05.09.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 276 dni.
WTOREK (30.08)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
Nic dziwnego, skoro wczoraj z racji późnej publikacji położyłem się spać po północy.
I przez to od razu z rana byłem w niedoczasie. To znaczy nic mnie nie pędziło, ale wybicie z rytmu zrobiło swoje. Zaraz potem wstała Żona i cały ranek się rozlazł. Dość powiedzieć, że I Posiłek zjadłem w okolicy południa.
Przez tą rozlazłość wymyśliłem (nie wiem, co mnie napadło?), żeby "uciec" od problemów i wyjechać we troje do Metropolii. Czyli świadomie pakowałem się w ułudę.
W tym pomyśle jutro, w środę, po notariacie, mieliśmy się spotkać z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym lub z Modliszką i Kolegą Inżynierem(!), w czwartek z Modliszką i Kolegą Inżynierem(!) lub z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym. W piątek pojechałbym sam na spotkanie z moimi byłymi uczniami z efemerycznego policealnego studium, które było praojcem Szkoły, a którego byłem spiritus movens (spirytus movens też by nie było złe), z uczniami, których nie widziałem lat 28, z wyjątkiem dwóch, organizatora tego spotkania i drugiego, mojego wówczas przyszłego pracownika. W sobotę zaś pędzilibyśmy z powrotem do Wakacyjnej Wsi, żeby przygotować mieszkanie i przyjąć kolejnych gości. Niezłe przedsięwzięcie organizacyjne.
Sprawa jednak bardzo szybko zaczęła zdychać.
- Jesteście jutro lub w czwartek w domu? - zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego.
- Do soboty jestem z dziećmi nad jeziorem...
W tym względzie było po herbacie.
Trochę baliśmy się dzwonić lub smsować do Kolegi Inżyniera(!), bo mógłby opacznie odebrać nasze zaproszenie i potraktować je jako wścibstwo i niezdrową, nachalną ciekawość. Mimo że Żonie cytowałem jego zdanie, które wypowiedział w czasie ostatniej naszej wizyty Mam nadzieję, że zostaniemy zaproszeni do Wakacyjnej Wsi..., była nieugięta.
- To nie to samo!...
Ale sprawy nie przekreśliła. Zabrała się za wymyślanie. I na czwartek umówiła nas z PostDoc Wędrującą w tej samej knajpie w Metropolii, co poprzednio. Czwartek był więc zajęty, a ze środą nadal przezornie się jednak wstrzymywaliśmy. Z tych lęków przed poruszaniem sprawy spotkania z Modliszką i Kolegą Inżynierem(!), gdybym był dzieckiem, na pewno miałbym moczenia nocne.
Żeby wrócić na tory (jedno z ulubionych powiedzeń Żony), postanowiłem nadrobić zaległości i do kolegi ze studiów wysłałem 4 maile ze wszelkimi informacjami dotyczącymi zjazdu oraz naszych ostatnich kontaktów. Ostatnio się tego domagał, chociaż te informacje dawno do niego wysłałem, jak do wszystkich, a na moją uwagę usłyszałem Bo gdzieś je podziałem.
Wspierałem się przy tym Pilsnerem Urquellem, którego piłem... niechętnie i z obawą. A wszystko za sprawą prezentu, który dostałem od Szamanki i Tego Który Dba O Auto w czasie ich ostatniej wizyty.
Otrzymałem zgrabny czteropak szczeniaczków (0,33 l) bardzo poręcznych w różnych sytuacjach oraz reprezentacyjny zestaw w specjalnym kartonie zawierającym 4 butelki 0,5 l i firmowy kufel. W kartonie były tylko trzy butelki.
- Jednego wczoraj wypiłem - poinformował mnie Ten Który Dba O Auto - żeby sprawdzić, czy nic mi nie będzie. - I jest wszystko w porządku.
Okazało się, że prezent ten odleżał swoje w piwnicy, bo został kupiony dawno, kiedy któryś raz w ciągu ostatnich trzech lat umawialiśmy się na spotkanie. Na butelkach widniał napis Najlepiej spożyć przed 13.04.2021 (!). Jeszcze lepiej o jego wieku świadczył fakt, że były to moje ulubione butelki ze złotkiem. Lubiłem wówczas, gdy Żona proszona o dostawę jednej butelki ją odkapslowywała i umiejętnie zdrapywała złotko, żeby przy piciu nie kłuło męża w język. Złotko, nie kobieta.
Na wszelki wypadek rzecz postanowiłem skonsultować z Konfliktów Unikającym, bo do głowy nawet nie przyszedł mi pomysł, żeby tak drogocenny płyn od razu, bezmyślnie, wylać do zlewu.
- Jak spróbujesz, od razu będziesz wiedział. - rzeczowo i krótko się wypowiedział. I uspokoił mnie w kwestii potencjalnej sraczki i powstania poważnej przeszkody w oglądaniu wieczornego meczu.
Faktycznie sensacji nie było.
Sama pilsnerowo-urquellowska ciecz smakowała dobrze, chociaż po takim czasie od produkcji nie zostawała na języku charakterystyczna goryczka, którą tak lubię. Opór w psychice jednak miałem, bo dalej piłem już tego normalnego, nieprzeterminowanego. Może też dlatego, że po ostatniej akcji w Biedronce miałem go w bród, a jaka będzie różnica dla przeterminowanego, jeśli dodatkowo się przeterminuje o miesiąc czy dwa? Powiem więcej, gdy skończy się ten nieprzeterminowany, zadziała mechanizm Na bezrybiu i rak ryba.
