15.08.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 255 dni.
WTOREK (09.08)
No i dzień po publikacji.
Trochę ochłonąłem "po kontakcie ze Stolicą", więc mogę pisać o wczorajszym dniu.
W pn, 01.08, gdy wstaliśmy, znowu zastaliśmy w nas skiszone nastroje. Wszystko przez sytuację z Q-Wnukami i ich nieobecność. Ponownie zaczęliśmy dyskutować i dzielić włos na czworo, niepedantycznie, ale jednak dokładnie, przede wszystkim konstruktywnie. Uznaliśmy, że w całej tej sytuacji musimy zająć stanowisko, a nie udawać, że nic się nie stało, chować głowę w piasek, by mieć święty spokój. Było widoczne gołym okiem, że w ten sposób go nie osiągniemy. To nasze zachowanie należałoby chyba określić mianem odpowiedzialnego i dojrzałego.
Żona napisała do Pasierbicy i Q-Zięcia sporego maila i dała mi przed wysłaniem do przeczytania. Przedstawiała nasze stanowisko i punkt patrzenia na zachowania Q-Wnuka, na jego wybory w tym wieku, które najczęściej nie mogły być dobre i z konsekwencji których nie mógł sobie zdawać sprawy.
Tutaj była rola rodziców.
Oddzielną kwestią, którą Żona poruszyła, była sprawa prezentów wymagająca ogólnej rodzinnej narady i wspólnych postanowień. Bo nie może być tak, że ciągle pojawiają się nowe w ilościach naprawdę sporych z racji paczworkowości rodziny, stare z racji znudzenia leżą po katach i zajmują wszelkie możliwe miejsca w domu i Do czego to prowadzi?
Jeszcze oddzielną kwestią była sprawa wyjazdu Q-Wnuka do dziadka, byłego męża Żony. Z racji jego obciążeń zawodowych obawialiśmy się, że tydzień pobytu będzie polegał na ciągłym siedzeniu z wnukiem jego żony przed komputerem i graniu. A to byłoby nie do przyjęcia i skandaliczne we wszelkich aspektach tej sprawy. Pasierbica jednak odpisała, że tato wziął tydzień urlopu, co nas natychmiast uspokoiło.
Sumarycznie "rozmowa" odbyła się krytycznie, konstruktywnie, z troską.
Dało nam to ulgę. Ale cisza ciągle dźwięczała w uszach, a zaszargany, pusty i brudny basen niczym memento kłuł w oczy. To naszego nastroju nie mogło poprawić.
Żona wymyśliła, żebyśmy zrobili sobie wycieczkę i ponownie obejrzeli pewną nieruchomość. Zaprotestowałem. Widzieliśmy ją kilka razy z zewnątrz, właściciel i biuro nieruchomości go reprezentujące zachowują się tak, jakby nie chcieli sprzedać. Bo, na przykład, ciągle odbijamy się od niemożliwości obejrzenia wnętrza.
- To co miałoby się dzisiaj zmienić?... - zadałem Żonie pytanie.
Coś tam mamrotała pod nosem, że to by jej pomogło trochę odciągnąć myśli, po czym jeszcze bardziej zosowiała.
Musiałem sporo dojrzewać, żeby za jakiś czas się odezwać:
- Jak ci zależy i jak ci ma to poprawić nastrój, to pojedźmy. - wcale nie byłem w stanie robiącego łaskę, tylko faktycznie przejąłem się jej kondycją.
Drogę sobie wydłużyliśmy, żeby zobaczyć piękne miejsca, bo to zawsze działa na nas pozytywnie.
Na miejscu wypatrzył nas ze swojego domu sąsiad tej nieruchomości, ten, który dwa razy wpuszczał nas na teren. Tym razem było tak samo i były te same gadki. Ale po obejrzeniu Żona po raz pierwszy zdecydowanie stwierdziła, że to nie dla nas. Że dom typu szachulcowego może kryć różne niespodzianki A poza tym niech się wypchają, skoro nie potrafią, nie chcą, nie mogą, jeden pies, pokazać wnętrza!
Na pół godziny, relaksacyjnie wpadliśmy do Kawiarnio-Cukierni. Klimatyzacja nadal nie działała, ale nie była potrzebna wcale. Siedzieliśmy krótko, bo naciskał nas ostateczny termin odbioru paczki z paczkomatu z komunikatem, że do 15.06. Po tym terminie... Mieliśmy 20 minut na odbiór. Ale w Pięknej Dolinie wszędzie jest blisko.
W domu, po 15.00, sprawdziłem tę kolejną, dzienną bankową sesję. Wpłaty za pobyt gości ze Stolicy nadal nie było. To mnie w ostatnich dniach kolejny raz zirytowało, bo nie mogłem zrozumieć, że tak można, zwłaszcza że goście przyjechali we wtorek. Tydzień czasu. Na środowe smsowe przypomnienie Żony o braku wpłaty Pani Głównodowodząca (nauczycielka chemii) zapytała zwrotnie, czy może być gotówka. Nie mogła, co jak byk stoi na naszych stronach. Jak i to, że goście są proszeni o uregulowanie reszty opłaty (poza zaliczką) w dniu przyjazdu, góra dnia następnego. Ciekawe, że 90% z nich zwyczajnie tak robi, nie ma z tym żadnych problemów, a te 5%... No właśnie. Po przypomnieniu przepraszają, że zapomnieli, albo coś im tam wypadło i natychmiast regulują należność. Nic strasznego się przecież nie dzieje. No i pozostaje ostatnie 5%. To Stolica, Kraków i różne wypierdki, ciekawe że przeważnie z dużych miast. No, bo skoro przyjeżdżają do takiej dziury, jaką jest Wakacyjna Wieś, to po co przestrzegać jakichkolwiek zwyczajowych zasad i reguł lub, nie daj Boże, jakichś regulaminów wymyślonych przez właścicieli, kmiotów nieznających się na światowym życiu i sznycie.
