18.07.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 227 dni.
WTOREK (12.07)
No i mamy dzień po obfitej publikacji.
Upłynął pod znakiem przygotowań do wizyty Byłych Teściów Żony.
Jeszcze przed I Posiłkiem na jeden akumulator skosiłem zielska w ogródku mając nadzieję, że później będę kontynuował, ale sprawy miały przybrać inny obrót.
Po drodze do Powiatu zahaczyliśmy o automatyczną myjnię w Pięknym Miasteczku uruchomioną stosunkowo niedawno na terenach Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Dopicowałem Inteligentne Auto i ten element (emelent) związany z wizytą mieliśmy z głowy.
W tym momencie zadzwonił Justus Wspaniały.
- Przepraszam, zapomniałem, cukinię macie już w skrzyneczce. - I dziękuję za szczypior.
I skończył rozmowę szybciej niż zazwyczaj.
Wczorajsza umowa była taka, że po drodze do Powiatu w punkcie kontaktowym, czyli w owej skrzyneczce, dokonamy wymiany.
W Powiecie zrobiliśmy zakupy. Udało mi się, bo oferta nasion siłą rzeczy jest już bardzo skromna, kupić nasiona fasolki karłowatej - zielonej i żółtej. Pozazdrościłem Justusowi Wspaniałemu jego rozlicznych poletek i poszedłem za jego radą pytając, co jeszcze o tej porze można posiać i co ma szanse plonować.
- Do 15. lipca możesz spokojnie ją siać. - Ale ma być karłowata wczesna.
Była średniowczesna, ale pani mnie zapewniła, że mogę ją jeszcze siać.
- Moja mama tak robi i zbiera plony nawet do zimy. - podparła się autorytetem.
Po zakupach zaproponowałem chwilę luzu i krótką odsapkę w Kawiarnio-Cukierni.
- Nie chciałam proponować, bo zaraz byś powiedział, że nie mamy czasu, że czeka robota... - Żona teatralnie się nadymała, a raczej nadymywała.
- Chyba - przerwałem jej - zatrzymałaś się w ocenie mojej osoby na roku 2000 i przez te 22 lata nie zauważyłaś zmian...
Siedzieliśmy na zewnątrz, bo w środku było sporo ludzi, a przede wszystkim duży hałas. Powiatowstwo.
Zaskoczył nas telefon od Lekarki, a jeszcze bardziej jej głos. Dosyć pospieszny, suchy, lekko zirytowany. Jak nie u Lekarki.
- Jest może u was Justus Wspaniały?
- Nie ma i być nie może, bo jesteśmy w Powiecie na zakupach. - mimo jej nieznanego dla nas stanu wszedłem od razu w żartobliwy ton.
- A bo nie odbiera telefonu...
- A ty jesteś u siebie, czy tutaj? - dalej rozmowę traktowałem lekko.
- Nie, tutaj! - irytacja była wyraźna. - To na razie. - natychmiast urwała.
- Na razie. - bezpiecznie się wycofałem.
Za jakiś czas zadzwoniła ponownie.
- Jesteście już w domu? - przeszła od razu do rzeczy.
- Nie, będziemy za pół godziny.
- Aha, to ja poczekam. - Wyprowadzę sobie samochód na drogę... - Chcę wam zostawić moje klucze od domu, bo Justusa Wspaniałego nie ma, a nie wiem, czy ma ze sobą swoje.
To nas trochę zdeprymowało, zdezorientowało i zdenerwowało. Szybko zrobiliśmy zakupy w Biedrze i ruszyliśmy w drogę.
Samochód Lekarki stał przed domem na poboczu. Na miejscu pasażera ktoś siedział, ani chybi jej mama. Bo za wcześniejszym pobytem Lekarki i ona, i Justus Wspaniały informowali nas, że następnym razem właśnie Lekarka przyjedzie na ileś dni ze swoją mamą i że być może się poznamy. "Być może" wynikało z tego, że oboje się obawiali, że będę przy mamie chlapał jęzorem korzystając z bogatej wiedzy, którą uzyskałem od nich przez rok (właśnie mija, gdy się poznaliśmy).
Oboje z Żoną byliśmy zaskoczeni, bo zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, że obie są na miejscu.
Lekarka pospiesznie wysiadła z samochodu, przywitała się z nami, niby normalnie, ale bez zwykłego w takim razie luzu. i wręczyła nam klucze do domu. Czuliśmy się nieswojo.
- Dać je Justusowi Wspaniałemu? - zapytałem.
- Tak... jeśli będzie chciał...
Te jakby niedopowiedzenia i zawieszanie głosu były zabójcze.
- A ty je odbierzesz? - chciałem się jakoś odnaleźć w tej sytuacji.
- Tak... - spojrzała na mnie, jakbyśmy mieli się widzieć ostatni raz. - Kiedyś, gdy przyjadę.