Ponieważ szykowała się spora nieobecność w Wakacyjnej Wsi, trzeba było już dziś sporo przygotować pod kątem gości. Rozpocząłem od koszenia trawy kosiarką i żyłką na jeden akumulator, żeby w sobotę nie dać się zaskoczyć ewentualnemu deszczowi lub innym przeszkodom. Miałem też wykonać II etap sprzątania, a Żona część swoich prac. Odłożyliśmy to na popołudnie.
W międzyczasie napisała Szczecinianka, że przyjeżdża z dziećmi jutro lub w czwartek, bo przecież zaczyna się nowy rok szkolny. Zatrzyma się w agroturystyce w Rybnej Wsi. Korespondowała z Żoną i sugerowała przeniesienie się w drugiej połowie września do jednego z naszych mieszkań dla gości. Wiedziała bowiem, że w tym czasie oba są wolne. Żona po dyskusji ze mną asertywnie odmówiła. Bo:
- chcemy, żeby nie zwariować, być jak najdalej od problemów Szczecinianki, które, jak amen w pacierzu, przez dwutygodniowe niechybne kontakty, stale by nam wchodziły do mózgów,
- chcemy, żeby nie zwariować, być jak najdalej od jej synów, którzy niechybnie by nas odwiedzali, co było do przyjęcia w innych kilkugodzinnych sytuacjach,
- musieliśmy się liczyć z faktem, że ktoś jednak mógłby do drugiego mieszkania w tym okresie przyjechać, i byłby to ostatni raz wobec tak ewidentnego pogwałcenia regulaminu (brak ciszy i spokoju) przez gospodarzy, którzy sami go ustanowili,
- musieliśmy się liczyć z faktem, że jednak przyjadą do nas goście do dwóch mieszkań i zapłacą według obowiązującego cennika, czyli zdecydowanie więcej, niż proponowała Szczecinianka.
Przyjęła to ze zrozumieniem.
Gdy zbliżał się wieczór, gołym okiem było widać, że przed wspólnym wyjazdem do Metropolii się nie wyrobimy. Co więcej, nie wyrobimy się z niczym. Zaczęło mnie to uwierać i psuć nastrój do czasu, aż nie zareagowała Żona.
- Może jednak jedź ty sam?...
O mało nie rzuciłem się jej na szyję.
- Ale pamiętasz, że to ty wymyśliłeś?... - Żona nie starała się mnie wypunktować, tylko raczej chciała, żeby mi nie było przykro, że mój plan spalił na panewce.
Co miałem nie pamiętać.
- Ale co z Postdoc Wędrującą? - zatroszczyłem się.
- Nie martw się, spotkanie przesunę na wrzesień.
Zapomniałem, z racji rzadkich kontaktów, że PostDoc Wędrująca należy do grupy tych osób, które praktycznie nie robią problemów z niczego. I nie są pamiętliwe. Widocznie nawet Chińczykom zapomniała już, że ją na rok, czy jakoś tak, zamknęli w Szanghaju i otoczyli drutem kolczastym i z tego powodu nie mogła wylecieć do Polski. Ostatnio bowiem doszły mnie słuchy, że chce do nich wrócić. Nie wiem, czy to nie jest powszechnie znany przypadek Syndromu sztokholmskiego.
(Syndrom sztokholmski - stan psychiczny, który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników, wyrażający się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je przetrzymującymi. Może osiągnąć taki stopień, że osoby więzione pomagają swoim prześladowcom w osiągnięciu ich celów lub w ucieczce przed policją. Syndrom ten jest skutkiem psychologicznych reakcji na silny stres oraz rezultatem podejmowanych przez porwanych prób zwrócenia się do prześladowców i wywołania u nich współczucia. Nazwa syndromu wiąże się ze słynnym napadem na Kreditbanken w Norrmalmstorg, dzielnicy Sztokholmu, podczas którego napastnicy przez kilka dni <między 23 a 28 sierpnia 1973> przetrzymywali zakładników. Po złapaniu napastników i uwolnieniu przetrzymywanych przez nich osób, te ostatnie broniły przestępców pomimo sześciodniowego uwięzienia).
Summa summarum, lepiej żebym nie wymyślał. Ta sfera w naszym małżeństwie jest w gestii Żony i wszyscy na tym lepiej wychodzą. Z dużą ulgą od razu zabrałem się za dalsze koszenie, już u nas. Na jeden akumulator.
W świetnym nastroju zasiadłem do meczu. W US Open w swoim pierwszym meczu Iga Świątek wygrała 2:0 z Włoszką Jasmine Paolini. Ciągle czułem i widziałem, że to nie ta Iga. Ale w internetowym głosowaniu postawiłem, że wygra cały turniej. Byłem w lekkiej mniejszości.
Po meczu, w związku z ciągle świetnym nastrojem, znowu kosiłem na jeden akumulator, by po odświeżeniu się obejrzeć mecz siatkówki Polska - USA wygranym przez na 3:1, co tylko ugruntowało świetny nastrój. Aż szkoda było kłaść się spać.
ŚRODA (31.08)
No i ranek musiał być inny, niż zwykle.
Tuż po 09.00 wyjechaliśmy do Metropolii do notariusza, a przed tym trzeba było zdążyć z kawami i trochę ułomnym I Posiłkiem.
