poniedziałek, 29 sierpnia 2022

29.08.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 269 dni.
 
WTOREK (23.08)
No i dzisiaj zerwałem się o 06.00, chociaż potencjalnie mogłem spać  dłużej.
 
Wszystko przez stres związany z wyjazdem do Metropolii. 
Żona półprzytomna zrobiła jajecznicę, którą zjadłem bez szkód dla spodni, koszuli czy marynarki, a u mnie o to łatwo.
- O widzę, że ten sam zestaw. - Czy na wesele, czy na pogrzeb... - dała radę jednak zauważyć.
 
Na Dworzec Główny w Metropolii dotarłem na tyle wcześnie, żeby, korzystając z własnych doświadczeń, jadących - Koleżankę Przewodniczącą, Kolegę Kapitana i Kanadyjczyka I - uprzedzić, żeby siusiu zrobili w pociągu, bo na dworcu jest za 3.50 i trzeba mieć drobne, żeby bramka przepuściła.
Zanim się zobaczyliśmy kolej zrobiła kolejny sprytny numer, tym razem dla oczekujących li tylko na przyjazd. Na głównym wyświetlaczu informacyjnym stało jak byk, że pociąg przyjedzie na peron piąty. Więc czekałem na nim spokojnie. W międzyczasie słyszałem wielokrotnie powtarzane komunikaty o przyjazdach i odjazdach poszczególnych pociągów oraz o konieczności zgłaszania pozostawionych podejrzanych bagaży oraz Przypominamy, że na terenie całego dworca obowiązuje zakaz palenia wyrobów tytoniowych oraz używania papierosów elektronicznych, a o "moim" pociągu ani słowa. Nawet minutę przed jego planowanym przyjazdem. Idealnie w godzinę przyjazdu usłyszałem:
- Pociąg relacji (...), planowany przyjazd (...), wyjątkowo wjedzie na tor czwarty przy peronie...drugim. Rzuciłem się na schody mimo mojego kontuzjowanego kolana nie chcąc robić obciachu i korzystać z windy. Zresztą zanim bym do niej dotarł, zanim by wjechała i zjechała, minęłyby wieki. Poza tym z niejednego windowego pieca chleb jadłem i co by, na przykład, było, gdyby akurat ze mną w środku zabrakło jej prądu?! Z tego samego powodu nie korzystałem z tej przy peronie drugim.
Jadłem też z niejednego kolejowego pieca i przewidując nieprzewidywalne nakazałem Koledze Kapitanowi, że, jeśli wysiądą z pociągu, a mnie by nie było, to mają na nim stać i nigdzie się nie pętać Bo nigdy się nie odnajdziemy!
- Tak jest! - zameldował. - Będziemy stać, jak zabetonowani!
Widać, że wojskowy i łatwo się z nim dogadać.
Gdy wszedłem na peron, stali "jak zabetonowani".
 
Kuśtykając z peronu piątego na drugi po drodze analizowałem logikę postępowania kolei, chociaż po tylu latach doświadczeń wiedziałem, że logiki w jej działaniu rozpatrywać nie należy. Doszedłem jednak do wniosku, że stawia ona przede wszystkim na bezpieczeństwo. Stąd, na przykład, opuszczanie szlabanów na przejazdach kolejowych czasami i 10-15 minut przed przejazdem pociągu mimo współczesnych środków komunikacji i wielkich możliwości logistycznych. A wystarczyłyby, na przykład, dwie minuty, no niech będzie pięć. W końcu kolej precyzyjnie monitoruje przejazd danego pociągu na całej jego trasie, więc o co chodzi? Może o to, że słabo płaci i takim, na przykład dróżnikom, wynagrodzenie uzupełnia  ekwiwalentem w postaci dostarczania sporej dawki humoru, gdy znudzeni siedzą w swoich budkach. Wtedy bowiem, mając władzę i zamykając przedwcześnie szlabany, mogą sobie poobserwować zachowania kierowców, rowerzystów i pieszych uprzednio zabarykadowawszy się w swojej budce, żeby zabezpieczyć się przed ewentualnymi odwiedzinami co bardziej krewkich oczekujących lub grupie, której przyszedłby do głowy "z nudów" taki pomysł. Bo nie jest to na nerwy Polaków. Co innego Niemcy.
Młody kolega z pracy, gdy razem pracowaliśmy w spółdzielni fotograficznej, opowiedział mi kiedyś, jak był na jakimś stażu w NRD (Niemiecka Republika Ludowa - Honecker i jego słynny pocałunek z Breżniewem; polecam zdjęcie, ale radzę, zwłaszcza panom, w trakcie oglądania być jak najbliżej toalety). Do pracy miał niedaleko, więc chodził na piechotę. Pewnego poranka na swojej drodze natknął się na zamknięty szlaban. Przy nim stał mały tłumek pieszych, rowerzystów i spory ogonek samochodów. Więc stał i czekał. Żaden pociąg nie przejeżdżał. Gdy minęło z 15 minut nagle usłyszał:
- Pierdolę! - Idę! 
I z tłumku oderwał się jeden mężczyzna, przelazł pod jednym szlabanem, potem pod drugim i był na wolności. Kolega, motywowany tak mądrym przykładem, zrobił natychmiast to samo. Reszta tłumku stała nadal, jak zabetonowana, patrząc ze zgrozą na wyczyny dwóch pieszych. Nikt więcej nie przechodził. Widocznie limit Polaków się wyczerpał.
Idąc drogą dedukcji stwierdziłem, że to wszystko trzyma się, za przeproszeniem, kupy. Bo zmiana peronu, na który pociąg przyjeżdża, nie zagraża nikomu niebezpieczeństwem, więc można o niej informować, w ostatniej chwili.
 
