poniedziałek, 4 kwietnia 2022

04.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 122 dni.

WTOREK (29.03)
No i znowu dzień po publikacji. 

Z łóżka zwlokłem się o 08.30 w nie najlepszym stanie, bo zmęczenie się kumuluje i wybicie z rytmu spania daje o sobie znać. Ale potem jakoś poszło.
Wycyzelowałem bloga, a potem Żona spokojnie znalazła jeszcze kilka błędów.

Po opóźnionym I Posiłku, dla rozruchu zabrałem się za drewno, ale to tylko dołożyło się do mojego stanu. Musiałem się położyć na 1,5 godziny. A gdy wstałem, nie miałem za bardzo co ze sobą robić. Z jednej strony do meczu było daleko, ale na tyle blisko, że nie opłacało się rozkręcać z poważnymi pracami, tymi na zewnątrz, a kilka takich było. To ni z gruszki, ni z pietruszki, po przyuczeniu mnie przez Żonę, zacząłem robić porządki w mailowej skrzynce. A to zajęło sporo czasu, bo decyzje, co wyrzucić w niebyt, a co pobrać, by potem ulokować w komputerze, były trudne. Dzięki temu jednak spokojnie dotrwałem do meczu. 
Przyznam, że w korespondencji z Konfliktów Unikającym stawiałem na przegraną naszych po dogrywce i po rzutach karnych. On stawiał na naszą przegraną w normalnym czasie.
No i na szczęście się pomyliśmy. Polska w barażowym finale wygrała 2:0 ze Szwecją. W ten sposób zakwalifikowała się do Mistrzostw Świata Katar'2022. Mają one trwać od 21. listopada do 18 grudnia.
Sprawdziłem strefę czasową. Będzie pięknie. Mają tylko o godzinę później niż my. Nawet, gdy u nas znowu zmieni się czas na zimowy (tego nie wiadomo), to i tak będzie pięknie.
A naszym chłopakom, naszej reprezentacji i Czesławowi Michniewiczowi gratuluję. Pokazali hart ducha. I mimo zdecydowanie słabszej I połowy (Szwedzi byli lepsi), w drugiej stanęli na wysokości zadania.
 
Wczoraj o 20.39 napisał Po Morzach Pływający. Mimo że publikowałem późno, poczty już nie sprawdzałem. Ale energia wyraźnie krążyła i docierała. 
Wreszcie dobre pogody zaczęliśmy łapać. Trochę wynudziły mnie sztormowe fale. 
Dlaczego?Nie można wyjść na pokład ponieważ jest niebezpiecznie. Nie można usiąść na polerze (słupek do mocowania lin na pokładzie statku - dop. mój) i wystawić twarzy do słońca. Ciągle coś wyrzuca Ciebie z koi. Schody stają" dęba" i trzeba uprawiać jakąś " woltyżerkę", żeby móc poruszać się do przodu i w górę, nie tracąc przy tym pionu. 
A Wiosną to tylko delikatna fala kołysze statek na boki i łagodnie układa nas do snu. 
Dobranoc
PMP
 
ŚRODA (30.03)
No i nie możemy sobie poradzić z tą debilną zmianą czasu.
 
