21.03.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 108 dni.
WTOREK (15.03)
No i znowu piękny dzień po publikacji.
Dodatkowo piękny, bo na dworze kolejny już raz słońce i lazur nieba.
Ciekawe, bo przy moim jednak hurra optymistycznym charakterze zaczynam się jakby smucić zbliżającą się nieuchronnie równonocą wiosenną (w tym roku w niedzielę - 20 marca). Bo za chwilę nastąpi debilna zmiana czasu i wszystko stanie na głowie. I ani się obejrzymy, będą Święta Bożego Narodzenia.
Oczywiście takie "zamartwianie się" jest śmieszne, farsowe i błazeńskie. Bo uwikłani w potężne siły...
Wczoraj oglądaliśmy Ozark w sposób szarpany. Dokończyliśmy połowę wczorajszego odcinka i byliśmy w części pierwszej kolejnego, gdy nagle do mnie dotarło, że Żona chyba wpada w charakterystyczne przedsenne otępienie jeszcze bez określonych symptomów zasypiania. Zaskoczyłem ją pytaniem, czy zasypia. Wydawało się jej, że nie, ale sytuacja dała jej do myślenia i telewizor wyłączyliśmy.
Do tego czasu trzymałem smartfona na chodzie, ale Trzeźwo Na Życie Patrząca nie przysłała kolejnych wiadomości. Więc dzisiaj rano zapytałem Jaka sytuacja? i precyzyjnie wstrzeliłem się na moment, kiedy Trzeźwo Na Życie Patrząca odbierała ze szpitala Konfliktów Unikającego. Jednak od razu wyjaśniła, że Sobota aktualna szczegóły potem. (pis. oryg.)
Odpisaliśmy zgodnie ...Wyjątkowo ucałowania dla rekonwalescenta od nas obojga:)
Potem smsowo rozkręcił się Konfliktów Unikający.
Serdecznie zapraszamy Państwa Emeryt (zmiana moja, odmiana zachowana) na wspólne radowanie się z okazji powrotu do domu Konfliktów Unikającego. Biesiadować i weselić się będziemy w sobotę przy jadle i trunkach w miłym towarzystwie.
Sprowokowany odpisałem:
Jak przy trunkach, to ja bardzo chętnie. Byleby z Twoim udziałem. Bo to przecież nie ma nic wspólnego ze zrastaniem się kości :)...
Odpisał: Oczywiście że przy moim czynnym udziale.
Kto wie, czy ten nasz wyjazd będzie połączony z odwiezieniem Wnuków. Synowa zadzwoniła jakieś 2-3 godziny przed jej planowanym przyjazdem, że Wnuk-IV wczoraj był niewyraźny, a dzisiaj ma 37,7.
Po dyskusji ustaliliśmy, że czekamy do jutra. Gdy mu się poprawi, przywiezie ich, jeśli nie, wizytę odłożymy na przyszły tydzień. Co prawda dzisiaj w Powiecie zrobiliśmy zakupy, również pod ich kątem, ale są to wiktuały, które spokojnie mogą poczekać.
Rozrzut zakupów był dzisiaj szczególnie duży, ale problem sprawiły tylko jajka. Ostatnio trudno jest wydębić od Sąsiadki Realistki więcej niż 50 sztuk, w porywach 60, a to na dwa tygodnie nie wystarcza.
Wspieraliśmy się więc Bio z Biedronki, ale teraz nawet tych nie ma. Musieliśmy więc poprzednio kupić jaja od kur z wolnego wybiegu. Od razu mi się to nie podobało, bo oczami wyobraźni widziałem ten "wolny wybieg", ale co mieliśmy zrobić?
Jaja były inne niż sąsiadkowe, to oczywiste. Małe, każde o skorupie jednego koloru, co już ewidentnie było podpadające. Najgorsze było to, że dziwnie się gotowały na miękko - w jednym końcu każdego żółtko było ugotowane na twardo, w drugim nie ugotowane praktycznie wcale i wymieszane z nieściętym białkiem, a tylko pośrodku była właściwa żółtkowa mazistość. Na dodatek nie było gotowania, żeby jakieś nie pękło zakłócając cały proces i czyniąc w garnku pod pokrywką taką swoistą syfozę z farfocli i postrzępionych włókien.
A gdy Żona robiła mi sadzone z trzech, każde żółtko natychmiast się rozlewało, a potem na talerzu, po zjedzeniu zostawała taka dziwna żółta bryjka, której nie miałem ochoty wylizywać, co przy sąsiadkowych jajkach zawsze robię, bo nie jestem w stanie zostawić na talerzu tych pysznych jajkowo-tłuszczykowych smaczków.
Dzisiaj zjadłem już tylko "na miękko", bo myśl o sadzonych zaczęła mi powoli wzbudzać odruch wymiotny. Coś mi się przestawiło w mózgu.
W Powiecie zaparłem się, że z "wolnego wybiegu" nie kupię.
- To co będziesz jadł? - Żona zapytała bardziej z ciekawości niż z litości.
- Nie wiem. - Może ziemniaki...
- Ale ziemniaków też nie mamy.
- To trzeba kupić, zwłaszcza że przyjeżdżają Wnuki.
Miotaliśmy się po całym Powiecie w poszukiwaniu jajek Bio lub ekologicznych (zdaje się, że to to samo, tylko producenci różnie opisują opakowania) dopytując się w różnych sklepach, gdzie by tu można kupić. W końcu w jakimś pani powiedziała Może w Netto?
