poniedziałek, 28 marca 2022

28.03.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 115 dni. 

WTOREK (22.03)
No i znów dzień po publikacji.
 
Ze sporą liczbą błędów, ale Żona świeżym okiem wszystkie wyłapała.
Poprzedni tydzień wczoraj wieczorem został we wpisie formalnie zamknięty, ale po publikacji zdążyły zajść okoliczności do niego przynależne. Obejrzeliśmy bowiem dwa odcinki Kariery Nikodema Dyzmy, co było oczywiste i zaplanowane, natomiast szczekanie Berty też było oczywiste, bo nie dało się nie słyszeć, ale nie zaplanowane. Ale o tym poniżej.
 
Ranek spędziłem wokół Zjazdu'23. Rozmawiałem telefonicznie z czterema kolegami i miałem zamiar porozmawiać z jedną koleżanką mieszkającą we Francji, ale okazało się, że posiadany numer jest numerem do jej pracy, a tam pani usłyszawszy, że dzwonię z Polski od razu łamaną polszczyzną (wpływ koleżanki?) poinformowała mnie Ja nie rozmawiać po polski i przeszła na płynny angielski, w którym stosując podobną składnię, jak ona w polskim, dopytałem, uprzednio się przedstawiwszy, Ja chcieć rozmawiać i tu podałem imię i nazwisko koleżanki. Pani mi wyjaśniła, że koleżanka już nie pracuje i jest na emeryturze, czego mogłem się domyślić. A pani znać jej numer do domu? dopytałem, ale Ja nie znam jej domowego numeru usłyszałem wyraźnie zmartwiony głos, więc podziękowałem i się pożegnaliśmy. Powiedziałem nawet bye, bye, czyli baj, baj, a nie b-y-e, b-y-e, z czego byłem dumny, bo aż takiego strasznego obciachu nie było. Ale kontaktu do koleżanki nie mam, więc dupencja bladencja.
Dwaj koledzy, którzy nie zareagowali z deklaracją jadą - nie jadą byli mile zaskoczeni moim telefonem. Jeden przepraszał, że nie reagował i zadeklarował tylko przyjazd na część oficjalną zjazdu, a drugi był wyraźnie na emeryturze, więc przegadaliśmy pół godziny. Ma kłopoty z poruszaniem się, więc nie przyjedzie, ale ustaliliśmy, że wszystkie informacje będzie dostawał. Następni dwaj, ci z grupy organizatorów, zadzwonili sami i jakiś czas biliśmy organizacyjną pianę.
W tej zjazdowej atmosferze zadzwoniłem do młodej pani menadżer, do hotelu, który będzie centrum zjazdowym, żeby się przypomnieć i się pod koniec kwietnia umówić na kolejne spotkanie. Nowe wieści są takie, że ośrodek kupił z funduszy unijnych jednego melexa, a za chwile kupi drugi. Będzie więc można wozić emerytowaną bandę chemików po urokliwych terenach Pięknej Doliny.
Na bazie ostatniej rozmowy i trochę z rozpędu omówiliśmy z Żoną harmonogram całego kwietnia. Bo zaczną przyjeżdżać goście, będą święta, na pewno zaliczymy jakieś spotkania towarzyskie, w tym spotkanie z organizatorami zjazdu oraz wypadną różne niespodziewane lub spodziewane wydarzenia. Będzie więc gęsto.

Dzisiaj był pierwszy prawdziwy gorący dzień. Nie dało się funkcjonować w polarze. "Upał" nie przeszkodził, a wręcz odwrotnie, zachęcił do pracy. Uzupełniłem braki drzewne, a potem ponownie zabrałem się za wygrzebywanie betonowych płyt spod ogrodzenia siatki. Wszystkie woziłem na zakręt górki.
W trakcie pracy Synowa doniosła, że po 50 minutach jazdy nadal są w Metropolii i to nawet nie na jej wylocie. Współczułem jej, bo miałem świeżo w pamięci nasz ostatni powrót do Wakacyjnej Wsi.
W końcu przyjechała o 18.00 kompletnie wykończona. Byłem ciekaw jej zachowania, ale było zupełnie naturalne i normalne biorąc pod uwagę fakt, że się nie widzieliśmy prawie rok.
Chłopaki wyrośli, ale zmienili się mniej, chociaż młodsi, niż Wnukowie I i II. Żona zaserwowała wszystkim kurczaka z kapustką, a Synowa przy herbacie zaczęła odzyskiwać siły. 
Oprowadziłem ich po gościnnych mieszkaniach, bo jeszcze nie widzieli. Podobało im się na tyle, że Wnuk- III stwierdził, że on w takim mógłby sam mieszkać, a sypialnię by trochę zmienił, ale nie dał z siebie wydusić, co takiego.
Przed wyjazdem oprowadziłem Synową przy latarce po całej posesji i niepotrzebnie pokazałem jej Staw, który widocznie po ciemku prezentował się szczególnie groźnie, bo po przyjeździe do domu od razu wysłała smsa Zapomniałam im zrobić pogadanki o tym, że mają się do stawu nie zbliżać. Daj im tam odpowiednie wytyczne :). Odpisałem nie wchodząc w szczegóły, które mogłyby ją tylko dodatkowo zaniepokoić lub zdenerwować, Tylko przy nas!
Wieczorem chłopaki nie odpuścili 3-5-8. Żona dzięki temu miała święty spokój, ale i tak musiała im w klubowni przygotować spanie i ich kilkudniową bazę.
 