Oczywiście, jeśli chodzi o siusiu, koleżanka i koledzy nie posłuchali. Musiałem ich więc zaprowadzić do toalet, z których przed chwilą wyszedłem. 
Cała operacja, patrząc z boku, z jednej strony, dla mnie była humorystyczna, a z drugiej zupełnie naturalna i oczywista, skoro byłem z tej samej klasy i miałem tyle samo lat, co oni. Ale drobne różnice  między nami były. Koleżanka Przewodnicząca płacąc za wstęp kartą (okazało się, że można), zniecierpliwiona, że bramka, taki wredny metalowy trzpień, nie ustępuje pod naporem jej ciała, dotknęła kartą do czytnika drugi raz, a chyba nawet i trzeci, zapłaciła więc dodatkowo za dwie osoby sikające, ale trzpień był niewzruszony i przepuścił tylko jedną, czyli ją. Zapłaciła więc za bezdurno, a wystarczyło tylko w odpowiednim momencie przeczytać na wyświetlaczu komunikat Przechodź! i wtedy dopiero napierać na bezduszny trzpień. Zdałem sobie sprawę, że komunikat ten pojawiał się perfidnie ze sporą zwłoką czyhając na takich, jak my, przepłacających 72. - latków.
Z kolei Kanadyjczyk I zapłacił gotówką i w związku z tym było mu łatwiej. Ale gdy się spotkaliśmy w środku (złamałem się i też za gotówkę poszedłem drugi raz, bo na cmentarzu z sikaniem żartów nie ma), ujrzawszy mnie zakomunikował Przez ten chujowy przerost prostaty nie wycisnąłem ani kropelki i zapłaciłem za darmo. A ponieważ ma donośny głos i się nie szczypie, to słyszeli wszyscy. Nawet w pobliskiej w końcu damskiej toalecie (Koleżanka Przewodnicząca potwierdziła po wyjściu). Nie chciałem dolewać oliwy do ognia i specjalnie uzmysławiać Kanadyjczykowi I, że na pewno system nie przewidział sytuacji niewyciśnięcia ani kropelki i że na pewno nie dostanie zwrotu 3,50.
Ja i Kolega Kapitan daliśmy radę szczęśliwi przed pogrzebem, nomen omen, że nie mieliśmy chujowego przerostu prostaty i całkiem nieźle z siebie wycisnęliśmy.
Przez to wszystko na mszę św. spóźniliśmy się 2 minuty. Czekał już na nas Profesor Belwederski, tak więc w pięcioro reprezentowaliśmy naszą klasę.
Przekonałem się nie po raz pierwszy, że w kościele lub w cmentarnej kaplicy fajnie jest mieć obok siebie w trakcie uroczystości Kolegę Kapitana. Bo w trakcie mszy robi dokładnie to, co ja, czyli ja to, co on.
Wspólnie złożyliśmy kondolencje rodzinie Andrzeja. Żona wyraźnie się rozruszała, gdy dowiedziała się "kto my są". Siostra również. Syn zaś, który przyleciał z Anglii i, zdaje się, zdążył się jeszcze zobaczyć z ojcem, dziękował za przybycie. Twarz ojca, sposób poruszania się również, tylko zdecydowanie wyższy. Dziwnie było na niego patrzeć i kolejny raz podziwiać cechy, które przechodzą z pokolenia na pokolenie.
 
Po pogrzebie umówiliśmy się na kawę lub herbatę w jednej z galerii. Profesor Belwederski, metropolianin, jadąc oddzielnie nie miał problemów z dotarciem, my też nie, bo całą trójką się zająłem.
Siłą rzeczy w Metropolii nie byli dawno, więc po drodze zrobiłem im małą wycieczkę szpanując znawstwem ciekawych budynków, nazw ulic i placów (obecnych i z czasów komuny) i łatwym poruszaniem się w gąszczu aut, który mnie zaskoczył. Bo przecież ciągle wakacje i nietypowa, antykorkowa pora dnia. A oni podziwiali Metropolię, bo co tu dużo mówić, podziwiać było co. Ja dodatkowo dzięki patrzeniu ich oczami.
W kawiarni byłem gospodarzem, cała czwórka gośćmi. Zadbałem o stolik, serwis i rachunek. Miałem przez cały czas taki wewnętrzny imperatyw. Mieszaninę przyjemności, obowiązku a przede wszystkim niewytłumaczonej wewnętrznej potrzeby, która bez mojej woli mnie opanowała, a ja się chętnie jej poddałem.
Żona złośliwie by uzupełniła: 
- Musiałeś nad wszystkim panować i mieć kontrolę...
Ale tak nie było. Miałem jakiś taki dziwny, trochę wzruszający mnie, ojcowski stosunek do koleżanki i kolegów. Dbałem nadal, może przesadnie, ale było to humorystyczne, żeby przed podróżą znowu zrobili siku, w galerii, tym razem za darmo (Kanadyjczyk I znowu nic nie wycisnął, co mnie, przyznam się, przeraziło), na dworcu, przy kasach, pomogłem im w zakupie biletów i wsadziłem ich do sporo zatłoczonego pociągu znajdując im trzy wolne miejsca. Wszystkiemu bez szemrania się poddawali z pełnym zaufaniem, co jeszcze bardziej mnie wzruszało. A najbardziej, gdy Kanadyjczyk I, potężne chłopisko, przy pożegnaniu nieporadnie objął mnie mocno, poklepywał po plecach i trzymał długo w swoich ramionach, czego nie był zwykły robić.
Na końcu czekałem na peronie, dopóki nie odjechali. Czułem się spełniony.
Rozstawaliśmy się na kilka dni, bo w najbliższą sobotę znowu się zobaczymy w Rodzinnym Mieście na kolejnym klasowym spotkaniu. Nie będzie na nim Kanadyjczyka I, który wcześniej wykupił wycieczkę do Pragi. Szkoda.
 
Do Wakacyjnej Wsi wróciłem o 15.00. Przed bramą dorwała mnie Córcia. Niestety w najbliższy poniedziałek nie będzie mogła przyjechać z dziećmi, bo z ich drugim samochodem zrobiła się poważniejsza sprawa. Trzeba będzie czekać na następny dogodny dla nas wszystkich moment.
Popołudnie w zasadzie spędziłem na werand znajdując siebie w skisłym nastroju. Ciągle wzdychałem, co nawet mnie samego doprowadzało do irytacji, i nic więcej dzisiaj nie byłem w stanie z siebie wycisnąć. Z wyjątkiem moczu, więc dobre i to. Musiałem uzbroić się w cierpliwość i czekać na zbawczą codzienność, która na pewno wypełni pustkę, jaka mnie opanowała.