To "kiedyś" bardzo się nam nie spodobało.
Pomachaliśmy starszej pani i tyle je widzieli.
Postanowiliśmy Justusowi Wspaniałemu dać odsapkę i nie nękać go telefonami i smsami.
W domu od razu zabrałem się za sprzątanie dołu. Ciągnęło mnie do koszenia, ale wiedziałem, że po tej przyjemności będzie mi jeszcze trudniej zabrać się za czynność, za którą nie przepadam. Byłbym bardziej zmęczony, a powstały deficyt czasu mógłby osłabić moje morale. Pocieszałem się, że po sprzątaniu jeszcze na jeden akumulator sobie pokoszę. Ale stan dołu bardzo szybko sprowadził mnie na ziemię. Poza tym sprzątałem w wersji gdzieś pomiędzy gośćmi a Teściową, więc zeszło do wieczora z przerwą na II Posiłek i na rozmowę z Synem.
Dawno po rozmowie z nim nie byłem tak szczęśliwy, jak dzisiaj. Bo sporo rozmawialiśmy o jego nowej pracy, z której jest bardzo zadowolony. Dodatkowo dostał dzisiaj pierwszą pensję, według mnie bardzo wysoką za 0,5 etatu, według niego sensowną. Ale najważniejsze był jego tembr głosu, optymizm i cała aura. Bo, gdy chłop pracuje i zarabia, w sporej części jego filozofii życia, czasami dominującej, jest spełniony. Dla mnie kamień z serca. Ale jeszcze nie do końca. Bo na razie jest to okres próbny, według Syna z dużym prawdopodobieństwem podpisania umowy na więcej niż 0,5 etatu i na czas nieokreślony.
Poza tym dopiero pewniej się poczuję, gdy porozmawiam z nim na temat tej pracy w cztery oczy z uwypukleniem faktu i przypomnieniem, że jeśli nawet według niego ojciec był głupi, nauczyciele również, to może wreszcie szef już nie i może firmę prowadzi dobrze, a nie fatalnie i Ja bym to poprowadził lepiej! I Jak tak można bez sensu?! Czy on tego nie widzi?! Zakładam jednak, że ta rozmowa może niespecjalnie się rozwinąć, a nawet zgasnąć w zarodku, bo Syn w ostatnich latach nieźle dostał w dupę, co było przedmiotem mojej zgryzoty, a życie zweryfikowało na tyle jego postawę, że gdzieś pojawiła się chyba pokora i trzeźwy, nawet powiedziałbym zbawczy, przyziemny osąd sytuacji.
Ale było widać w trakcie rozmowy, że w niego wstąpił optymizm, a we mnie na razie ostrożny optymizm.
Po całej harówie odgruzowałem się i zrobiło się na tyle późno, że o oglądaniu czegokolwiek mowy być nie mogło.
Dla faktograficznej rzetelności tylko dodam, że wczoraj wieczorem obejrzeliśmy amerykański film z 2022 roku Projekt Adam. Taki familijny pomieszany z fantasy i komiksem. Ni pies, ni wydra. Na podstawie opisu spodziewaliśmy się czegoś innego. Początek był nawet zachęcający i tylko dlatego dotrwaliśmy do końca. Ale kudy mu tam do takiego Powrotu do przyszłości z 1985 roku (pierwszy z serii trzech) - pomysł, emocje i humor.
ŚRODA (13.07)
No i od rana goniłem czas.
W stylu białego człowieka.
Bo białemu człowiekowi czas albo ucieka, albo go traci, albo go zabija. Mnie zawsze dopadają dwie pierwsze przypadłości, ostatnia nigdy.
Rano przed I Posiłkiem dalej kosiłem trawę w sadzie, na jeden akumulator, żeby bardziej było widać rękę gospodarza. W domu zaś skończyliśmy jeszcze porządkowe drobiazgi i pojechaliśmy po Byłych Teściów Żony.
Pociąg był spóźniony 25 minut. Jakieś problemy z trakcją, cokolwiek by to znaczyło.
Jako kulturalno-oświatowy (kaowiec) miałem ambicję pokazać im zachodnią część Pięknej Doliny.
Najpierw obejrzeliśmy zespół pałacowo-parkowy przynależny do Kolejowego Miasteczka. Piękne nasadzenia, kilkusetletnie drzewa i zakonserwowane ruiny dawnego pałacu, które Armia Czerwona puściła z dymem. Potem pojechaliśmy do wsi położonej w centrum kompleksu stawów. Siedzieliśmy nad wodą, w cieniu, na ławeczkach i gdy dałem sygnał do dalszej podróży, wszyscy zaprotestowali.
Pokazaliśmy im jeszcze kilka wiosek z domami, którymi na różny sposób i w różnych okresach byliśmy zainteresowani oraz klimatyczne miejsca, by w końcu przyjechać do domu i w chłodzie werandy napić się kawy.