Oczywiście dzisiaj niczego nie obejrzeliśmy.
 
ŚRODA (23.03)
No i dzisiaj rano Wnuk-III i Wnuk-IV spali do 08.00.
 
Dla nas super. 
Wnuk-IV wstał przed bratem, który udawał, że śpi. Zaczęły się takie podchody, ale rano było spokojnie. Niczego nie chcieli. Po prostu krzepli w nowych warunkach i badali teren.
Ze śniadaniem, bo nie przyjmowali do wiadomości mojej nomenklatury, się nie spieszyliśmy. Zrobiłem blachę tostów i ugotowałem 7 jajek na miękko, bo jedno zażyczył sobie Wnuk-IV. Ale gdy jaja się gotowały, odwidziało mu się, ale sytuację uratował Wnuk-III, który na dodatek zamówił dokładkę z tostów. Pierwszy raz widziałem, żeby Wnuk-IV zjadł mniej od któregokolwiek ze swoich braci.
 
Tylko raz jeden, żeby nie wyjść na nudziarza, o co przy takiej różnicy wieku bardzo łatwo, postanowiłem chłopaków przepytać Co tam w szkole? Co prawda do szkoły nie chodzą, ale było wiadomo, o co chodzi. Wnuk-IV, jako jeszcze nie nastolatek zachowywał się normalnie i takoż odpowiadał i opowiadał, natomiast Wnuk-III, jako już nastolatek, natychmiast po pytaniu osłabł i zaczął na kanapie się słaniać, nie był w stanie normalnie usiedzieć, tylko co chwilę zmieniał pozycję z ciężkim wzdychaniem podpierając się demonstracyjnie dla podkreślenia jak mu jest źle, a to łokciem, a to kolanem, wszystko po to, żeby zademonstrować, jakie rzeczy w tej szkole są głupie i beznadziejne, a zwłaszcza język polski. Z jednej strony patrząc na logikę naszego języka musiałem się z jego świętym oburzeniem, zwłaszcza dotyczącym pisowni wyrazów z "u" lub z "ó", zgodzić, z drugiej strony wiedziałem, że jest piękny, ma tyle smaczków i wyrafinowań, które do mnie dotarły już w życiu dorosłym, że na wszelki wypadek nie wchodziłem w dyskusję. Trzeba przeczekać, zwłaszcza że słanianie się Wnuka-III nie dotyczyło tylko szkoły i języka polskiego, co okazało się bardzo szybko i praktycznie przy każdej sytuacji. Bo wiadomo, że wszystko jest głupie, zwłaszcza życie, ale w te głębokie rozważania nie wchodziliśmy. Chcieliśmy przyjemnie i z najmniejszymi stratami własnymi na ciele i umyśle te kilka dni spędzić razem.

Stan wszystko jest do dupy bardzo szybko Wnukowi-III przeszedł, gdy się okazało, że po I Posiłku, przepraszam, po śniadaniu, pojedziemy do Sąsiedniego Powiatu na zakupy, a przede wszystkim do kawiarni na lody, desery i soczki. 
Żona zamówiła podwójne espresso i tiramisu, które jej nie smakowało, ja to co zwykle, Wnuk-III jakiś deser lodowy i sok pomarańczowy, a Wnuk-IV sok pomarańczowy i... sernik. Czyżby moje geny? 
Wnukowie wnikliwie obserwowali i uczyli się życia, gdy dziadek po kryjomu z torebki dosypywał orzeszki wcześniej kupione w Kauflandzie. I było widać po ich minach, że nauka życia jest bardzo interesująca i że nie jest do dupy.
Po powrocie do Wakacyjnej Wsi wybraliśmy się z Bertą na spacer do Gruszeczkowych Lasów. Piesek robił to co zwykle, czyli tu i teraz. Nie zważając na upał w ogóle nie oszczędzał energii szalejąc od razu z radości, by w drodze powrotnej wyraźnie błagać, żeby go wziąć na smycz i natychmiast zaprowadzić do domu. Oczywiście spacer był do dupy z racji jego długości i gorąca, stąd Wnuk-III ciągnął się przez cały czas w ogonie.
Ale w domu odzyskał werwę, gdy zagraliśmy w 3-5-8 i gdy wygrał. Nawet humoru nie popsuł mu fakt kilkukrotnej przegranej z dziadkiem w warcaby i niemożliwość wygrania 20 zł. Wiadomo, w tej materii z dziadkiem się nie da.
Wieczorem do gier dołączyła Żona. Zagraliśmy w jej ulubione kierki, w których jest mistrzynią, zwłaszcza w jej ulubionej loteryjce, gdzie można kisić. Oczywiście wygrała, ale to nie zabrało chłopakom emocji i radości z gry, bo kierki już dawno polubili. Mnie tylko dobił rozbójnik, w którym na możliwych minus 800 pkt zachapałem aż minus 720 ku wielkiej radości pozostałej trójki.
Po wszystkim chłopaki bez szemrania poszli do łóżka, a nam się udało nawet obejrzeć jeden odcinek Kariery Nikodema Dyzmy.
 