Zapytałem Żonę o Q-Wnuka. Ciągle jest na obozie piłkarskim, mimo że wczoraj miał poważny kryzys. Według relacji Pasierbicy, która z nim rozmawiała telefonicznie, bolał go brzuch i wymiotował.
- Mama, a zabierzesz mnie do domu?
Trudno było się dziwić jego postawie, skoro ani mama, ani tata nie mogli go przytulić, współczuć i pocieszyć, wszystko oczywiście najlepiej w domu. W związku z niedomaganiami siedział sam w pokoju, gdy koledzy grali na boisku, a gier żadnych przecież nie miał. Do dupy.
Pasierbica spokojnie starała mu się wytłumaczyć, że nie ma takiej możliwości, aby po niego przyjechać i sprytno-mądrze oddała telefon mężowi, czyli ojcu. Q-Zięć znając syna zaproponował mu, że przez 40 minut, czyli do czasu, aż wrócą koledzy, zagra z nim na odległość w jakąś grę. Doskonale wiedział, że wystarczy tylko Q-Wnukowi odciągnąć głupie myśli i go czymś zająć, żeby o wszystkim zapomniał.
Na szczęście koledzy wrócili wcześniej. A wiadomo, jak działa presja grupy. Krajowe Grono Szyderców zdążyło jeszcze tylko usłyszeć głosy kolegów Ale co ty rozmawiasz przez telefon, chodź z nami zagrać!, by ich syn o rodzicach i niedomaganiach natychmiast zapomniał.
Dzisiaj już wszystko było w porządku, dobrze się czuł, trenował z kolegami i obóz był super.
Pierwszy, i wszyscy mamy nadzieję, ostatni kryzys został mądrze zażegnany 

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego serialu The Newsroom (emisja HBO 2012 - 2014). Rzecz dzieje się w świecie dziennikarzy telewizji kablowej. A więc, kto pierwszy, kto szybciej, żeby zwiększyć oglądalność, kto ma misję zbawienia świata, a kto jest tym złym, krótko mówiąc nie nadążałem. Miałem ochotę przerwać oglądanie zaraz po tym, jak po pierwszej fajnej scenie kolejne zasadzały się na błyskawicznych dialogach, często niezrozumiałych merytorycznie i samych w sobie, ale postanowiłem wytrwać i nie psuć Żonie nastroju. Gdy się skończyło, była tego samego zdania. Znowu nie zdanżaliśmy.

ŚRODA (24.08)
No i dzisiaj, gdy o 06.30 odsłoniłem zasłony tarasowych drzwi, ujrzałem Jesień. 

Nie zmyliła mnie bujna przecież jeszcze zieleń orzecha, brzóz, drzew w sadzie, żywopłotu i trawy. Było szaro, wilgotno i pojawiła się pierwsza poważna mgła. Opatulała wszystko i ograniczała widoczność. Było po prostu jesiennie. Zresztą ptaki wiedzą to najlepiej, bo wczoraj z werand widzieliśmy kilka kluczy gęsi, a nie widzieliśmy ich dawno. Ptactwo powoli zaczęło się zmawiać.
 
Dzisiaj o 05.28 napisał Po Morzach Pływający.
Staram się nie jeździć na pogrzeby. Wolę żywych ludzi. Mam zazwyczaj dobrą wymówkę.
Jestem na morzu.
PMP
(zmiana moja)
Odpisałem niezwłocznie.
Cześć Po Morzach Pływający,
O dziwo swoim mailem poprawiłeś mi od rana nastrój, bo od wczoraj mam skisły. Wiesz, w tym roku, w ciągu kilku miesięcy odeszło trzech moich kolegów z klasy, i patrzeć, gdy się kurczymy, nomen omen, nastroju poprawić nie może. Ale niedługo dopadnie mnie codzienność i wyjdę na prostą. Do następnego razu. A może go już nie będzie, bo smucącymi się będą inni... Kto to może wiedzieć?
To trzymaj się zdrowo i napisz, gdzie jesteś. :)
Emeryt
(konieczne zmiany moje)
O 07.07 odpisał:
Ceuta. Na kotwicy (pis. oryg.; Ceuta przy Cieśninie Gibraltarskiej - wyjaśnienie i trud moje)
O ile wiem, mieszkańcy starożytnej Lakonii nie byli żeglarzami. Nawet kropki nie postawił.
 
Dzisiaj zabrałem się za Mały Gospodarczy. Nazwaliśmy to I etapem przygotowań do przeprowadzki.
Postanowiłem, że wszystko, co zabierzemy, będę układał po prawej stronie, to co zostawimy po lewej.
Z połowa toreb i kartonów w ogóle nie była ruszana po przeprowadzce z Naszego Miasteczka i Naszej Wsi, więc je tylko przenosiłem i układałem. Pozostałe, które zostały w czasie naszego mieszkania w Wakacyjnej Wsi pootwierane i napoczęte, uzupełniałem o walające się luźno różne akcesoria i ponownie zaklejałem. Gdy przyszło do ciuchów i artykułów spożywczych potrzebna była pomoc Żony. Od razu stwierdziła, że w Małym Gospodarczym widać różnicę. Z niepotrzebnych ciuchów zrobił się jeden pokaźny worek, a ze spożywczych nie zrobiło się nic, bo wszystko nadawało się albo do wyrzucenia albo spalenia z racji oczywistego upływu terminów do spożycia lub z powodu myszy. Wśród maneli stał duży telewizor, spadek po poprzedniej właścicielce Naszego Miasteczka. Duży, ciężki, jak cholera, chociaż już płaski, ale widocznie z początków technologii płaskości. Służył nam przez dwa lata, bo choć technologicznie przestarzały, się sprawdzał. Kupowanie wówczas kolejnego nowego nie miało sensu, skoro posiadaliśmy już dwa rozrzucone po świecie (Nasza Wieś i Nie Nasze Mieszkanie). Teraz, całkowicie zbędny, stał w rogu, idealnie zapakowany, opisany Telewizor. Ekran z tej strony. i zabezpieczony trzy lata temu (dokładnie sierpień 2019). Postanowiłem go wystawić na zewnątrz, przed bramę, dokładając do tego worek z ciuchami.
System ten zawsze się sprawdzał. A to chyba (nigdy nie widzieliśmy ich w akcji, chociaż wszystko wystawione błyskawicznie znikało) za sprawą sąsiadów, którzy mieszkali od nas 100 m, po drugiej stronie drogi. Ale jakieś pół roku temu ona zmarła w domu z przepicia, a on, zdaje się, zrobił to samo, tylko w szpitalu. Dom, zaniedbany to mało powiedzieć, teraz dodatkowo straszy pustką i brakiem życia. Nawet szczekającego pieska przywiązanego łańcuchem do budy nie ma, bo z oczywistych względów tutejsi dobrzy ludzie musieli oddać go do schroniska. Ogólnie więc do dupy, bo życia nie ma i nie wiadomo, czy na nasz towar znajdzie się chętny. A to może stworzyć jakiś problemik.
Ogólnie postęp prac oceniłem na 10%  biorąc za 100 wszystko, co dotyczy Małego i Dużego Gospodarczego. Więc nieźle.