- Pójdziesz do niej? - Żona stała nade mną pytająco.
Od dłuższego czasu mieliłem (miąłłem) w sobie odpowiedź przewidując pytanie.
- Pójdę. - Ale zapytam grzecznie Czy mogę wiedzieć, dlaczego pani doprowadza do takiej sytuacji, że ja, jako gospodarz, czuję się w swoim domu dyskomfortowo i muszę się upominać o należność doprowadzając do jeszcze większego mojego dyskomfortu i pani oczywiście, w sytuacji, kiedy przyjechała pani na urlop i wypoczynek?!
- Ani się waż! - Żona nie żartowała.
- To nie pójdę!
- Więc wyślę do niej smsa.
Mimo że natychmiast mnie z nerwów nosiło, ta informacja, co prawda na krótko, zdołała mnie jednak rozbawić. Przypomniała mi, jako żywo, moje dzieciństwo. Pisałem o tym kilka razy, gdy mając 10-11 lat czytałem codziennie z zapamiętaniem Gazetę Robotniczą (wychodziła od poniedziałku do piątku, 4 strony - organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR), a w niej powtarzające się notki o bardzo podobnej treści: Chińska Republika Ludowa (nigdy Chiny) wystosowała do Stanów Zjednoczonych Ameryki 378. poważne ostrzeżenie, a za kilka tygodni Chińska Republika Ludowa wystosowała do Stanów Zjednoczonych 456. poważne ostrzeżenie. Bawiło mnie to, podziwiałem i nie rozumiałem. Chyba doszli z tymi ostrzeżeniami do ponad ośmiuset, dokładnie nie pamiętam, bo albo przestali, albo ja straciłem zainteresowanie. Ileż można.
Ponieważ jednak nosiło mnie nadal, postanowiłem do tej pani, Obergruppenführer (stopień paramilitarny obowiązujący w SS i SA. Jego odpowiednikiem w siłach lądowych i powietrznych Wehrmachtu był stopień generała), pójść, ale tak, żeby Żona o tym nie wiedziała i się nie domyśliła.
Swobodnie więc wyszedłem zachowując naturalność, że niby idę do ogrodu, a za winklem, kiedy Żona straciła mnie z oczu, gwałtownie zawróciłem i z bijącym sercem poszedłem do gości.
Miałem farta, bo akurat Bladolica siedziała na tarasie, i to sama, co mi ulżyło, bo nie chciałem mojego wystąpienia (tak by je tendencyjnie określiła Żona) mieć przed szerszą publicznością (tak by je tendencyjnie określiła Żona).
- Dzień dobry... - odezwałem się jak wsiowy kmiot.
Bladolica oderwała wzrok od smartfona i zaczęła patrzeć na mnie bez słowa hipnotyzującym wzrokiem kobry. "Bez słowa", co oznaczało brak zwrotnego "dzień dobry", ale to przecież u światowych ludzi normalne.
- Żona wysłała do pani smsa w sprawie zaległości w opłacie za pobyt...
Postanowiłem pilnować się od początku, nerwy zawiązać na supeł i nie podnosić głosu. Szło niezwykle ciężko, ale za swój pierwszy sukces uznałem fakt, że nie powiedziałem Żona wysłała ponownie(!) do pani smsa w sprawie zaległości w opłacie za pobyt..., co dodało mi odwagi i utwierdziło w postanowieniu.
- Ale właśnie zapłaciłam!... - pokazała na smartfona i rozłożyła ręce w geście Ale o co ten cały raban?!
- A mogę wiedzieć, dlaczego tak późno?
Pani zamilkła, przy czym od razu wydęła wargi i zaczęła wypuszczać powietrze uderzając charakterystycznie jedną o drugą. Wyraźnie się zastanawiała, co odpowiedzieć. Trwało to jakieś 6-7 sekund. Cierpliwie czekałem i nie przeszkadzałem jej w wydmuchiwaniu. Gdy już zabrakło powietrza i nie dało się trzaskać wargami, nabrała tchu i wydusiła z siebie:
- Nie wiem...
I natychmiast przeszła do kontrofensywy.
- Ale o co chodzi?! - Przecież jesteśmy! - rozłożyła teatralnie ręce pokazując, że przecież nie uciekli. - Poza tym, wszędzie tam, gdzie byliśmy, płaciło się z dołu.
- Nie wiem, gdzie państwo byliście i jak się tam płaciło, ale u nas goście są proszeni o wpłatę pozostałej kwoty, poza zaliczką, w dniu przyjazdu, góra dnia następnego. - Taka informacja jest umieszczona na naszych stronach. - Rozumiem, że pani czytała?...
Zamilkła na 2 sekundy.
- Prawdę mówiąc zrobiłam to pobieżnie, nie starałam się specjalnie i się nie przyłożyłam... - Nie widziałam sensu.
Miotała mną wewnętrzna burza. Wiedziałem, że jeśli nie wytrzymam, zrobi się fatalnie dla wszystkich nie wyłączając mojej osoby. Wiedziałem, że potem miałbym niebotycznego kaca moralnego.
- Proszę pani - po raz pierwszy obrałem dydaktyczny ton - my staramy się szanować naszych gości, ale też tego samego oczekujemy od nich. - Wydaje mi się, że taka pani postawa to brak szacunku dla nas...
Znowu milczała.
- To co? - Może jakieś "przepraszam"?
- Nie widzę powodu. - zamknęła temat znowu po chwili milczenia.
- Ok. Rozumiem. - Dziękuję.
Obróciłem się na pięcie i sobie poszedłem.
Efekt, jaki uzyskałem, był taki, że trzęsło mnie jeszcze bardziej, niż przed przyjściem. Siłą woli, żeby Żona niczego nie spostrzegła, a przede wszystkim nie wyczuła, udałem się na górę ze swobodnie rzuconymi słowami Idę pisać. Udało się.
