duże prawdopodobieństwo, że tak się może stać patrząc na jej rodziców i dziadków z wyjątkiem jej babci od strony ojca, która jest do rany przyłóż. Ale może będzie uroczą zołzą?...
Rano, "przed czasem", wyjechała nasza pani gość. Przyjechał po nią mąż. Takiego gościa chyba jeszcze nie mieliśmy. Ani przez moment niczego od nas nie chciała, a w trakcie jej dziewięciodniowego pobytu panowała martwa, nomen omen, cisza, więc często się zastanawialiśmy, czy żyje. I tylko odległy poranny szum spuszczanej wody w toalecie potwierdzał, że tak. Ku naszej uldze. Przez ten czas w żadnym momencie jej nie widzieliśmy, więc raz korzystając z pretekstu, że wskutek wiatru były zaniki prądu, w te pędy pobiegłem ją uspokoić(?) i wyjaśnić, że to nic takiego i że to chwilowe. Panią obudziłem (było ok. 12.00), ale zniosła to dzielnie. Nawet nie wiedziała, że są jakieś braki.
Opowiedziałem o naszych odczuciach względem niej i że czasami tą ciszą się martwimy. Znalazła się mówiąc ze śmiechem:
- To co, mam śpiewać?...
Wszystkie, tak zwane wolne chwile, poświęciłem dzisiaj zjazdowi. Oprócz kolejnych, o dziwo skutecznych prób kontaktu, czas ten poświęciłem na remanent moich działań i na podsumowania. Wyszło, co następuje:
W informatorze wydanym z okazji zjazdu w 2013 roku (40 lat po studiach) były adresy i inne dane kontaktowe (często niepełne i nieaktualne) 129. absolwentów. Chęć spotkania się w 2023 roku potwierdziło 62. "Nie" powiedziało 14. Dotarłem więc do 76. koleżanek i kolegów. Czekam jeszcze na reakcję 16., do których wysłałem kilka razy smsy i maile. W ogóle zaś nie dotarłem do 37. osób. Z kilkoma z nich być może nawiążę kontakt, bo się nie poddaję, ale zdecydowana większość wydaje się być stracona, bo różni pytani nie mają z nimi żadnego kontaktu, a dane są nieaktualne.
Gdyby potwierdzenia na "tak" sprawdziły się w przyszłym roku, na zjeździe powinny być 62 osoby. Ale będzie 71. Bo od lat niektórzy z nas przyjeżdżają z żonami, mężami, partnerkami i partnerami. Stali się oni nieodłączną częścią zjazdów i takimi quasi-absolwentami. Wśród nich jest Żona, która od samego początku polubiła te imprezy, całą aurę i otoczkę, a wszyscy bez problemu ją zaakceptowali.
Z prostego rachunku widać, że takich przyszywanych powinno być 9. A co będzie?...
Dzisiaj wyjaśniła się sprawa dwóch paczek i basenu rozporowego.
Najpierw do Żony zadzwonił nadawca, upierdliwy, który nie mógł zrozumieć, co ona do niego mówi. A za kilka godzin właściwy odbiorca, którym okazał się być... Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Kilka lat temu, jeszcze za czasów Naszej Wsi, nie pamiętam z jakich powodów, coś kupował dla siebie, a może dla nas, przez Allegro i musiał się posłużyć kontem Żony. I od tego czasu nie może się tego konta pozbyć. Z racji imienia i nazwiska Żony pcha mu się ono od razu na pierwsze miejsce i wystarczy chwila jego nieuwagi, a paczka zamiast do niego ląduje u nas. Było już tak kilka razy.
- Bedę chyba musiał to moje konto zlikwidować i założyć nowe... - zakomunikował dzisiaj w rozmowie. - Paranoja!
Umówiliśmy się, że jutro, gdy będziemy w Powiecie, obie paczki podrzucimy jego córce, która gdzieś tam pracuje.
Martwię się tylko tym, że o całej sprawie wychlapałem niepotrzebnie Pasierbicy podsuwając jej szatański pomysł. A nuż za jakiś czas, ani się obejrzymy, będzie kolejna dostawa dwóch paczek zawierających basen rozporowy.
Dzisiaj miałem fajnie o tyle, że cały dzień wypełniony był opadami deszczu lub gradu naprzemiennie, jak to w kwietniu, z pięknym słoneczkiem, chmurkami i lazurem nieba. Dzięki temu zasiana wczoraj trawka "sama" się podlewała.