Przez cały dzień obserwowałem, a raczej wsłuchiwałem się w to, co mówi Wnuk-IV, a przede wszystkim jak mówi. Jego bogaty zasób słów robił wrażenie. Jest on u niego największy spośród wszystkich braci, a przecież liczy sobie dopiero 9 wiosen. Stosował dodatkowo z całkowitą świadomością znaczenia i kontekstu różne powiedzonka, idiomy, skróty myślowe, niedopowiedzenia, przerywniki i okrągłe rozbudowane zdania. Cały czas musiałem zachowywać poważną minę, mimo że od środka wielokrotnie mnie rozsadzały pchające się parsknięcia, gdy porównywałem małą osóbkę z tym co i jak mówi. 
Fascynujące.
 
CZWARTEK (24.03)
No i rano wstałem o 06.30.
 
Swoim trybem, bez pośpiechu. Zanim cały dom się obudził, wszystko zrobiłem. I miałem trochę czasu dla siebie. Więc i Żona, i chłopaki dali pożyć.
Wczoraj z Żoną się ocknęliśmy, że chyba czas najwyższy założyć na drzwiach moskitiery, bo muchy zaczęły się pchać do domu i pojawiły się pierwsze komary, jeszcze ospałe, ale już wkurzające.
 
Dzisiaj zaplanowaliśmy wycieczki. Ale zanim wyjechaliśmy, Wnuki wymusiły na mnie 3-5-8 z opcją dokończenia po powrocie. Ale takiej potrzeby nie było. W pięciu rozgrywkach wygrałem z porażająca przewagą, co nawet na mnie zrobiło wrażenie, bo to rzadkość w tej grze.
W Powiecie kupiliśmy tylko Socjalną. Bo wystarczyło, że przed przyjazdem chłopaków zrobiliśmy zapas wody niegazowanej, żeby ją natychmiast odrzucili i dopięli się do naszej, gazowanej właśnie. Myśleliśmy, nie wiedzieć zresztą dlaczego, że piją taką samą jak ich dwaj starsi bracia. W każdym bądź razie butelki znikały ze skrzynek w zastraszającym tempie. Ale to zapewne dobrze pić wodę, przynajmniej tak twierdzi Żona.
W Kawiarnio-Cukierni zatrzymaliśmy się tylko na kawę - my, a chłopaki na soki i na gry interaktywne.
Można było chwilę odsapnąć. Stamtąd pojechaliśmy do Rybnej Wsi. Stawy, ptaki, żaby, dyby, siłownia na powietrzu zapewniły tyle rozrywki, że nikt się nie nudził. A potem podobnie wokół restauracji - stawy, mini zoo, przyrodnicza ścieżka edukacyjna i świetnie pomyślany plac zabaw zapewnił wszystkim sporo wrażeń, choćby Żonie, która leżąc na kiwającym się leżaku wygrzewała się w słońcu.
Ale na wszystkich największe wrażenie zrobił osioł, który nie wiedzieć czemu na nasz widok pokazał całą gamę swojego rżenia. A ponieważ wszystko robił na wdechu tworząc z nozdrzy w tym momencie dwa idealne i duże koła i wydawał z siebie przenikliwy dźwięk, mieliśmy za darmo świetne widowisko. Bo nikt z nas takiego osła, nomen omen, nie widział. 
W restauracji myśleliśmy, że skończy się na frytkach z keczupem, ale Wnuki zachowały się wyrafinowanie i zamówiły po porcji naleśników z dużą obecnością czekolady oraz po napoju pomarańczowym, Żona tołpygę, ja suma (pierwszy raz jadłem - dobry, ale trochę kucharz przesuszył).
 
Po powrocie do domu odbyła się lekcja rąbania drewna. Sami chcieli. Była to szkoła życia w różnych aspektach. Po pierwsze zobaczyli, że to nie jest takie proste, ale jednak po iluś próbach da się rozłupać nieduże bierwiono ku ich niewątpliwej satysfakcji. Po drugie zobaczyli, że bardzo łatwo jest podnosząc nad głową siekierkę z wbitym bierwionem, żeby obrócić ją i uderzyć obuchem o pień, całość spuścić sobie na łeb (Wnuk-IV) lub że przy rozmachu siekierki, jeśli nie trafi ona w bierwiono lub przynajmniej w pieniek, niechybnie wyląduje na nodze w okolicach piszczeli (Wnuk-III).
- I żebyście przypadkiem nie chwalili się mamie, że rąbaliście u dziadka drewno! - Tacie możecie!  
To po trzecie.

