20.02.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 79 dni.
WTOREK (14.02)
No i wczoraj obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu czwartego Homeland.
Musiałem się cofnąć o dzień, bo wczoraj opublikowałem wpis, zanim zaczęliśmy oglądać. A nie mogłem wiedzieć, czy obejrzymy 0,5 odcinka, czy cały, czy 1,5 lub dwa.
Po zakończeniu trzeciego sezonu odcinek ten okazał się słaby. Dotychczas tkwiliśmy w narracji dotyczącej określonej grupy osób i powiązań między nimi, ale scenarzyści postanowili zamknąć ten rozdział. Pozostaje mieć nadzieję, że sezon czwarty się rozkręci.
News ten, mówiąc współcześnie, bo brzmi to po pierwsze światowo, po drugie krótko, a więc szybko, czyli jest trendy, umieściłem od razu na wstępie tego wpisu, jakby miał jakiekolwiek znaczenie, a przecież jest gówniany. Ale jednak zdecydowanie lepszy od trąbionego wszędzie, że dzisiaj są Walentynki. Tym to już cuchnie naprawdę z daleka. A smród się dodatkowo zwiększa przez tak zwane zjawisko superaddytywności. Bo jeszcze "święto", samo w sobie sztuczne i kulturowo nam obce, śmierdzi stosunkowo niewiele, ale już sama otoczka, szum medialny i handlowy, cuchną. Po ich złączeniu efekt śmierdzenia nie zwiększa się razy dwa, jakby można było dedukować, ale znacznie, znacznie więcej. I to jest właśnie to zjawisko superaddytywności. Efekt? Smród odrzuca na kilometr.
Żeby było łatwiej zrozumieć, o co mi chodzi i pobudzić wyobraźnię, posłużę się dość prymitywnym przykładem.
Jakie zapachy są w toaletach, każdy wie. Ostatecznie je znosimy, bo natura tak nas ukształtowała. Ale producenci i handel wymyślili, bo przecież trzeba zewsząd ciągnąć pieniądze, różne środki zapachowe do toalet (do pomieszczeń sanitarnych - handel lubuje się w eufemizmach) , w tym aerozole. Najlepszy zdaje się jest ten o zapachu świeżej sosny, ale lawendowy, cytrynowy, eukaliptusowy i szereg innych, są równie dobre. Dodanie takiego sztucznego gówna do naturalnego daje naprawdę efekt piorunujący - odruch wymiotny pewny.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Żeby załatwić różnorodności.
Zadzwoniliśmy do Justusa Wspaniałego, czy w związku z tym czegoś mu nie kupić. Złapaliśmy go w samochodzie w drodze powrotnej od Lekarki, którą był odwiedził w trakcie przedłużonego weekendu.
- Pojechałem do niej, bo nie mogła w ten weekend przyjechać.
I podziękował za propozycję zakupowej pomocy.
W Powiecie obracaliśmy się w dwóch sferach - zakupów i takiej od Sasa do Lasa.
Musiałem niestandardowo kupić dwie pary rękawic roboczych, mimo że w domu były do dyspozycji całkiem jeszcze zdatne, ale gdy tylko ich używałem, a to się działo często przy podkładaniu bierwion, dłonie były natychmiast szare od sadzy i popiołu, które wprowadziłem do wewnątrz przy wcześniejszych pracach kominiarsko-zdunowskich. Mycie rąk co chwilę było irytujące, no i nie służyło skórze.
Kupiłem też stylisko do siekiery. Stare był uprzejmy złamać ostatni gość, ten ze Stolicy, ale go za to nie winiłem, bo na drewniane stylisko przyszedł po prostu czas, a na niego akurat padło. W domu dopasowałem stylisko do obucha, wbiłem specjalny klin i "nową" siekierę wypróbowałem. Pod jej naporem bierwiona były rozłupywane na pół niczym zapałki. Ale ta siekiera jest dla gości, bo mojej, Fiskarsa, którą mam od ponad 10. lat i która obok wiertarki Makity stanowi chlubę w moim zestawie narzędzi, nie oddałbym w byle jakie, niewprawne, najczęściej gościowe łapy.
Gdy kupowaliśmy Socjalną, przed nami stał taki sztajmesik. Klasyczny, nieszkodliwy, drobny, niski, chudziutki, z zerowymi pośladkami, trochę przygarbiony, ubrany charakterystycznie, to znaczy adekwatnie i trzymał w dłoni 20 zł. W związku z tym był nastawiony do świata, a więc do młodej pani sprzedającej również, bardzo pozytywnie, żeby nie powiedzieć radośnie. Stać go było na duże i inteligentne poczucie humoru, zwłaszcza kiedy dziewczyna dość nieprzyjemnie już drugi raz mu zwróciła uwagę, że ma podejść do drugiej kasy Bo ta jest zamknięta! Jego odzywka zmierzała do rozładowania nerwowej, chyba dla tej pani, atmosfery i miała nawet elementy flirtu z akcentami podrywu młodej dziewczyny.
- Co podać? - wydarła się dziewczyna.
- Seteczkę... - pan był jeszcze bardziej zadowolony.
Wcale mu się nie dziwiłem.
- Coś jeszcze?! - dalej krzyczała.
- Nie, bo muszę śniadanie... - odparł zupełnie niezrażony.
Nic, tylko zazdrościć. Co za wyrafinowanie, rozwaga i możliwości. Takie, jak u mnie, ale tylko dwa razy do roku, przy śniadaniu wielkanocnym lub bożonarodzeniowym. No chyba, że po jakiejś cięższej imprezie, kiedy to przed śniadaniem nie da się obejść bez klinika. Tu dowcip, wiekowy co najmniej jak...ja! Proszę zauważyć, że nie użyłem słowa "stary".