Pisać się jednak nie dało, tak mnie trzęsło. Nie mogłem skupić myśli, tylko ciągle przed oczyma miałem ten jej zimny, hipnotyzujący wzrok, a jej słowa ciągle były w mojej głowie i nie mogły przebrzmieć.
Postanowiłem, że jednak o wszystkim muszę opowiedzieć Żonie, przyznać się, bo wiedziałem, że sam ze sobą sobie nie poradzę. Najwyżej mnie opierdoli, pomyślałem. I będzie jak w tym dowcipie, już przeze mnie cytowanym.
Koniec roku szkolnego. Jasiu radośnie biegnie chodnikiem, podskakuje trzymając w ręce świadectwo.
Spotyka go kolega.
- Jasiu, a co ci tak wesoło?
- A bo koniec roku szkolnego...
- A mogę zobaczyć twoje świadectwo?
- Masz...
- Ale Jasiu, tu są same pały! - To z czego ty się tak cieszysz?!
- A bo w domu jeszcze tylko wpierdol i wakacje!
Zszedłem na dół, stanąłem przed Żoną. Podniosła głowę znad laptopa.
- Muszę ci coś powiedzieć... - zacząłem zawiesiwszy głos. - ...Sam sobie nie dam rady, najwyżej mnie opierdolisz!
- Mów, nie denerwuj mnie!...
- Byłem u niej...
Siadłem i wszystko Żonie zrelacjonowałem podkreślając mój spokój, rozwagę i opanowanie. I jak mnie trzęsło.
- Przecież mogłem jej powiedzieć w trakcie rozmowy Współczuję pani mężowi, a jeszcze bardziej biednej młodzieży na lekcjach chemii u pani... albo To dziwny zbieg okoliczności, ale zalatuje mi tu coś warszawką!
Żona wzniosła oczy do nieba.
- W sumie dobrze się zachowałeś, gdy już tam poszedłeś. - Tylko po co?! - Co to dało? - Na dodatek będę musiała teraz świecić oczami, gdy ją spotkam.
- A po co masz ją spotykać? - łagodziłem. - Jak będzie trzeba, to pójdę sam.
Mogłem dodać A gdy będziemy wyjeżdżać Inteligentnym Autem, zawczasu wsiądziesz z tyłu. - Przez ciemne szyby cię nie dojrzy, a potem przesiądziesz się do przodu.
Ale Żonie, zdaje się, nie o to by chodziło.
Nadal się gotowałem.
- Idź nad Staw z psem! - Żona wiedziała, co może mi pomóc.
- Ale na psa to za wcześnie!...
- To idź się przejść bez niczego, dobrze ci zrobi.
- To pójdę podlać ogródek i skrzynie. - wiedziałem, że sensowny, celowy wysiłek fizyczny zrobi mi najlepiej. Żeby pogłębić efekt opryskałem jeszcze drożdżami ogórki i pomidory. Tfu, tfu, tfu i odpukać w niemalowane drewno, ale po zarazie ani śladu.
A gdy później wyszedłem z Pieskiem, po wkurwie praktycznie nie było śladu.
Na chłodno wróciłem do mojej naiwności i głupoty.
W poprzednim wpisie, we wtorek, 02.08, zacytowałem Żonę:
- Emanowała taką aurą, że z powrotem byłam w szkole i gwałtownie się
zastanawiałam, czego nie odrobiłam.
Wówczas nie dało mi to do myślenia.
A w środę, 03.08, napisałem A tacy nie są typami bierno-agresywnymi. Jawi się nam błogi spokój.
Chwaliłem dzień przed zachodem słońca. Tyle lat, a wniosków żadnych.
Summa summarum - po wszystkim stereotyp się wzmocnił i jeszcze bardziej mnie opanował. Trudno. A przecież na wstępie miałem w sobie spory zapas dobrych chęci i pozytywnego nastawienia.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Billions. Jutro postanowiliśmy obejrzeć trzeci i zobaczyć...
Dzisiaj, wtorek, 09.08, powitał nas piękną szarością. Aż chciało się oddychać.
- Ale i tak ci nie wybaczyłam, że poszedłeś do tej pani... - Żona wróciła prawie na "dzień dobry" do wczorajszego wydarzenia. - Zastanawiam się, co z tym zrobić?...
Przeszedłem nad tym prawie obojętnie, bo nie miałem sobie nic do zarzucenia.
Korzystając z pięknej pogody zachęcającej do aktywności, grubo jeszcze przed wszelkimi płynami, ledwo po kawach, z wielką przyjemnością pracowałem przy skrzyniach. Pieliłem, porządkowałem, na I Posiłek wyrwałem jedną cebulę, sporo pomidorów i naciąłem szczypior. Wielka przyjemność i sens tak zbierać owoce swojej pracy.
Żona w międzyczasie napisała maila do córki właścicieli sprzedających nam dom w Uzdrowisku. Jesteśmy w niezamierzonym przez nas zawieszeniu, a nie możemy przecież chować głowy w piasek i udawać, że wszytko biegnie zgodnie z ustaleniami, bo zaczyna nie biec. Umówiliśmy się na telefoniczna rozmowę jutro. Trzeba stawić czoło.
Po I Posiłku kosiłem żyłką nad Rzeczką na jeden akumulator, a potem kosiarką, też na jeden, u gości i u nas. Trochę tego było za dużo, więc odczułem i musiałem na 0,5 godziny zalec.
W końcu dzisiaj, w sesji "po 15.00", po tygodniowym pobycie, dotarły łaskawie na nasze konto pieniądze od pani Obergruppenführer. Chętnie kazałbym jej dopłacić, ale ani przez chwilę przez myśl mi nie przyszło, żeby z takim pomysłem wystartować do Żony. Po co byłoby budzić uśpioną lwicę, która zdawała się o sprawie zapomnieć, i popełnić samobójstwo.