Na wieczór zaplanowaliśmy kierki. Wygrała... Żona nawet nie musząc grać w swoją ukochaną loteryjkę. Wygrałem ją ja, ale i tak byłem trzeci. A potem powtórzyliśmy samą loteryjkę, tak się chłopakom spodobała.
Spodobały im się również różne piosenki zasłyszane w Inteligentnym Aucie. Ciekawe, bo był to szeroki rozrzut gatunkowy w wersjach śpiewanych po polsku i po angielsku. Upatrzone natychmiast zapamiętywali i non stop nucili w domu, przy kierkach, w trakcie snucia się po domu lub pobytu w toalecie lub na górze w klubowni. Czepili się zwłaszcza A gdyby tak Vox-u, co bardzo szybko przestało być zabawne. No cóż, obaj są muzykalni, a najbardziej z czterech braci Wnuk-III, który potrafi śpiewać odtwarzając oprócz słów wszystkie najdrobniejsze niuanse instrumentalne łącznie z różnymi efektami dźwiękowymi typu przeszkadzajki. Nawet chyba w tym względzie Syn nie dorasta mu do pięt.
 
Dobrze że nadszedł mecz, bo w jego trakcie nie śpiewali. Jeszcze by tego brakowało. Ale razem ze mną powstali, gdy zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego. 
Graliśmy towarzysko ze Szkocją w Glasgow. Obie federacje piłkarskie, i tylko te, miały wolny termin, żeby się spotkać, bo nam odpadł mecz z Rosją, a im z Ukrainą. Graliśmy dziadowsko, bez Lewandowskiego, słusznie oszczędzanego na barażowy mecz ze Szwecją. Cudem zremisowaliśmy 1:1.
- Dziadek, my obejrzymy tylko I połowę. - usłyszałem przed meczem.
Więc zupełnie się nie zdziwiłem, kiedy po meczu wszyscy poszliśmy do łóżek.
 
PIĄTEK (25.03)
No i po meczu wstałem o 07.00.
 
Nie zdążyłem jeszcze wszystkiego porannego zrobić, gdy zszedł Wnuk-III zadowolony i uśmiechnięty z informacją, że Wnuk-IV też się ubiera. A tak liczyłem, że przecież po meczu będą spać do nie wiadomo której! 
W związku z tym Żona wstała lekko załamana i ze swoim 2K+2M przeniosła się do kuchni, a ja chcąc jakoś skanalizować poranne oczekiwania Wnuków, a przede wszystkim ich energię, zaproponowałem od razu 3-5-8. Tak więc graliśmy w tym domu karcianej rozpusty, w salonie, jeszcze przed śniadaniem i na pewno przed myciem wnukowych zębów. Ale kto by na to zważał w obliczu hazardu.
 
Jeszcze przed śniadaniem uprzedziłem ich, że dzisiaj spędzimy sporo czasu na pracy. I wyjaśniłem jakiej. Nawet się zapalili.
Obaj rozpalili ognisko i każdy swoją osobistą taczką zaczął zwozić drobne gałęzie, pozostałość po moim prześwietlaniu drzew owocowych, krzaków i winorośli, i wrzucać je do ognia. Komu mogłoby się to nie spodobać? Otóż mogłoby - nastolatkowi. W połowie pracy, a mijała właśnie godzina, Wnuk-III zorientował się, że coś to za długo trwa i zaczął wymyślać trudności nie wprost. A to że ogień przygasa, a to że wiatr wieje nie z tej strony, a to że strasznie tych gałęzi dużo, a to że robię za duży dym dokładając za jednym razem zbyt dużo gałęzi lub że nagle jego rękawiczki zrobiły się zbyt duże. Tempo jego ruchów gwałtownie spadło i dało się zauważyć, że od pewnego czasu to raczej taczka go prowadzi niż on ją. 
To jednak zupełnie nie działało demoralizująco na młodszego brata. Z taczki zrobił sobie specjalny pojazd wetknąwszy dwa kije w uchwyty i powiesiwszy na jednym sekator, a na drugim rękawiczki.
W którymś momencie podszedł do mnie.
 - Fajna praca, dziadek! - Tylko Wnusio-III coś marudzi... - zakablował.
Więc, żeby praca nie siadła, gdy skończyłem ciąć duże gałęzie na małe oraz je spaliłem, przeszedłem do działki Wnuków. Kazałem im kursować taczkami tam i z powrotem, a sam im je ładowałem. Robota została skończona.
Żona wymyśliła, żeby w nagrodę zamontować im hamak i w ten sposób rozpocząć hamakowy sezon. Strzał był w dziesiątkę. Mieliśmy ich z głowy jakieś dwie godziny. Żona mogła spokojnie przygotować II Posiłek, tzn. obiad, a ja sprzątnąć cały teren i zgrabić wszystko, co nanieśli i rozrzucili młodociani pracownicy. Z daleka tylko słuchałem, czy przy hamaku są dwa głosy, piski i wrzaski, bo milczenie lub wycie, zwłaszcza Wnuka-IV, mogłyby nieść złe wieści.
Po posiłku zagraliśmy w kierki z obowiązkowo powtórzoną loteryjką, potem chłopaki uprosili mnie i zgodziłem się dać im mojego laptopa, żeby mogli w klubowni sobie pograć, a sam jeszcze raz wyszedłem na dwór (ta pogoda tak wyciąga) i na górkę nawiozłem kilka taczek ziemi.
 