A gdy odsapnęliśmy, poddaliśmy się ocenie starych wyjadaczy działkowych. Chodząc po terenie wysłuchiwaliśmy porad, konsultowaliśmy i dopytywaliśmy. Wypadliśmy w skali szkolnej na ocenę bardzo dobry.
Znowu trochę odsapnęliśmy. Ja spróbowałem nalewki z wiśni, którą dostaliśmy od Byłego Teścia Żony, a sam zrewanżowałem się naszą siedmioletnią nalewką z orzechów oraz niedużą porcją twarożku z solą pieprzem, oliwą i szczypiorkiem. Oboje byli na pewno głodni, ale jak to oni, nie pisnęli słówkiem. Porcję zdozowałem tak, żeby nie padli z głodu, a jednocześnie żeby go zachowali na obiad. A miał być to główny akcent ich pobytu.
W Nowym Kulinarnym Miejscu byliśmy z nimi pierwszy raz. Dotychczasowe dwa około imieninowe spotkania spędziliśmy w Rybnej Wsi. Były Teść Żony tyle naczytał się na blogu o sandaczu, którego zawsze zamawiam, że dla nich obojga wybór był oczywisty. Dla mnie tym bardziej. Tak więc sandacz razy trzy. A Żona mnie zaskoczyła i poprosiła o carpaccio z jelenia razy dwa.
- A bo muszę poczuć smak i wreszcie się nasycić!
Więc miała większy talerz z podwójną porcją, co dodatkowo działało na psychikę.
Co tu dużo mówić? Przy małych lokalnych piwach, winach, deserach i kawach zasiedzieliśmy się ponad miarę. Na tyle, że gdy się ocknęliśmy, do odjazdu pociągu mieliśmy 45 minut, a Kolejowe Miasteczko w tym momencie było oddalone o 42 km. W innych byłoby tak samo, skoro wybraliśmy się do Nowego Kulinarnego Miejsca, ale w takiej chwili quasi-filozoficzne rozważania nie były mi w głowie. Raczej zastanawiałem się nad czasoprzestrzenią i jak ją pokonać, żeby zdążyć. Wyjście było jedno - przyspieszyć.Więc pędziłem z pewnym dyskomfortem, bo dawno tak nie jechałem tymi drogami i wcale nie dawało mi to satysfakcji, oprócz jednej. Na miejsce dotarliśmy 10 minut przed odjazdem pociągu, więc był czas na dotarcie do peronu i nawet na kupienie biletów. Druga strona, czyli policja, też nie miała satysfakcji, bo na szczęście nie było jej po drodze. A używania mieliby, że ho,ho!
No i trzeba byłoby czekać na kolejny pociąg Bóg wie ile i nie wiadomo gdzie, bo Kolejowe Miasteczko, to taka gastronomiczna dziura, zwłaszcza w dzień powszedni.
Do domu wracaliśmy spokojnie, zgodnie z przepisami, i muszę powiedzieć, że dobrze się z tym czułem.
- Widzisz, ile zawdzięczamy PiS-owi?... - zagadałem do Żony.
- O Matko! - na odzew nie musiałem czekać nawet ułamka sekundy. Natychmiast się jej wyrwało.
Wieczorem dzwoniliśmy dwa razy do Justusa Wspaniałego. Zaniepokojeni nie na żarty. Nie reagował, więc tym bardziej zaniepokoiliśmy się nie na żarty. W końcu za poradą Żony wysłałem smsa z propozycjami a to nakarmienia kotów, a to podlania roślin, bo za cholerę nie wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja.
Odpowiedział:
- Nic nie trzeba. Prosze o cisze w eterze. Przepraszam. (pis. oryg.)
Wystraszony odpowiedziałem tylko Ok.
Wystraszony, bo co prawda dał znak, że żyje, ale dwa słowa "proszę" i "przepraszam" nas, zwłaszcza Żonę, totalnie zaskoczyły. Nie żeby Justus Wspaniały ich nie używał, ale żeby jednocześnie dwóch i to na piśmie?!... To mogło świadczyć naprawdę o powadze sytuacji, co nas dodatkowo zmroziło.
Całe szczęście nowy odcinek Zadzwoń do Soula, który się pojawił (Netflix wprowadził nowy sposób dystrybucji - kapanie) był na tyle mocny, że pozwolił odciągnąć myśli. Zwłaszcza, że przez to kapanie coś nam się pomieszało i najpierw oglądaliśmy poprzedni, który jakiś czas temu widzieliśmy, ale gdy się zorientowaliśmy, zostaliśmy przy nim na zasadzie Niech będzie! Przypomnimy sobie akcję.
CZWARTEK (14.07)
No i dzisiaj od rana zachowywałem się profesjonalnie.
Bo co z tego, że wizyta Byłych Teściów Żony minęła. Utrzymanie posesji w dobrej kulturze nadal wymagało żelaznej ręki gospodarza.