Pod wieczór dzwoniliśmy bezskutecznie do Kolegi Inżyniera(!) chcąc mu złożyć życzenia z okazji jego dzisiejszego święta. Jego głos informował, że będzie na urlopie do 11. i podawał dwa numery telefonów do zawodowych kontaktów. Nie skorzystałem. Napisałem smsa z życzeniami. Trzeba być wyrozumiałym dla kolegi, jeśli ten jest na urlopie we Włoszech z jakąś laską. Może to Włoszka? Ale byłyby jaja. Ale Polka też by nas zadowalała. I jakie otworzyłoby się poletko do uprawy, nomen omen.
Odpisał o 23.55. W domu o tej porze dawno by już spał, ale wiadomo urlop, no i ta laska...
... Telefon mam wyłączony po to żeby odciąć się od namolnych klientów. A ty dostajesz rykoszetem :)) (pis. oryg.)
W kontekście laski sam przed sobą udawałem, że przyjąłem to śliskie tłumaczenie.
Pod wieczór zadzwonił Konfliktów Unikający. Pytał, czy w środku przyszłego tygodnia mogliby wpaść do Wakacyjnej Wsi. Potraktowaliby ją jako bazę wypoczynkową na rowerowej trasie Kolejowe Miasteczko - Wakacyjna Wieś (25 km) i z powrotem. Nie było sprawy, ale wzięliśmy ich z zaskoczenia i zaproponowaliśmy jeszcze jeden przyjazd, wcześniej, bo w ten piątek z noclegiem na sobotę. Bez rowerów oczywiście. Jednej i drugiej stronie było miło, więc się umówiliśmy.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Billions. Po 15. minutach chciałem zrezygnować z serialu, bo nie mogłem w dalszym ciągu się połapać we wszystkich tych nazwiskach, kto kogo chce wyrolować i dlaczego oraz w innych niuansach fabuły. Żona musiała dwa razy zatrzymywać akcję i tłumaczyć, jak jakiemuś niedorozwojowi who is who i co kombinują. Ostatecznie przekonała mnie jednak, że dam radę, tylko potrzeba trochę czasu i cierpliwości.
ŚRODA (10.08)
No i dzień rozpoczął się letnie, bez pośpiechu.
Takie lato mogłoby być - słońce, gorąco, ale nie upał, w cieniu przyjemny chłód, bez zaduchu.
Rano wyjechała szwagierka, ta nauczycielka od historii. Żałowałem, że nie ta od chemii, bladolica, zimnokrwista, z bezpłciową twarzą, taką bez wyrazu, że aż strach się bać. Ale cóż, człowiek nie może mieć wszystkiego naraz.
Po I Posiłku skosiłem Brzozową Alejkę. Ot tak, dla relaksu. A potem mnie naszło. Wysprzątałem teren wokół drewutni i kawałek placu w Dużym Gospodarczym. Miałem wrażenie, jakbym zaczął przygotowania do wyprowadzki.
- Myśl tak, myśl... - Żona zareagowała jednoznacznie, gdy jej opowiedziałem o moich odczuciach.
Po wszystkim wziąłem prysznic, odświeżyłem się, żeby lepiej znieść trudy rozmowy z córką właścicieli nieruchomości w Uzdrowisku. Nieuchronne musiało nastąpić. Ale córka okazała się sympatyczna (to już wiedzieliśmy) i rzeczowa, niehisteryczna. Rozmowa więc przebiegła, można rzec, nawet komfortowo, z pewnym luzem, ale konkretnie. Umówiliśmy się na telefon 20., a potem zobaczymy. Albo w kosmos, albo do Uzdrowiska. Na dwoje babka wróżyła. Zalęgła się jednak w nas dziwna doza optymizmu niczym niepodpartego. Ale lepiej tak, bo pozytywną energię trzeba wysyłać mając nadzieję, że wróci.
O 19.00 obejrzałem pierwszy mecz Igi Świątek z cyklu WTA 1000 w Toronto na kortach twardych. Iga bardzo szybko (2:0) rozprawiła się z Australijką Ajlą Tomljanovic, więc spokojnie obejrzeliśmy jeszcze ostatni odcinek Zadzwoń do Soula. Serial zakończył się takim zawieszeniem. Z pointą Gdy zrobisz coś strasznego, niezgodnego z prawem, zawsze będziesz uciekał.
CZWARTEK (11.08)
No i dzisiejszy dzień rozpoczął się tak samo jak wczorajszy.
Letnie, bez pośpiechu.
Po I Posiłku skosiłem na 1,5 akumulatora teren gości, wszystko wśród chaszczy, do których nie zaglądają, ale gdzie musi być widoczna ręka gospodarza. Oczywiście wykorzystałem moment, kiedy wszyscy wyjechali na wycieczki. Przy obecności Bladolicej w życiu nie odważyłbym się na taki krok.
Wyciąłem również trawska wzdłuż płotu i zewnętrznej drogi.
Po czym pojechałem do Pięknego Miasteczka po paczkę i do DINO. Po drodze zatrzymałem się, żeby porozmawiać z Justusem Wspaniałym, który przed bramą krzątał się i plewił.
Rozmowa była nijaka, taka sąsiedzka. Kiedyś z ciekawością zapytałbym, kiedy przyjedzie Lekarka, pożartowalibyśmy, pośmiali. Teraz zrobiło się ciężkawo, muszę uważać na słowa i nie poruszać pewnych spraw. Trochę do dupy.
- Zarobiony jestem!... Kiedyś pokażę ci spiżarnię ze stoma słoikami. - Mam co jeść przez zimę. - Ceny prądu tak pójdą w górę, że piekarnie dysponujące elektrycznymi piecami przestaną piec chleb. - zagadał w swoim stylu.