Nasze organizmy nadal funkcjonują według starego, co trochę komplikuje nam życie. Wczoraj, na przykład, nieprzyzwoicie nastawiłem smartfona na 08.00.  Ale organizm wiedział, że to dopiero 07.00 i kazał mi spać dalej, więc nad ranem przestawiłem na 08.30. A kazał mi dlatego, bo wiedział, że oglądałem mecz i położyłem się spać o 23.30 i z emocji nie zasnąłem od razu. A on wie, że swoje muszę odespać zwłaszcza, że  wie, co ja z nim wyprawiam oglądając po nocach mecze Igi Świątek.
Żona za to ma tak mocno zakodowany zimowy czas wstawania, że dzisiaj, na przykład, bez żadnego usprawiedliwienia wstała trochę po 09.00 złorzecząc na te głupie pomysły ze zmianą czasu.
Ona i ja czuliśmy, że to już prawie środek dnia, więc ten powolny poranny rozruch przy kawach był trochę ni przypiął, ni przyłatał. Na dworze jasno, ptaszki w najlepsze śpiewały, nie było atmosfery. 
Również głód i łaknienie mamy rozregulowane. Trzeba się dobrze przymusić, żeby zjeść I Posiłek o, na przykład, 11.00. Dlatego zaczęliśmy o 12.00, a ja skończyłem o 13.00. I gdy prawie zaraz potem pojechałem do Pięknego Miasteczka po paczkę do paczkomatu i gdy po powrocie trochę się pokręciłem, zobaczyłem ze zgrozą na dużym zegarze nad kuchnią, że jest 15.00.
Takie tempo upływu czasu zabiera siły i żyć się odechciewa. Czarna rozpacz, bo nic z tego dnia nie ma.
Dodatkowo męczył mnie fakt, że nie wiedziałem, jak mam rozegrać sprawę spania w kontekście meczu Igi Świątek, która będzie grać o 01.00. W pierwszej wersji wymyśliłem, że położę się spać o 18.00 i wstanę tuż przed meczem.
- A ponieważ przewiduję, że to może być trzysetówka, więc potrwa, to po meczu już nie będę się kładł wcale. - rano zakomunikowałem Żonie.
- Czyś ty zwariował? - Żona już nie wiedziała, co ma powiedzieć. - Połóż się po meczu z powrotem.
- Chyba nie, bo organizm mam rozbity, a w ten sposób rozbiję go sobie jeszcze bardziej.
- To co będziesz robił?
- Nie wiem, może porządek w skrzynce mailowej. - Powywalam wszystko do kosza i go opróżnię, a to, na czym będzie mi zależeć pobiorę, żeby potem powrzucać do utworzonych folderów. 
Żona westchnęła. Później, w trakcie popołudnia, głośno przedstawiałem różne, "od Sasa do Lasa", pomysły na sposób pogodzenia nocnego meczu z moim spaniem. Za każdym razem Żona w milczeniu wzdychała, a raz nawet dodała kiwanie głową. W którymś momencie, rzuciłem w przestrzeń Ja nawet nie wiem, czy dotrwam do 18.00, ale tu akurat uratował mnie czyjś telefon. Jakaś para chciała dzisiaj obejrzeć mieszkanie w Pół-Kamieniczce, ale mogła równie dobrze jutro. Żona sugerowała szepcząc do mnie, żeby jutro, ale ja zaprotestowałem i umówiłem się na na 16.45. Byłem uradowany, bo to mi dawało gwarancję, że jednak do 18.00 dotrwam, a co potem...
 
Dzisiaj, gdy byłem w Pięknym Miasteczku pierwszy raz, spotkałem Edka, a raczej on spotkał mnie. Już miałem odjeżdżać spod paczkomatu, gdy spostrzegłem w bocznym lusterku, że idzie do mnie tuż przy samochodzie. Otworzyłem drzwi i przybiliśmy żółwika. Stał nade mną bez słowa i spokojnie konsumował parówkę.
- Cześć Edek, jak myślisz, będzie jeszcze zima? - uważałem za stosowne poruszyć jakikolwiek temat, najlepiej bezpieczny.
- Nie znam się na tym. - nie przerywał konsumpcji.
- Ale co gadają inni?
- Nie wiem. - nie odrywał się od parówki. - Masz jakiś grosz? - uśmiechnął się.
- Nie, nie mam. - również się uśmiechnąłem. - Nawet nie wziąłem portmonetki.
Nadal obaj się uśmiechaliśmy. Taka gra. On wiedział, że ja jakiś grosz mam, a ja wiedziałem, że on wie, że ja jakiś grosz mam.
- A mogę zabrać tamten złom? - głową wskazał Pół-Kamieniczkę.
- Jasne! - przybiliśmy żółwika.
Fajnie było go spotkać po kilku miesiącach i pogadać.

O 16.45 pokazałem Pół-Kamieniczkę bardzo dziwnej i zarazem sympatycznej parze w wieku plus minus 40. lat. Wszystko bez wyjątku bardzo im się podobało i mogliby od razu kupować, gdyby nie ten pierwotny zainteresowany, który ciągle przesuwa termin ostatecznego kupna, bo ma problemy z kredytem. Ostatnio, ponieważ mu zależy i jest zdesperowany i nie wie, co nam może jeszcze powiedzieć, żebyśmy byli nadal cierpliwi i na niego czekali, nie kontaktuje się bezpośrednio z nami, bo mu głupio, ale wypuścił na nas bankowego analityka, który dzwoni do Żony informując o etapach procedur, a ostatnio ją poinformował, że decyzja o przyznaniu kredytu jest pozytywna.
Przez to jesteśmy w klinczu, a to nam komplikuje sprawy. Dojrzewamy do tego, żeby mu oddać cały zadatek i zerwać z nim umowę, do czego mamy pełne prawo, bo termin finalizacji zakupu opiewał na 28. lutego. Ja bym chętnie coś z tego zadatku  uszczknął, bo uważam, że mamy prawo, ale natychmiast zostałem zastopowany przez Żonę.
- Nie będę żerować na czyimś nieszczęściu! - odparła stanowczo.
 