Facet po ciężkiej imprezie zasnął w domu, jak kamień. O trzeciej nad ranem z głębokiego snu wybudziło go natarczywe dzwonienie telefonu. Wściekły podniósł słuchawkę.
- Klinika?...
- Pomyłka!!! - i rzucił słuchawkę na widełki zanim druga strona mogła cokolwiek powiedzieć.
Ledwo się położył, telefon odezwał się znowu.
- Klinika?
- Do jasnej cholery! - Mówiłem, że pomyłka! - i trzasnął natychmiast słuchawką.
Za kilka chwil telefon się znowu odezwał. Podniósł słuchawkę i nie zdążył się wydrzeć, gdy usłyszał:
- Klinika się, Stachu, napijesz?...
Spraw od Sasa do Lasa były trzy.
W Urzędzie Skarbowym pobrałem dwa druki PIT-28, żeby rocznie rozliczyć wynajem. Już przewiduję takie same jaja, jak w ubiegłym roku, chociażby ze względu na to, że nie potrafię obliczyć podatku. A nie będę w tym celu płacił jakiemuś biuru podatkowemu, skoro pani z US mnie wezwie z pewną irytacją i rezygnacją jednocześnie w sprawie korekty i każe tylko przepisać na niej właściwe liczby wypisane przez nią ołówkiem na oryginale zeznania.
W US nie było żywego ducha. Przywitał mnie pan ochroniarz, ten z tamtego roku Czym mogę służyć?
Ale w tym roku wydawał się normalny i zdecydowanie sympatyczniejszy, bo się nawet uśmiechał i fajną mimiką twarzy reagował na moje różne zaczepki. Może też tak się zachowywał i rok temu, ale skąd miałem o tym wiedzieć, skoro ta istotna dla mowy ciała część ciała była wtedy zasłonięta kretyńską maską. Na dodatek wtedy żądał, żebym poszedł w to samo kretyństwo i musiałem się ugiąć.
- Potrzebuję druków PIT-28... - odezwałem się po zwyczajowym dzień dobry.
- Proszę bardzo... - wskazał mi miejsce na półce.
- Będę potrzebował dwa.
- Nie ma sprawy. - Do trzech również potrafię policzyć. - zaśmiał się.
- A jeśli będę je chciał osobiście złożyć, to...
- Jeśli pan jest pewny, że PIT-28 został dobrze wypełniony... - wszedł mi w słowo - to może pan ten druk wrzucić bezpośrednio tutaj, do tej skrzynki.
- Ale ja chcę mieć kopię z potwierdzeniem złożenia.
- To wtedy, niestety, przykro mi, musi się pan umówić. - Tu jest numer telefonu, proszę go sobie zapisać lub sfotografować. - Nic się nie zmieniło... - dalej miał przepraszający wyraz twarzy.
- Chce pan powiedzieć, że abym dostał pieczątkę na kopii, co zajmie 10 sekund - tu zamarkowałem charakterystyczny ruch przy stawianiu pieczątki - muszę się umówić?
- Tak, naprawdę mi przykro. - wyraźnie i naturalnie było mu przykro.
- No tak - odezwałem się, gdy zapisywałem stosowny numer w książce telefonicznej - naród należy ogłupić do końca! - Łatwiej jest nim wtedy sterować i rządzić!
- Pozwoli pan, że nie będę się na ten temat wypowiadać...
- Oczywiście, rozumiem pana. - Jest pan na służbie, w pracy...
Rozstaliśmy się bardzo sympatycznie.
Ponieważ czeka mnie w ramach wiosennych prac sporo wycinania, więc do serwisu Stihla oddałem do naostrzenia dwa łańcuchy od mojej zgrabnej, akumulatorowej piły. Ją, jak i szereg innych narzędzi i akcesoriów, kupiłem w tym sklepie-serwisie, więc właściciela znałem od wielu lat. Zawsze miał gadane.
- Czy mogę zlecić naostrzenie dwóch łańcuchów do piły? - zapytałem prowokacyjnie czekając na jego reakcję.
Bo wyglądało to tak, jakbym, niczym jakiś oszołom, pomylił serwisy i z łańcuchami do naostrzenia przyszedł nieopatrznie, na przykład, do fryzjera albo do jakiegoś salonu kosmetycznego. To ostatnie zresztą jest mocno nietrafione, bo moja noga w życiu w czymś takim by nie postała. Pamiętam, gdy dawno temu, na urodziny, dostałem w prezencie od pracowników Szkoły voucher na zabiegi kosmetyczne w jakimś wypasionym, pięciogwiazdkowym hotelu w centrum Metropolii. Kąpiele w czekoladzie i Bóg wie co.
- Jak pani myśli? - ówczesna sekretarka, pomysłodawczyni prezentu, zapytała Żonę. - Czy szefowi będzie to odpowiadać?
- Jak go znam, to nie. - Gdyby to był zwykły masaż, to może jeszcze... - Ale zrobicie, jak uważacie.
Noga moja w tym hotelu nie postała. Ewentualnie, gdyby w zestawie był "masaż tajski", to może tę czekoladę bym przełknął, nomen omen. Ale chyba taką usługę serwują całkiem inne instytucje, a nie hotele pięciogwiazdkowe.