Jeszcze przed I Posiłkiem skosiłem trawę w Alejce Brzozowej, a po odpoczynku nad Stawem (z Kopalińskim) rozpocząłem podlewanie w wersji max, czyli wszystkiego, co przez dwa lata posadziłem, w tym z rozpędu dwa małe drzewka w sadzie i jeden krzaczek czarnej porzeczki nie mojego sadzenia, bo wyraźnie domagały się wody. Susza trwa. O ogrodzie i skrzyniach nie ma co wspominać.
Miałem dzisiaj, za namową i instrukcją Byłego Teścia Żony, opryskać roztworem drożdży pomidory i ogórki, ale na przeszkodzie stanęły przyczyny techniczne. Pięciolitrowy opryskiwacz, który w Naszej Wsi służył mi przede wszystkim do walki z komarami, bo dość często z powodu ich inwazji nie dało się żyć, odmówił współpracy. "Plastik się rozszedł temu opryskiwaczu". Im bardziej pompowałem, żeby w pojemniku wytworzyć duże ciśnienie, tym bardziej w plastikowej rączce sikało, zaś na metalowej końcówce przeznaczonej właśnie do sikania wcale.
Plus tych zabiegów jednak był. Bo jadąc do Pięknego Miasteczka po drożdże do DINO zarejestrowałem jeden worek, chyba z segregowanym papierem, wystawiony przed dom, celem odbioru. A więc Justus Wspaniały żył. Wracając starałem się ujrzeć inne oznaki jego obecności. Wszystko jednak wróciło do normy z dwóch ostatnich dni - wszelkie drzwi pozamykane na głucho i śladów życia.
Dzień spędziłem na koszeniu (kosiarka plus trzy akumulatory na żyłkę) i na podlewaniu, podlewaniu, podlewaniu...
Wieczorem przymierzaliśmy się do obejrzenia jakiegoś filmu. Jeden po jakichś 15. minutach odrzuciliśmy, bo konwencja stawała się głupawa. Drugi, amerykański, Bez wahania, z 2022 roku, zaczęliśmy oglądać i znowu za jakiś czas byliśmy bliscy zrezygnowania, ale jakoś zrezygnowaliśmy ze zrezygnowania. Do końca jednak nie dotrwaliśmy, a konkretnie Żona. Kawałek zostawiliśmy na jutro.
PIĄTEK (15.07)
No i cały dzień, od rana, podlewałem.
Ze sporą przerwą na wyjazd do Powiatu.
Porobiło się teraz tak, że, gdy przejeżdżamy koło domu Justusa Wspaniałego i Lekarki, jesteśmy w stresie. Bo nie wiemy, jak się zachować, żeby było "dobrze".
- Gdyby Justus Wspaniały był gdzieś na zewnątrz, to, broń Boże, się nie zatrzymuj. - Żona natychmiast uprzedziła, ledwo ruszyliśmy sprzed domu. - Pomachaj mu tylko ręką...
Nie wiadomo, jak się zachować. Tak nas urządzili.
Zakupowy wyjazd tym razem był mocno zróżnicowany.
W Pięknym Miasteczku, w Zaprzyjaźnionej Hurtowni, kupiłem opryskiwacz. Sześciolitrowy kosztował blisko 200 zł, więc zrezygnowałem. Po cholerę mi taki? Drogi i ciężki. Zdecydowałem się na trzylitrowy za jedyne 145 zł. Żona podtrzymywała mnie na duchu w kwestii drożyzny.
- No, ale wiesz... coś takiego w gospodarstwie musisz mieć.
W Powiecie od razu pojechaliśmy do lokalnego browaru. Nie wiedzieliśmy, w których godzinach jest otwarty dla klientów, a koniecznie chcieliśmy kupić Q-Zięciowi zestaw piw rzemieślniczych z okazji jego czerwcowych imienin. Bo przemysłowymi wynalazkami gardzi, w tym ostentacyjnie Pilsnerem Urquellem. Zestaw sześciu butelek powinien go zadowolić.
Dalej w konwencji niestandardowej pojechaliśmy dwie wsie za Powiat, bo Żona wypatrzyła tam w Internecie wypożyczalnię elektrycznych rowerów. A wszystko przez to, że Krajowe Grono Szyderców zagroziło, zwłaszcza sadystycznie znęcający się nad nami Q-Zięć, że w przyszłą sobotę, gdy będą odbierać od nas dzieci przywiozą ze sobą rowery I zrobimy sobie miłą wycieczkę do Powiatu. A to od nas jest ścieżką rowerową13 km, a doliczając powrót 26. Może to wydawać się śmieszne, ale to dla nas, ludzi bez treningu, sporo. Ja się obawiam o tyłek i w drodze powrotnej chyba będę wracał stojąc na pedałach, a Żona to chyba o wszystko. Stąd pomysł na wspomaganie.