Gdy wróciłem byłem pełen energii i nawet II Posiłek mnie nie osłabił. Więc zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego. Rozmawialiśmy ze 20 minut, a to jak dla mnie niesamowicie długo. Omówiliśmy zdjęcie jego szwów (wczoraj tylko cztery, bo w trzech pozostałych coś się babrze, więc trzeba czekać kolejny tydzień) i aktualny stan (bólu już praktycznie nie czuje) oraz oczywiście wczorajszy mecz.
O 19.00 poszedłem spać, by przed 01.00 wstać. Laptopa włączyłem na tyle precyzyjnie, żeby ujrzeć Igę Świątek i Petrę Kvitovą (Czechy) wchodzące na kort. Iga wygrała 2:0 i awansowała do półfinału.
Co było robić - po stosunkowo krótkim meczu musiałem się położyć spać.
 
CZWARTEK (31.03)
No i dzisiaj Żona wstała o... 09.00.
 
Przy 2K+2M okrutnie ziewała.
- Co ja mogę na to?! - Najpierw czuwałam w łóżku, aż wstaniesz na mecz, a potem czekałam, kiedy wrócisz... - To jest silniejsze ode mnie!
Już dawno przegadaliśmy ze sobą, że najlepiej jej się śpi, gdy jestem obok. Poczucie bezpieczeństwa, atawizm.
Skorzystałem z okazji, że o tym mówimy i, żeby już mieć to za sobą, kułem żelazo póki gorące.
- To dopowiem - zacząłem ostrożnie i taktycznie - że niedzielny finał jest o świetnej godzinie, bo o 19.00 naszego czasu. - Więc z oglądaniem, gdyby Iga do niego doszła, nie byłoby problemu. - A półfinał, w którym Iga gra, będzie z czwartku na piątek o godzinie 03.00 naszego czasu.
Żona przełknęła tę informację spokojnie. Albo się przyzwyczaiła, albo popadła w stan rezygnacji.

Dzisiaj rano udało się zrobić wszystko, łącznie z I Posiłkiem, o pół godziny do godziny wcześniej niż wczoraj, co dobrze rokuje, jeśli chodzi o naszą adaptację do czasu letniego. Co nie przeszkodziło mi spać między 13.30 a 15.00, żeby dotrwać do wieczora.
Wstałem rześki z chęcią do pracy. Dla rozkręcenia się najpierw podszlifowałem dół listwy wymienionej swego czasu (mój Boże, kiedy to było - rok temu?) przez Nowego Fachowca i Pumę po moim włamie do klubowni, gdy było u nas Krajowe Grono Szyderców i kiedy nieopatrznie zatrzasnęliśmy sobie wówczas zewnętrzne drzwi (obecnie od dawna zamurowane) do naszej części i praktycznie w piżamach zostaliśmy w górnym gościnnym mieszkaniu, które demonstrowaliśmy. Fachowcy listwę przycięli na styk i w ostatniej fazie zamykania drzwi przy schodach już wtedy leciuteńko ocierała o jeden ze stopni. Oczywiście to niczemu nie przeszkadzało aż do teraz, kiedy na skutek chyba zmian temperatury i wilgotności coś się w drzwiach obsunęło i listwa zaczęła niemiłosiernie skrzypieć i piszczeć. A to miało fundamentalne znaczenie, kiedy o pierwszej, drugiej lub trzeciej w nocy udawałem się na zasrany sport i zamykałem drzwi, żeby móc na dole prowadzić w miarę normalne życie - rozpalać w kozie, włączać ekspres do kawy i blender i żeby te odgłosy w jak najmniejszym stopniu dochodziły do łóżka Żony.
A ponieważ działa prawo serii, tarcie musiało się również pojawić w furtce prowadzącej na zewnątrz posesji. Furtka zaczęła się ciężko otwierać i już oczami wyobraźni widziałem, jak walczy z nią pani-gość, która przyjeżdża do nas pojutrze na 9 dni i jak codziennie jestem wzywany, żeby coś z tym zrobić, czyli otworzyć, bo ona chce wyjść na spacer z pieskiem. A podejrzewam, że może chcieć nawet kilka razy dziennie.
Więc trące miejsce w furtce przeszlifowałem, wszystkie newralgiczne punkty przesmarowałem, żeby przynajmniej ten punkt zahaczenia się z panią wyeliminować. Ale i tak doświadczenie mi mówi, że ta pani, gość - samotna kobieta, będzie należeć do grupy najbardziej trudnej i że na pewno punkty zaczepienia się znajdą, zwłaszcza przy tak długim pobycie.
- Ale nie uprzedzaj się od razu. - Żona wzięła w obronę gościa - samotną kobietę.
Łatwo jej mówić, bo kto potem słyszy od Żony zawsze z jej specyficznym uśmieszkiem:
- Pani wysłała smsa i prosi o pomoc przy rozpaleniu w kozie...
albo
- Pani wysłała smsa, że brodzik się zatkał i prosi pomoc...
albo
- Pani wysłała smsa, że nie ma prądu w gniazdku i nie wie, co zrobić.
A to wszystko po naszych "na dzień dobry" informacjach i instruktażach.
Zawsze wtedy pada z ust Żony sakramentalne Pójdziesz?
 