Jest to sieć, do której sklepów zaglądamy może raz na rok albo i rzadziej.
- Bardzo bym się zdziwiła, gdyby... - Żona od razu powątpiewała. Ja też.
A w Netto był jajkowy raj. Wszystko czego dusza zapragnęła - klatkowe (fuj!), ściółkowe (fuj!), "wolny wybieg" (???) oraz ekologiczne i od kurek zielononóżek (!!!). Wyczytałem, że jest to kura zielononóżka kuropatwiana (tzw. "polska zielononóżka"). Zaimponowało mi, że jest to stara rasa, bardziej podobna do dzikiego przodka kury domowej - kura bankiwa niż większości współczesnych odmian kur. A jeszcze bardziej, że ta rasa nie nadaje się do chowu wielkostadnego. W stadach większych niż 50 sztuk przejawia zdolności do kanibalizmu i pterofagii (choroba ptaków objawiająca się wydziobywaniem piór). Nadaje się do chowu w małych stadach gospodarskich (do własnego użytku). Myślę, że gdybym ciągle żył w stadzie większym niż 50 osobników, też z powodu agresji i samoobrony pożerałbym współtowarzyszy i ewentualnie wydziobywałbym pióra, gdyby były.
Jaja od razu budziły zaufanie - większe, skorupki różnego koloru, aż chciało się jeść. Kupiliśmy i ekologiczne, i zielononóżkowe. Porównamy. Oczywiście mam świadomość i pewność, że nie dorastają do kurzych pięt tym od Sąsiadki Realistki.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku.
ŚRODA (16.03)
No i już o 00.32 napisał Po Morzach Pływający.
W jednym pubie ... (w miasteczku koło Głuszy Leśnej - zmiana moja) po obiedzie zawsze zamawiam wielki deser z jeszcze większą ilością śmietany. Obiad bez deseru to nie obiad.
Właśnie skończyłem pracę 6 godzin odpoczynku i kołowrotek od początku.
Lecimy do Londynu w miejsce które mi absolutnie nie odpowiada, ale skoro paliwo jest po 7.60zł to nie będę marudził.
Spokojnej środy i okien bez motylków. Chyba tak to się poprawnie piszę.
Trzymaj się. (pis. oryg.)
Właśnie skończyłem pracę 6 godzin odpoczynku i kołowrotek od początku.
Lecimy do Londynu w miejsce które mi absolutnie nie odpowiada, ale skoro paliwo jest po 7.60zł to nie będę marudził.
Spokojnej środy i okien bez motylków. Chyba tak to się poprawnie piszę.
Trzymaj się. (pis. oryg.)
Rano wysłałem maile do trzech kolegów w sprawie Zjazdu'23. Te poprzednie z różnych względów do nich nie dotarły. Wśród nich był ten do Naczelnika. Co z tego, że stanowczo potwierdzał, że na zjazd nie przyjedzie. Chciałem jednak, żeby od początku w nim "uczestniczył". Żeby wspierał, coś podsunął lub wybijał z głowy.
Rano też zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego. Wczoraj o 19.15 wysłał smsa z propozycją ewentualnej rozmowy. Ale ja o 19.00 wyłączam smartfona. Może w wiosennej i letniej porze będę to robił o 20.00. Tak czy owak omówiliśmy nasz pobyt u nich w sobotę pod kątem czasu pobytu (niespieszność) i kulinarnym. Okazało się też, że będzie Kolega Inżynier(!), który, jak się dowiedziałem, razem z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, przywiózł go ze szpitala. Przy okazji dowiedzieliśmy się paru szczegółów dotyczących tylko samej operacji, bo większość, w tym dotycząca samego momentu wypadku(?), niefortunności, niefrasobliwości(?) Konfliktów Unikający chciał zachować na spotkanie.
Ale ze strzępków informacji wynikało, że został złamany obojczyk lewy, że wcale nie był operowany pod pełną narkozą i że wcale nie ma założonego gipsu. Widać było, że jestem z tamtych czasów. Bowiem według nowych medycznych trendów gipsu w takich przypadkach się nie zakłada, tylko specjalny temblak Żeby od razu tą ręką ćwiczyć i zapobiegać zrostom na skórze oraz zanikowi mięśni i żeby od razu, bez komplikacji, kość się dobrze zrastała, bo dawniej przez niechybne "gipsowe" powikłania proces rehabilitacji był długi, skomplikowany i bolesny.
- Teraz wszystko musi pozostać elastyczne. - dodał.
Nad tym "wszystko" chętnie bym podyskutował, ale ten i inne smaczki postanowiłem odłożyć na towarzyskie spotkanie.
Korzystając z okazji ustaliliśmy, że my zadzwonimy do Kolegi Inżyniera(!) i będziemy go naciskać i starać się zapobiec jego ewentualnym myślom zmierzającym do wywinięcia się ze spotkania. Poza tym wiedzieliśmy, że gdy go będziemy błagać, żeby też był, to nadmucha mu to ego i tylko dobrze mu zrobi. Nasze doświadczenia mówiły nam, że, na przykład, może się wymówić koniecznością pojechania do swojej matki, czyli argumentem z pogranicza szantażu emocjonalnego, lub zastosować słabszy argument w postaci dyżuru rodzicielskiego i powinności, akurat złośliwie w dany weekend, opiekowania się swoimi dwiema córkami.