Żeby odetchnąć od niewdzięcznej pracy postanowiłem pokosić, a to zawsze dla mnie jest pewną formą relaksu, zwłaszcza przy Gepardowej. Kosiłem, aż na trzy akumulatory - Brzozową Alejkę i teren wokół Stawu. Teraz kosić można dopiero grubo po południu, zanim z traw zejdzie wilgoć. Nie dość, że nagle, jesiennie, po nocach, zaczęła się gromadzić, to jeszcze słońce wisząc niżej nad horyzontem się nie wyrabia.
Prawie kończyłem, gdy pojawiła się Żona z dziwnym uśmieszkiem. Musiał być jakiś powód, że w tak nietypowej sytuacji i taki kawał chciało się jej iść.
- Zadzwoniła właśnie do mnie ta pani z dołu...
- Chyba do państwa przyjechał kurier i na zewnątrz, przy drodze, zostawił przesyłkę. - Było napisane na opakowaniu "Telewizor. Ekran z tej strony". - To wzięliśmy z mężem i postawiliśmy państwu w podcieniach.
Żona musiała hamować gwałtowny wybuch śmiechu tłumacząc pani, że to właśnie mąż specjalnie...
Za to pani się obśmiała deklarując, że za chwilę odniosą na miejsce, tam gdzie stał.
- Ale nie trzeba, mąż zaraz przyjedzie z taczką...
Gdy przypędziłem w turkocie koła, telewizora nie było. Stał idealnie w tym samym miejscu przy drodze.
No, cóż, wiadomo nie od dzisiaj, że ludzie są rozmaici. Ci, z dołu, oboje osiemdziesięcioletni aż przesadnie uczynni i pomocni. Ale oni nie byli ze Stolicy.

Wieczorem obejrzeliśmy francusko-belgijski film fabularny z 2020 roku - Małe szczęścia. Specjalnego szczęścia nie mieliśmy, bo film się okazał filmem klasy B. Ale mimo tego się zrelaksowaliśmy. Może na zasadzie odskoczni od amerykańskich. I oczywiście zdanżaliśmy!

Dzisiaj, gdyby Ojciec żył, kończyłby 99 lat.

CZWARTEK (25.08)
No i dzisiaj mamy 25. sierpnia.
 
Rzeczywiście wielkie odkrycie! 
No, ale dzisiaj Szczecinowi upływa termin dopięcia wielkiej transakcji. I co? Ano nic. Obie panie, Żona i Szczecinianka, są w kontakcie, wspierają się duchowo i monitorują sytuację. Staram się ze względu na moje zdrowie psychiczne być od tego z daleka, a z drugiej strony ze względu na moje zdrowie psychiczne potrzebuję wszelakich informacji, jak kania dżdżu.
Jesteśmy więc na Wielkim Rozdrożu i/lub w Wielkim Stanie Zawieszenia oraz w Ogłupieniu i Nadziei.
Bo agentka nieruchomości ciągle informuje Szczecinian, że ich nieruchomość sprzeda do końca sierpnia, sama Szczecinianka chce na miesiąc wynająć jakieś lokum w Powiecie, bo ona sama i mąż, a przede wszystkim dwaj starsi synowie chcą rozpocząć rok szkolny w nowej szkole, a najmłodszy w wymarzonym nowym przedszkolu (na weekendy zjeżdżaliby do Szczecina, do męża i ojca), zaś Uzdrowisko przedłuży notarialnie (środa, 31. sierpnia) naszą umowę o miesiąc.