Żeby nie dołożyć mojemu organizmowi sprzątanie mieszkania tej pani podzieliłem na pół. Dzisiaj odkurzyłem, chociaż odkurzać nie było co, ale inaczej nie potrafię, a resztę zostawiłem na jutro. Zupełnie niezmęczony zjadłem II Posiłek, który znowu mnie nie osłabił, więc postanowiłem pokonferować z Profesorem Noblistą, jednym z czwórki organizatorów naszego zjazdu.
Wielki Woźny wymyślił, że dobrze byłoby spotkać się z panią menadżer w piątkę, w składzie: on, Profesor Noblista, Mineralog i my, czyli ja z Żoną. Nawet traktując nas jako jeden podmiot wyszłoby z tego od razu 5! <silnia> (w tym pani menadżer), czyli 120 przypadków, całe mnóstwo, aby nie mogło się powieść wobec pierwotnych 3! (my, Mineralog, pani menadżer), czyli już "tylko" 6 przypadków utrudniających życie.
Ale próbę ustalenia jednego momentu, bo miejsce było oczywiste, w którym moglibyśmy się spotkać, podjąłem. Zacząłem od Profesora Noblisty, najbardziej uwikłanego w swoich obowiązkach i to po całym świecie. Koniec kwietnia mu nie pasował, bo... Więc napisałem:
Z tym umawianiem się zdaje się, że będzie problem. Ty jesteś czynny zawodowo, Mineralog jeździ po Polsce i też ma swoje terminy, my wchodzimy ostro w sezon z gośćmi i to nas też wiąże. Jedynym luzakiem zdaje się pozostawać Wielki Woźny. A termin spotkania z różnych względów musi być ustalony wcześniej i trzeba tak zrobić, żeby nie kolidował z naszymi obciążeniami. I w tym trudność, bo nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, co nas ważnego dopadnie. Do tego dochodzi pani menadżer, która też ma swoje terminy.
Więc wstępnie proponujemy nowy termin zawarty między 9.(pn) a 13. (pt) maja, z taką uwagą, że im później, tym będzie jeszcze gorzej się umówić.
Podaj więc, proszę, czy i które dni w tym przedziale by Ci pasowały i zacznę układankę od Ciebie.
Gdyby i to nie wypaliło, trzeba będzie wrócić do sztywnego układu "binarnego", czyli umówię się na spotkanie tylko z Mineralogiem, bo to będzie najprostsze, a reszta, jeśli będzie mogła w "narzuconym" terminie dojechać, to ok.
To czekam :)
Odpowiedział: 
Emerytku, z dni 9-13 maja dla mnie pasuje tylko 9, bo 10-13 jestem w Białymstoku… Chyba jednak musicie to zrobić we dwójkę...
(wszelkie zmiany imion moje)
I tak trzeba zrobić, bo "inwazji na Normandię nie będzie nigdy". A Wielki Woźny, jeśli będzie chciał przyjechać, co z naszej strony będzie mile widziane, zmuszony zostanie do dogadania się z Mineralogiem w kwestii przywózki, bo sam nie może prowadzić auta ze względu na swoje serce. To znaczy mógłby, ale żona mu zabrania. 
 
O 20.00 byłem już w łóżku. Kilka razy uzmysławiałem Żonie, że tym razem wstanę przed trzecią nad ranem i że po meczu już nie wrócę do łóżka, bo nie będzie mi się opłacało i żeby mnie w łóżku nie szukała, tylko "spokojnie" spała.
- To co potem będziesz robił? - Żona zapytała z ciekawością pomieszaną z troską. 
- Pisał, a jeśli skończę, a ty nie wstaniesz, pójdę na dwór zatykać dziury po kamieniach przy ogrodzeniowej siatce. - Cicha praca.
- Ale przecież będzie ciemno?...
- O szóstej jest już jasno...
 
PIĄTEK (01.04)
No i dzisiaj wstałem o 02.45.
 