Ale wszystkie nasze nieładne insynuacje i przypuszczenia spełzły na niczym. Kolega Inżynier(!) zakomunikował, że na spotkaniu będzie bardzo chętnie, matkę ewentualnie przesunie na następny weekend, a córek nie będzie. Oznajmiał to ze sporą werwą i humorem, czym się uwiarygodnił. Tedy mogliśmy być spokojni.
Serię telefonów zamykał ten od Synowej.
U Wnuka-IV temperaturowy stan zafiksował się na 37,7 Więc nie ma sensu, żebym ich przywoziła tylko po to, żeby siedział w domu. Przesunęliśmy przyjazd na następny tydzień. Ale potem Żona wymyśliła, że może by ich zabrać w najbliższą niedzielę, skoro jesteśmy w Metropolii, a po kilku dniach Synowa by ich odebrała. To ustaliliśmy, według bardzo popularnej w ostatnich czasach formuły, że "będziemy w kontakcie".
Trudno sobie wyobrazić, jak dawniej ludzie mogli w ogóle żyć bez tego "będziemy w kontakcie". Taki, na przykład, Marco Polo (wenecjanin) dotarł do Chin po trzech latach podróży przywożąc cesarzowi list od papieża będący odpowiedzią na list cesarza wysłany nie wiedzieć ile lat wcześniej, bo ojciec i stryj Marco Polo, jechali z nim wracając do domu również przez trzy lata, a poza tym trochę się zasiedzieli w Wenecji, zanim znowu wyruszyli do Chin, wtedy już właśnie z młodym Marco Polo.
To się nazywało "będziemy w kontakcie".
Uważny czytelnik zwróci uwagę, że ponownie wróciłem do Kopalińskiego. Niczym syn marnotrawny.
Wczoraj dotarłem do strony nr 1000.
Dzisiaj musiałem zabrać się za układanie drewna. Najpierw usunąłem resztki poprzedniej partii, porąbałem ją i zwiozłem do podcieni. W ten sposób zrobiłem miejsce na składowanie nowej partii. Całość mnie jednak zmogła ok. 15.00, więc za pewną namową Żony zległem na godzinę. A potem, zregenerowany, znacznie efektywniej układałem tak, że na jutro zostało mi pracy może na godzinę.
Zrobiłem też porządki w kartonach tnąc je na małe prostokąty, ale tę pracę, chociaż istotną, zawsze traktuję w kategoriach dywersyfikacji, jako pewny relaks.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku.
CZWARTEK (17.03)
No i dzisiaj z przyjemnością pospałbym dłużej.
Czasami tak mam. Obowiązek jednak ponad wszystko. Ale wstawało się ciężko, chociaż przecież już była 06.30.
Dzisiejszy dzień bez historii, do bólu pragmatyczny.
Skończyłem układanie drewna i posprzątałem. Śladu nie zostało po górze bierwion. A potem zabrałem się za obsypywanie górki ziemią. Po dziesięciu taczkach wymiękłem i w ramach regeneracji znowu tak, jak wczoraj, na godzinę zaległem. A potem, z nowymi siłami, nawiozłem jeszcze trzynaście. Osiągnąłem planowane 70, ale jednak, żeby temat zamknąć, będzie trzeba narzucić jeszcze ze 20 taczek ziemi.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Ozarku. Siódmy, ostatni, zamykał I część sezonu 4. Na drugą część będziemy czekać. Ponoć ma być w kwietniu.
PIĄTEK (18.03)
No i wyszło na to, że od początku dnia nie miałem co robić.
Standardowe poranne siedzenie przed laptopem nie zapełniło czasowych dziur. To bardzo szybko, jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za taczki i ziemię. Dla rozgrzewki nawiozłem 11 sztuk. Od razu lepiej się zjadało I Posiłek.
Zaraz potem pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, przede wszystkim dla Sąsiadów, bo Sąsiadka Realistka złożyła spore zamówienie z tej racji, że na zbliżające się święta mają się zwalić do nich wszystkie ich dzieci z przyległościami - trzy córki i dwóch synów, trzech zięciów, dwie synowe i pięciu wnuków (nie pięcioro), wszystkie od córek. Razem 15 osób plus gospodarze. Temu wszystkiemu musi podołać Sąsiadka Realistka.
Po powrocie kontynuowałem wożenie ziemi - 9 taczek (razem 79) i temat miałbym zamknięty, ale nadeszła Żona.
- O, ładnie obsypana. - zaczęła dyplomatycznie. - Ale dlaczego tak równo? - Pod linijkę. - Może byś ten koniec, o tutaj, zakręcił, żeby wszystko nie było takie proste.
Więc nie było. Nagle zacząłem oszczędzać ziemię. Z tej górki, z której woziłem na tę potężną, zostało może z dziesięć taczek. Gdybym wcześniej wiedział, że mam zakręcić, gospodarowałbym inaczej.
- A ten drugi koniec to nie będzie taki stromy? - Może byś zrobił taki podjazd bardziej płaski. - Jak tam.
Kolejne dwie taczki nagle cennej ziemi w plecy. Musiałem się ratować gruzem. A tego ci u nas dostatek. Zwłaszcza przy ogrodzeniu. Gruzin musiał w ten sposób utwardzać miejsca pod siatką, żeby dzika zwierzyna (kuny?) nie robiły podkopów i nie dobierały się do ryb w Stawie. W sumie walka z wiatrakami, bo jeden podkop likwidowany powodował, że w innym miejscu powstawał nowy. A do utwardzania Gruzin używał, co miał pod ręką - od ładnej kostki, przez otoczaki do paskudnych kawałków betonu różnego autoramentu. Sumarycznie w niektórych miejscach wyglądało to ohydnie.