Na miejscu wybrany rower przetestowaliśmy. Rwał jak szalony, co mi się nie spodobało, ale Żonie owszem. Właściciel, według zasady "nasz klient, nasz pan", wybrany rower przywiezie w sobotę, a potem odbierze. Kiedy, nie wiadomo, bo nie wiadomo, ile czasu u nas zabawi Krajowe Grono Szyderców i czy powtórnie nie zaprosi nas na miłą wycieczkę.
Zahaczyliśmy też o Zaprzyjaźniony Warsztat i z Panią Z Pierwszej Linii Frontu ustaliliśmy termin przeglądu Inteligentnego Auta. Należał mu się, jak psu zupa, chociaż od ostatniego przeglądu rok temu przejechaliśmy ledwo..... km. Gdzie te czasy, kiedy rocznie pokonywaliśmy dystans 15 - 20 tys. kilometrów. Miotaliśmy się wtedy sporo, ale te czasy chyba minęły bezpowrotnie. Chociaż, gdyby się wszystko ułożyło po naszej myśli, najprawdopodobniej do miotania się wrócilibyśmy.
Po standardowych zakupach pobyt w Powiecie uczciliśmy małymi kawami, soczkiem i deserami w Kawiarnio-Cukierni. Zrobiła się z tego taka malutka tradycja.
Wyluzowani i zaopatrzeni przez to w większą odwagę napisaliśmy do Lekarki.
- Lekarko, dojechałyście szczęśliwie? Żyjesz? Milczący Emeryt i martwiący się Żona i Emeryt. (zmiany moje)
Odpisała dosyć szybko.
- Hej. Tak, wszystko ok. Dziękuję za troskę. Ostatni.dzien urlopu wiec nadrabiam zaleglosci. Mam nadzieje ze u Was tez dobrze. Pozdrawiam serdecznie. (pis. oryg.)
Odpowiedziałem:
- U nas dobrze :) Mamy nadzieję, że dozo :)
Już nie odpowiedziała. Żona nas pocieszała.
- Może nie zrozumiała tego młodzieżowego slangu?
- Przy synu, który ma 18 lat?... - nie darowałem sobie.
Gdy wracaliśmy, u Justusa Wspaniałego nadal nie było widać śladów życia.
W domu, na werandzie, przy Pilsnerze Urquellu, solidnie przeczytałem, jak nie ja, instrukcję obsługi opryskiwacza, do baniaka wlałem czystej rozruchowej wody, napompowałem, żeby było ciśnienie i uruchomiłem lancę. Woda pięknie ciekła, ale nie na jej końcu, mgiełką, jak powinna, ale w środku na jej pęknięciu. Nowo kupiony bubel.
Zdążyłem jeszcze pojechać do Zaprzyjaźnionej Hurtowni przed jej zamknięciem. Na zewnątrz, przy zebranych pracownikach, ku ich radości, zademonstrowałem nowy sposób opryskiwania. Pan wziął lancę z innego opryskiwacza, wymienił i na miejscu sprawdziliśmy. Chodziła jak ta lala. Nówka nie śmigana.
Zdążyłem jeszcze opryskać roztworem drożdży (przepis Byłego Teścia Żony) pomidory i ogórki i od razu, jako ogrodnik, poczułem się lepiej. Równolegle chodziła pompa, bo podlewałem i podlewałem.
Wieczorem skończyliśmy Bez wahania. Film klasy B. Że też od razu się nie poznaliśmy. A były przecież takie ładne, wypicowane buźki aktorów, proste dialogi i różne uproszczenia w scenariuszu. Czasami takie wpadki nam się zdarzają.
SOBOTA (16.07)
No i tuż po 11.00 byliśmy u Krajowego Grona Szyderców.
Było oczywiste, że rano robiliśmy wszystko w trybie lekko przyspieszonym.
Q-Wnuki były gotowe i gnębiły nas wyjazdem do Wakacyjnej Wsi, gdy siedzieliśmy sobie z ich rodzicami przy kawce i plotkowaliśmy na temat ich urlopu na Thassos, a zwłaszcza na temat pewnej polskiej turystki z ich grupy, jako żywo przypominającej Teściową. Z zachowania oczywiście. To niewątpliwie uatrakcyjniło ich wyjazd, pobyt, a nawet powrót.
W drodze powrotnej zajechaliśmy z dziećmi do mojego kolegi ze studiów, Doktora, i nauczyciela w Szkole, który szczycił się wieloma cechami, w tym najdłuższym stażem oraz powszechnym mirem wśród słuchaczy, jak również postrachem z racji wykładanego przedmiotu. Najlepiej niech o tym świadczy fakt, że któregoś razu przyszedł do mię słuchacz...
- Dzień dobry, panie dyrektorze... - Przychodzę w nietypowej sprawie... - nie wiedział, jak rozpocząć. - Bo ja nie będę w stanie zaliczyć przedmiotu u pana Doktora.