Z pozytywów - ustaliliśmy, że chętnie odkupi ode mnie 2 m3 drewna. Facet, który ma mi dostarczyć 10 będzie zadowolony, bo jego auto jednorazowo przewozi 3 metry. Przywiezie więc sumarycznie 12 i to mu się opłaci. Ale zrobi to dopiero w przyszłym tygodniu.
- Drewno mam już w lesie pocięte, ale nie mogę wywieźć bez asygnaty. - Ją wystawia tylko leśniczy. - A ten z kolei jest na urlopie. - usłyszałem dzisiaj w telefonicznej rozmowie. - Ale drewno będzie na milion procent. - Niech pan się nie niepokoi.
Już to gdzieś słyszałem i nieźle nam to zszargało zdrowie.
Ciekawe, że spory kęs czasu zaprzątała mi dzisiaj w głowie myśl, o rozpoczęciu sprzątania w Małym Gospodarczym. Podzieliłem się tymi odczuciami z Żoną.
- W dziwny sposób moje stare stawy i kości mi mówią, że należałoby się za to zabrać... - Ciekawe, dlaczego akurat teraz? - zadałem retoryczne pytanie.
Żonie ten pomysł i aura wokół niego od razu się spodobały. Nawet ustaliliśmy, że pewnych rzeczy, które z nami jeździły w kolejnych przeprowadzkach i były "przelewane z pustego w próżne", się pozbędziemy. Łatwo będzie wyrzucić lub przekazać kolejne ciuchy, buty i różnorakie szmaty, bo w tym mamy już pewną wprawę i nie kierują nami sentymenty, spalić różnorakie przeterminowane zioła, przyprawy, itp., ale już z wszelkiego rodzaju pamiątkami będzie trudno. A do takich zaliczam, między innymi, olbrzymią i ciężką stertę prac dyplomowych realizowanych 30 lat temu przez moich uczniów pod moim kierunkiem. Chyba będę się wtedy czuł, jakbym wyrywał sobie kawałek swojego życia. Z drugiej strony pozbywanie się nadmiaru czegokolwiek daje wolną głowę i wielkie poczucie ulgi. Takie usunięcie ciężaru z myśli i w rzeczywistości. Czeka mnie ostra walka.
Po południu pojechaliśmy rowerami do Baru Żuraw. Żona wymyśliła, że trzeba uczcić wczorajszą sympatyczną rozmowę z córką "sprzedających Uzdrowisko" dającą nadzieję i pozytywną energię. To znaczy dały ją i rozmowa, i córka.
Przy pstrągu (Żona) i sandaczu (ja) stuknęliśmy się na okoliczność pokalami. Moim z Holbą, Żony z... ciemnym Litovelem.
Po powrocie postanowiłem jeszcze pokosić żyłką, na jeden akumulator. Z głowy mi nie chciała wyjść myśl, że być może oto górkę i przejście za Dużym i Małym Gospodarczym koszę po raz ostatni (robię to średnio raz na miesiąc). Wzruszyłem się. Przez to wracając do domu na wszystko nagle spoglądałem innym wzrokiem - świeżym, wyostrzonym i dalej się wzruszałem. Tyle pracy, czasu, potu i wyrzeczeń. Wstydzić się nie było czego, raczej towarzyszyły mi zalążki dumy. Zalążki, bo przy okazji odkryłem, że przez całe moje życie uczucie dumy było mi w zasadzie obce. Chyba nigdy nie zdołało się przebić skutecznie tłamszone przez kompleksy. Jeśli czegoś dokonałem, to raczej z zadowoleniem lub satysfakcją, ze stale towarzyszącą mi myślą, że po pierwsze, można było to zrobić lepiej, i po drugie O co ten cały raban, skoro, gdy się chce i pracuje, to efekty są? Zawsze powtarzałem, że najbliższą mi postawą jest pozytywizm (elementem pozytywizmu jest naturalizm, często też fizykalizm i ateizm, rzadziej materializm) oraz "promowana" w Polsce rozbiorowej praca organiczna, u podstaw. I myślę, że skoro bozia dała mi mózg, ręce i nogi, to po co tutaj duma? Myślę, że mimo wszystko (naturalizm, fizykalizm, ateizm i materializm) Bóg, gdyby istniał, byłby zadowolony z takiej postawy.
O pojawiającej się, raczej rzadko, dumie, w jej prawdziwym i adekwatnym znaczeniu według mnie, mogę tylko mówić w kontekście Syna, Córci, Żony i Pasierbicy. Nic na to nie poradzę, że duma jest mi jednak obca.
Dzisiaj wreszcie, co prawda smsowo, odezwał się Kolega Inżynier(!). Poszczuł mnie dwoma zdjęciami z rowerowej trasy z adekwatnymi włoskimi widoczkami.
- Cud urody. - odpisałem. - U nas takich tras nie ma. By the way... Trudno nie zauważyć drugiego roweru. Więc? Bo już wszystko jest opisane na blogu...
Prowokacyjnie zachował zimną krew.
- Specjalnie wybrałem zdjęcie z drugim rowerem abyś mógł sobie popuścić wodze wyobraźni i zdjąć chomąto faktografii. (pis. oryg.)
Bardzo spodobały mi się te końskie odniesienia i fantazja językowa.
Wieczorem, dopiero o 21.00, zaczął się mecz Igi Świątek z Brazylijką Beatriz Haddad Maią. Trwał trzy godziny. Iga przegrała 1:2 i odpadła z turnieju. Ostatnio jej kompletnie nie poznaję. Ani serwisu, ani returnu, mnóstwo niewymuszonych błędów. Nie wiem, co się dzieje?! Nadal ją bardzo lubię i doceniam, ale... coś z tym trzeba zrobić. To takie moje wymądrzanie się.
Zniesmaczony poszedłem spać po północy.