Atmosfera była nadal miła i sympatyczna, ale ciężkawa. Nie taka lekka i w kierunku entuzjazmu jak za pierwszym razem, gdy w kwietniu podpisywaliśmy umowę przedwstępną, a koniec sierpnia wydawał się oddalony o wieki i tym bardziej nie taka jak w maju, gdy odwiedziliśmy Uzdrowisko i ustalaliśmy, jakie meble mogłyby zostać. Ogólnie byliśmy wszyscy przygaszeni i tylko pani notariusz trzymała i naturalny, i profesjonalny fason.
Nasza nieobecność w domu trwała 3 godziny. Wracaliśmy w poczuciu spełnienia obowiązku, ale w ciężkich nastrojach. Gdy jednak zacząłem fantazjować rozpatrując różne warianty sprawy, w tym nawet zupełnie nowych układów Powiedzmy, że..., a Żona na to przystała, nastroje się nam trochę poprawiły. A poprawiły się jeszcze bardziej, gdy Żona umówiła się z nowymi oglądaczami, z jednym na poniedziałek, a z parą na niedzielę. Bo owszem nicnierobienie jest słodkie, ale ogólnie do dupy, zwłaszcza w naszej sytuacji. Zabiera bowiem siły.
Żeby temu zapobiec, zabrałem się za koszenie, aż na trzy akumulatory, a taka dawka zawsze potrafi odpędzić głupie myśli i frustrację. I to wystarczyło.
Do tego doszło oglądanie zdjęć przysłanych przez chwilowo Zagraniczne Grono Szyderców, które na tydzień wyjechało na stare śmieci, czyli do Niemiec. Wróciły nam różne sympatyczne wspomnienia.
A gdy wieczorem obejrzeliśmy 2. i 3. odcinek Watahy, można było powiedzieć, że ten dzień nie był wcale taki najgorszy.
CZWARTEK (01.09)
No i dzisiaj mijają 83 lata od napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę.
Bez komentarza, bo i tak wystarczająco się gotuję.
Rano Żona mnie zaskoczyła i wymyśliła "Uświetnienie nowych oglądaczy i podpisanie wczorajszego aneksu".
- To może pojechalibyśmy na obiad do Nowego Kulinarnego Miejsca?
Od razu złapałem intencję.
- A może do Restauracji Nad Stawem, bo dawno nie byliśmy.
I na tym stanęło.
Dostawszy werwy kosiłem na dwa akumulatory, w tym cały brzeg nad Rzeczką.
W międzyczasie Szczecinianka umówiła się dzisiaj z Żoną na popołudnie, więc do sąsiedniej gminy wybraliśmy się stosunkowo wcześnie. W drodze pierwszy raz poprawiłem nastrój Żonie.
- Bo gdyby jednak udało się wszystko tak załatwić, jak chcemy, to po ostatecznym podpisaniu umowy powinniśmy zaprosić właścicieli Uzdrowiska, ich córkę i zięcia do restauracji w Metropolii. - To byłoby takie zwieńczenie...
Widziałem, że Żonie pomysł natychmiast się spodobał, bo to by oznaczało... Twarz jej się rozanieliła dziecięco-cielęco, a wzrok gdzieś poleciał w dal, by ujrzeć ten przedstawiony przeze mnie obraz.
A w restauracji poprawialiśmy sobie humor nawzajem. Było to o tyle łatwe, bo pstrąg i karp w sosie porowym były pyszne. Ale bazą do jego poprawiania była zmiana sposobu myślenia, jeśli chodzi o Uzdrowisko. Wcześniej Żona pokazała mi kilka ofert dotyczących mieszkań i tę właśnie opcję, plan B, wałkowaliśmy. Od nowa obejrzeliśmy oferty i telefony dwóch zapisaliśmy, żeby wieczorem dzwonić.
W powrotnej drodze Żona dostała niesamowitego poweru. Gdy wjechaliśmy, ot tak, do jakiejś wiejskiej dziury, "kupowała" różne ruiny, czego dawno nie robiła. Aż miło było słyszeć.
- Bo najgorszy stan jest wtedy, gdy zrobiłeś wszystko, co mogłeś, po czym sprawy już nie zależą od ciebie i na dodatek nic się nie dzieje. - Nic nie możesz zrobić!
Przy obopólnym zrozumieniu ustaliliśmy, że wizytę Szczecinianki przesuniemy na przyszły tydzień. O 18.00 chciałem obejrzeć mecz Igi, a z kolei Szczecinianka nie mogła jutro do południa Bo szkoła synów. A potem na weekend wracała do domu.
Mecz Igi Świątek w II rundzie z Amerykanką Sloane Stephens, można powiedzieć, że się odbył. Iga wygrała 2:0 i grała może trochę lepiej, a może mi się tak tylko wydawało na tle fatalnie grającej Amerykanki.
Nocny mecz Hurkacza odpuściłem. W świetle wyjazdu do Metropolii nie mogłem sobie pozwolić na zarwanie nocy.
Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć 4. odcinek Watahy, by zaraz potem zadzwonić do pań oferujących na sprzedaż swoje mieszkania w Uzdrowisku. Z obiema umówiliśmy się na oglądanie w tygodniu 12.-17. września. A więc będzie się działo.
PIĄTEK (02.09)
No i dzisiaj o 05.41 napisał Po Morzach Pływający.
Żeby nie było za nudno. Minęliśmy Gibraltar. Wchodzimy na Golfo de Cadiz. Pogoda nadal letnia. Przed nami jeszcze 5 dni podróży.