Przykład z fryzjerem jakieś 30 lat temu i wcześniej też byłby nietrafiony. Wtedy unikałem tego przybytku, jak ognia. A zaczęło się od głębokiego psychicznego urazu, którego doznałem w 1972 roku. Przez to tak dokładnie pamiętam rok. Miałem wówczas bujną czarną fryzurę, taką szopę, której żadną miarą nie potrafiłbym czesać, gdybym chciał. Ale nie chciałem. I takim mnie wszyscy znali. Ale coś mi odbiło i postanowiłem ją trochę ograniczyć, więc będąc w Rodzinnym Mieście poszedłem do fryzjera, do pana Jasia, którego znałem od dziecka. Ten zakład fryzjerski i pan Jaś był dla mnie od zawsze. Wytłumaczyłem mu co i jak, że ogólnie taki kształt i styl ma zachować, tylko trochę skrócić. Wszystko bez sensu. Bo pan Jaś był chyba fryzjerem jeszcze przed wojną i do sprawy podszedł bardzo sumiennie. Opitolił mnie elegancko modelując fryzurę według sznytu z przedwojnia - tył wyczyszczony prawie do skóry przechodzący elegancko w trochę większą ilość włosów, wszystkie równo przycięte, by na samym czubku nawet zostawić sporo z eleganckim przedziałkiem po lewej stronie. Wyglądałem jak gwiazda przedwojennego filmu, niczym Adolf Dymsza lub Eugeniusz Bodo co najmniej. Stąd do Metropolii wracałem pod strachem bożym, a stres zaczął się już w pociągu, bo wydawało mi się, że wszyscy się na mnie gapią.
- Jezu, coś ty zrobił?! - usłyszałem natychmiast w drzwiach od swojej przyszłej I Żony, gdy bez uprzedzenia odważyłem się do niej pojechać. Od tego czasu, prawie przez trzydzieści lat, gdy uważałem, że szopę trzeba ukrócić (bardzo szybko, na szczęście, dała się zapuścić), stawałem przed lustrem i prawie na oślep ciachałem nożyczkami. Efekt był taki, że szopa pozostawała szopą, tylko może trochę mniejszą. Byłem zawsze zadowolony i nikogo do siebie z nożyczkami, tym bardziej z maszynką, nie dopuszczałem.
Ale gdzieś w okolicach pięćdziesiątki nikomu nic nie mówiąc poszedłem do fryzjera i kazałem się ściąć na łyso, to znaczy na trójkę.
- Jezu, tato, coś ty zrobił?! - Córcia, wówczas już sporo nastoletnia, a więc w trudnym, mocno krytycznym okresie, otworzyła mi drzwi i stała w nich, jak wryta. Zwłaszcza, gdy zobaczyła uśmiechniętą, pół debilną minę ojca.
Od tego czasu chodzę do fryzjera, jeśli nie mam innej możliwości, bez oporów. Hasło "na trójkę" załatwia wszystko. Ale w 99,00 % strzyże mnie Żona. Prosta sprawa. Z takim wyjątkiem, że nie mogę niczego komentować, bo wtedy zawsze mi grozi Może chcesz iść do fryzjera?!
Wspominałem kiedyś, że oprócz fryzjera, unikałem lekarza i fotografa. Bo uważałem, że ta trójka ingeruje w sposób brutalny w mój organizm modelując go według własnego widzimisię. Do lekarza nie chodzę wiele, wiele lat, a do fotografa sporadycznie. Tak się porobiło w ostatnich latach, że lekarz może schrzanić wiele, zwłaszcza przy teleporadzie (taki teleturniej - lekarz zawsze wygrany, pacjent różnie), a fotograf już nie. Bo co może zrobić w erze zdjęć biometrycznych? Byleby fotografowany nie miał okularów, miał oczy w poziomie, zamknięte usta i fertig. Strzał spustem migawki i gotowe.
Szef Stihla patrzył na mnie niedowierzająco, jakbym zerwał się z choinki. Ale odpowiedział normalnie widząc mój prowokacyjny uśmiech.
- Tak, ale to nie będzie prędko...
- Pan to mówi, jak kobieta albo polityk... - Za cholerę nic z tego nie wiadomo.
- Ooo, tym drugim to mnie pan obraził! - zaczęliśmy się śmiać. - Dzisiaj na pewno nie będą!
- Eee, nie, ja nie potrzebuję na dzisiaj.
- A to na jutro będą... - w końcu szef doprecyzował. - Niech pan poda numer telefonu, to poinformuję.
- Ale ja nie odbieram nieznanych numerów!... - Wie pan, banki, fotowoltaika i inne oszołomy...
- Wiem, do mnie też dzwonią. - pokiwał ze zrozumieniem głową. - Wyślę smsa, że gotowe.
- A ile to będzie kosztować i dlaczego? - zapytałem.
- 20 zł, po 10 za łańcuch.
- Ale moje są krótkie! - Sam pan wie, bo u pana kupowałem tę niedużą, zgrabną piłę.
- Aaa, w takim razie to wymaga większej precyzji... - Po 20 zł za sztukę! - Chce się pan dalej targować?!
Nie chciałem. Przekonał mnie. Szczęśliwie stanęło na dziesięciu.
Dobrze nie weszliśmy do domu, gdy przyszedł sms:
- Łańcuchy naostrzone. Stihl. Powiat.
Powiatowstwo w pełnej krasie.
Ostatnią ze strefy "Od Sasa do Lasa" była wizyta w Kawiarnio-Cukierni. Broń Boże nie ze względu na Walentynki. Sympatyczny czas spędziliśmy przy skromnych dwóch kawałeczkach ciasta i wspólnej herbacie.
Gdy wychodziliśmy, zwróciłem uwagę na spory baner stojący przy pobliskim kościele. Stało na nim, jak byk, wielkimi literami, otaczającymi malunek z infantylnym wyobrażeniem Boga: OFIARUJ BOGU OWOC SWOICH TRUDÓW. Nieźle się ubawiłem.
- Czyżby to znaczyło... - skomentowałem - DAJ NA TACĘ?!