PIĄTEK (12.08)
No i przed przyjazdem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego starałem się jeszcze dopieścić różne rzeczy, żeby wyjść na gospodarza.
Podlałem ogródek i skrzynie, bo wczoraj zapomniałem i skończyłem kosić żyłką jeden fragment terenu, bo wczoraj "zabrakło" mi akumulatora. Wyczyściłem również dokumentnie grilla i do rozpałki nazbierałem chrustu, bo PiS jakiś czas temu pozwolił. To ostatnie było o tyle istotne, że Konfliktów Unikający nic, tylko marzył o karkówce z grilla i kieliszku Stumbrasa. Stąd my, jako gospodarze, stanęliśmy na wysokości zadania. Żona się tak przejęła, że zamówiła paczkę mięsiwa z firmy, w której zawsze zamawia, ale żeby być pewną na 100%, to podobną zamówiła w innej firmie. Oczywiście przyszły dwie. Ja zaś dla zapewnienia tego jednego kieliszka przygotowałem dwie butelki, tak na wszelki wypadek. Mało to żyję na tym świecie?...
Po gości stawiliśmy się w Kolejowym Miasteczku, na peronie, minutę przed przyjazdem pociągu. Wcześniej zdążyliśmy jeszcze być w Biedronce i kupić 10 butelek Pilsnera Urquella, bo wyszedł, a Konfliktów Unikający w nim gustuje. Co prawda, podejrzewałem, że parę butelek przywiezie, ale wolałem dmuchać na zimne. Przywiózł. A Trzeźwo Na Życie Patrząca przyjechała nawet z jedną butelką pszenicznego. No, no!
Nie wiem dlaczego tak się stało, ale pobyt rozpoczęliśmy od degustacji nalewek. Na pierwszy ogień poszła ta lecznicza Żony, z tegorocznych orzechów. Potem, dla porównania, trzeba było spróbować moją, siedmioletnią. I w kontraście wiśniówkę Byłego Teścia Żony, by zakończyć aroniówką zrobioną przez Krajowe Grono Szyderców z naszych ubiegłorocznych aronii.
Tak rozochoceni poszliśmy na spacer w teren połączony z ogórkową wizytacją Konfliktów Unikającego. Jako człowiek a) młodszy, b) znający wieś złośliwie wynajdywał mi przerośnięte ponad miarę ogórki, które przeoczyłem, mimo że zbieram regularnie co dwa dni. A przeoczony ogórek ma to do siebie, że nie czeka, tylko rośnie. Więc takimi przerośniętymi kłuł moje oczy.
Wreszcie zasiedliśmy "na werand", my przy Pilsnerach Urquellach, panie przy quasi-szprycerach zrobionych przez Żonę. Quasi, bo szprycer to napój powstały ze zmieszania białego wina z wodą sodową. A Żona zastosowała wino... czereśniowe rozcieńczone właśnie Socjalną z dodatkiem lodu.
Siedzieliśmy i siedzieliśmy. Gadaliśmy i gadaliśmy. Nawet nie spieszyło się nam do grilla.
Potem było fajnie, bo Konfliktów Unikający zajął się nim od A do Z, panie robiły w olbrzymich ilościach tzatziki, a ja mogłem niczym nie niepokojony siedzieć sobie przy Pilsnerze Urquellu "na werand" i maniakalnie układać samotnika, czyli solitaire'a. Robię to już od wielu tygodni i osiągnąłem nawet po kilkuset próbach sukcesy - chyba z ponad dziesięć razy udało mi się umieścić ostatni pionek idealnie w centrum planszy, co właśnie jest celem tej logicznej gry.
Jedzenie wyszło w punkt. I karkówka i tzatziki. Drobnym zgrzytem był tylko fakt, że ja również, mimo moich wcześniejszych deklaracji wobec Żony, że będę pił tylko Pilsnera Urquella, wypiłem tak jak Konfliktów Unikający jeden kieliszek Stumbrasa. Zgrzyt się jednak bardzo szybko rozszedł po kościach, zwłaszcza że Żona zabrała butelkę, i znowu siedzieliśmy i siedzieliśmy, gadaliśmy i gadaliśmy aż do ciemności nakładając tylko na siebie w miarę upływu czasu jakieś bluzy. Bo dzień był już krótszy od najdłuższego w roku o blisko dwie godziny i pojawiły się pierwsze, miłe wieczorne chłody.
SOBOTA (13.08)
No z samego rana, a nawet wcześniej, bo o 04.16, napisał Po Morzach Pływający.
Z powrotem w pracy.
Zwyczajowo wysyłam maila z mojej porannej wachty. Pogoda przepiękna chociaż jakąś część Europy nie jest z tego zadowolona. Zbliżamy się do centrum wyżu Azorskiego i atmosfera zapowiada się naprawdę gorąca. Potem port na pustyni i będzie jeszcze " zabawniej "
Ogólnie spokojnie jak to w sobotę na statku (pis. oryg.)
Zwyczajowo wysyłam maila z mojej porannej wachty. Pogoda przepiękna chociaż jakąś część Europy nie jest z tego zadowolona. Zbliżamy się do centrum wyżu Azorskiego i atmosfera zapowiada się naprawdę gorąca. Potem port na pustyni i będzie jeszcze " zabawniej "
Ogólnie spokojnie jak to w sobotę na statku (pis. oryg.)
Wyczułem, że z treści i sposobu informowania przebijała pewnego rodzaju ulga. Nareszcie na statku.
Rano znowu wszyscy zasiedli "na werand". Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający byli już dawno po kawach. Zawsze, gdy są u nas, wstają przed nami, robią kawę i siedzą w fotelach, jak takie dwa milcząco gruchające gołąbki, i patrzą w zieloną (czasami szarą i nagą, ale to im nie przeszkadza) przestrzeń rozciągającą się aż po Staw i atawistycznie hipnotyzującą.