Taki wewnętrzny Prima Aprilis
Półprzytomny odpaliłem laptopa i wyczytałem, że mecz Igi zacznie się o 03.30. Potem komunikat zmienił się na 03.45, aż w końcu mecz rozpoczął się o 04.00.
Do tego czasu zdążyłem zrobić wszystko to, co zwykle rano robię i mogłem niczym nieodciągany, po raz pierwszy przy Idze, z emocjami oglądać mecz. Bo co prawda Iga wygrała 2:0, ale Amerykanka, Jessica Pegula, jej się postawiła, zwłaszcza w drugim secie. Stąd mecz trwał do 06.00 i miałem czas "tylko" na pisanie. 
W trakcie transmisji dowiedziałem się śmiesznej rzeczy, a mianowicie, że finał pań (Iga Świątek - Naomi Osaka) owszem zostanie rozegrany o 19.00 naszego czasu, ale w sobotę. A to będzie kolidować z naszą wizytą u Lekarki i Justusa Wspaniałego. Jakoś to muszę rozegrać, bo z finału na pewno nie zrezygnuję. Nie po to nie spałem po nocach, a wraz ze mną Żona.

Żona wstała pół godziny wcześniej niż wczoraj. Idzie więc wraz ze swoim organizmem w dobrą stronę.
Ale przed kozą trochę sobie poziewała.
- Bo i tak nie spałam, dopóki ty nie wstałeś. - Cały czas byłam czujna. - W pewnym momencie spojrzałam na zegarek, a tam, Boże, druga! - Jeszcze cała godzina!...
O sobotnim finale powiedziałem jej dopiero, gdy wypiła drugą Blogówkę. Sprawę przyjęła dość łatwo. To od razu zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego i okazało się, że Lekarka przyjechała już wczoraj i że możemy się spotkać dzisiaj o 18.00. Nie robiła żadnych problemów, mimo że Justus Wspaniały od razu od nich zaczął usłyszawszy z czym dzwonię. Nie żeby chciał, żebyśmy nie przyszli, tylko tak po prostu ma.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, a stamtąd do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Dostaliśmy aż 60 jaj pocieszani informacją Kury wyraźnie idą w dobrą stronę, ale zasmucani, że przecież po drodze będą święta, te akurat mocno jajożerne. Wszystko poza tym było bez problemów. Bo krówka cały czas stoi na wysokości zadania, więc i twaróg, i mleko i masło były.
Po powrocie do domu zabrałem się za II etap sprzątania u gości. Liczyłem, że się wyrobię na tyle, że jeszcze przed spotkaniem z Lekarką i Justusem Wspaniałym trochę się zdrzemnę, żeby nie robić tego u nich, ale czasu ledwo starczyło na odgruzowanie się. A towarzyska wizyta była na tyle motywująca, że drzemkę odpuściłem. Bo druga taka motywacja byłaby dopiero przed świętami.
 