Łomem zacząłem żmudnie wydobywać poszczególne ciężkie kawały i przewozić je na tworzony zakręt górki. Oczywiście nie miałem szans skończyć. Przede mną jeszcze sporo gruzu do wydobycia, ale dzięki niemu powinno mi resztek ziemi wystarczyć, żeby Żona była zadowolona. Bo jak Żona będzie zadowolona, to ja też będę zadowolony. Proste. Pozdrawiam!
Wieczorem obejrzeliśmy pierwsze dwa odcinki Kariery Nikodema Dyzmy. Ten siedmioodcinkowy serial oglądaliśmy wielokrotnie i praktycznie znamy go na pamięć. Ale nie możemy się oprzeć przed kolejnym oglądaniem przede wszystkim ze względu na świetną grę aktorską wszystkich bez wyjątku postaci, galerię typów no i ze względu na Romana Wilhelmiego. Za każdym razem mamy ucztę i świetną rozrywkę.
W trakcie oglądania zadzwonił Justus Wspaniały. Zaprosił nas na niedzielę na 17.00. Na oglądanie nowej pompy ciepła i na pogaduszki. Może nic z tego nie być, jeśli jutro zadzwoni Synowa i powie, że w niedzielę będę mógł odebrać chłopaków.
SOBOTA (19.03)
No i jestem nieprzytomny po wczorajszej nocy.
Oczywiście przez zasrany sport!
Wczoraj spanie rozpocząłem o 21.30. Budzenie nastawiłem na 01.50. Zaparłem się, że obejrzę półfinał Indian Wells Simona Halep (Rumunka) - Iga Świątek.
Oczywiście spania nie było, tylko odrętwiałe czuwanie, żeby czasami nie przespać meczu. Już o 01.30 byłem gotów wstać, ale jakoś jeszcze te 20 minut doleżałem.
Gdy wstałem, ponownie rozpaliłem w kozie i zrobiłem sobie kawę z olejem kokosowym. Później podparłem się naparem z wierzbownicy, by drugi set spędzić przy kilku kieliszkach nalewki z aronii.
Tę, którą dostaliśmy od Krajowego Grona Szyderców, wykończyłem (raptem 1/3 kieliszka) i zabrałem się za tę od Teściowej. Dostała ją od któregoś ze swoich braci, a czegoś takiego nie pije, no i nie może trzymać w domu z oczywistych względów.
Opłacało się wstać i oglądać. Iga wygrała 2:0 i znalazła się w finale.
W łóżku znalazłem się z powrotem o 04.15. Smartfona nastawiłem na 08.00, ale już o 07.30 szykowałem się do wstawania. Bo od samych początków, czyli najpierw od 21.30, a potem od 04.15 spania nie było. Taka męcząca imitacja.
Rano jednak dopełniłem wszystkich porannych procedur i można było się szykować do dnia.
Z Wakacyjnej Wsi zamówiłem taksówkę na 15.30 pod Nie Nasze Mieszkanie. Ta sieć, w której zawsze zamawiamy (nie wiemy, jak w innych), wzięła się na sposób. Odcięła całkowicie klienta, przyszłego pasażera, od żywego człowieka, przeważnie kobiety, uniemożliwiając mu bardziej miły lub mniej miły kontakt, gdy trzeba było złożyć reklamację lub któryś raz z rzędu upominać się o taksówkę wchodząc w iskrzącą interakcję z daną panią. Usłyszałem więc nagrany kobiecy głos informujący mnie do jakiej sieci się dodzwoniłem i informujący mnie, że za chwilę zostanę połączony z automatycznym dyspozytorem i Przygotuj dokładny adres, pod który ma przyjechać taksówka!
- Dzień dobry, w czym mogę ci pomóc? - usłyszałem cyborgowy kobiecy głos. Ta formuła nie działa na mnie najlepiej, bo źle mi się kojarzy z napastliwymi paniami w sklepach lub ostatnio z ochroniarzem w Urzędzie Skarbowym w Powiecie. Poza tym tutaj na pewno jest chybiona, bo przecież nie dzwoniłem do banku, na przykład, albo do restauracji celem zarezerwowania stolika lub do kina (właśnie się zorientowałem, że tak naprawdę czegoś takiego już nie ma, a jeśli istnieje to tylko w języku pod postacią informacji, że jakiś film właśnie wszedł do kin), aby kupić bilet, tylko po to, żeby zamówić taksówkę u "automatycznego" dyspozytora.
- Poproszę taksówkę. - odezwałem się kulturalnie i krótko, bo nie wiedziałem, jakie są zdolności percepcji cyborga.
- Na jaki adres? - zapytała logicznie.
Podałem adres. Cyborg powtórzyła i dodała Taksówka będzie za 10 do 15. minut. - Czy potwierdzasz?
- Nie! - stanowczo odparłem. Sama odpowiedź zawierała w sobie ambiwalencję logiczności, bo przecież chciałem taksówkę, ale nie na za 10 do 15. minut. Więc co mogła "zrozumieć" cyborg?