Cisza została przerwana naszym wstawaniem. Znowu siedzieliśmy i siedzieliśmy, gadaliśmy i gadaliśmy nie spiesząc się wcale do I Posiłku. W końcu trzeba było go jednak zrobić.
Znowu miałem fajnie, bo niczego nie musiałem tykać. Konfliktów Unikający przygotował jajecznicę po swojemu bez mojego wtrącania się (raz tylko rzuciłem O, widzę, że chyba nic z tego nie będzie... Taki przypalony boczek!...), Żona sałatkę z pomidorów. Wszystko było pyszne, nawet jajecznica...
I znowu okupowaliśmy "werand".
W końcu postanowiliśmy pójść do Baru Żuraw na rybkę. Taki fajny spacerek, żeby choć trochę zgłodnieć po I Posiłku. I po drodze natknęliśmy się na Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Z daleka rozpoznałem jej auto. Może chcieli nam tylko pomachać zza szyb, nie wiem, ale stanąłem na drodze wymuszając zatrzymanie się. Justus Wspaniały trąbił klaksonem, chociaż nie on prowadził i być może usiłowałby mnie przejechać, jako pieszego, który wtargnął na jezdnię, ale na szczęście prowadziła Lekarka.
Oboje wysiedli i zachowywali się "jak za dawnych lat". Mili, uśmiechnięci, wyluzowani. To może będzie dobrze? Nie pytałem o nic!
Z baru wróciliśmy do Domu Dziwa na tyle późno, żeby od razu wsiadać do Inteligentnego Auta i jechać do Kolejowego Miasteczka. Konfliktów Unikający monitorował ewentualne opóźnienie dalekobieżnego pociągu, którym mieli wracać do Metropolii. Aplikacja pokazywała jedną minutę. Tyle co nic patrząc na polskie kolejowe standardy.
Do planowanego odjazdu mieliśmy jeszcze sześć minut, więc Konfliktów Unikający kupił bilety z miejscówkami i poszliśmy niespiesznie na peron. Niespiesznie, bo gdy tylko weszliśmy do poczekalni, wyświetlacz pokazywał 8 minut opóźnienia, by w ułamku sekundy, ni z gruszki, ni z pietruszki, zmienić na 4 minuty. A to i tak było dużo, żeby spokojnie dotrzeć na peron.
Na nim stał pociąg. Do głowy mi nie przyszło, że to ten nasz, skoro opóźniony. A musiał już stać na peronie spory szmat czasu, skoro z daleka, z parkingu samochodowego go widziałem. Ledwo Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający wsiedli, pociąg ruszył przy uśmiechach dwóch pań konduktorek. Punktualniutko! Nie wierzyliśmy własnym oczom. Nasze koleje musiały widocznie wejść na wyższy stopień organizacji zmierzający do odzyskania zszarganej reputacji, którą szargały sobie odkąd żyję, a zdaje się, że i od pięciu lat wcześniej. Postanowiły informować pasażerów o nieistniejących spóźnieniach, by odjeżdżać punktualnie zostawiając zdezorientowanych, ogłupiałych i wreszcie wściekłych podróżnych na peronach z racji tej, że dany pociąg odjechał punktualnie. Jak tak można robić w bambuko, skoro wszyscy przez całe życie zostali przyzwyczajeni do opóźnień, nawet sześciogodzinnych? I to przy braku śnieżyc, powodzi, pożarów i innych kataklizmów oraz akurat przy braku kradzieży torów, a przede wszystkim trakcji elektrycznych, bo drut miedziany był, jest i będzie w cenie.W wolnym czasie można było zrobić wiele, a przy opóźnieniach kilkunastominutowych na pewno spokojnie udawać się na perony.
Gdy schodziliśmy do tunelu, tak właśnie robił młody człowiek trzymając bilet w ręce i wchodząc niespiesznie na górę. Miałem mu przekazać pomocną uwagę Ale pański pociąg już odjechał!, ale Żona mi zabroniła. A za chwilę mijaliśmy młodą dziewczynę, która też niespiesznie, z biletem w ręce szła na peron.
- I będzie tak, jak w filmie Kiedy Harry poznał Sally (amerykański z 1989 roku, w rolach głównych Meg Ryan i Billy Crystal)... - zacząłem, gdy wracaliśmy do Inteligentnego Auta zadowoleni, że nasi goście zdążyli. - Pamiętasz te małżeńskie pary naturszczików, które przed kamerą opowiadały, jak się poznały?
Żona pamiętała, bo jest to nasz ulubiony film.
On:
- Przyszedłem na peron w Kolejowym Miasteczku spokojny, że pociąg spóźniony, to w czym problem? - Po jakimś czasie dezorientacji zorientowałem się, że nasze koleje wycięły niezły numer informując pasażerów, że pociąg jest spóźniony w sytuacji, gdy od dawna czekał na peronie i odjechał punktualnie. - Wściekłem się stojąc jak ten głupek z biletem w ręce. - I nagle zobaczyłem ją. - Musiałem przed chwilą mieć taki sam wyraz twarzy jak ona.
Ona:
- Weszłam spokojnie na peron, a tu żywej duszy. - Ani ludzi, ani pociągu. - Tylko on. - Wyglądał dość głupawo z tym biletem w ręce rozglądając się dookoła. - Zapytałam, co się stało, po czym usiedliśmy na ławce czekając na następny pociąg i złorzeczyliśmy. - Nawet się nie zorientowałam, jak zleciała nam podróż. - A potem on, na peronie w Metropolii, zaprosił mnie do kawiarni...
Tak będą opowiadać kiedyś swoją historię, może przed kamerą, a na pewno swoim dzieciom, wnukom i znajomym.