Na wieczór zapowiedziałem im kąpiel. Ale zanim to nastąpiło, usłyszałem pytanie:
- Dziadek, a możemy rąbać drewno.
- Absolutnie nie! - Jutro wyjeżdżacie i po co nam kłopoty na ostatnią chwilę?!
Przeszli nad tym do porządku dziennego.
- Dziadek, a mogę nie myć głowy, bo bardzo nie lubię, jak woda z mydłem leci mi do oczu. - zapytał Wnuk-III. - W domu jeszcze daję radę, ale tutaj nie znam systemu...
- Możesz. - odparłem, bo kto lubi, żeby go szczypało w oczy.
Czy w tej sytuacji pogodzony z losem i z perspektywą mycia głowy Wnuk-IV ją mył?
Wykąpani poszli na górę i jeszcze przez 40 minut oglądali bajki, a my mogliśmy spokojnie obejrzeć przedostatni odcinek "Dyzmy".

SOBOTA (26.03)
No i rano usłyszałem kroki na schodach, więc skóra mi ścierpła.

Ale to była tylko Żona, którą ujrzałem z większą niż zazwyczaj poranną przyjemnością.
Tym razem zamieniła się z "wczorajszym" Wnukiem-III. 
- A bo jak sobie pomyślałam, że oni lada moment wstaną, to leżenie w łóżku nie miało sensu. - A tak chociaż spokojnie napiję się kawy przy kozie.
Ja swojej nawet nie zdążyłem tknąć, bo za chwilę ubrani pojawili się obaj. Ale ponieważ przed śniadaniem zdążyliśmy dokończyć 3-5-8 (wszystkie zapisy, również te kierkowe, zabrał Wnuk-III, żeby w domu zdać relację i się pochwalić), to jednak znalazł się czas, żeby się nią podelektować.

Samodzielnie i sprawnie się spakowali i o 11.30 wyjechaliśmy. W trakcie jazdy wybierali piosenki, które w czasie naszego pobytu poznali, żeby słuchając sobie podśpiewywać. Miałem więc podwójną stereofonię i niezły ubaw. Czego tam nie było: Deszcz w Cisnej Krystyny Prońko, A gdyby tak Voks'u, C'est la vie w wykonaniu Andrzeja Zauchy, Zbigniewa Wodeckiego i Grzegorza Turnaua, kilka utworów Electric Light Orchestra, kilka ze ścieżki dźwiękowej serialu Suits, Golden brown The Stranglers, Blues o starych sąsiadach Pod Budą, Sielanka o domu Wolnej Grupy Bukowina i wiele, wiele innych. Nie sposób spamiętać wszystkich.
O 13.00 byliśmy na miejscu. Trochę niepokoiłem się powitaniem z Synem, ale wyszło zupełnie normalnie. A potem siedzieliśmy w siódemkę w salonie przy herbacie i składałem relację tak z pobytu dwóch starszych, jak i dwóch młodszych. Ubaw mieli wszyscy.
Syn użył pretekstu, nie wiem na ile uświadomionego, żebym przyjechał zobaczyć szczeniaczki Furii, gdy się urodzą, bo niedługo spotka się ona z tym samym kawalerem co poprzednio.

W drodze powrotnej miałem pewne problemy z przebiciem się przez Metropolię, bo metropolianie weekendowali i swoje w korkach trzeba było odstać, ale ostatecznie nie było tak źle.
W Wakacyjnej Wsi, koło domu Gruzinów, natknąłem się na wracających ze spaceru Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Przegadaliśmy z 15 minut, zanim się ocknąłem, że jestem w cienkim sweterku, a oni w kurtkach i że przemarzłem. Stąd nie było wystarczająco sporo czasu, żeby omówić obecny przyjazd Lekarki z jej synem, a temat był niezwykle ciekawy.
- Ale przyjadę znowu za tydzień. - obiecała Lekarka. - To może by się udało spotkać u was razem z Gruzinami?
Rzecz tę planujemy z Żoną już od dawna, ale ciągle nie wychodzi z ich powodu, bo w proponowanych przez nas terminach nie mogli. Nie inaczej było dzisiaj.
- Emerytuś - tak zwraca się do mnie Gruzin - naprawdę w tym terminie mamy gości.
Znowu rzecz odłożyliśmy. Więc po konsultacji z Lekarką ustaliliśmy, że spotkanie odbędzie się we czworo u nich.

W domu rzuciłem się na aroniówkę od Teściowej.
- Coś ty głupi?! - Toż to sam cukier! - Weź Stumbrasa...
To bez oporów wziąłem dwa kieliszki i w ten prosty sposób zapobiegłem przeziębieniu.
W tak miłej atmosferze zdałem Żonie relację z mojego pobytu u Synowej i Syna oraz ze spotkania z Lekarką i Justusem Wspaniałym. 
I... padliśmy. Ale ostatni odcinek Kariery Nikodema Dyzmy daliśmy radę obejrzeć.
Tak oto zakończył się czteronocny pobyt Wnuków. Przeżyliśmy.
 