U Lekarki i Justusa Wspaniałego siedzieliśmy od 18.00 do 22.00. Sami byliśmy zdziwieni, że tak długo i że przez ten cały czas ani razu nie ogarnęła mnie senność. Oczywiście był to wynik intensywności spotkania, energii, jaką zawsze emanują gospodarze i że z nimi czas spędzony jest wartością dodaną. A dodatkowo, chyba dosyć przypadkowo, udało mi się wjechać na tematy wiary, religii i kościoła, a to zawsze niezwykle mnie ożywia. 
Byłem w sporej opozycji do Lekarki, która jest osobą wierzącą i praktykującą, chociaż ostatnio zdaje się zdecydowanie mniej. Problem z nią jest jednak taki, że nawet gdybyśmy mieli diametralnie różne poglądy na dowolne tematy, to z nią się nie da pokłócić. Nie wiem, jak to robi, ale tak ma.
Co innego Justus Wspaniały. Z nim to można się posprzeczać lub pokłócić na dowolny temat, nawet na taki, o którym mamy takie samo zdanie i we wszystkim się zgadzamy. Tak ma. Nawet w kwestii wiary, religii i kościoła był wśród nas dwóch lepszy, bo on ateistą (W byciu ateistą jestem dobry!) jest od zawsze, z domu, niechrzczony i nieuwikłany w to bezwzględne pranie mózgu. A ja? No cóż, chrzczony, I komunia. Ten gorszy. Całe szczęście nie byłem u bierzmowania.
- To ty miałeś łatwiej!  - usiłowałem się bronić. - Od zawsze byłeś ateistą, a ja sam, własnymi siłami, musiałem do tego dojść.
- Tak?! - Łatwiej?! - A wiesz, jak dzieci potrafią być bezwzględne i wykluczać ze swego środowiska, gdy jest się innym?
Cholera, przekonał mnie, bo wiem, jakie potrafią być. Bezwzględne i brutalne.
Na dowód tego opowiedział mi historię swojego brata. On, również z tego samego domu, któregoś razu rzucił na forum klasy:
- Boga nie ma!
Więc od razu znalazło się kilku klasowych osiłków z już dobrze wypranymi mózgami, którzy stwierdzili, że bratu trzeba sprawić łomot, żeby go przekonać, że jednak Bóg jest. Czyli to co zwykle i to, co w historii powtarzało się tysiące razy - tak zwane nawracanie ogniem i mieczem.
Brat w obliczu zbliżającego się ewidentnie łomotu dał się o tyle "nawrócić", że stwierdził:
- Bóg jest, ale jest głupi.
To o tyle wyszło poza ciasnotę umysłów jego kolegów chcących sprawić mu łomot, że zdaje się nie wiedzieli, jak w takiej sytuacji się zachować. Kwestie do rozstrzygnięcia na ile Bóg jest mądry, a na ile głupi zdecydowanie przekraczały ich intelektualne możliwości i być może zostali usatysfakcjonowani fragmentem wypowiedzi brata Bóg jest, bo absurdu drugiej części wypowiedzi nie byli w stanie pojąć.
Ale ostatecznie nie dowiedziałem się, czy brat ten łomot dostał, czy nie. Nie dowiedziałem się też, czy brat  pozostał ateistą, czy też się "nawrócił". Będę musiał dopytać.
- A z kościoła się wypisałeś?! - Justus Wspaniały nie odpuszczał, bo nie zwykł, no chyba że sprawa dotyczyłaby Lekarki. Ale i tego nie byłbym do końca pewien. - To się nazywa apostazja! - dodał, bo "oczywiście" nie wiedziałem.
- Nie.
- No widzisz... - kiwnął lekceważąco głową.
- Ale się za to zabiorę! - starałem się zachować resztkę twarzy.
Doczytałem, jakie są skutki apostazji. Bardzo sympatyczne.
Skutki natury natury religijno-kanoniczno-obrzędowej
- kara ekskomuniki latae sententiae wiążąca mocą samego prawa, która następuje automatycznie po czynie (nie musi być ogłoszona oficjalnie)
-niemożność sprawowania i przyjmowania sakramentów (i tak nie przyjmowałem)
- nie można być ministrantem (to rzeczywiście dla mnie straszny cios)
 zakaz wykonywania funkcji w Kościele (m. in.: funkcji chrzestnego, świadka bierzmowania, świadka zawarcia małżeństwa) (jak wyżej)
- pozbawienie pogrzebu kościelnego (o, to jest dla mnie wielka sprawa i wielka łaska. Od dawna wszyscy wiedzą, że chcę mieć pogrzeb cywilny, bez żadnych pień księdza nad moją trumną i innych smutasów. Najlepiej z jakąś cygańską kapelą lub tym podobnym. A ponieważ wielokrotnie byłem świadkiem łamania przez rodzinę ostatniej woli zmarłego, więc tutaj takich zakusów, żeby tatusiowi sprawić piękny, porządny, katolicki pogrzeb, za pieniądze oczywiście, nie będzie być mogło. Bo przecież w życiu bywa różnie i mogę po śmierci wpaść w ręce rodziny, która może nie uszanować mojej woli. A tak pozamiatane - apostazja zlikwiduje takie zakusy. Chyba?!...)
- zakaz przynależności do publicznych stowarzyszeń, ruchów i organizacji kościelnych i katolickich
 niemożność wzięcia ślubu w kanonicznej formie zawarcia małżeństwa (tak jak między dwojgiem katolików). Możliwe jest wzięcie ślubu w formie przewidzianej dla pary mieszanej (jedno z małżonków jest wyznania katolickiego, a drugie nie).(całkowicie nie dotyczy)

Skutki społeczno-obyczajowe
Oprócz organizacyjnych sankcji ze strony Kościoła należy być też przygotowanym na społeczne sankcje ze strony swego otoczenia i rodziny. Różnorakie formy ostracyzmu nie muszą wystąpić, ale mogą i trzeba być tego świadomym. Konflikt rodzinny powinno się uprzedzić poważną i szczerą rozmową.(owszem rozmowy były i są, szczere i brutalne. Ale z ostracyzmem się nie spotkałem.)