Rano Żona wymyśliła, żeby do Sąsiedniego Powiatu jechać na zakupy dzisiaj, zamiast jutro, zwłaszcza że po facecie, który miał dzisiaj (kolejny termin na 100%) przywieźć pierwszą partię drewna, ani widu, ani słychu. Nie reagował na moje telefony.
Wyjeżdżając z przyjemnością zarejestrowaliśmy, że telewizor zniknął i worek z ciuchami też. Czyli że dalszy obrót towarem w Naszej Wsi istnieje, a to w świetle przeprowadzki(?) dodało nam ducha, bo diabli wiedzą, czego się jeszcze będziemy pozbywać.
Po sprawnych zakupach wylądowaliśmy w Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły. Tym razem pomysł się urodził, a w zasadzie dwa. Autorem obu byłem ja, a dotyczyły oczywiście Szczecina i siłą rzeczy nas. W jakiś sensie zebrałem różne luźne uwagi rzucane przez Żonę w ostatnim czasie, dodałem trochę swojego i stworzyłem z tego zgrabną całość. 
- Można by zrobić tak... - zacząłem. - Szczecinianka nie musiałaby niczego w Powiecie wynajmować... - Żona się zainteresowała. - Mogłaby nam przekazać trzech synów, którzy mieszkaliby z nami. - Codziennie rano podwoziłbym ich do szkoły i do przedszkola. - Ty byś nie musiała tak wcześnie się zrywać. - zastrzegłem. - A odbierałbym ich sam, albo we dwoje, zależałoby. - Rodzice daliby nam odpowiednie uprawnienia, żeby nie było formalnych problemów. - Oczywiście podstawową sprawą byłyby finanse. - Musieliby pokryć koszty jedzenia, jakichś ułamków prądu i wody oraz koszty dowozu i przywozu dzieci, oczywiście według amortyzacji Inteligentnego Auta. Dodatkowo... - tu byłem szczególnie z siebie dumny - mógłbym otrzymywać od nich jakieś pieniądze za korepetycje i czas poświęcony dzieciom, żeby się nie zaniedbały w nauce. - Poza tym mielibyśmy stały miesięczny dochód, bo rodzice co tydzień by zjeżdżali płacąc po cenach rynkowych za wynajem mieszkania. - To wszystko oczywiście do czasu, aż nie dopięliby transakcji.
Sam, gdy to czytam, podziwiam, że takie zgrabne.
Żona dość szybko załapała pomysł, bo w oczach jej ujrzałem kpinę.
- To dlaczego nie pójść dalej?... - usłyszałem. - Niech jeszcze zostawią nam swego psa! - Będzie znacznie ciekawiej.
Czując ironię, niezrażony, wymyśliłem inaczej.
- To mam inny pomysł. - My wyjedziemy całkowicie do Nie Naszego Mieszkania, a oni sprowadzą się całkowicie do Wakacyjnej Wsi i spokojnie będą dopinać transakcje. - Do tego czasu nawet nie będziemy musieli jakoś specjalnie przerzucać naszych maneli.
Tu Żona się oburzyła.
- To oni będą mieszkać w komforcie, a ja się będę gnieździła?!...
Oczywiście ja bym się nie gnieździł. Skoro wymyśliłem...
I za chwilę mnie dobiła precyzyjną, bezpardonową logiką:
- A z czego będziemy żyć?
Na to pytanie nie potrafiłem odpowiedzieć.
Pomysł więc został zakwalifikowany do grupy debilnych. W obu wersjach. Ale Kawiarnia w Której Rodzą Się Pomysły tak czy owak się sprawdziła.

Po powrocie po długim okresie zaniedbania opryskałem pomidory. Po ostatnich, krótkich przecież, deszczach od razu pojawiła się zaraza. Kilka sztuk musiałem zerwać i wyrzucić z nadzieją, że pozostałe zdążą dojrzeć.
Potem skończyłem prace w Małym Gospodarczym i oceniłem przeprowadzkowy stan dotyczący obu pomieszczeń na 20%. I na koniec, dla relaksu, skosiłem żyłką trawę na  jeden akumulator.
Wieczorem obejrzeliśmy 13. odcinek Zadzwoń do Soula. Ewidentnie ostatni. Coś mi się pomieszało przy dwunastym, bo myślałem, że ten był ostatnim. Serial zakończył się tak, jak powinien. Bez amerykańskiej łopatologii, a jednocześnie czytelnie i jednoznacznie. I chociaż widz wiedział, że nieuchronne musi nadejść, to po jego nadejściu czuł gorycz. Bo polubił parę głównych bohaterów i żałował Bo przecież ich losy mogły potoczyć się inaczej, gdyby...

PIĄTEK (26.08)
No i od rana dało o sobie znać Powiatowstwo. 

Facet z drewnem miał być o 09.00. Był przed ósmą. Miał zadzwonić, gdy będzie wyjeżdżał od siebie. Zadzwonił Stoję pod bramą. Przywiózł trzy metry drewna. Umówiłem się, że kolejne trzy przywiezie jutro O tej samej porze, a resztę w poniedziałek.
Na dzisiaj szykowała się niezła dywersyfikacja prac. Ich zakres był tak różnorodny i szeroki, że postanowiłem zrobić maksimum i się zajebać, a po wszystkim wziąć prysznic i wieczorem z dużą satysfakcją siąść przed laptopem i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku oglądać mecz. Prawie wszystko się udało.
Zacząłem od lekkiej rozgrzewki. Facetowi pomogłem w ręcznym rozładunku drewna, a potem, na tym etapie życia w Wakacyjnej Wsi już mocno zrezygnowany, ale ciągle jeszcze buntujący się, zlikwidowałem kilkanaście kretowisk.
Kontynuując rozgrzewkę spod wszystkich jabłoni zebrałem taczkę jabłek segregując zgnilaki od dobrych. Zgnilaki poszły do kompostu, dobre przygotowałem dla Lekarki. Poza tym musiałem oczyścić teren, bo przy koszeniu trawy cięcie żyłką po jabłkach, zwłaszcza zgnilakach, nie należy do przyjemniejszych, nawet gdy ma się na twarzy maskę.
 
Dzisiaj wyjeżdżali goście. Ci z góry, ze Stolicy, okazali się sympatyczni i nie sprawili praktycznie żadnych problemów. Praktycznie, bo pani zapłaciła za pobyt 4 dni po terminie, ale według Żony, która nie dopuściła mnie do sprawy, problemu nie było.
Tym z dołu podziękowałem za noszenie telewizora tam i z powrotem.
- Bo wie pan, tego dnia pytał się pan rano mojego męża, czy przypadkiem nie widział kuriera. - Mąż to tak mocno zapamiętał i się przejął, że gdy wychodząc na spacer zobaczyliśmy telewizor, sprawa była dla nas jasna. - No patrz - mówię do niego - co za bezczelny typ z tego kuriera! - Żeby tak zostawić telewizor na zewnątrz przy drodze i nikogo nie powiadomić!...
Znowu się uśmialiśmy. 
Zrobiłem porządki po gościach - etap I sprzątania. Wszystko razem w tym upale tak mnie zmęczyło, że na 40 minut zaległem na hamaku. A, jak pisałem, hamak mnie regeneruje, więc zaraz potem zacząłem układać drewno. Zaskoczyłem samego siebie, bo nie zakładałem, że dzisiaj ułożę wszystko. To dało mi tyle werwy, że jeszcze bez problemów na jeden akumulator żyłką skosiłem trawę.
Zabrać się do Dużego Gospodarczego już nie dałem rady. Zajebałem się i bez niego.
Sam prysznic nie wystarczył. Przed meczem musiałem się położyć, żeby "wyprostować" kręgosłup.
Polacy rozpoczęli Mistrzostwa Świata w siatkówce (gospodarze to Słowenia i Polska po zabraniu Rosji organizacji tej imprezy) meczem z Bułgarią. Wygraliśmy 3:0.
Przypomnę, że są oni na ósmym miejscu drużyn, którym trzeba dać wpierdol (nr 1 - trzeba dać najbardziej, itd.)
1. Rosja
2. Brazylia
3. Włochy
4. Iran
5. Serbia
6. Słowenia
7. USA
8. Bułgaria
Z pozostałymi z całego świata trzeba zwyczajnie wygrać.
 