W domu nie było końca wrażeń. Jeszcze się nie rozpakowaliśmy, gdy zadzwonił Profesor Belwederski II. Niby w sprawie zjazdu. Ale okazało się, że akurat gości u siebie w pracy naszego wspólnego kolegę (obaj są jeszcze czynni zawodowo) i wyraźnie chcieli sobie ze mną pogadać. To nie był taki pierwszy raz. Zawsze po rozmowach z nimi odnoszę wrażenie, że akurat w pracy im się nudzi i Do kogo by tutaj tak zadzwonić? Tym razem padło na mnie. Nie żebym miał coś przeciwko temu, bo z moimi kolegami rozmawiać lubię, ale tym razem rozmowa się niebezpiecznie przedłużała, bo co chwilę przekazywali sobie słuchawkę A bo coś mu się przypomniało. W końcu musiałem dać im odpór. Bez obrazy.
Dzisiaj fizycznie wiele nie popracowałem. Trochę drewna i przyjrzałem się zewnętrznej bramie. Jakiś idiota wybrał sobie to miejsce przed nią na zawracanie i przy manewrowaniu musiał w nią walnąć wyginając gruby metalowy trzpień wchodzący w rurkę zabetonowaną w ziemi. Trzeba było używać dużej siły i sposobu, żeby ją otwierać i zamykać. Wymyśliłem, że wspólnie z Żoną zdejmę z zawiasów jedno skrzydło i pięciokilogramowym młotem będę walił w trzpień, aż się naprostuje.
Od razu zauważyłem, że Żonie ten pomysł z jej uczestnictwem przy dźwiganiu takiej masy żelastwa specjalnie się nie spodobał. Ale co było robić?
Być może ktoś z czytających, ten/ta bardziej uważny/-a, zauważył drobny historyczny moment na blogu. Żona umieściła na głównej stronie skromny dopisek, motto bloga i naszego życia: Droga jest celem. Pozostawiła mi do decyzji wielkość czcionki, jej krój i kolorystykę.
- Bo to twój blog...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
ŚRODA (15.02)
No i wczoraj dostaliśmy smsa od Sołtysowej.
Brak wody od 08.00 do czasu usunięcia awarii. Logiczne.
Napełniłem więc dwa wiadra i dwa gary wodą, ale przez cały czas naprawy woda ciurkała, więc nie było źle. Można było normalnie funkcjonować.
Rano nie rozpaliłem ani w kozie, ani w kuchni ze względu na przyjazd kominiarzy, którzy mieli się pojawić o 14.00. Posadziłem Żonę w salonie przy elektrycznym grzejniku hulającym całą noc i daliśmy radę.
Kominiarze, ojciec i syn, przyjechali o 11.30. Nie zadzwonili, że będą wcześniej, żeby się upewnić, czy nie odbiją się od zamkniętej bramy. Powiatowstwo, chociaż oni nie byli ani z Powiatu, ani z Sąsiedniego Powiatu, tylko z Więziennego Miasteczka.
Od razu na ich widok zeszła z nas część napięcia. Budzili swoim wyglądem zaufanie. Pomijam oczywistości, czyli czarne umorusane stroje, takież ręce i twarze, które dobrze się ludziom kojarzą. Obaj mieli sympatyczne twarze, ojciec niski, o krzywych nogach, syn wysoki, dobroduszny, okrągławy.
Podobały mi się relacje między nimi.
- A dlaczego pan nie wszedł na dach, tylko poszedł ojciec? - dociekałem.
- Bo on musi wszystko zrobić sam, wszystkiego dojrzeć.
Ale, gdy przyszło do wypisania protokołu z przeglądu i do zainkasowania kasy, robił to syn.
Kominów nie trzeba było czyścić mechanicznie, co wiązałoby się z większą zadymą i z większą kasą.
- W kominach była sucha sadza. - oznajmił ojciec, co ciężko mnie zaskoczyło.
Ale wytłumaczyłem sobie, że w tym gościnnym dlatego, bo w ciągu roku goście jednak palą mało, co było widać po niedużych ilościach sadzy wybranej z wyczystki przez syna, a w kominie kuchennym na tyle zdrowo palimy, że część sadzy musiała się w trakcie wypalić.
- Widać, że kuchnia jest używana. - skomentował syn, gdy z wyczystki wybrał spory wór sadzy.
Za to stalowy komin od kozy nas nie zawiódł. Wiedziałem już o tym, gdy od dołu z jego jednej trzeciej kilka dni temu wybrałem obficie taką czarną maź. To samo zrobił kominiarz-ojciec. Gdy rozpaliłem w kozie, w sypialni na łączach rur nie pojawił się ślad dymku. Przyjemnie było potem tam siedzieć i robić porządek w papierach bez tego charakterystycznego smrodku.
Panowie przez cały czas zachowywali się spokojnie, nie dziwowali się niczemu, nie oburzali na jakieś nasze rozwiązania i się nie nadymali. Tylko rzeczowo doradzali.
Więc doradzili kupić czarny silikon, taki, który wytrzyma temperaturę 1000 st. C i zasilikonować nim na wszelki wypadek dwa łącza. Poza tym zasugerowali kupić czujnik CO (czadu, pospolicie), a co najważniejsze polecili zduna z Więziennego Miasteczka do naszej kuchni, która poza sezonem grzewczym wymaga przeglądu i podremontowania.
Na koniec bez szemrania pomogli zdemontować trójsegmentową drabinę i wstawić ją do Dużego Gospodarczego oraz ... naprawili bramę. Ja z jednej strony przyłożyłem ciężki ubijak do kretowisk, a kominiarz-ojciec ciężkim młotem przywalił parę razy w wygięty sztyft i brama była naprawiona.