Skutki w świetle prawa cywilnego
Jedną z ważnych zasad polskiego prawa jest bezstronność w sprawach przekonań religijnych. System prawny w jednakowy sposób traktuje ludzi, którzy należą do jakichś związków wyznaniowych i tych, którzy z nich wystąpili. W zasadzie jedynym prawnym aspektem formalnego wystąpienia jest to, że Kościół powinien zaprzestać przetwarzania niektórych danych osobowych (niezwiązanych z sakramentami) osób opuszczających tą organizację. (pięknie, ale przy PIS-ie już taki pewien nie byłbym).
 
Na koniec tego wątku Justus Wspaniały nawet nas nie zaskoczył. Stwierdził, że wszelkie przekonania są sprawą osobistą I dopóki z tego powodu nie dzieje się krzywda drugiemu człowiekowi nikomu nic do przekonań danej osoby.
Zgodziliśmy się z tym całkowicie. Ale i tak nie mogłem zrozumieć Lekarki, jak można wierzyć w Boga, tak jak nie mogłem zrozumieć Justusa Wspaniałego, mężczyzny, że nie pije wódki. Nie ta skala, ale jednak. 
Tak więc czas spędziliśmy niezwykle sympatycznie wspierani nalewkami, winem i zapiekanką na ziemniakach i kiełbasie przygotowaną przez Lekarkę. 
 
Spać poszliśmy o 23.00. Późnawo, ale po raz pierwszy od wielu dni jak normalni ludzie. 
 
SOBOTA (02.04)
No i rano było mi ciężko zwlec się z wyra.
 
Mimo że była już 07.00.
Od razu rozpaliłem w kozie w dolnym gościnnym mieszkaniu. A potem cyzelowałem swoje porządki, a Żona robiła swoje.
Ledwo zjedliśmy I Posiłek, gdy panią przywiózł mąż. Pół godziny przed zapowiadanym czasem. Bo zgodziliśmy się na jej przyjazd wcześniej, czyli 12.00 - 13.00.
Oboje z Metropolii. Lat czterdzieści plus, oboje dziwni, on bardziej. Albo nieśmiały, albo nie chciał sobie zawracać głowy, skoro nie zostawał, moimi próbami przełamania pierwszych lodów. Trochę się tylko ożywił, gdy kulturalnie wypytałem go o profesję. 
Pani zostawała bez samochodu, więc z tego powodu wietrzyłem dodatkowe problemy, ale ona zapewniała nas, że przywiozła ze sobą zapas jedzenia na cały pobyt i że niczego nie potrzebuje oprócz, co było w delikatnym podtekście, świętego spokoju. 

Ponieważ nie mogłem ze sobą dojść do ładu, postanowiłem trochę się przespać. Zajęło mi to ponad godzinkę, ale zadziałało pozytywnie. A gdy dodatkowo, dla rozruchu, porąbałem partię drewna, wróciłem do normalnej formy.
Gdy pisałem, przyszedł mms od Lekarki. Znowu byli nad tym jeziorkiem w lesie, którego myśmy nie odkryli. I tak od słowa do słowa zaprosiliśmy ich do nas na wino i orzechówkę, na 18.00, Bo potem o 19.00 jest mecz Igi i w tym czasie towarzysko będę się udzielał na ćwierć gwizdka. Chyba obie strony po wczorajszym czuły niedosyt, bo się umówiliśmy.
W te pędy zlałem resztki orzechówki jeszcze z orzechów Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika. Nalewka w ilości 10 l była zrobiona przez mnie jakieś 6 - 7 lat temu, więc musiała się do tej pory świetnie przegryźć. Lekarce smakowała bardzo (kilka powtórek), Justus po pierwszej próbce podziękował. Ale on ma wyrafinowany nalewkowy smak, więc się nie przejąłem.
Całe towarzystwo bardzo się znalazło w kwestii oglądania przeze mnie meczu. Chciałem skromnie, na uboczu, przy stole, ale wszyscy zaproponowali, żebym z laptopem usiadł obok Justusa Wspaniałego, który też by podglądał. W ten sposób zrobiła się bezkolizyjna sytuacja, bo ja dźwięk wyłączyłem, transmisji słuchałem tylko na lewej słuchawce, a prawym uchem od czasu do czasu mogłem towarzysko się udzielać. Dodatkowo z Justusem Wspaniałym mogliśmy na gorąco komentować mecz, co było fajne. Oczywiście na tenisie to on się zna i w zasadzie mógłbym tę uwagę sobie darować jako bezsensowną, bo Justus Wspaniały zna się na wszystkim!
Iga Świątek wygrała w finale Miami z Naomi Osaką 2:0 (6:4, 6:0), co tylko kolejny raz pokazało jej moc i, jako czwarta w historii, dołączyła do elitarnego grona tenisistek, które zdobyły Sunshine Double.
 