SOBOTA (27.08)
No i od rana znowu dało o sobie znać Powiatowstwo. 

W swojej gorszej wersji.
Facet miał przyjechać z drewnem. Nie przyjechał i się nie odezwał.
Po 10.00 wpadli do nas na kawę Lekarka i Justus Wspaniały. Zaprosiliśmy ich, żeby zabrali sobie od nas jabłka "ile fabryka daje", bo oni nie mają jabłoni, a nasze cztery obrodziły w tym roku tak, że  gałęzie wiszą pod ciężarem owoców do samej ziemi, mimo że jesienią je zdrowo przyciąłem i drzewa po tym zabiegu miały chorować i z owocowaniem wystartować dopiero w przyszłym.
Justus Wspaniały przyniósł nam ocet jabłkowy własnej roboty, a Lekarka chciała dostarczyć nam buraki, ale Żona się wybroniła pytając ją, czy  może chce od nas.
Długo nie gościli, bo w południe wyjeżdżałem do Rodzinnego Miasta na kolejne klasowe spotkanie. 
 
Było nas trzynaścioro, siedem koleżanek i sześciu kolegów. Przy sprawdzaniu przez Koleżankę Przewodniczącą w dzienniku listy obecności musieliśmy na chwilę zatrzymać się przy trzech nazwiskach kolegów, którzy w tym roku odeszli.
-  Zauważyłeś - zagadałem do Kolegi Kapitana - że ten stół, przy którym co roku siedzimy z prostokątnego nieuchronnie robi się coraz bardziej kwadratowy?...
Sumarycznie rzecz biorąc frekwencyjnie jednak nie było źle. 54 lata po ukończeniu szkoły?! A mogłoby być bardzo dobrze, gdyby pojawiło się na spotkaniu jeszcze pięć osób (koleżanka i czterech kolegów), bo po pierwsze spełniony jest podstawowy warunek - żyją, a po drugie na spotkaniach bywali i to  często, ale akurat dzisiaj termin im z różnych względów nie pasował.
Mogłoby być rewelacyjnie, gdyby trzy koleżanki, które na spotkaniach bywały, nagle, od jakiegoś czasu, przestały, co więcej, zerwały w sposób dla nas niezrozumiały wszelkie kontakty i nie reagują na nasze próby ponownego ich nawiązania. Z kolei mamy kontakt z dwiema koleżankami i jednym kolegą, ale oni nigdy na spotkaniach nie byli i nie zanosi się, żeby byli. Ale zawsze spotkanie klasowe pozdrawiają.
Atmosfera jak zwykle była super - wesoło, z humorem. Po to się spotykamy. Kanadyjczyk II, który pod koniec września wraca do Kanady, tym razem sam, bo pierwsza miłość jego życia zostaje w domu, w Polsce, zaprosił nas wszystkich na przyszły rok, na czerwiec do zamku niedaleko ich wsi.
- Wszystko będzie na mój koszt - nocleg, wyżera. - Zapraszam.
Zapowiada się więc atrakcyjnie. Byleby dożyć.

Do Wakacyjnej Wsi wróciłem na tyle wcześnie, żeby przy Pilsnerze Urquellu posiedzieć z Żoną i zdać jej relację (z tego grona zna sporo osób, bo dwa spotkania klasowe odbyły się w Naszej Wsi). A potem obejrzeliśmy pierwszy odcinek polskiego serialu z 2014 roku (pierwszy sezon) - Wataha. Przymierzaliśmy się do niego, konkretnie ja, wielokrotnie, zwłaszcza że słyszałem o nim wiele dobrego, ale Żona stale oponowała Bo nie lubię takich klimatów. Dzisiaj jednak musiała się poddać, bo pomimo jej poszukiwań nic "nie nadawało" się do oglądania.
- Chyba ci się podobał? - zapytałem po ostatniej scenie.
- Nooo, może trooochę... - Ale taki mroczny...
 
NIEDZIELA (28.08)
No i czas do południa stał pod znakiem przyjazdu Szamanki i Tego Który Dba O Auto, oczywiście z dwójką ich dzieci.
 