Pod wieczór w niekorzystnej formie Żonę zaczęły dopadać czekające nas od jutra notariuszowe sprawy.
Żeby dać im odpór, obejrzeliśmy trzy odcinki Designated Survivor. W ostatnim z nich zginęła kolejna gnida.
Bateria spokojnie wytrzymała. Wytłumaczyliśmy sobie ten fakt tworząc poważne alibi na przyszłość, że poszczególne odcinki są jednak krótkie.
PONIEDZIAŁEK (11.04)
No i ze stresu Żona wstała dzisiaj zdecydowanie później.
Rozbolała ją głowa, ale później doszła do siebie i mogliśmy pojechać do Powiatu. Załatwiwszy drobne sprawy, między innymi dwa Stumbrasy, żeby nie być zaskoczonym, bo zdaje się, że w piątek przyjedzie Krajowe Grono Szyderców (zabawi do niedzielnego poranka, by gwałtem wrócić na śniadanie do Teściów Pasierbicy) udaliśmy się do DiscoPolowca. A on jak to on, sprawę sprzedaży Pół-Kamieniczki nie dość że załatwił w trymiga, to jeszcze w kompletnie niestresujący i profesjonalny sposób. Tak ma i to się nam bardzo podoba. Ale pieniądze ze sprzedaży spłyną dopiero pod koniec tygodnia, a może, w gorszej wersji, po świętach. To trochę komplikuje nam sprawy, ale przecież głupio byśmy się czuli, gdyby wszystko poszło jak z płatka.
Pamiętam, gdy w 1996 roku rejestrowałem drugą szkołę, artystyczną, pomaturalne studium. Z moim zastępcą pojechaliśmy wtedy z kompletem dokumentów do Stolicy. A tam właściwa pani urzędnik je przejrzała i gdzieś po 20. minutach powiedziała, że wszystko jest w porządku, że szkoła zostanie wpisana do ewidencji artystycznych szkół niepublicznych i że stosowna decyzja na papierze dotrze do nas w terminie do dwóch tygodni. W tej chwili rzecz niewyobrażalna, bo przez następne lata wszystko się zmieniało i wszystko na gorsze. No, ale wtedy wykluwał się kapitalizm i urzędnicy nie przeszkadzali. Wręcz pomagali.
Pamiętam, jak wyszliśmy od tej pani i stanęliśmy przy schodach kompletnie ogłupiali i zdezorientowani, niezdolni schodzić w dół. Patrzyliśmy na siebie i w końcu któryś z nas zdaje się powiedział Jak to? - Już po wszystkim, ot tak?!
Decyzja o wpisie do ewidencji przyszła tak, jak pani powiedziała. Było pięknie i się chciało.
Dzisiaj nasz kontrahent więc nas oszczędził i nie pozwolił nam ogłupieć. Bo kto to widział, żeby tak od razu wypłacić umówioną kwotę. Przelew nie zając, w końcu się zrealizuje.
Nie ogłupieliśmy też z drugiego powodu. Jutrzejsza wizyta również u DiscoPolowca nie dojdzie do skutku z przyczyn od nas niezależnych, co mocno stawia pod znakiem zapytania trzecią wizytę u notariusza, w środę, w Metropolii. Ja mimo wszystko byłem dobrej myśli i wierzyłem, że wszystko się uda i zaskoczy tworząc ostateczny obraz jak w puzzlach. Żona bała się o tym myśleć.
- Ale mów tak, że będzie dobrze, bo tworzysz pozytywną aurę. - za każdym razem podkreślała mój optymizm.
A wizyta u DiscoPolowca została przełożona na po świętach.
Dzisiaj Kolega Kapitan przesłał nam wszystkim nekrolog Ziacha, a potem termin pogrzebu - najbliższa środa, godzina 09.15, w Rodzinnym Mieście. W ten sposób uda się nam pogodzić termin pogrzebu z terminem wizyty u notariusza w Metropolii (13.00), jeśli do niej dojdzie. A wierzę, że tak.
Samo życie. Show must go on!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.02.
I cytat tygodnia:
Trzy rzeczy pomagają nieść ciężary życia: nadzieja, sen i śmiech. - Immanuel Kant (niemiecki filozof oświeceniowy, profesor logiki i metafizyki na Uniwersytecie Albrechta w Królewcu. Jeden z najwybitniejszych reprezentantów oświecenia).