NIEDZIELA (27.03)
No i dzisiaj wstałem o 09.00, czyli o 08.00.
 
Wczoraj postanowiliśmy odespać pobyt Wnuków. 
Spaliśmy 11 godzin w liczbach bezwzględnych. I poczuliśmy się wyspani i wypoczęci, porannie zrelaksowani. Do tego pogoda była taka, że rwało mnie do szpadla, taczki i ziemi.
- A może byśmy zrobili sobie wycieczkę po Pięknej Dolinie?... - Żona podsunęła pomysł słysząc moje ciągoty do ziemi.
- A blog niech leży odłogiem...
- Jak pojedziemy, będziesz miał o czym pisać... - wzięła mnie pod włos.
Specjalnie się nie opierałem.
Gdy się wycieczkowo ocknęliśmy, była już 13.30. Ale nic sobie z tego nie robiliśmy, bo od dzisiaj dzień zrobił się nieprzyzwoicie długi.
W drodze powrotnej usiłowaliśmy kupić jajka, bio lub ekologiczne, bo te sąsiadkowe wyszły, ale wszystkie Biedronki, DINA i Netta były pozamykane. Jeśli chodzi o Netto fakt ten nie dziwił, bo sklep z tej sieci nigdy nie był pocztą, ale brakiem biedronkowej i dinowej poczty zostaliśmy zaskoczeni. Nie wiedzieliśmy, co się stało, bo kompletnie odcięliśmy się od wiadomości ze świata. Tego bliskiego, jak i dalekiego również.
W Powiecie postanowiliśmy zaakcentować niedzielę pobytem w Kawiarnio-Cukierni. Tłumy ludzi i długa kolejka. Żona chciała zrezygnować, ale się uparłem, żeby, w końcu od czasu do czasu, powchłaniać taką światową niedzielną atmosferę w Powiecie. Nie było tak źle, bo już za 15 minut na zajętym przez Żonę stoliku stało dla niej podwójne espresso, dla mnie zaś średnie americano i gałka słonego karmelu z polewą toffi. Bez żenady z przyniesionej z domu torebki wyjąłem orzechy i obficie nałożyłem je do pucharka. Skoro nie mogą obliczyć, ile może kosztować posypka z orzechów i nie mają tego na kasie, to niech im orzechy i migdały, za przeproszeniem, pleśnieją. Nie wiem, czy nie lepszą metodą będzie właśnie przynoszenie za każdym razem własnej posypki, niż pisanie o nią petycji, którą i tak wyrzucą do kosza. Zwłaszcza, że sobie o niej przypominam za każdym razem dopiero w Kawiarnio-Cukierni.
Siedzieliśmy sobie, a ja miałem używanie w podglądaniu i podsłuchiwaniu. Robiłem to na tyle sprytnie, że równolegle, jak nie ja, prowadziłem z Żoną rozmowę na interesujące nas tematy, a zwłaszcza jeden, więc się nie zorientowała i nie słyszałem Uspokój się! 
Przy sąsiednim stoliku siedziały dwie pary w moim wieku lub może trochę starsze. Fascynowała mnie jedna z pań, zresztą od razu, od wejścia. Duża w każdą stronę, z tego powodu wyglądająca groźnie, a grozę dodatkowo podkreślały specyficzne czarne i kanciaste oprawki okularów oraz dolna szczęka, niezwykle szpiczasta i mocno wysunięta na tyle, że mógłby jej pozazdrościć  tego fenomenu Jacek Gmoch (dla młodszych - polski piłkarz, trener piłkarski, działacz sportowy i społeczny, inżynier. W latach 1976–1978 selekcjoner reprezentacji Polski w piłce nożnej.) Dla większego efektu siedziała profilem do mnie, co oczywiście było ślepym trafem, ale dla mnie niezwykle hipnotycznym. Efektownie, ale bezwiednie oczywiście, demonstrowała zwały tłuszczu, te na brzuchu i te wyciśnięte przez paski biustonosza podtrzymującego piersi, że tak powiem, niczego sobie. Gdy się już jako tako przyzwyczaiłem i nie spodziewałem się niczego więcej, Pani mnie zaskoczyła. Nie tyle jej olbrzymim pucharem z lodami obficie polanymi bitą śmietaną, bo to było przecież oczywiste, ale jej manewrem. Chcąc widocznie kompletnie się zrelaksować i przystąpić do konsumpcji postanowiła założyć lewą nogę na prawą. Pierwsza próba z racji wystającego wału była nieudana, więc pani prawą ręką, wyraźnie zwyczajna takich sytuacji, ujęła stopę nogi lewej i bez problemu założyła ją na nogę prawą, co od początku było jej zamiarem.
- Wiesz - odważyłem się wtrącić nowy wątek do naszej rozmowy z Żoną - gdybym miał 23-25 lat i był przedstawiany tej pani przez jej córkę, którą akurat bym się interesował, to na widok mamusi mógłbym narobić w gacie.
Żona niespodziewanie dość obojętnie przeszła nad tą moją uwagą, może dlatego, że się nie rozkręcałem. Bo mogłem przecież dodać, że byłbym wypytywany, na przykład, o zamiary jakie żywię względem córki. A jakie może mieć zamiary taki młody mężczyzna? Zawsze przecież te same. Ciekawe, że o tym mamusie wiedzą, a już młode dzierlatki niekoniecznie.
- Ale wiesz - dodałem, żeby złagodzić wypowiedź - w rozmowie ta pani mogłaby się okazać całkiem sympatyczna.
Żona tylko kiwnęła głową.
Przy drugim sąsiednim stoliku "rezydowała" mamusia z córeczką, chyba. Mamusia, bardzo przejęta, lat około trzydziestu kilku i córeczka, trzylatka, słodka oczywiście.
Zastanawiało mnie zachowanie mamusi, takie przesadnie emocjonalne, wręcz nadskakujące i łaszące się. Wyglądało na to, że mogła mieć dziecko w dość późnym wieku, być może licząc się z tym, że już mieć go nie będzie, więc jej szczęście było tak olbrzymie, że na pewno zrobi małemu niewinnemu stworzeniu krzywdę i nie odczepi się od niego do swojej lub jego starości. Efekt ten mógł być prawdopodobnie wzmocniony brakiem męża lub partnera, ojca córeczki.
Mogła też być inna przyczyna zachowania się tej pani. Z racji swojej "naturalnej" kompulsywności, znerwicowania i egzaltacji być może doszło do rozwodu z mężem lub rozstania z partnerem, bo żaden chłop tego nie wytrzyma. A sąd widząc stan psychiczny tej pani przydzielił opiekę ojcu, a jej wyznaczył tylko soboty i niedziele, i to raz w miesiącu. Bo skąd taki wyraźny syndrom nadskakiwania dziecku i pośpieszne nadrabianie braków w kontakcie?
Wychodziłem w pełni usatysfakcjonowany. Miałem dosyt oglądania wielkiego świata. Ciekawiło mnie tylko, co też ewentualnie drugie strony mogły mówić o mnie. Prawie na pewno nic, bo mało kto jest tak zboczony.