W Lesie: modyfikacja stołówki Onków. Zmieniamy blat na granitowy. Wytwórca nagrobków zażądał zadziwiająco niedużo. Kominek również zmienia wygląd zewnętrzny. Nena wymyśliła szkło żaroodporne. Stwierdziła, że ma dosyć brudu wokół kominka.
Po drugiej stronie drogi / tej asfaltowej / powstaje osiedle domków letniskowych.
Podobno ma być ich 5. Szkoda bo lubiłem tamtą łąkę i drogę na przełaj do jeziora.
PMP (Onki - Banda Bydlaków, czyli Bydlaczka Młodsza i Bydlak Starszy; Nena - Czarna Paląca, do której tak zwraca się jej mąż).
W Lesie: modyfikacja stołówki Onków. Zmieniamy blat na granitowy. Wytwórca nagrobków zażądał zadziwiająco niedużo. Kominek również zmienia wygląd zewnętrzny. Nena wymyśliła szkło żaroodporne. Stwierdziła, że ma dosyć brudu wokół kominka.
Po drugiej stronie drogi / tej asfaltowej / powstaje osiedle domków letniskowych.
Podobno ma być ich 5. Szkoda bo lubiłem tamtą łąkę i drogę na przełaj do jeziora.
PMP (Onki - Banda Bydlaków, czyli Bydlaczka Młodsza i Bydlak Starszy; Nena - Czarna Paląca, do której tak zwraca się jej mąż).
Do wyjazdu do Metropolii pisałem, kosiłem żyłką na jeden akumulator, pakowałem się i odgruzowałem. Wyjechałem o 15.00.
W Metropolii od razu skierowałem się do Castoramy. W związku z planowaną przeprowadzką(?) musiałem kupić kilka rolek wąskiej folii typu stretch, która była idealna w czasie naszych przeprowadzek do pakowania książek, a patent ten podsunął nam Janko Walski. W realiach Powiatu i Sąsiedniego Powiatu była nie do dostania z prostej przyczyny, że po pierwsze, tu nikt tak często się nie przeprowadza, a po drugie, nie przeprowadza książek.
W Nie Naszym Mieszkaniu się przeorganizowałem i tramwajem pojechałem na spotkanie. Uwielbiam ten środek lokomocji - bez korków, za darmo, można oglądać zmiany i rozwój Metropolii oraz się napić.
Nie mogę w szczegółach zdradzić miejsca spotkania, bo od razu wszystko stałoby się jasne. Dość powiedzieć, że prezesem i zarządzającym tym specyficznym lokalem był jeden z moich uczniów z tamtych czasów, z lat 1992-94. Umówiliśmy się na godzinę 17.00. Łącznie ze mną było 12 osób.
Raz po raz byłem zaskakiwany i w jakimś sensie oszołomiony. Przede wszystkim z powodu tych 28 lat. Bo oto zobaczyłem ludzi w wieku 50-54 lat, mało powiedzieć dorosłych. I na skutek upływu czasu na różne sposoby fizycznie pozmienianych. Ale przecież w pierwszych sekundach powitań nie wiadomo skąd, odklejały mi się w pamięci tamte twarze, które za chwilę musiały ustąpić obecnym. Rozpoznałem wszystkie, ale większości przybyłym kazałem się przedstawiać z imienia i nazwiska, a te znowu natychmiast mi się przypominały, jako przecież oczywiste. Sam zresztą też się przedstawiałem, bo mieli prawo mnie nie rozpoznać (twierdzili, że głos ten sam), skoro wówczas miałem bujną czarną czuprynę i takąż brodę.
Druga rzecz, z której sobie zdałem sprawę, a wcześniej zrobić tego nie mogłem, bo oni byli efemeryczni dla mnie, a ja dla nich, to fakt, jak te dwa lata ich ze sobą połączyły i związały. Nawet nie mówię o trzech czy czterech małżeństwach, które "wyszły" z tej szkoły, a raczej klasy. Przybliżane różne wspomnienia i anegdoty z tamtych czasów powodowały, że bez problemów się w nich odnajdywałem. Szoku dopełniały zdjęcia, które zebrane w albumach przynieśli ze sobą dwaj moi uczniowie.
Piszę moi, bo mam do tego pełne prawo. Nie dość, że podziemia szkoły, z których uczyniłem fotograficzny ośrodek, był ich bazą i miejscem nieoficjalnych spotkań, to na dodatek każde z obecnych przypominało mi różne sytuacje związane wyłącznie ze mną. Część z nich mi się odklejała, o części zupełnie nie pamiętałem. Nie zdawałem sobie sprawy, że byłem dla nich taki ważny i dopiero na spotkaniu dotarło do mnie, jak oni ważni byli dla mnie. Nie wiem, jak mogło się tak stać, że nie widzieliśmy się 28 lat.
Pożegnałem się wzruszony dziękując za zaproszenie. I przy pożegnaniu ustawiłem się ponownie w roli ich dawnego belfra, chociaż teraz byliśmy już na TY.
- Jeśli skorzystacie z moich porad opartych na moich doświadczeniach, to pielęgnujcie wasze spotkania. - I jeśli będziecie uważali za stosowne, żeby mnie ponownie zaprosić, to będę zaszczycony i z przyjemnością przyjdę.
Ten niewątpliwie patetyczny opis sposobu rozstania i tak starałem się złagodzić nie używając takich słów, jak "inspiracja", "aprobować", "autopsja", "duma", "ukontentowanie", "przybywać".
W Nie Naszym Mieszkaniu byłem o 22.30. Dziwnie się czułem. Jak gdyby nagle jakaś siła z tamtych czasów z powrotem mnie wrzuciła w bieżące realia.