Gdy już pojechali, tą samą metodą newralgiczne punkty sobie docyzelowałem, żeby zamknięcia bramy mogło używać dziecko, o Żonie nie wspominając.
Z Żony zeszło całkowicie napięcie.
- Gdy myślałam, że będę musiała z tobą zdejmować jedno skrzydło bramy, tę kupę złomu, to mi się niedobrze robiło.
Po wszystkim, dla relaksu, prześwietliłem dwie forsycje i hortensję. Nie wiem, czy to nie jest za późno, bo ostatnia pogoda spowodowała, ku mojej zgrozie, że forsycja puściła wyraźne pąki, ale co gorsza zrobił to również bez, brzozy i klony. Nie wiem, co będzie, gdy przyjdą przymrozki. A że przyjdą, to pewne.
Także dla relaksu obejrzałem mecz Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins (turniej w Doha- Katar), której, nie wiedzieć czemu, nie cierpię. Może dlatego, że w tamtym roku w półfinale Australian Open pokonała właśnie Igę. Wiem, że to głupie. Tym razem Iga zmiotła ją z powierzchni kortu - 6:0, 6:1.
Dzisiaj Wnuk-III kończył 12 lat. Dzwoniłem do niego bezskutecznie, więc w końcu zadzwoniłem do Syna.
- A dlaczego - usłyszałem - wszyscy do mnie dzwonią, skoro przecież Wnuk-III ma swój telefon?
- No co ty nie powiesz?! - A może byś tak powiedział swojemu synowi, żeby przynajmniej w dniu swoich urodzin raczył telefon odbierać...
Zaraz po rozmowie z Synem oddzwonił i zdał mi dokładniutko, krok po kroku, relację, dlaczego telefonu nie odebrał.
- Otóż, dziadek, przy obiedzie poplamiłem sobie bluzkę... - wybuchnął śmiechem. - I jak wszystko pościągałem... - tu był cały ciąg historii z puentą, że w związku z tym telefonu nie miał pod ręką, bo został w bluzce.
- A wiesz, dziadek, stawiałem, że ty będziesz z życzeniami trzeci i się sprawdziło!
Chyba ze wszystkich Wnuków najkomiczniej rozmawia się z nim. Używa pełnych zdań i gada się z nim, jak ze starym.
Cała rodzina (7 sztuk, bo Furia) odpoczywa przez tydzień w Małem Cichem (w Małym Cichym, w Małem Ciche, w Małym Ciche?)
- Jest 1,5 m śniegu. - Gospodarz po nas wyjechał saniami z konnym zaprzęgiem. - Bajka... - Syn opowiadał, że tutaj nie da się nie relaksować. Oboje z Synową wzięli urlopy i całkowicie odcięli się od Internetu.
Pod wieczór Konfliktów Unikający wysłał smsa. Informował, że nas nie odwiedzą, bo w niedzielę wyjeżdżają do... Ustronia Morskiego. Puck im nie wypalił.
Przypomnę, że pierwotnie mieliśmy w tym okresie jechać tam razem, ale w styczniu stwierdziliśmy, że przez wyjazdy do Uzdrowiska, nasz limit kasy właśnie się wyczerpał.
- Z tego wynika, że do Pucka pojedziemy razem. - Tak nam pisane. - skomentowałem.
- Na to wygląda, taka karma. - odpowiedział Konfliktów Unikający.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
CZWARTEK (16.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Dopiero przy rozpalaniu tak naprawdę zdałem sobie sprawę, dlaczego wczoraj byłem tak mocno zmęczony i usnąłem o 20.30. Drobne prace gospodarskie i skracanie forsycji i hortensji przecież nie mogły mnie doprowadzić do tego stanu, mimo że odwykłem od klasycznych prac wiosenno-polowych i nie podejrzewałem po specyficznej pracy (wspinanie się na palcach i sięganie rękami w głąb krzaków), że mam tyle mięśni w plecach (na plecach?), pośladkach i nogach. Bez przesady, nie ten wiek!
Rozpalanie z wielką ulgą, ze świadomością, że kominy są przeczyszczone i że w sypialni, na styku rur, nie dymi, dawały mi wielką ulgę i ... przyjemność.
Już wczoraj wieczorem "podejrzewaliśmy" z Żoną, że przyczyną tego stanu mogli być kominiarze. Chociaż to jedna z sympatyczniejszych grup zawodowych, na którą społeczeństwo reaguje mniej więcej tak, jak na strażaków, to jednak fachowcy. A po nich można się spodziewać wszystkiego. Mamy w tym wielkie doświadczenie. Gdy tacy przychodzą, bardzo szybko uruchamiają niezwykle irytującą, czasami wręcz wkurwiającą manierę. A to dziwują się Ale kto to tak zrobił?! lub Ale to jest zrobione bez sensu! i podsuwają pomysły zmierzające do zburzenia połowy domu, a przynajmniej do ponownego jego rozrycia.
A ci dwaj wczorajsi, ojciec i syn, sympatyczni, od razu wprowadzili w nas spokój. Tak wyglądem adekwatnym dla kominiarzy i sympatycznym, niecwaniackim wyrazem twarzy, jak i sposobem bycia.
Nie wydziwiali, nie oburzali się i nie nadymali. Zrobili co trzeba, doradzili i uspokoili. Bez problemów pomogli zdemontować trzystopniową drabinę, wstawić do Dużego Gospodarczego i nawet naprawić bramę zewnętrzną, żeby się normalnie zamykała, co, jak się później okazało, stresowało Żonę równie mocno, jak te kominy. Wiem, że się powtarzam, ale to wszystko było dla nas ważne.
Dlatego od rana byłem w świetnym nastroju. A gdy tylko pojawiła się Żona, usłyszałem Rano nawet nie myślałam o rurze... "Więc jeśli Żona nie myśli o rurze, to ja też nie myślę. Pozdrawiam!"