- Na którą godzinę chcesz taksówkę? - zaskoczyła mnie.
- Na 15.30.
- Przepraszam, nie dosłyszałam...
- Na 15.30. - wydarłem się.
Cyborg wszystko powtórzyła i zadała pytanie:
- Czy coś jeszcze?
- Nie, dziękuję.
Zapanowała chwila ciszy potrzebnej chyba cyborgowi na trybienie.
- Dziękuję. - usłyszałem. - Do widzenia.
- Do widzenia. - odparłem oczywiście bez sensu, ale wyczuwałem, że cyborg na to czekała. A bałem się, że jak nie powiem, to się nie odczepi.
Żona pozwoliła mi wrócić do ludzkiej rzeczywistości.
- Podziwiam cię, że tak potrafiłeś rozmawiać z tym debilnym damskim automatem...
Tak więc sieć wzięła się za ograniczanie kosztów, eliminację ludzkiego czynnika, zawodnego - humory, choroby, zdarzenia losowe, miesiączki, itp. Dodatkowo informowała, że minimalna cena za kurs wynosi 20 zł, a za zgłoszenie terminowe obowiązuje dopłata złotych 10. Moje zgłoszenie było terminowe, więc z góry wiedziałem, że w tej sytuacji kierowca będzie musiał się pożegnać z napiwkiem.
Żeby odreagować zabrałem się za kolejne wygrzebywanie spod siatki kawałków betonu i układanie na górce. A gdy się zmęczyłem, postanowiłem zakosztować 50. -minutowej drzemki, trochę relaksującej.
Z Wakacyjnej Wsi wyjechaliśmy trochę po 14.00, by na miejscu być o 15.00. To już nie te czasy, kiedy odległość Wakacyjna Wieś - Nie Nasze mieszkanie pokonywałem w 37 minut. Nowy taryfikator mnie uzdrowił.
- Nawet nie masz pojęcia, jak ja teraz jeżdżę bezstresowo. - Żona co jakiś czas musi mi to powiedzieć. - Mogę sobie pomyśleć, pooglądać krajobraz, a nie tylko całą drogę kurczowo trzymać się uchwytu nad drzwiami.
Taksówka przyjechała punktualnie. Odetchnąłem, gdy w słuchawce usłyszałem zwykły ludzki, męski głos meldujący To ja już czekam.
Oczywiście jest pewne, że kiedyś, w ramach eliminacji czynnika ludzkiego, przyjedzie sam samochód, bez kierowcy. I sprawdzi się prorocze polskie nazewnictwo samo-chód. Jeśli wtedy będę żył, do czegoś takiego na pewno nie wsiądę. Ale ponieważ natura nie znosi pustki, zwłaszcza ta ekonomiczna, to na pewno od razu powstanie sieć, która będzie się reklamować Drogi Pasażerze! Tylko u nas przyjedzie po Ciebie kierowca, żywy człowiek, z krwi i kości, który na Twoich oczach przez cały czas podróży będzie trzymał kierownicę obiema rękami.
Oczywiście może to być pic. Technologia zajdzie wtedy już tak daleko, że na rynku nie będzie normalnych aut, wszystkie będą się prowadzić same, a ta sprytna sieć doda tylko żywego człowieka jako "kierowcę" pełniącego rodzaj sztafażu, którego jedynym zadaniem będzie siedzenie z przodu, trzymanie kierownicy i markowanie panowania nad autem, żeby pasażer, taki jak ja, był spokojny i zadowolony. Będzie to już znacznie bardziej wyrafinowana sztuka robienia człowieka w balona od tej, kiedy wprowadzano automatyczną skrzynię biegów. Wówczas równolegle w kabinie aut montowano drążek do manualnej skrzyni biegów, nie mający żadnego znaczenia i z niczym nie połączony, tylko po to, żeby w czasie jazdy kierowca mógł sobie biegi "poprzerzucać" i dobrze się czuć.
Kierowca nas poinformował, że te zmiany zostały wprowadzone od października tamtego roku. Nie wiem, czy ta data zgadza się z Polskim Ładem, ale coś mi tutaj śmierdzi.
W trakcie jazdy Żona zapytała przytomnie:
- A ty niczego ze sobą nie wziąłeś? - Ani jednego Pilsnera Urquella?
Pytanie to natychmiast wprowadziło we mnie niepokój. Bo co prawda wieźliśmy ze sobą czerwone wytrawne wino, a Żona przezornie dla siebie cydr, ale każdy wie, że to nie to samo. Od razu zacząłem sobie wyrzucać, że co mi szkodziło wziąć chociaż jednego. Przecież jechaliśmy taksówką i dźwigać za bardzo nie było trzeba.
- Może Konfliktów Unikający będzie miał?... - czepiłem się tej myśli.
- A jeśli nie? - Żona podkręcała atmosferę.
- To może ja zadzwonię do niego i zapytam?
- Przestań się wygłupiać! - A poza tym co byś zrobił, gdyby się teraz okazało, że nie ma?
- Po drodze bym gdzieś kupił...
- Przestań... - Zobaczysz na miejscu.
- Ale gdy nie będzie, wyjdę i kupię.
- Przestań robić obciach! - Żona już tego nie mogła słuchać.
Byłem więc zdany na Konfliktów Unikającego, a przez ten jego obojczyk mogło być różnie. Ale on, że wybiegnę naprzód, nie dość że miał, to i o temperaturze pokojowej, i balkonowej. Wybrałem od razu balkonową, jako idealną.