SOBOTA (03.09)
No i z Nie Naszego Mieszkania wyjechałem dopiero o 09.30.
Jakoś mi się nie spieszyło. Kawa z zaparzarki, ciekawy artykuł o siostrach Venus i Serenie Williamsowych, jak by odmienili Czesi.
W domu przy Blogowej rozsiedliśmy się i opowiadałem, jak było w Metropolii. Niespiesznie.
Dopiero po I Posiłku zabraliśmy się za przygotowanie górnego mieszkania dla dzisiejszych gości. Skoro mieli być o 15.00...
Zdążyłem jeszcze wykosić na jeden akumulator teren przed posesją, wzdłuż drogi. W trakcie natknąłem się na plastikową butelkę o dziwnej pojemności 0,9 l. Widocznie została ciśnięta przez 70% polskiej hołoty.
Znalezione mnie zaciekawiło. Na etykiecie widniał napis SNAJPER o smaku gorzkim. Oprócz tego tarcza strzelnicza z zaznaczonymi na czarno trafieniami, w tym jedno w samym środku, tzw. dziesiątka, oznaczająca, że jak kopnie, to spokojnie na dwa dni. A może to był snajperski optyczny celownik? Nie znam się. Pod nią widniała budująca i uspokajająca informacja 12% obj. Ciekawe były też informacje umieszczone małym drukiem: Aromatyzowany napój winny owocowy. Zawiera substancje słodzące. Zawiera źródło fenyloalaniny. Zawiera siarczyny.
Wszedłem w temat głębiej. Fenyloalanina to organiczny związek chemiczny z grupy aminokwasów egzogennych (aminokwasy, których organizm nie może syntetyzować samodzielnie, więc muszą być dostarczane w pożywieniu, w przeciwieństwie do aminokwasów endogennych).
I dalej:
Nadmiar fenyloalaniny we krwi, szczególnie w wieku rozwojowym, wywiera szkodliwe działanie na ośrodkowy układ nerwowy i może doprowadzić do nieodwracalnych uszkodzeń. Taki stan występuje w genetycznie uwarunkowanej, wrodzonej chorobie metabolicznej - fenyloketonurii. Dlatego u noworodków zawsze przeprowadza się badania w celu wykrycia tego zaburzenia metabolicznego. W wypadku jego stwierdzenia stosuje się odpowiednią dietę restrykcyjną mającą na celu normalizację stężenia fenyloalaniny we krwi i zapobieżenie wystąpieniu objawów chorobowych.
Głównym objawem fenyloketonurii jest głębokie opóźnienie rozwoju umysłowego, a także rozmaite zaburzenia neurologiczne i psychiatryczne. Dodatkowym symptomem fenyloketonurii, jest charakterystyczny, „mysi” zapach moczu, spowodowany wydalaniem do moczu dużych ilości nieprawidłowych metabolitów fenyloalaniny. U osób z fenyloketonurią, można zaobserwować także wysypki skórne i spadek pigmentacji skóry.
W opisie na etykiecie zatrwożyło mnie jednak tylko jedno słowo - źródło. Aż strach pomyśleć, co mogłoby być potencjalnym źródłem fenyloalaniny. Natomiast napis w takim kółeczku na etykiecie, że trzeba było obracać plastikową butelkę, żeby go odczytać, mnie setnie ubawił - CERTYFIKOWANY SYSTEM ZARZĄDZANIA JAKOŚCIĄ IFS-BRC. Jako żywo widzę naszego Edka z Dzikości Serca, który przed obaleniem plastiku to wszystko czyta.
Po tej dogłębnej analizie naszła mnie taka refleksja - że też takie zwykłe przydrożne koszenie mogło wzmóc moją wiedzę z obszaru społecznego, przede wszystkim chemicznego i wojskowości, oczywiście.
Goście, młoda para rowerzystów, ona sympatyczna, on dziwny, taka młodsza wersja Kolegi Inżyniera(!) z wyglądu, a przede wszystkim ze sposobu bycia i wysławiania się, o czym mu powiedzieliśmy, przyjechali o 15.02. Tak więc po oprowadzeniu mieliśmy czas wolny. Żona po raz pierwszy od kilku miesięcy przygotowała II Posiłek z cyklu jesienno-zimowych, taki rozgrzewający. Dobrze wchodził, bo nastały wieczorne chłody.
O 19.00 poszedłem spać, trochę za namową Żony Bo miałabym taki fajny wieczór dla siebie. A wszystko przez mecz Igi, który miał się rozpocząć nie wcześniej niż przed 01.00. Początkowo miałem sobie wyjątkowo odpuścić, bo trochę byłem zmizerowany po pobycie w Metropolii, ale skoro Żona chciała mieć taki fajny wieczór dla siebie...
NIEDZIELA (04.09)
No i dzisiaj wstałem o 01.00 w sposób sprężynowy.
To znaczy obie nogi miałem już na podłodze, zanim przebrzmiały dźwięki smartfona. Bałem się ponownie zasnąć, żeby nie zostać z tym budzeniem, jak Himilsbach z angielskim.