Nie widzieliśmy się trzy lata. 
Byliśmy bardzo ich ciekawi, no i oczywiście dzieci. Synek, gdy się rozstawaliśmy, miał roczek. Duża głowa nieproporcjonalna do reszty ciała, łysa, była takim jednym wielkim uśmiechniętym, pogodnym księżycem, który przy pierwszym kontakcie rozbrajał każdego. Teraz ujrzeliśmy czterolatka, który zachowywał się w sposób typowy dla tego wieku z jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę. A jak mogła wyglądać dwuletnia dziewczynka? Gęste włosy spięte w dwa kucyki, wszystko małe, okrągła buźka i niesamowite gęste i ciemne brwi, jak u dorosłego. Zachowywała się typowo dla swojego wieku z jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę.
Oboje mieli ciemne oczy, a ich fizjonomia zdawała się być zaprojektowana przez jakiegoś rysownika do rysunkowego filmu, w którym takie dzieci poprzez swoje dziwne i niewytłumaczalne cechy, w jakimś sensie nienaturalne, bo specjalnie uwypuklone, stawały się nieszablonowe - jednocześnie słodkie bobasy, a z drugiej jakby dorosłe. Przez cały pobyt nie mogłem się napatrzeć.
Wyjątkowość ich zachowania polegała na tym, że żarły owoce wszelakiego rodzaju. Co z tego, że rodzice nas o tym uprzedzali. Wyobrażać sobie a widzieć, to dwa różne wrażenia.
Zaczęli od jabłek. Natychmiast po wejściu do domu zażądali po jednym widząc cały stos, który zebrałem rano. Tak wyposażeni poszli z dorosłymi oglądać mieszkania dla gości. Było to zajęcie nudne, jabłka się skończyły, więc synek mimo protestu rodziców sam wrócił do nas i przyniósł sobie kolejne, jakieś takie zielone, nie wiem, czy dojrzałe, i zakomunikował Twarde! zatapiając ząbki i niechętnie dzieląc się z siostrą, która też się domagała. Trwało to tak przez cały czas pobytu. Gdy rodzice protestowali, Ten Który Dba O Auto Dosyć! Wystarczy!, Szamanka Bo dostaniecie sraczki! i stosowali mechaniczną blokadę usuwając miskę z jabłkami, dzieci szły pod jabłonie, zbierały jabłka i pożerały.
Ale to nie wszystko. W ruch, ledwo gdy tylko pojawiły się na stole na werandzie, poszły arbuz i banany, w które się zaopatrzyliśmy na okoliczność. W końcu Szamanka poprosiła, abyśmy resztę schowali Bo inaczej nie damy rady! A w pewnej chwili, zatopiony w rozmowie, usłyszałem nad uchem głos czterolatka Mogę pomidora? Więc oboje wziąłem za rączki i zaprowadziłem do skrzyń. Zrywałem im koktajlowe, które małymi łapkami w całości pchały sobie do dziobów bardzo sumiennie i z przejęciem je żując. Do winorośli już nie odważyłem się ich zabrać na okoliczność wzmiankowanej sraczki. W końcu dorośli chcieli sobie porozmawiać.
Ale to nadal jeszcze nie wszystko. Mimo pożeranych owoców Szamance udało się wcisnąć trochę zupki, którą ze sobą przywiozła, a potem dzieci zjadły jeszcze leczo przygotowane przez Żonę.
I to nadal nie wszystko. Na stole postawiłem talerz z plastrami koziego sera do wina. Schodził, jak ciepłe bułeczki. Co chwilę czterolatek wracał z salonu i brał kolejny plaster, a talerz pustoszał w zastraszającym tempie. W końcu Ten Który Dba O Auto zaproponował A może byś ten serek położył sobie na kawałku bułeczki? i przeszło. Niczemu się już nie dziwiłem, ale zachodziłem w głowę, jak to jest możliwe.
Poza tym dzieci były zupełnie normalne. Wyciągały, co tylko wyciągnąć się dało, rozwlekały, a straciwszy zainteresowanie porzucały. Grzebały moją łopatką i grabiami w piasku, darły się, jeździły samochodzikami w salonie, biegały i się chowały lub zapadały w podejrzaną ciszę, która wymagała kontroli rodziców.

Szamanka i Ten Który Dba O Auto w zasadzie przez te trzy lata się nie zmienili. Może o tyle, że wydawali się bardziej dojrzali. Chyba z powodu tego, że nigdy ich tak naprawdę dotychczas nie widzieliśmy w roli rodziców.
Po przyjeździe pokazaliśmy im mieszkania gości i cały teren, żeby potem było wiadomo, o czym rozmawiamy i żebyśmy mogli odnosić się do Naszej Wsi, którą przecież doskonale znali. Pięć godzin z sześciu ich pobytu przesiedzieliśmy na werandzie i przegadaliśmy. Tematów, które obie strony doskonale czuły, było bez liku. Nasza Wieś, Sąsiedzi, Wakacyjna Wieś i nasza obecna sytuacja, Szkoła, ich praca, budowa (kupili działkę i stawiają dom inspirowani w wielu kwestiach tym, czego doświadczyli w Naszej Wsi) oraz dzieci i oczywiście bieżące sprawy. Zrobiło się ciemno, za jakieś 15 minut miał się rozpocząć mecz, a my nie przegadaliśmy wielu spraw, w tym Szweda, i nawet nie zdążyliśmy wpisać sobie nawzajem do albumów dedykacji. 
Za to zdążyliśmy przejść na Ty. Kto by to, panie, pomyślał sześć, siedem lat temu i wcześniej, kiedy przyjeżdżali do nas wielokrotnie, do Naszej Wsi jako goście, zawsze z trzema psami. Jak od tego czasu i ich, i nasze życie się zmieniło...
Żona otworzyła im i zamknęła bramę, a ja w ostatniej chwili zdążyłem stanąć na baczność przed laptopem i wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego.
Wygraliśmy z Meksykiem 3:0.
 
Dzisiaj, gdyby Mama żyła, kończyłaby 95 lat.
 
PONIEDZIAŁEK (29.08)
No i dzisiaj od rana dopadła nas naprawdę straszliwa chandra, depresja, beznadzieja i nieznośny stan zawieszenia.
 