Ale ledwo siadła przed kozą moszcząc się do porannego 2K+2M, zaczęła na mnie warczeć. Było to o tyle dziwne, że po pierwsze ma naturę kota, a od warczenia albo od powarkiwania jestem ja, a po drugie zaskoczyła mnie gwałtownym rozbudzeniem. A wszystko przez fakt, że nieświadomie kierowany dobrą wolą i radością z pomysłu, się podłożyłem.
- A wiesz... - zacząłem - z tym kominem od kozy to jest banalna rzecz...
Żona spojrzała na mnie z zainteresowaniem, ale kierowana kobiecą intuicją i żonością, również podejrzliwie.
- Sprawię sobie taką samą długą szczotkę, jak ci kominiarze, na takim samym sprężystym drucie i od dołu wyczyszczę cały komin. - Po co do takiej dupereli od razu ich wzywać i płacić?...
- Ale przecież widziałeś, co się działo!... - Żona niebezpiecznie i niekonstruktywnie podniosła głos. - Na samej górze, po pierwsze, ten osłaniający przed deszczem kapturek mało nie spadł, więc facet musiał i tak, i tak wejść na dach. - Poza tym, gdyby nawet nie spadł, i tak musiał go tam wyczyścić!
- No, to co za problem? - Wejdę na dach i zrobię to samo!
- Ani mi się waż!!! - Żona podniosła na tyle głos, że był on w jawnej sprzeczności z 2K+2M. - Jeszcze mi tego brakuje, żebym ciebie na dole zbierała. - Wolę zapłacić!
Niby logiczne.
- Ale przecież mogę przywiązać się do komina, żebyś była spokojna... - Robisz ze mnie takiego starego dziada... - broniłem się słabiutko pod wzrokiem Żony, w którym nawet ja zauważyłem, jak w tempie geometrycznym, zwiększało się wkurwienie. Instynkt samozachowawczy uruchomił się we mnie automatycznie i uciekłem. Do laptopa.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Więziennego Miasteczka.
Najpierw zaliczyliśmy kominkowy sklepik i z żoną zduna ustaliliśmy wstępnie całą organizację remontu naszej kuchni. Pani akurat nie miała czujników CO, ale poleciła nam bardzo dobrą firmę i poinstruowała, jak używać silikonu. Właściwa fachowa siła na właściwym miejscu.
Przed zakupami znowu postanowiliśmy znaleźć jakąś kawiarnię. I tak, jak, zdaje się, rok temu było o nią trudno. I tak jak rok temu zapytana pani wychodziła ze skóry, żeby nam wytłumaczyć, jak dotrzeć do jedynej, w zasadzie lodziarni. Paranoja! W dwudziestodwutysięcznym mieście nie ma w Rynku żadnej kawiarni, żadnej restauracji.
- Wiesz, chyba się na długo wyleczyłam z Więziennego Miasteczka. - Ono jest martwe.
Faktycznie, nawet gdy chodziliśmy po ulicach, ludzi było jak na lekarstwo. A przecież nie było to po 17.00, kiedy zwyczajowo takie miejscowości zapadają w sen. Ale Kaufland i Intermarche były.
Później pomyślałem, że może nad tym miasteczkiem ciąży odium dominującego przy głównej trasie dużego więzienia, które tam istnieje od ponad 200. lat. Wystarczająco długo chyba się utrwaliło w zły sposób w świadomości mieszkańców. Prawie na poziomie genetycznym.
Ciekawe, że w Europie lubowano się w szpeceniu taką odrutowaną architekturą wszelakich miast, bo w Stanach, o ile dobrze wiem, te przybytki były budowane poza nimi.
Po powrocie nie zabierałem się do żadnych prac, tylko starałem się pisać wiedząc, że od soboty w tym względzie i w innych również będziemy mieć dość trudno. Przez tydzień naszymi gośćmi będą Ofelia i Q-Wnuk.
Pod wieczór Konfliktów Unikający przesłał mmsa zatytułowanego Przedśledzik. Na pierwszym planie siedział Konfliktów Unikający i jego syn, Misiek, na drugim Trzeźwo Na Życie Patrząca i Teatralna.
Nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji i nie sypnął seksistowską uwagą o pierwszym i "właściwym" drugim planie obliczoną na reakcję Teatralnej. Bo na Trzeźwo Na Życie Patrzącą nie mogłem liczyć. Zna mnie i wiedziałem, że nie zareaguje na durnowaty dowcip.
Teatralna skomentowała To było bumerskie. Odpisałem:
Nie zawiodła mnie! Liczyłem na nią! I oczywiście nie dała rady mnie obrazić, chociaż dzieli nas 1,5 pokolenia. I nigdy mnie nie obrazi, skoro pamiętam jej Be-e! i jak robi lew? Ponadto, za 50 lat, sama tak będzie ironizowana, więc spoko...
Tu kilka słów wyjaśnień.
Gdy Teatralna miała jakieś dwa latka, na pytanie Jak robi owieczka? odpowiadała właśnie Be-e! nie rozciągając żadnej z sylab, a na pytanie Jak robi lew? strasznie "ryczała", aż "ciary szły o plecach".
A co to znaczy boomer?
Slangowe słowo boomer [czyt. bumer] to określenie ludzi starszych co najmniej pokolenie od obecnej młodzieży. Wyraz ten używany jest, by wyrazić ironię. Osoba, która została tak nazwana, często nie zna omawianego słowa, zatem można w ten sposób obrazić kogoś bez jego wiedzy. Ludzie określani jako boomerzy (lub boomers) na ogół cechują się niezrozumieniem współczesnego świata, a przede wszystkim wszelkich zmian społecznych i nowej technologii. Nie podążają za najnowszymi trendami, wolą swoją dawną rzeczywistość, do której są przyzwyczajeni. Ponadto często wyrażają tęsknotę za przeszłością.