Półprzytomny, nieubrany, od razu odpaliłem laptopa. Na dwóch "okienkach" Canal+sport były transmisje jakichś dwóch spotkań, a Igi ani śladu. Ich wyniki sugerowały, że najwcześniej jedno z nich może zostać udostępnione na transmisję jej meczu nawet i za dwie godziny, co mnie mocno zasmuciło. Sam pośrodku nocy, wyrwany ze snu, z niechęcią na tak długie jałowe oczekiwanie. Ale wsłuchawszy się w komentarz dotarło do mnie, że mecz Igi będzie owszem opóźniony, ale rozegra się zupełnie na innym korcie niż te, które mogłem w tej chwili oglądać. Wniosek był prosty - transmisja musi być gdzieś indziej. Drążąc w Internecie doszedłem do tego, że na Eurosporcie.
Problemowi postanowiłem podołać sam, bo ściąganie Żony na dół o tej porze groziło wszystkim. Nawet nie chciałem sobie wyobrażać czym, w tym wyzwiska zasrany sport mogłyby stanowić takie delikatniutkie preludium przed kulminacją, forte oczywiście.
Wszedłem w jakiś system, który potrafił pokierować nawet mną. Zmierzał on w prosty sposób do tego, żebym zapłacił 25 zł za miesiąc transmisji I oglądaj naszych na US Open. Co prawda z naszych została tylko Iga, ale w tym momencie nie miałem szansy zwrócić uwagi na tę nieaktualność. Zaczęło mi się palić pod siedzeniem, bo co prawda mecz Igi miał być opóźniony, ale w końcu kiedyś miał się rozpocząć, a ja byłem w systemowo-komputerowo-internetowym lesie.
Nawet dawałem radę. Mądry system, gdy kliknąłem coś nie tak, informował mnie o błędzie i polecał wykonanie kroku wstecz. Tak dobrnąłem do momentu płacenia, czyli byłem u raju bram, unikając po drodze sugerowanej konieczności przeprowadzenia operacji przez facebookowe konto i z opcji Nie masz konta? Załóż je teraz! wybrałem opcję wypisaną małymi literami Nie teraz.
Z opcji płacenia wybrałem kartą. Dwie pozostałe zawierały jakieś określenia, których nie rozumiałem i przez to stawały się jeszcze bardziej podejrzane. System nakazał mi wpisanie numeru karty, daty ważności i jakiegoś kodu Widnieje na drugiej stronie karty obok miejsca na podpis.
Nieuchronne musiało nadejść. Wiedziałem, że gdy pójdę na górę, nie ma siły, żebym nie obudził Żony, zwłaszcza że jakąś chwilę temu była obudzona smartfonem.
- Coś się stało?! - wyszeptała nieprzytomnym głosem, ale na tyle przytomnym, że przebijało z niego lekkie zaniepokojenie.
- Nic, nic... - rzuciłem uspokajającym szeptem, z szuflady porwałem portmonetkę z kartą i spocony zszedłem na dół.
Wklepałem dane i ukazało się okienko do wpisania smsowego kodu. Sms był wysłany na telefon Żony, a telefon Żony leżał obok niej, a ona leżała na górze w sypialni. Poszedłem i jedyne, co mi dodawało odwagi, to desperacja.
- Coś się stało? - zapytała już całkiem przytomnym głosem.
- E, nic, nic... - starałem się bagatelizować. - Tylko przyszedł do ciebie sms. - Bo... - i tu musiałem wytłumaczyć Żonie sytuację.
Przyjęła spokojnie. Zapamiętałem kod i pognałem na dół. System po wklepaniu kazał mi podać PIN do karty i tu nastraszyłem się nie na żarty. W życiu bym żadnemu systemowi tego nie podał! Starałem się ominąć ten moment i zacząłem od nowa. Znowu doszedłem do momentu przysłania kodu na telefon Żony. Poszedłem na górę już całkiem zrezygnowany i obojętny.
- Co znowu?!
- Przyszedł do ciebie sms... - To może ja twój telefon zabiorę ze sobą.
- Dobrze... - Żona cały czas była cierpliwa.
- Bo żądają ode mnie PIN-u do karty... - rzuciłem już w drzwiach.
Zerwała się z łóżka jeszcze bardziej sprężynowo niż ja godzinę wcześniej.
- O matko! - I podałeś?!...
- No coś ty! - oburzyłem się.
Na dole natychmiast siadła przed moim laptopem. Siłą rzeczy okienko z nakazem wpisania PIN-u kłuło w oczy.
- Wpisałeś?! - patrzyła na mnie wstrząśnięta.
Nawet, gdy ją zapewniałem, że nie, trudno było jej się uspokoić.
- Przecież, gdy ja ci kupowałam transmisję, nigdy nie żądano, aby podać PIN do karty! - Coś ty narobił?! - Żona wyraźnie mnie znała.
- No nic, mówię ci. - Wszystko robiłem, jak kazał system do tego momentu.
- I nie wpisałeś PIN-u?
- Nie.
- A co robiłeś?
Opisałem jej krok po kroku moje poszukiwania. Zrobiła dwa razy to samo i za każdym razem na końcu system kazał jej wpisać PIN.
- Nic nie ruszaj, odpalę mojego laptopa.
I wszystko mi rozłączyła.
- To może ja sprawdzę na koncie, czy system czegoś jednak nie pobrał?...
Konto było nie tknięte, więc się trochę uspokoiłem, a Żona na tyle, że oddała się poszukiwaniu transmisji.
W tej nocnej ciszy coś mnie tknęło, trochę chyba z nudów, bo znowu wszedłem na Canal+sport, a tam na jednym z okienek biegła w najlepsze transmisja meczu Igi. Właśnie w I secie prowadziła 1:0. Chamy, nie dziennikarze! Nie mogli uprzedzić, zająknąć się, poinformować? Nie rozumiałem tego.