W ciągu dnia, jeszcze jak mieliśmy gości, Kolega Inżynier(!) przysłał smsa:
- Rządowe Centrum Bezpieczeństwa przypomina o promocji na Pilsnera :)
I załączył stosowny obrazek 12 +12. Nie powiem, ciśnienie mi skoczyło. Od razu wiedziałem, że kupię 120 butelek, w tym 60 będzie gratis. A butelka w chwili obecnej kosztuje już 5,99.
- To ile zyskamy? - zapytała Żona z lekko ironicznym, ale miłym uśmiechem.
- 360 zł! - patrzyłem na nią sam porażony wielkością kwoty.
- A gdybyś nie kupował, to ile byśmy zarobili?
- Też 360 zł!
- No, tak... , ale wtedy nie miałbyś Pilsnera Urquella.
Kobieta do rany przyłóż. W życiu sam bym nie doszedł do tak konstruktywnego wniosku.
Do Kolegi Inżyniera(!) napisałem ... jesteś Wielki! Nigdy nie dotarłbym do tej informacji, bo Biedronka zrobiła promocję tylko na dzisiejszy dzień, na sobotę.
Ruszyłem do akcji. Najpierw się upewniłem, czy będę mógł skorzystać z karty Kolegi Inżyniera(!), Justusa Wspaniałego i Pasierbicy. Żadne nie czyniło problemów. Miałem więc do dyspozycji pięć kart gwarantujących sukces. Pozostało tylko w miarę sprawnie rozegrać zakupy w najbliższej Biedronce. A najbliższa była w Kolejowym Miasteczku. Udaliśmy się więc tam niezwłocznie z postanowieniem, że gdyby Pilsnera Urquella zabrakło (w sobotę było już dosyć późno), to pojedziemy do Powiatu, gdzie są trzy. Ale nie było takiej potrzeby.
Do kosza załadowałem 8 kartonów, ale widocznie jedna z pań akurat rozwożących towar widziała ten szczenięcy wyraz szczęścia na mojej twarzy, bo przytomnie starała się mnie nie rozczarować.
- Ale pan wie, że do każdego 12+12 trzeba kupić towar za 29 zł?...
Nie zabrało mi to animuszu. Żona co prawda od razu stanęła okoniem i głośno zaprotestowała Nie będę kupowała żadnego badziewia za 150 zł, żeby je potem wyrzucić!, ale spokojnie kazałem jej wziąć mięsko bio dla Pieska, a sam wrzuciłem 4 zgrzewki papieru toaletowego. Widząc to Żona dołożyła zgrzewkę mleka bio, dwie oliwy bio i musztardę, czyli rzeczy, które i tak, prędzej czy później, byśmy kupili. Ceny sprawdzałem na czytniku, żeby z wartością towaru dobić do kwoty 150. zł.
Żonie humor na tyle wrócił i na tyle dała się wkręcić w akcję, że pomagała ciągnąć wózek, bo nagle stał się niesterowny. A przy kasie wspierała mnie i pomagała w rozliczeniach i raz nawet dała milczący odpór źle nastawionej kolejce za nami, gdy dwa razy podałem tę samą kartę blokując system. Trzeba było odblokować, a więc czekać na panią, która miała takie uprawnienia. Ale względem kolejki nic sobie nie miałem do zarzucenia, bo uprzedzałem stojących za mną, że będę kupował na pięć kart i że może to być trochę skomplikowane.
- A pomogłam ci? - Żona zapytała, gdy już ruszyliśmy z parkingu.
Do domu wracaliśmy z tarczą. Jeszcze tylko smsami podziękowałem trzem dobroczyńcom i załączyłem im dwa zdjęcia, jedno z wypełnionym bagażnikiem, drugie z ośmioma kartonami stojącymi w podcieniach Domu Dziwa, i już mogłem odpoczywać.
Szykowałem się do obejrzenia pierwszego meczu Barcelony w składzie z Lewandowskim. Miałem nadzieję przeplatać to z oglądaniem półfinału, w którym w Montrealu o tej samej godzinie miał wystąpić Hurkacz. Barcelona do przerwy bezbramkowo remisowała, a transmisji z Hurkaczem szukałem bezskutecznie. Rzuciłem więc wszystko w jasną cholerę i udało mi się jeszcze pójść do łóżka jak człowiek, bo o 22.20.
Dzisiaj napisał do nas wszystkich, z naszej klasy, Kolega Kapitan. Zmarł nasz kolejny kolega. To już trzeci w tym roku. Andrzej.
Był razem z nami do klasy X, którą powtarzał. Chyba z racji swojego charakteru, bo chociaż niewielkiego wzrostu (wtedy trochę wyższy ode mnie) to miał charakter zakapiora skorego do bitki. A o to w szkole i na przerwach było łatwo. Więc chyba przez problemy wychowawcze miał problemy z nauką. Pamiętam, że często, gdy byłem zaczepiany, startował do zaczepiającego zamiast mnie. Przy tym był serdeczny, ciepły, z poczuciem humoru.
Po szkole zniknął nam na kilkadziesiąt lat, nie przyjeżdżał na nasze spotkania. Ale wszystko o nim wiedzieliśmy (praca, rodzina, miejsce zamieszkania) i, podejrzewam, że on o nas też. W ostatnich latach zaczął się pojawiać i było super. Była to chyba zasługa Kolegi Kapitana, który też w naszej klasie "pojawił" się po latach, więc problem rozumiał i potrafił zmobilizować maruderów.
Gdy Andrzej przyjechał pierwszy raz, te kilkadziesiąt lat rozłąki nie istniały. To było niesamowite uczucie. Po prostu od zawsze był nasz.
PONIEDZIAŁEK (15.08)
No i ten wpis siłą rzeczy musiał być skrócony.
I tak dobrze, że u Wnuków udało się go wycyzelować i opublikować.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 12.39.
I cytat tygodnia:
Niezależnie od twoich wyborów, naprawdę nie masz kontroli nad tym, co ludzie myślą o Tobie. - anonim