Slangowe słowo boomer [czyt. bumer] to określenie ludzi starszych co najmniej pokolenie od obecnej młodzieży. Wyraz ten używany jest, by wyrazić ironię. Osoba, która została tak nazwana, często nie zna omawianego słowa, zatem można w ten sposób obrazić kogoś bez jego wiedzy. Ludzie określani jako boomerzy (lub boomers) na ogół cechują się niezrozumieniem współczesnego świata, a przede wszystkim wszelkich zmian społecznych i nowej technologii. Nie podążają za najnowszymi trendami, wolą swoją dawną rzeczywistość, do której są przyzwyczajeni. Ponadto często wyrażają tęsknotę za przeszłością.
W trakcie rozmowy o tych mmsach i smsach Żona stwierdziła, że oczywiście jestem boomerem, co mnie zupełnie nie dotknęło i że ona chce być boomerem na 150 %. I taką wiadomość przesłałem zwrotnie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
Dzisiaj o 04.39 napisał Po Morzach Pływający.
Opuściliśmy industrialny Gdańsk. XXI wiek,a ładunek trzeba szuflować łopatami. Nienawidzę takich portów. Dużo niepotrzebnej pracy tylko dlatego, że komuś zabrakło wyobraźni w planowaniu.
Poza tym wszystko w porządku.
Poza tym wszystko w porządku.
Dzień zacząłem " zeżarciem" 3 pączków. Od razu poczułam przypływ energii, oczywiście z dodatkiem nocnych ćwiczeń.
Nie pamiętam czy o tym rozmawialiśmy, ale jak czytam o Twoim porannym rozpalaniu to robi mi się zimno. Nie myśleliście o zamontowaniu grzejników na podczerwień? Pobierają niewiele energii, mają " kamuflażowy" wygląd, można je powiesić na suficie, a co najważniejsze sterownik pozwala na ustawienie godzin włączenia. Wstajesz i masz w CAŁYM pomieszczeniu ciepło, meble również się nagrzewają ,więc rano siadasz na ciepłą kanapę lub fotel. Zanim rozpalisz w kozie nie będziesz musiał marznąć. Poza tym jeżeli zrobi się cieplej to grzejnik natychmiast się wyłącza.
W domu akcja ratownicza. Dziewczyny wreszcie złapały Łatka / odwiedza nas od ponad roku i czasem pomieszkiwał w drewutni / i doprowadzają go pełnej sprawności fizycznej i szukają dla niego domu.
Kot jest niezwykle przyjazny mimo , że całe życie/ prawdopodobnie/ spędził na zewnątrz.
Ten obok to Maurycy. (Po Morzach Pływający załączył zdjęcie)
Miłego dnia
Kot jest niezwykle przyjazny mimo , że całe życie/ prawdopodobnie/ spędził na zewnątrz.
Ten obok to Maurycy. (Po Morzach Pływający załączył zdjęcie)
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.)
O 07.05 odpowiedziałem.
Po Morzusiu Pływający,
ale my to kochamy! :) I nie marzniemy! A nawet jeśli przez chwilę, to potem jaka przyjemność, gdy własnymi rękoma doprowadzasz do tego, że jest ciepło. Inaczej, wolimy żyć w naszej strefie klimatycznej, niż, na przykład, w Kalifornii. Cały rok tak samo. Nuda!
A co to za kanapa i dywan, bo nie znam :)))
Emeryt (zmiany moje)
ale my to kochamy! :) I nie marzniemy! A nawet jeśli przez chwilę, to potem jaka przyjemność, gdy własnymi rękoma doprowadzasz do tego, że jest ciepło. Inaczej, wolimy żyć w naszej strefie klimatycznej, niż, na przykład, w Kalifornii. Cały rok tak samo. Nuda!
A co to za kanapa i dywan, bo nie znam :)))
Emeryt (zmiany moje)
PIĄTEK (17.02)
No i rano, nie wiedzieć czemu, Żona siedząc przy swoim 2K+2M wymyśliła dla mnie 3P.
PILSNER, PISANIE, PIŁKA. To natychmiast ładnie zakonweniowało z moim, sprzed kilku dni, 3D. Przypomnę - DOJRZEWANIE DO DNIA.
Przy czym Żona sensownie zastrzegła, że PIŁKA dotyczy wszelakich piłek. To by się zgadzało - nożna, siatkówka, ręczna i tenis.
Mając na uwadze wizytę Q-Wnuków prawie przez cały dzień pisałem i zrobiłem spore zapasy drewna. Ale też znalazłem chwilę na zasrany sport. W półfinale Iga Świątek zmiotła z kortu Ruską, Wieronikę Kudiermietową, 6:0, 6:1. W ćwierćfinale Iga nie grała, bo jej potencjalna przeciwniczka, Szwajcarka, oddała mecz walkowerem (w eleganckich kręgach tenisowych mówi się "zrezygnowała z dalszej gry") tłumacząc się zmęczeniem. Tak więc, jak rok temu, Iga zagra jutro w finale.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
SOBOTA (18.02)
No i jak zwykle sprawa wydawała się prosta.
Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, dlaczego tak mi się wydawało, skoro sam jestem głębokim wyznawcą powiedzenia, że nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
O 14.00 mieliśmy być u Krajowego Grona Szyderców. A po urodzinowej uroczystości mieliśmy zabrać Ofelię i Q-Wnuka na cały feryjny tydzień do Wakacyjnej Wsi. Prościzna. Stąd do wyjazdu szykowaliśmy się niespiesznie z wszelkimi porannymi obrządkami. Spokojnie się odgruzowałem i pół godziny przed wyjazdem w zasadzie nie mieliśmy już co robić.