- Eee, tam - starałem się sprawę zbagatelizować i dodać otuchy. - Zda pan, przynajmniej na dopuszczający.
- Właśnie, że ja nie dam rady nawet na dopuszczający! - Panie dyrektorze, bo gdyby pan Doktor wystawił mi dopuszczający bez zdawania, to ja mógłbym wysprzątać całą szkołę, albo wykonać inne prace społeczne, co tylko pan wymyśli!... - Bylebym nie zdawał!
Musiałem zachować powagę i odesłałem słuchacza z kwitkiem. Ostatecznie jednak zdał na dopuszczający.
Z Doktorem nie widzieliśmy się z 4-5 lat. W międzyczasie zdążył zdziadzieć, stetryczeć i zgnuśnieć, co sam spokojnie przyznawał. Ku irytacji jego córki jedynaczki, czterdziestotrzylatki, którą znam od dziecka. Sposobem poruszania się, wysławiania, mentalności i podejścia do problemów i życia, a raczej śmierci, przypominał osiemdziesięciolatka nie obrażając osiemdziesięciolatków.
A przecież Doktor jest dokładnie w moim wieku. Może to wszystko zaczęło się w nim niepostrzeżenie gnieździć i powoli wyłazić po śmierci jego żony, niewiasty niezwykle energicznej, która zmarła po ciężkiej chorobie 9 lat temu. Przez ten czas nie był z żadną babą. A to jest taki typ, że baba jest mu potrzebna, żeby mu truła, naciskała, wymagała, itp., czyli żeby właśnie trzymała go przy normalnym życiu, kiedy wszystkiego się chce. Bo sam nie potrafi. Jak przyznał ze swoim poczuciem humoru i odrobiną dystansu do siebie, które tak lubimy, że teraz nie chce mu się niczego. Tylko oglądać ogłupiającą telewizję i siedzieć w Internecie. A przecież miałby tyle fajnego do zrobienia. Nawet mu się nie chciało przyjechać do nas (35 - 40 minut jazdy samochodem), a gdy mu podsunęliśmy pociąg i że go odbierzemy, nie wzbudziło to w nim krzty energii. Załamać się było można. Ale nie spasowaliśmy. Postanowiliśmy go wyrwać z tego marazmu. Z córką uknuliśmy, że ona ze swoim facetem po prostu ojca do nas przywiezie, czy będzie chciał, czy nie. Ale, gdy się żegnaliśmy, w tym z jego siostrą, która przyjechała go wspierać, sam z siebie obiecał, że przyjedzie.
W Domu Dziwie od razu zrobiła się inna atmosfera. Nazywa się to zawłaszczeniem przestrzeni i czasu przez wnuki. Ale udało się:
- zjeść II Posiłek,
- rozegrać mecz w drużynach: ja kontra Q-Wnuk i Babcia. Prowadziłem 6:0, co Babcię mocno wkurzało, a przede wszystkim zniechęcało do dalszego grania. Ale gdy w końcu opadłem z sił, bo i wyrobiona Babcia, i Q-Wnuk osaczali mnie w każdym momencie ze wszystkich stron, zaczęli mnie doganiać i doprowadzili do wyniku 9:9. A to już się Babci bardzo podobało. Nadludzkim wysiłkiem, dając z siebie wszystko, to ja strzeliłem decydującego gola, by po dramatycznym meczu wygrać 10:9. O dziwo, wszystkim się to podobało,
- nawet kilka razy zagrać w solitera, czyli samotnika, a jak sama nazwa mówi, Q-Wnuki nade mną nie wisiały. Pierwszy raz w życiu doprowadziłem do sytuacji, że został mi jeden pionek, czyli doprowadziłem do maksimum. Jeszcze wiele razy próbowałem, ale wyniku nie powtórzyłem. A jak wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Będę musiał jeszcze popracować. Za swój sukces uznawałem sytuację, gdy zostawały mi dwa pionki.
Wieczorem Q-Wnuki oglądały bajki, a nam towarzyszyły książki - Żonie audiobook, mnie Kopaliński. Że też razem z nim w łóżku?...
NIEDZIELA (17.07)
No i dzisiaj był taki dzień rozrywkowo - edukacyjny.
Przy czym edukacja bezwzględnie musiała być połączona z rozrywką. Bo rozrywka sama z sobą dawała radę.
Od rana Q-Wnuki wisiały nad nami, kiedy pojedziemy do Powiatu. Mimo tego udało się dla następnych gości na dole zrobić pierwsze porządki i wykosić trawę.
Przed wyjazdem zadzwonił... Justus Wspaniały. I to do Żony. Odebrałem akurat ja. Nie mogłem czekać, aż Żona zejdzie z góry, bo nieodebranie połączenia (wyświetliło się, kto dzwoni) mogło być odebrane, nomen omen, opatrznie. Przy tym wszystkim lekko się skonsternowałem. Okazało się, że Justus Wspaniały przerobił do słoików mnóstwo cukinii i patisona, na różne sposoby, ale więcej już nie da rady A to cholerstwo ciągle owocuje i weźcie ode mnie, ile chcecie!