Zacząłem Żonie tłumaczyć wszystko od początku, że nie rozumiem tych debilnych dziennikarzy, że transmisja jest i żeby już nie szukała.
- Ale obiecasz mi, że następnym razem będziesz mnie budził?! - patrzyła udręczona wybudzeniem ze snu, a przede wszystkim stanem umysłowym męża.
Obiecałem kilka razy i kilka razy przeprosiłem. Uspokojona i przekonana moim sumiennym kajaniem się poszła na górę.
Mecz obejrzałem bez przeszkód. Iga pokonała 2:0 Lauren Davis, kolejną Amerykankę. Było jednak ciężko, zwłaszcza w drugim secie. Odnotowałem trochę lepszą grę Igi i, gdyby miał być taki postęp, to może się okazać, że na kolejną rywalkę będzie on wystarczał, aż do zwycięskiego finału.
Do łóżka wróciłem dopiero o 04.30, bo skoro byłem rozbudzony, to sobie jeszcze trochę obejrzałem i poczytałem o zasranym sporcie.
Żona wstała o 08.30, ja zaraz po niej. Oczywiście źle spałem, a Żony bałem się rano zapytać. Ale była miła i serdeczna, więc się odważyłem zahaczyć o sytuację w nocy.
- No, skoro mi obiecałeś...
Obiecałem ponownie.
Ranek mieliśmy oczywiście rozbity. Na dodatek oglądacze, którzy mieli przyjechać o 12.00, zapytali, czy mogą między 10.00 a 12.00. To powinno było już wtedy dać nam trochę do myślenia. Ale Żona zachowała się asertywnie i poprosiła bliżej 12.00. Przez to rozbicie I Posiłek połykaliśmy w pośpiechu, by pod koniec połykania otrzymać smsa Przyjedziemy 40 minut później. Żadnego przepraszam. Gdy się zbliżał koniec owych czterdziestu minut przyszło kolejne oznajmienie Będziemy za pół godziny nadal bez przepraszam, a za kolejne pół godziny Będziemy za 30 minut. I nadal bez przepraszam. Przyjechali o 13.30. W trakcie oczekiwania, w dyskusji z Żoną o takim zachowaniu, stwierdziliśmy, że jest oczywiste, że ostatecznie przy bramie przeproszą za takie zawracanie głowy. Nic z tych rzeczy. Chcieliśmy przecież sprzedać nieruchomość, byliśmy cały czas w domu, więc było oczywiste, że powinniśmy być wdzięczni okazanemu zainteresowaniu i cały czas stać na baczność i to najlepiej przed bramą, żeby wielmożni państwo nie musieli się fatygować, wysiadać i dzwonić, żeby oznajmić, że oto są.
Z busa mercedesa wysiadła para lat około 40., trzy córki, najstarsza lat 12 i młody pudel (rok i siedem miesięcy), na starcie najsympatyczniejszy z nich wszystkich.
Pani otaczała się aurą niechęci. Chyba do wszystkiego. Najpierw do mnie, bo poszedłem otworzyć bramę, potem do nas, do posesji i co tam jej podeszło pod wzrok. Ciekawe, czy miała w sobie również niechęć do męża, który okazał się być sympatyczny, skoro miała z nim trzy córki. Ale bo to wiadomo...
Poza tym miała taką bladą wyszczurzoną twarz, więc nie byłem w stanie wykrzesać w sobie luzu, ciepła i sympatii. Ale profesjonalnie przez cały okres pobytu (1,5 godziny) się starałem. Na dodatek w którymś momencie, przy jakiejś okazji powiedziała półtorej roku, więc czy należało mi się dziwić? Była skreślona. Prawie wcale się nie odzywała, jakby przyjechała tutaj za karę (może tak było). Za to rozmowa z mężem była sympatyczna. A dziewczynki, jak to dziewczynki w tym wieku. Najfajniejsza, ciepła i serdeczna była ta w średnim wieku i pozostaje mieć tylko nadzieję, że jej nie przejdzie i nie pójdzie w ślady mamusi.
Wizytę można by podsumować prostym stwierdzeniem - nie nasz klient. Korzyść z wizyty? - Berta mogła się wybawić do upadłego z ich młodym pudlem.
Wieczorem dość wcześnie zaczęliśmy oglądać 5. odcinek Watahy (po Żonie już widać, że się wciągnęła), żebym potem mógł spokojnie zejść na dół na zasrany sport. Obejrzałem 1/8 finałów Mistrzostw Świata w siatkówce Polska - Tunezja. Planowo wygraliśmy 3:0. W trakcie tradycyjnie wymienialiśmy się uwagami i komentarzami z Konfliktów Unikającym, więc dodatkowo było sympatycznie. Mam nadzieję, że w takim stanie znajdziemy się w czwartek, kiedy to ponownie zagramy z Amerykanami, tym razem już w ćwierćfinale.
Dzisiaj o 05.09, czyli w momencie, gdy usiłowałem ponownie zasnąć, napisał Po Morzach Pływający.
Lubię niedzielne poranki. Jest cicho i spokojnie. Wszyscy odpoczywają po całotygodniowej pracy.
Żadnych telefonów, maili, dodatkowych obowiązków.
Niedziela na statku zazwyczaj kojarzy się z lodami, ponieważ w niedzielę są one podawane do lunchu.
Często też z tzw " cold meals" czyli po prostu zimnymi przekąskami. Kucharz przygotowuje rano potrawy na cały dzień, a potem ma wolne.