Ale zanim nastąpił ten miły i uspokajający akcent, trzeba było się do nich wdrapać na samą górę. W ich domu są trzy kondygnacje, na każdym mieszkanie dwupoziomowe. Więc gdy się idzie po schodach (windy oczywiście nie ma), co drugi raz natyka się na drzwi prowadzące na danym poziomie do dwóch mieszkań, a co drugi na litą betonową ścianę. A to przy zadyszce nie jest przyjemne. W razie czego znikąd pomocy.
Byliśmy przed czasem według kilkukrotnych próśb i sugestii Konfliktów Unikającego, czyli przed 16.00.
- Bo mnie by zależało, żebyśmy się wszyscy spotkali punktualnie, niespiesznie i długo biesiadowali, radowali się i weselili.
Ta prezentowana forma oczekiwań co do wieczoru wyraźnie wynikała z faktu czytania przez Konfliktów Unikającego Dzienników Pepysa, których I tom mu pożyczyłem.
Kolega Inżynier(!) był przed nami i w ten sposób skradł Konfliktów Unikającemu od razu na wejściu całe show. Przynajmniej dla mnie. Z prostej przyczyny. Bo gospodarz wyglądał normalnie, czyli jak zwykle. Tylko koło szyi i w okolicach lewego łokcia dało się zauważyć potężne fioletowo-żółte wybroczyny (inaczej petocje) będące skutkiem złamania obojczyka i operacji. No i co rusz przypominał przy powitaniu, że nie dotykamy zupełnie jego lewej strony, a do powitań dysponuje tylko prawą. A tak poza tym był po prostu Konfliktów Unikającym.
Za to Kolega Inżynier(!) nie. W to, co zobaczyłem, nie mogłem uwierzyć. Spodnie na nim wisiały, jak taki wór wyraźnie mocno w pasie ściągnięty paskiem, żeby nie spadał, zaś koszula takoż. To znaczy wisiała, a nie spadała. Dodatkowo, chyba dla większego wrażenia, miała głęboko czarny kolor. W miarę upływu godzin, gdy wszyscy siedzieli przy stole, oczywiście do nowego wizerunku Kolegi Inżyniera(!) się przyzwyczajałem, bo poza tym był sobą, ale wystarczyło, że wstawał po cokolwiek, żeby szok wracał.
Kolega Inżynier(!) w trzy miesiące schudł jakieś dwadzieścia kilo, przy czym w pierwszym od razu dziesięć. To ja tyle zrzuciłem przez cały rok. Waży teraz 1,5 kg więcej ode mnie, a przecież jest zdecydowanie wyższy. Nie zarejestrowałem, co zmienił w sposobie żywienia, ale na pewno pozbył się nałogu w postaci wszelkich słodkości. Znany był z tego, że w domu w różnych zakamarkach kamuflował słodycze, żeby zawsze je mieć na podorędziu.
Oczywiście teraz czuje się świetnie, a to bardzo dobrze rozumiem, bo miałem i mam tak samo.
Oczywiście głównym punktem wieczoru była opowieść Konfliktów Unikającego pt. Jak do tego doszło? Bardzo szczegółowa, krok po kroku, ze wszelkimi niuansami i smaczkami, jak również naszymi lotnymi wtrąceniami i komentarzami. Z niej wypłynęły trzy wnioski.
Pierwszy był prostą odpowiedzią na zadane przeze mnie pytanie Czy nadal, oczywiście za jakiś czas, będziesz chodził na trening aikido?
- Nie! - usłyszeliśmy stanowczą odpowiedź.
Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Bo fajnie byłoby kiedyś się jeszcze spotkać, porozmawiać i napić Stumbrasa.
Drugi szeroko przedstawiał mizerię, arogancję i odhumanizowanie naszej służby zdrowia. W każdym z jej aspektów - od złej organizacji począwszy, poprzez żenujący brak środków na utrzymanie jako takiego poziomu medycznej obsługi, a na odczłowieczeniu przez pielęgniarki i lekarzy pacjenta, sprowadzeniu go do roli przedmiotu nieposiadającego psychiki i wrażeń kończąc.
O tym wszystkim teraz, już po, łatwo było mówić Konfliktów Unikającemu, ale wtedy?
Trzeci, może najciekawszy, przedstawiał sposób na przetrwanie takiego nieszczęśnika, który nic nie mógł i zależał od wszystkich - kucharek, sprzątaczek, salowych, pielęgniarek, lekarzy i Wielkiego Pana Ordynatora z jego świtą. Wyrabiały się więc koleżeńskie układy wzajemnej pomocy, szukanie humoru wszędzie tam, gdzie się dało, rejestrowanie wszystkiego w pamięci i za pomocą zdjęć, wszystko po to, żeby móc sobie powiedzieć, że za jakiś czas, gdy będę o tym opowiadał lub pokazywał zdjęcia, będziemy się śmiać.
I tak było, ale scyzor w kieszeni się otwierał.
Gospodarze stanęli na wysokich wysokościach swoich powinności. I to przy ćwierć czynnym Konfliktów Unikającym. Wniosek?
Trzeźwo Na Życie Patrząca najpierw zaserwowała kaszę gryczaną z gulaszem wołowym i z pysznymi ogórkami kiszonymi własnej roboty. Do tego piliśmy wino przyniesione przez Kolegę Inżyniera(!), cydr i Pilsnera Urquella, zależy.