Umówiliśmy się, że w drodze powrotnej wpadniemy do niego.
Głównym i jedynym celem wyjazdu do Powiatu była Kawiarnio-Cukiernia. Z racji gier interaktywnych.
- To jest mój najszczęśliwszy dzień... - rano poinformowała nas w związku z tym Ofelia z właściwą sobie teatralnością i emfazą, żeby przydać sobie znaczenia i powagi zwłaszcza wobec brata starszego od niej o trzy lata.
Dzieci grały, a my mieliśmy święty spokój przy kawach i deserze (ja!).
Rozmowa z Justusem Wspaniałym była normalna. Można powiedzieć, jak zwykle. Nie dotykaliśmy imienia Lekarki, ale raz musiałem.
- Chętnie dalibyśmy tobie klucze do domu, bo Lekarka powiedziała, że gdy będziesz chciał, to tak mamy zrobić. - Wolelibyśmy ich nie mieć, bo się głupio z tym czujemy.
- To są klucze Lekarki i ja ich nie chcę. - skwitował krótko i stanowczo.
Będą więc musiały ciągle kłuć nas w oczy i ciągle przypominać tę dziwną i niewyjaśnioną sytuację.
Żona dała sobie wcisnąć pięć cukinii i dwa patisony. Znając ją i tak wymiękła, zwłaszcza że nasze cukinie zaczynają rosnąć jak dzikie.
W domu od razu zadzwoniłem do Kolegi Inżyniera(!). Dobrze trafiłem, bo były obie córki oraz rodzina z jego strony. A wszystko z okazji 12. urodzin Krawacika.pl. Złożyliśmy jej życzenia śmiejąc się w duchu, jak taka podfruwajka wyraźnie była zaskoczona, ale jednocześnie było jej miło. I znowu - jak to się stało, skoro niedawno?...
Późne popołudnie było wybitnie edukacyjne z dodatkiem rozrywki.
Na początku posialiśmy fasolkę. Q-Wnuk białą, czyli zieloną, pięć stanowisk oznaczonych kijkami, które w te pędy przynieśli zza Małego Gospodarczego. Ofelia zaś czarną, czyli żółtą, również pięć stanowisk. Fasolki trzeba było podlać Bo nie przeżyją! umiejętnie z węża. A to wiązało się z całym procesem podłączenia do niego pistoletu, włączenia kabla zasilającego pompę do gniazdka i włączenia pompy. Oraz z wytłumaczeniem, dlaczego trzeba zalać wodą pompę, i dlaczego woda z pistoletu leci dopiero po pewnym czasie. Wszystko to było robione małymi rączkami, by na końcu delikatnym deszczykiem z wielkim przejęciem każde podlewało swoją fasolkę.
Na koniec Dziadek niespodziewanie w pistolecie zmienił delikatny deszczyk na ostry, mocny strumień. Nie pomógł kwik i ostra ucieczka.
Woda siekała po małych pleckach.
I siekałaby aż nazbyt długo.
Gdyby nie Żona ze słowną maczugą!
Trzeba było zjeść II Posiłek. Z grilla. I znowu była okazja do edukacji. Nagrodą było jedzenie.
Niestety potem dzieci zażyczyły sobie ponowne oblewanie wężem. Jakoś się zagapiłem i nie pomógł mój kwik i paniczna ucieczka, gdy Q-Wnuk sieknął mi przez plecy.
Na koniec weszliśmy w zjawiska fizyczne, dział optyka, i robiliśmy sobie tęcze, bo słońce było dostępne cały czas i paliło niemiłosiernie.
Na tym edukacja się nie skończyła. Opryskiwaliśmy pomidory i ogórki. Trzeba było tłumaczyć, dlaczego jest to woda z drożdżami i skąd się bierze ciśnienie w butli i pokazać, jak opryskiwać, żeby cała mgiełka nie szła bezproduktywnie w ziemię. I znowu małe rączki z przejęciem...
Wieczór nie mógł obyć się bez meczu. Drużyna przeciwna - Q-Wnuk, Babcia i Ofelia - mocno się skonsolidowała, żeby dać Dziadkowi łupnia, Ale nie ze mną takie numery, Brunner! Wygrałem 10:6, ale wszystkim się podobało, bo każde strzeliło gole, nawet Ofelia jednego.
Po wszystkim musiał być prysznic, bo dzieci prezentowały stan szczęśliwości. Twarze umorusane, ciałka brudne, rączki i kolanka czarne.
W łóżku one oglądały bajki, a my to, co wczoraj - audiobook i Kopaliński. Długo to jednak nie potrwało.