PMP (zmiana moja)
Żadnych telefonów, maili, dodatkowych obowiązków.
Niedziela na statku zazwyczaj kojarzy się z lodami, ponieważ w niedzielę są one podawane do lunchu.
Często też z tzw " cold meals" czyli po prostu zimnymi przekąskami. Kucharz przygotowuje rano potrawy na cały dzień, a potem ma wolne.
PMP (zmiana moja)
Nie wiedzieliśmy, że na statkach są takie zwyczaje i rytuały. I, jak wyjaśnił w następnym mailu, zwyczajowo.
I dzisiaj rano napisał z Australii Profesor Noblista. Dotarła do niego informacja o śmierci naszego kolegi ze studiów. Prosił mnie więc, żebym dysponując aktualną listą adresów, rozesłał tę wiadomość do wszystkich naszych koleżanek i kolegów. Zrobiłem to niezwłocznie, z ciężkim sercem.
PONIEDZIAŁEK (05.09)
No i dzień tym razem rozpoczął się standardowo.
Żona tylko troszeczkę za wcześnie zeszła na dół nie dając mi dłużej poprzebywać ze sobą, ale po moich wczorajszych nocnych numerach nie przyszło mi nawet do głowy być małostkowym.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Po drodze dostarczyliśmy Justusowi Wspaniałemu podkaszarkę, żyłkę, dwa akumulatory, ładowarkę do nich i maskę, o której wiedziałem, że przekornie nie będzie jej używał. Ale sumienie miałem czyste. Przez wiele dni zestaw ten nie miał mi być potrzebny, bo wykosiłem wszystko, co się dało na całej posesji łącznie z przedogródkiem.
Nawet trochę dziwnie się czuliśmy, bo się okazało, że dawno w Powiecie nie byliśmy. Zakupy w różnych miejscach załatwiliśmy w 40 minut i mogliśmy zaakcentować swój pobyt wizytą w Kawiarnio-Cukierni. Na pytanie, czy klimatyzacja już działa, jedna z pań odpowiedziała, że nie i dodała logicznie, że do końca sezonu działać nie będzie Bo przecież się ochłodziło...
Po powrocie zrobiłem drobne prace porządkowe na terenie (kretowiska) oraz odkurzanie w dolnym mieszkaniu, bo jutro przyjadą goście. Żona zrobiła tam swoje i czekaliśmy na kolejnego oglądacza. Męża żony, z którą korespondowała Żona. Facet miał wpaść po drodze jadąc przez pół Polski w sprawach służbowych. Z wizytą nie wiązałem żadnych nadziei, bo co może facet w takiej sytuacji bez żony. Nic po prostu.
Przyjechał o 19.00. Lat 53, jak się okazało, sympatyczny i kulturalny. Całość pobytu i obchodu transmitował swojej żonie. W trakcie miała ona różne pytania, więc na bieżąco można było wyjaśniać.
W sumie się spieszył, więc nawet nie dało się go poczęstować kawą lub herbatą. Z ostatnim postojem w Polsce jutro miał gnać do syna do Holandii. Błyskawicznie odjechał i tyle go widzieli. Co będzie, zobaczymy.
Przed laptopem zasiadłem idealnie w momencie, kiedy Iga Świątek zaczęła mecz swoim serwisem. I bardzo szybko wpadłem w rozpacz. Pierwszego seta przegrała z Niemką Jule Niemeier 2:6. Nie mogłem udawać przed sobą. Została po prostu rozgromiona. Grała źle w każdym elemencie (emelencie). W drugim zaczęła się zbierać i ostatecznie wygrała 6:4. A w trzecim Niemkę zmiotła - 6:0. Cały mecz wygrała 2:1 i zameldowała się w ćwierćfinale.
Czułem ogromną ulgę.
Podsumowując tydzień - rzucił mi się w oczy i uszy jeden fakt. Kolega Inżynier(!) nie zareagował wcale na naszą wtorkową propozycję spotkania i na mojego późniejszego mema a propos nowego przedmiotu w szkołach Historia i Teraźniejszość przeforsowanego przez naszego genialnego ministra Przemysława Czarnka.
W memie szanowny Pan Prezes w latach 1945-79 występował kolejno i jednocześnie jako Albert Einstein, królowa Elżbieta II, Dama z gronostajem, co mi za bardzo nie pasowało, skoro obraz został namalowany przez Leonarda da Vinci około 1489 roku, ale wiadomo, że mem był świadomie i celowo przejaskrawiony, Kim Dzong Il (najbardziej mi pasował spośród "dynastii" Kimów), amerykański generał Patton (chyba), dwóch polskich królów (nie rozszyfrowałem, ale mem znowu przesadził), amerykański astronauta Neil Amstrong, papież Jan Paweł II, Maria Skłodowska-Curie (znowu czasowa przesada), a nawet jako Władysław Kozakiewicz (chyba), nasz słynny tyczkarz (dziwne, że bez charakterystycznego gestu, który pokazywał Ruskim po każdym skoku na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie).
Zachowanie Kolegi Inżyniera(!) o tyle było nietypowe, że nie należy on do grupy osób pokroju niedzielnych oglądaczy. Może więc coś się stało? Ale miałem przez cały tydzień opory, żeby dociekać i się przypominać. Pozostaje uzbroić się w cierpliwość. Samo przyjdzie, że zacytuję siebie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i przysłał jednego smsa z pilną wiadomością.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.02.
I cytat tygodnia:
Politycy i pieluchy muszą być zmieniane często, i z tego samego powodu. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)