Potem gospodyni zaproponowała bardzo dobrą kawę, jakąś mieszankę, a mnie udało się dostać kawałek strucli. A gdy już byliśmy syci, w drugiej części spotkania wjechał tatar z siekanej wołowiny, z cebulką, kaparami i ogóreczkami. Trudno było odmówić, zwłaszcza że Konfliktów Unikający podał Stumbrasa.
No cóż, przejadłem się, bo zjadłem dwie porcje kaszy z gulaszem zapominając, że gospodarz uprzedzał, że będzie tatar.
I wyszło tak, jak chciał Konfliktów Unikający. Cytując Trzeźwo Na Życie Patrzącą - ... to było naprawdę udane spotkanie :) Dwa "zgrzyciki" były takie, że miał być jeszcze pasztet, ale wszyscy o nim zapomnieli i chyba dobrze, a poza tym wszyscy zapomnieli obejrzeć na żywo fragment ciała Konfliktów Unikającego, które robiło wrażenie, ale o tym mieliśmy się przekonać nazajutrz oglądając je na zdjęciu przysłanym przez rekonwalescenta.
Pełnię szczęścia dopełnił Kolega Inżynier(!), który jako abstynent, odwiózł nas do Nie Naszego Mieszkania. Nie wiem, co bredziłem po drodze, bo już na miejscu Żona kilka razy mi przypominała, żebym się od niego odczepił.
- Mamy go wspierać, bo jemu głównie chodziło o schudnięcie. - Teraz tylko musi trochę napakować.
Czy ja byłem innego zdania? Cieszyłem się, że wreszcie się zdecydował i się za siebie zabrał. Ale mógłby kolegę uprzedzić i w ten sposób trochę zabezpieczyć go przed szokiem.
Żona widocznie wyraźnie widziała mój stan, którego ja nie widziałem, bo mi nie pozwoliła pójść samemu z Pieskiem na jego nocne odsikanie. Tedy poszła sama, a ja do łóżka. I spać.
NIEDZIELA (20.03)
No i spanie było oczywiście dziadowskie.
Mimo że do 09.00.
Rano już sobie zasłużyłem, żeby wyjść z Pieskiem. Obojgu zrobiło nam to dobrze.
Wypiliśmy kawę z zaparzarki, Żona zrobiła dla mnie jajecznicę z czterech, sama zaś nic nie jadła.
W południe byliśmy już w Wakacyjnej Wsi.
Na takie moje alkoholowe ekscesy najlepiej robi fizyczna praca, więc prawie od razu zabrałem się za kamienie i beton. Potem jednak musiałem zażyć półgodzinnej sennej odsapki, żeby u Justusa Wspaniałego być w jako takiej formie.
Mieliśmy być u niego o 17.00, ale spóźniliśmy się parę minut. Czekał już na nas przed posesją, w samej koszuli, tym bardziej budząc we mnie wyrzuty sumienia, bo było już chłodno. Ale Justus Wspaniały nic sobie z tego nie robił i oprowadził nas po posesji, żeby zademonstrować zmiany jakie zaszły, omówić rolnicze plany no i pokazać pompę ciepła, która dopiero co została zamontowana wraz z całym systemem.
Justus Wspaniały jest człowiekiem czynu, w tym względzie takim, jak ja. O, przepraszam, ja jestem taki jak on. Chociaż jednak on, taki jak ja, bo w końcu jestem starszy. Wydobył, na przykład, około 2 tys. sztuk kostki powiększając ogródkowe areały pod przyszłe uprawy, złożył je pięknie w kilka sześcianów do przyszłego wykorzystania, a pozostało mu jeszcze "tylko" tysiąc. Najął koparkę, która w dwie godziny wyciągnęła wszystkie korzenie i w ten sposób znowu powiększył uprawne tereny, a wszystko po to, żeby uprawiać różne warzywa i przerabiać do słoików, co robi, umie i lubi oraz uprawiać różne owocujące krzewy, po to żeby robić różnorakie nalewki, co robi, umie i lubi.
Po prostu rozmach.
Na zewnątrz obejrzeliśmy pracującą pompę, a potem wewnątrz całą kotłownię, która oczywiście standardowo kojarzy się z czarnym syfem, pyłem i brudem. Tu zaś była sterownia godna XXI wieku, coś a la wnętrze jakiegoś małego statku kosmicznego, albo kabiny pilotów lub mostku kapitańskiego na transoceanic'u.
Siedzieliśmy w kuchni przy stole. Tak zarządził Justus Wspaniały. Ale wiedział co robi, bo za chwilę przyniósł kilkanaście butelek różnych nalewek i gdzieś to musiało bezpiecznie się zmieścić i być pod ręką. Tak oto przystąpiliśmy do dawno zapowiadanej i oczekiwanej degustacji. Przed rozlaniem do kieliszków gospodarz szczegółowo opisywał z czego nalewka jest, jak ją robił i jaki ma wiek.
Wraz z Żoną, która wyraźnie się rozochociła, narzucili spore tempo, więc na początku nie dawałem rady i musiałem hamować, ale potem na szczęście mi przeszło.
Spróbuję więc wymienić wszystkie nalewki, oczywiście z pomocą Żony, nie wchodząc w szczegóły, bo przy takiej ilości nie sposób było zapamiętać.