PONIEDZIAŁEK (18.07)
No i dzisiaj trzeba było sprostać przygotowaniu mieszkania w kontekście wiszenia nam na karkach Q-Wnuków.
Taktyka była prosta i oczywista.
Najpierw rano poszła Żona wykonać pierwszy etap swoich prac. Ja zostałem pilnując dzieci, żeby im coś głupiego nie strzeliło do głów. Gdy Żona wróciła, poszedłem ja. I tak na zmianę.
Goście, matka z córką i dwoma psami, miały przyjechać o 13.00, a przyjechały o 14.00. Opóźnienie, jeśli można to tak nazwać w przypadku gości przyjeżdżających na urlop, miało o tyle znaczenie, że zaraz po tym mieliśmy wyjechać do Sąsiedniego Powiatu i zrealizować kolejną atrakcję z serii zaplanowanych na pobyt Q-Wnuków. Ale w końcu się udało. Kawiarnia w Której Rodzą Się Pomysły i elektroniczny cymbergaj w zasadzie załatwiły temat. Brak fontanny w rynku, o której oboje pamiętali z poprzednich pobytów, trochę skisił nastrój. Na tyle, że Q-Wnuk dopytywał się, czy jeszcze pójdziemy na plac zabaw. A ponieważ powtarzał pytanie wielokrotnie uzyskując ciągle odpowiedź odmowną musiałem się wziąć na sposób.
- Dzisiaj już na żaden plac zabaw nie pójdziemy! - zakomunikowałem dobitnie. - Powtórz!
Powtórzył.
- No to teraz, gdy znowu zadasz to pytanie, sam sobie odpowiedz Dzisiaj już na żaden plac zabaw nie pójdziemy! - Zrozumiałeś?!
Kiwnął głową z uśmiechem, bo jest na tyle duży, że czuł pewien absurd mojej propozycji. Humor jemu i Ofelii zdecydowanie się poprawił, gdy musieliśmy pójść do Kauflandu na drobne zakupy, a tam Babcia nie mogła nie kupić im jakichś drobiazgów.
A ten nacisk Q-Wnuka i jego wiedza odnośnie naszych planów i możliwości wzięły się stąd, że słyszał od samego początku swojego pobytu, co by tu można. W końcu, żeby się nie pogubić, czegoś nie pominąć i jakoś atrakcje rozplanować, zdecydowałem się spisać wszystko na kartce. A Q-Wnuk umie już czytać.
- A będę mógł kartkę przeczytać? - czujnie zapytał.
A tam były, oprócz zrealizowanych już, takie rzeczy, jak: rzeczony plac zabaw w Rybnej Wsi, basen, pobyt w Naszej Wsi, którą on doskonale pamięta, u Sąsiadów, a w drodze powrotnej gry interaktywne w Kawiarnio-Cukierni, ciuchcia wąskotorowa w sąsiedniej gminie, kajaki i kozy oraz inne różne i dziwne zwierzęta we wsi, gdzie kupujemy od czasu do czasu sery.
Według niego najlepiej byłoby, gdybyśmy to wszystko zrealizowali jednego dnia, a jeszcze lepiej, gdybyśmy taki pełny zestaw powtarzali w następnych. Piękny wiek, gdy czas jest z gumy.
W drodze powrotnej niezrażony brakiem placu zabaw dopytywał, czy dzisiaj będziemy się oblewać i czy zagramy mecz.
- Dzisiaj już nic z wami nie będę robić! - Muszę skończyć pisać bloga.
- A co to jest blok?
Więc mu wytłumaczyłem, że blog(!), to jest taki pamiętnik. A to go na jakiś czas przytkało.
W domu jednak już do mnie nie startował. Bo Babcia się jednak nad nimi ulitowała i uruchomiła wąż.
- Ale wszystko było do dupy... - zrelacjonowała mi później po kryjomu. - Najpierw im powiedziałam, żeby na mnie absolutnie wody nie lali. - To taka atrakcja odpadła. - To Q-Wnuk oblał Ofelię. - To ta się obraziła. - To dałam jej wąż, żeby polała brata. - To oblała się jeszcze bardziej. - To wyrwałam brutalnie wtyczkę z gniazda i powiedziałam Na dzisiaj koniec! Jutro dziadek będzie was oblewał! - Mając taką informację znieśli to bez problemu.
Wieczorem na dole Babcia nadal zajmowała się wnukami, a ja uciekłem na górę, zamknąłem się i pisałem. Żeby ten wpis jako tako wyglądał. Potem się zamieniliśmy. Oni poszli na górę, ja wróciłem na dół.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego analitycznego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.04.
I cytat tygodnia:
Jeśli przyjmiesz do siebie zabiedzonego psa i sprawisz, że zacznie mu się dobrze powodzić - nie ugryzie cię. Na tym polega zasadnicza różnica między psem a człowiekiem. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)