W domu byliśmy o 16.00. Piękny wiosenny czas, żeby zabrać się do roboty. Uzupełniłem stany gazet, kartonów, szczap i bierwion. I zabrałem się za resztki ziemi. Wyszły z tego raptem trzy taczki, dużo za mało, żeby dokończyć obsypywanie górki. Ale, gdy zacząłem wyrównywać teren po ziemi, odzyskałem taczek... dziesięć, co mi pozwoliło temat górki zakończyć. Z dużą, nomen omen, satysfakcją. 
Żona się pofatygowała obejrzeć z ciekawości i górkę zaakceptowała. Teraz, jeśli tylko zdobędę jakąś ziemię, pozostanie mi cyzelowanie.
W czasie pracy wymyśliłem genialną rzecz. Chciałem obejrzeć mecz Igi Świątek z Madison Brengle (USA), ale fakt że to dopiero III runda turnieju WTA w Miami i że mecz rozpocznie się około godziny 01.00 naszego czasu, skutecznie mnie zniechęcały. Z drugiej strony fakt, że Iga całkiem niespodziewanie (nr 1 światowego rankingu - Ashleigh Barty wycofała się z zawodowego tenisa nie mając nawet 26 lat) stała się światową jedynką, nie dawał mi spokoju. 
A rozwiązanie dylematu okazało się banalnie proste. II Posiłek zjadłem o 19.00, czyli o 18.00, ale i tak, i tak późno. O 19.20 położyłem się spać, wstałem o 20.50 trzeźwy na ciele i umyśle gotów bez żadnych problemów siedzieć do 01.00 i pisać, a potem oglądać mecz.
Tak też się i stało. Żona o 22.00 przeniosła się na górę, a ja zostałem w komforcie sam. Na całe siedzenie przygotowałem specjalny plan pitny. Zacząłem od Blogowej, by potem przejść do Litovela, a noc zakończyć naparem z wierzbownicy. Coś dla ducha i ciała.
Iga wygrała 2:0 (pierwszy set do zera), co spowodowało, że mecz trwał trochę ponad godzinę. Mogłem więc położyć się wcześniej.
 
PONIEDZIAŁEK (28.03)
No i dzisiaj położyłem się spać o 02.40, a wstałem o 07.40.
 
Może to komuś zaimponuje, albo wzbudzi odruch pukania się wskazującym palcem po czole, ale na pewno nie Po Morzach Pływającemu. Z powodu tak nietypowego spania automatycznie przywołałem go w swojej pamięci, a czas był najwyższy, bo znowu kompletnie się nie odzywa. W interwałach czasowych powoli zaczyna dorównywać PostDoc Wędrującej. 
Po meczu długo nie mogłem zasnąć, bo organizm zgłupiał, a o zaplanowanej pobudce o 08.00 też nie było mowy, bo organizm czatował, żeby smartfon się nie wzbudził i nie obudził Żony.
Wstałem nieprzytomny.
Po raz pierwszy od niepamiętnych miesięcy rano nie rozpaliłem w kuchni. Na dworze i w domu ciepło, do gotowania czegokolwiek czas, więc rozpaliłem tylko w kozie, żeby Żona miała komfortowe 2K+2M. Doszło do tego, że Żona nie dość, że prawie natychmiast odsłoniła okno, to jeszcze je otworzyła, żeby posłuchać śpiewu ptaków. Z Internetu wyszło nam, że piękną melodyką przerzucają się kosy. A dodatkowo na wprost okna, na modrzewiu, wiewiórka ukazywała cały swój kunszt i grację w poruszaniu się po najcieńszych gałązeczkach świecąc od czasu do czasu swoim białym brzuszkiem. 
Więc to 2K+2M było też po raz pierwszy inne - wiosenne.