Tak więc była: berberysówka (nie jesteśmy pewni, bo była pierwsza, dziwna co do koloru, zapachu i smaku i później ją całkowicie odstawiliśmy do niej nie wracając), mirabelkowa żółta i czerwona, pigwówka, malinówka, winogronówka, agrestówka, mandarynkówka z owocu, mandarynkówka z owocu i skórki, i mandarynkówka z samej skórki, cytrynówka (nie pamiętamy, bo Żona twierdziła, że z samej skórki, a ja że z owocu), pomarańczówka (nie wiemy z jakich elementów <emelentów>) i pomarańczówka z mandarynkówką (też niezapamiętany skład). Łatwo więc obliczyć, że, jeśli czegoś nie opuściliśmy, to butelek, różnej proweniencji, było sztuk 13.
Dla Żony numerem jeden były cytrynówka i mandarynkówka z samej skórki, dla mnie pigwówka.
- Może nie uwierzycie, ale jestem półabstynentem. - zaskoczył nas. - W wojsku nie piłem praktycznie wcale i miałem przesrane. - Bo wiadomo, że ten kto nie pije, to kabluje. - W sprawach alkoholowych przoduje u nas Lekarka.
Informacja o półabstynenctwie w świetle zastawionego stołu była co najmniej humorystyczna.
Żeby przepłukiwać usta między jedną a drugą nalewką i je przed następną neutralizować piłem czarną herbatę, którą podpijała mi Żona, aż wreszcie poprosiła o oddzielny kubek.
Jak już weszliśmy na tematy wojskowe, tak praktycznie z nich do końca nie zeszliśmy. Bo dla nas temat był nieznany, a Justus Wspaniały umie opowiadać, więc wszystkie smaczki były ciekawe. Na dodatek jeszcze z tamtych czasów, z komuny. Jeśli się do tego doda, że służył w brygadzie powietrznodesantowej (a może w dywizji?) i siłą rzeczy musiał skakać ze spadochronem, to opowieści musiały być zajmujące.
Trochę tylko wspomniał o Lekarce i jej synu, którzy zresztą oboje mają razem przyjechać za tydzień.
Więc się nie zobaczymy, no chyba żeby, bo Lekarka chciałaby ten weekend spędzić w gronie rodzinnym i może by się dało trochę naprawić relacje między Justusem Wspaniałym a jej synem.
Przed wyjściem dałem w końcu Justusowi Wspaniałemu adres mojego bloga. Zobaczymy, co się będzie działo.
Powyższy wpis o Justusie Wspaniałym jest napisany w stylu mocno ugrzecznionym, takim, jak szkolne wypracowanie, czyli nie moim. Ale wyszedłem z założenia, że chłop najpierw musi się przyzwyczaić.
- Nawet chciałam ci powiedzieć, że jestem trochę zawiedziona. - skomentowała Żona, gdy jej ten fragment przeczytałem. - Nie w twoim stylu.
Wyjaśniłem dlaczego.
- Rozumiem, że uśpisz jego czujność, a potem mu dosolisz.
Wyszliśmy przed 20.00, bo chciałem być pewny, że finałowy mecz Indian Wells Iga Świątek - Maria Sakkari (Greczynka) obejrzę w całości. A niektóre media podawały godzinę rozpoczęcia właśnie 20.00, a inne 21.00.
Mecz się rozpoczął o tej drugiej i bardzo dobrze, bo mogłem wszystko sobie przygotować, wyjść z Pieskiem, a Żona spokojnie się położyć do łóżka.
Finał wygrała Iga 2:0. Co tu dużo mówić? Super.
PONIEDZIAŁEK (21.03)
No i wróciliśmy na właściwe tory.
Pogoda była piękna, ale blogowy obowiązek uniemożliwił mi ulubione pracowite przesiadywanie na dworze. A ponieważ pisanie też męczy, to już po 12.00 zacząłem okrutnie ziewać.
- Idź się połóż! - Żona natychmiast zareagowała.
Zrobiłem to z dużą chęcią, zwłaszcza że w ten sposób udowadniałem jej, że jej koronny i częsty argument Wypiłeś piwo i od razu stałeś się śpiący będący też od razu nieprzyjemnym wyrzutem nie ma racji bytu, a przynajmniej nie zawsze.
Poza tym dwie zarwane, było nie było, noce, zrobiły swoje. To nie te czasy młodości, kiedy człowiek po imprezie potrafił w zasadzie bez problemu iść do pracy. A nawet gdy miał problem, spotykał się z ogólnym zrozumieniem, często współczuciem, oszczędzano go, żeby się z powodu pracy nie dobił, a i szef potrafił zwolnić do domu grubo przed czasem na zasadzie Idź pan do domu i odeśpij! Bo to był taki humanitarny system. Łezka w oku się kręci.
A gdy po godzinie wstałem, dla rozruchu z Pilsnerem Urquellem i z Bertą poszliśmy sobie nad Staw. Musieliśmy oboje ograniczyć nasze ulubione wyjścia nad odchaszczony brzeg Rzeczki, bo straszymy kaczki, które wyraźnie już w chaszczach coś kombinują. A przecież oboje nie chcemy, żeby przez nas ich populacja spadła.
Po powrocie nadal pisałem i pisałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.23.
I cytat tygodnia:
Wszystko, co irytuje nas u innych, może prowadzić do lepszego zrozumienia nas samych. - Carl Gustav Jung – szwajcarski psychiatra, psycholog, naukowiec, artysta malarz.