Gdy wstałem, jeszcze tego wszystkiego w sobie nie miałem. Było jak zawsze rano, czyli fajnie. Ja sam, laptop, kawa, Żona na górze. Ale, gdy zeszła, od razu było widać, że jest i będzie przerąbane.
Od razu siedziała na kanapie jak kupka nieszczęścia, taka bida, że aż kroiło się moje serce. Nie pomogły serwowane przeze mnie wody i kawy. Nic. W końcu dowiedziałem się Jestem w okropnym stanie z powodu zawieszenia, nadal nic nie wiadomo, trudno to wytrzymać!
Co prawda jestem gruboskórny, ale jednak ta aura, która przecież też mnie dotyczyła, zaczęła się powoli, bo powoli, ale jednak przebijać.
Oboje, w swoich myślach, przyjęliśmy odrębne, indywidualne taktyki obrony własnych organizmów. Ja postanowiłem zajebać się pracą. Koszenie żyłką na cztery akumulatory, kosiarką na dwa i od razu głupie myśli przejdą. Miałem tylko po raz pierwszy za złe temu kutasowi od drewna, że kolejny raz mnie zwiódł, nie dotrzymał słowa i drewna nie przywiózł i że przez to nie mogłem się dobić. A na żaden destresujący mecz dzisiaj nie mogłem liczyć.
Żona przyjęła taktykę delikatną, kobiecą. W pewnym momencie siedząc jak siedem nieszczęść, że aż parę razy przychodziłem i ją przytulałem, odezwała się:
- A może byśmy zrobili sobie wycieczkę?
Zaprotestowałem wewnętrznie i zewnętrznie. Wewnętrznie, bo ujrzałem nagle, ile dzisiaj mogę nie zrobić (koszenie i wpis), a zewnętrznie wyrzuceniem z siebie mojej frustracji.
- Ale gdzie możemy pojechać, skoro całą Piękną Dolinę znamy i wszędzie byliśmy?! - A poza tym, jak ja mogę po niej jeździć, skoro nie mam serca?!
Żona jednak nadal siedziała bezgłośnie jak siedem nieszczęść.
- No, dobra pojedziemy, tylko wymyśl gdzie? - Ja w tym czasie skoszę trawę chociaż na jeden akumulator. - starałem się zachować twarz sam przed sobą.
No i Żona wymyśliła, bo w wymyślaniu jest dobra. Miało to być miejsce mocno odległe od Wakacyjnej Wsi, miejsce, w którym o mało się nie zakotwiczyliśmy i w którym rzeczywiście dawno nie byliśmy.
Trafiliśmy na nie jeszcze przed Naszą Wsią, gdy szukaliśmy nowego miejsca na Ziemi. 40 km od Metropolii, sensowna cena, 10 hektarów ziemi i lasu. Mankamentem był domek położony przy ruchliwej drodze. To jednak nam nie przeszkadzało, aby je dokładnie sprawdzić. Byliśmy więc raz z przedstawicielem właścicielki, raz sami, a kolejne razy z Budowlańcem, potem z Pasierbicą i z Przyjaciółką Pasierbicy, tą od przyszłego Nie Naszego Mieszkania i wreszcie nawet z Tańczącą z Kulami i jej mężem, Dzidkiem. 
Żona wtedy biła się z myślami, ale do czasu. Gwoździem do trumny tego miejsca był sen. Którejś nocy przyśniło się jej, że ta droga to taka wielopasmowa arteria, po której śmigają tramwaje, autobusy, TIR-y i samochody. To wystarczyło. Szukaliśmy dalej, aż w końcu znaleźliśmy Naszą Wieś. A to miejsce, z "arterią", kupił facet, który zrobił z niego wielki campus obsługujący wycieczki szkolne przyjeżdżające naraz czterema autokarami i oczywiście turystów indywidualnych. Park linowy, quady, kort tenisowy, itp. Inna oferta niż nasza i inna skala. Ale z gościem się poznaliśmy i darzyliśmy się sympatią. Nawet był u nas i bardzo mu się podobało. W końcu działaliśmy razem na rzecz Pięknej Doliny.
Dzisiaj jego nie było, ale za to jego partnerka i pracownik podjęli nas pyszną kawą. Ona i rozmowa pozwoliły mi natychmiast odepchnąć od siebie poprzedni nastrój. A gdy później zajechaliśmy w tereny, w których byliśmy pierwszy(!) raz, było tylko lepiej. Kolejne wsie i miejsca, które już znaliśmy, ale nie byliśmy wiele lat, tylko poprawiały nam humor. Wracały wspomnienia.
Wypuściliśmy się tak daleko, że zataczając koło mogliśmy z zaskoczenia wpaść do Naszej Wsi. Sąsiadka Realistka stanęła na wysokości zadania i uzupełniła nam wiktuałowe zapasy.
 
Z wycieczki więc wróciliśmy oboje z tarczą. Humoru nie zdołał nam zmienić w sumie nieszkodliwy mail od Szczecinianki. Informowała nas, że w najbliższą środę lub w czwartek zjeżdża wraz z trzema synami do Pięknej Doliny w związku z rozpoczynającym się nowym rokiem szkolnym. Zatrzyma się w Rybnej Wsi, w agroturystyce, do połowy września, z opcją powrotów na weekendy do domu, do męża i psa. Pytała, czy w drugiej połowie września mogłaby zamieszkać z chłopakami w jednym z naszych mieszkań przeznaczonych dla gości. Oczywiście odpłatnie, ale po cenie agroturystycznej z Rybnej Wsi.
Sprawę przedyskutowaliśmy i wyszło nam, że nie możemy się zgodzić z wielu względów, których tu przytaczać nie będę. Ale jednym z nich było niewątpliwie Daj palec, a... Poza tym niechybnie uczestnicząc wtedy w problemach Szczecinianki, mając na głowie własne, zwariowalibyśmy.
Żona bardzo ciepło i serdecznie odmówiła.
Więc w dobrym nastroju pod wieczór pokosiłem sobie na jeden akumulator, a potem pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego smsa z sympatycznym doradztwem.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.47.

I cytat tygodnia:
Łatwiej jest oszukać ludzi, niż przekonać ich, że zostali oszukani. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)
To bardziej (ale przecież nie tylko) a propos naszego klasowego spotkania. W pewnym momencie ktoś zawołał głosem, w którym była mieszanka ciekawości i radości:
- A kto już przyjął czwartą dawkę szczepienia?!
Radośnie uniosło się kilka rąk. Pozostali wydawali się zawstydzeni. Byli dopiero po trzeciej.
- To ja zapytam inaczej! - rzuciłem prowokacyjnie. - Kto w ogóle(!) się nie szczepił?!
Uniosła się jedna ręka, koleżanki ze Stolicy. Przybiliśmy piątkę, też radośnie, ku zakłopotaniu, zgrozie lub zniesmaczeniu pozostałych (w zależności od osobnika) Że też w naszym gronie są tacy!... Ale cóż, są nasi. Trudno!