Żona widocznie odebrała moje myśli krążące wokół Po Morzach Pływającego, bo mi znienacka zakomunikowała, że on jakiś czas temu przysłał "morski" filmik I jeśli chcesz, to ci pokażę. Czyli jednak żyje.
Filmik trwał jakieś 5 minut i w swojej dynamice był niezwykle statyczny. Ukazywał morską linię horyzontu, na nim profil statku, taki czarny, zgrafizowany, a nad nim piękne czerwone słońce jakby za nim się chowające. Taki powolny zachód słońca za statkiem. Oglądało się to przyjemnie, ale bardziej do myślenia dało mi to 5 minut. Znaczy się, że jednak Po Morzach Pływający czas ma.

Bez I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. W domu, w naszych porannych standardach posiłkowych, nie mieliśmy nic. Zrobiliśmy spore uzupełnienia, a zwłaszcza udało się nam w Biedrze kupić jajka Bio, które od jakiegoś czasu były niedostępne, co tylko dobrze o nich świadczyło. Przy okazji kupiliśmy takie dziwo jak Maślanka Mrągowska i chleb słowiański. Gdyby ktoś nas podejrzał, trudno byłoby się wytłumaczyć, że my nic z tym nie mamy wspólnego i że to dla Justusa Wspaniałego. Każdy tak może łgać. Ale u nas to była prawda. Spotkaliśmy się z nim przy jego płocie i takie złożył nam zamówienie.
Po trzech sadzonych na boczku nie było siły. Ogarnęła mnie nieprzytomność. Musiałem się na 1,5 godziny położyć. A gdy wstałem, pisałem i pisałem. Musiałem ze wszystkim zdążyć przed meczem Igi Świątek z Cori Gauff (USA) w IV rundzie turnieju w Miami. Tym razem dla mnie zaczął się dobrze, bo o trochę po 22.00, dla Igi gorzej, bo miała mało czasu na regenerację sił. A skończył się dla nas wspaniale, bo wygraną Igi 2:0.

Dzisiaj minąłby rok, od kiedy nie widziałbym się z Synem. Ale na skutek sprzyjających okoliczności 2 dni wcześniej udało się uniknąć tego przykrego incydentu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.  
W poprzednim tygodniu Berta jednak zaszczekała. Siedem razy. Zaczęliśmy oglądać Karierę Nikodema Dyzmy, gdy z dołu dobiegł nas pojedynczy basowy szczek. Zanim wyszliśmy z szoku Czyżby to nasz pies?!, rozległ się kolejny. Żona z wrażenia natychmiast zatrzymała film i poszła na dół, żeby zobaczyć, co też mogło zmusić Pieska do takiego wysiłku. Oczywiście niczego nie stwierdziła, więc wróciła na górę. Ledwo się położyła i ponownie włączyła projekcję, Piesek się rozhasał i w pojedynczym szczekaniu doszedł aż do liczby 7. Żona zeszła ponownie. Stwierdziła, że to może łazić jakiś kot za drzwiami w podcieniach, o czym Piesek doskonale wiedział i nie mógł tej bezczelności przemilczeć. Otworzyła więc okno, żeby kota przepłoszyć i znowu wróciła.
- A nie mogłaś przyprowadzić Berty na smyczy na górę?! - Przecież za chwilę znowu zacznie, a takie oglądanie jest bez sensu! - trochę się zdenerwowałem.
Dalej jednak już nie szczekała i sama przyszła na górę do swojego ukochanego legowiska. Widocznie Pani skutecznie kota przepłoszyła, więc po co miała na darmo spędzać tam czas i, nie daj Bóg, szczekać? 
A w niedzielę, gdy wróciłem do Wakacyjnej Wsi po odwiezieniu Wnuków, Żona zameldowała, że Berta zaszczekała raz. Stała na tarasie tuż przy drzwiach i w ten sposób domagała się od Żony, żeby ta wyszła i towarzyszyła Pieskowi. Oczywiście dopięła swego, Berta, nie Żona, gdyż ta ostatnia (nieładnie tak mówić o Żonie) tak się wzruszyła reakcją Pieska, że wyszła. Więc wychodzi na to, że w tym tygodniu zaszczekała raz. Piesek, nie Żona.
Godzina publikacji 23.40.

I cytat tygodnia:
Nawet gdy jesteś na właściwej drodze, inni wyprzedzą Cię, jeżeli się zatrzymasz. - Will Rogers  (amerykański aktor filmowy i teatralny, artysta wodewilowy oraz osobowość radiowa.)