Jak na ostatnie czasy położyliśmy się spać bardzo przyzwoicie, chyba przed jedenastą.

NIEDZIELA (03.04)

No i dzisiaj z wielkim trudem wstawałem.
 
Z racji niedzieli nastawiłem smartfona na 08.30, ale ledwo się zwlokłem przed dziewiątą. Obowiązki i obowiązkowość. Ale gdyby nie one, to bym spał i spał.
Żonie się zaś tak porobiło, że wstała dopiero o 09.30. Znowu nie wiedzieliśmy, kiedy wrócimy do normy. 
Całe rano mocowaliśmy się z problemem Uzdrowiska i ślęczeliśmy nad umową, której projekt przysłała nam Pani z Metropolii. Mocno to nas wypaliło, ale nakazało być ostrożnym. Bo żartów nie ma.
Żona była na tyle zgnębiona, że należało coś z tym zrobić. Ja na takie jej stany mam niezawodne sposoby. Zaprosiłem ją do Nowego Kulinarnego Miejsca, bo i niedziela, i dawno nie byliśmy. Ja zjadłem to co zwykle - sandacza, na  deser sernik i americano. Żona dość nietypowo, bo pysznego karpia i podwójne espresso.
Nastrój, jeszcze przed przyjazdem do restauracji, poprawił nam widok boćka stojącego na gnieździe. Taki klasyczny wypłoch. Musiał przylecieć niedawno, bo pióra miał zmierzwione, w ogólnym nieładzie, i brudne. Stał nieruchomo i wyraźnie odtajawywał po długiej i ciężkiej drodze.
Czyli wiosna w pełni.

Wieczorem obejrzeliśmy pilota amerykańskiego serialu Sposób na morderstwo. Stwierdziliśmy po obejrzeniu, że damy mu szansę i jutro obejrzymy kolejny odcinek lub może dwa, żeby poczuć klimat.
- Bo mi to pozwala wieczorem odciągnąć myśli i w ten sposób wypoczywam. - wyjaśniła Żona coś, o czym od dawna dobrze wiedziałem.

PONIEDZIAŁEK (04.04)

No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
W ramach powrotu do normalności. 
Ale było ciężko.
Pisałem, ale w końcu miałem dość i zabrałem się za pracę, z którą nosiłem się już od tygodnia. Od dłuższego czasu deszczów jak na lekarstwo. Więcej, nie było wcale. Susza. Postanowiłem więc dzisiaj uruchomić wiosenno-letni system podlewania. Gdyby było ciepło, byłoby łatwiej. Ale nie było. Wszystkie węże sztywne, pozgniatane i pozałamywane. Trzeba je było "prostować". Pompę po zalaniu wodą uruchomiłem bez problemu, ale system nie działał. Musiałem więc pałować się ponad miarę. Za radą Żony po kolei sprawdzałem poszczególne elementy (emelenty) połączeń i oczywiście na ten felerny trafiłem na końcu. Wąż nie był wsadzony w kolanko porządnie, do oporu, na siłę i przez niewidoczną nieszczelność pompa musiała zasycać powietrze i nie miała już sił, aby to robić z wodą. Ale w końcu zassała.
Inauguracyjnie więc podlałem klomb,  4 skrzynie, ogródek, trzy miejsca, w których w przyszłości mają rosnąć cukinie i dynia oraz 2 skrzynie z kompostem. Pewnie, że przy chłodzie i wietrze nie było to podlewanie, jak latem, ale satysfakcję miałem.
Nie spodziewałem się, że z tym będzie tyle zachodu, a potwierdzało to spore zmęczenie po niezłej gimnastyce.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Przy nas i oczywiście udało się jej nas zaskoczyć. Gdy Pani-gość przyjechała w sobotę ze swoim pieskiem, sunią i kundelkiem w jednym psie, wypuściliśmy Bertę, żeby miała towarzystwo i żeby patrzeć, co się będzie działo. Berta od razu wystartowała do zabawy, ale kundelek w ogóle nie reagował, tylko rozpaczliwie poszukiwał swego pana, który był odjechał. To widocznie było dla Berty za dużo, takie ignorowanie jej jako psa, więc szczeknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę Bo przecież mogłybyśmy się tak fajnie pobawić. To nic nie dało, bo kundelek uparcie i do końca poszukiwał swego pana. Ale ubaw z naszej suni mieliśmy.
Godzina publikacji 18.38.
 
I cytat tygodnia: 
Bóg chrześcijański jest tak absurdalnym Bogiem, że powinien zostać zniesiony nawet jeśli istnieje. - Fredrich Nietzsche (niemiecki filozof, filolog klasyczny, prozaik i poeta)