I wtedy zadzwoniła Pasierbica. Okazało się, że Q-Wnuk miał w nocy 40 st., źle się czuje i cały plan zaczął się sypać. Bo zabranie go w takim stanie odpadało. Pasierbica była załamana, a Q-Zięć miał odwołać niespodziankę, którą szykował dla żony. I też był załamany. Ale w oczywistej desperacji ustami żony zasugerował, że może byśmy przyjechali na noc. I w tej sytuacji z Bertą. A to był poważny wyłom w jego zasadach. Pomijam świnki morskie (kawie), które mogłyby stanowić pojedyncze łyki dla naszego Pieska, ale z różnych względów w ich mieszkaniu pieski nie były mile widziane. Nie dlatego, że ich nie lubili.
- To ja zaraz porozmawiam z mężem i oddzwonię... - Żona starała się pocieszyć Pasierbicę.
- A co tu gadać ... - przerwałem Żonie - Przyjedziemy! - A będę mógł o 16.00 obejrzeć finał Iga Świątek - Jessica Pegula? - wciąłem się w rozmowę z Pasierbicą.
Oczywiście, że mogłem.
Nagle więc zabrakło nam czasu. Bo trzeba było wszystko przygotować dla Berty, a my musieliśmy założyć, że do domu wrócimy równie dobrze w poniedziałek. Ostatecznie spóźniliśmy się tylko 10 minut, ale i tak byliśmy pierwszymi gośćmi.
Ich liczba z racji paniki niektórych lub "tylko" obaw pozostałych znacznie się ograniczyła. Pomijając nas odważnie przyjechali Byli Teściowie Żony, matka Q-Zięcia i siostra przyrodnia Pasierbicy z trzeciego małżeństwa ich ojca. Reszta wymiękła. Nie pojawił się więc brat Q-Zięcia z partnerką, której wszyscy byli ciekawi, zwłaszcza ja i jego matka, ojciec Q-Zięcia, który dopiero co wychodzi z trzytygodniowego choróbska i nie chciał załapać od Q-Wnuka kolejnych tygodni oraz babcia Q-Zięcia.
Pasierbica zaserwowała obiad, a potem pyszny tort. Myślałem, że to kupny, bo o takie umiejętności jej nie podejrzewałem. Tym bardziej mi smakował - lekki, kwaskowaty, smaczny.
Przez cały czas panowała niespotykana u Krajowego Grona Szyderców atmosfera. Można by ją nazwać ciszą. Co prawda panował standardowy gwar wynikający z rozmów dorosłych, ale właśnie te rozmowy mogły swobodnie przebiegać. Dlaczego? Bo "nie było" Q-Wnuka. To znaczy był, ale biedny leżał przykryty kocem na kanapie, cierpiał, podsypiał i może wyrzucił z siebie przez kilka godzin parę słów. Nie musiał się skarżyć. Po prostu był chory.
Pod koniec imprezy bez problemów udało mi się z wielką przyjemnością obejrzeć mecz. Nie dość, że nikt nie protestował, to jeszcze Iga wygrała 2:0 (6:3, 6:0).
Gdzieś o 19.00 zostaliśmy z dziećmi sami. Pasierbica z Q-Zięciem, który jej przygotował urodzinową niespodziankę, pojechali do centrum Metropolii autobusem. Szykowało się ostro... A my bez problemu zorganizowaliśmy wieczór. Najpierw dzieci oglądały bajkę, a potem każde spokojnie usnęło w swoim pokoju. Sytuacja była opanowana.
- A wiesz, że mamy tylko jedną kołdrę? - dopytałem Żonę wiedząc, że to dla niej pewna dolegliwość.
Kiwnęła głową pogodzona. Bo i tak było pięknie. Dostaliśmy od Krajowego Grona Szyderców do dyspozycji ich sypialnię i ich wygodne łóżko.
Gdy wróciłem z łazienki, na łóżku leżały dwie kołdry.
- Och?! - Jednak... - skomentowałem.
- A naprawdę nie widzisz? - Żona się zdziwiła.
Gdy zzoomowałem wzrok, ujrzałem Q-Wnuka leżącego na ... moim miejscu.
- Właśnie przyszedł i powiedział, że się źle czuje.
Bez słowa poszedłem do jego pokoju po drodze mijając aniołka w diabelskiej skórze. Miał słodką buzię i rozrzucone rączki. Spokojnie można było się nabrać.
Gdy zasypiałem na dziwnym łóżku Q-Wnuka (model dużego auta), sytuacja była nadal opanowana. Nawet, kiedy tuż obok mnie leżał Piesek i chrapał.
Aha, bym zapomniał! Czy wcześniej wspominałem, że dzisiaj Pasierbica skończyła 36 lat?! A przecież niedawno...
NIEDZIELA (19.02)
No i noc mieliśmy upojną.
Bo sytuacja okazała się być opanowana inaczej. W sumie zakładałem, że tak będzie, ale żeby aż tak?...
I wcale tu nie myślę o Piesku, który zachowywał się standardowo, no może z wyjątkiem puszczania bąków, których nie puszczał. Chwała mu za to, bo w którymś momencie w nocy Żona się zorientowała, gdy w prześwicie otwartych drzwi do jej i Q-Wnuka sypialni cicho przeszedł niski obły kształt i ten cieniokształt, mocno zainteresowany świnkami, stanął nad ich klatką i popiskiwał, a nie było wiadomo, czy to robi, bo chce się z nimi bawić, czy je zjeść, że jednak Pieska trzeba skutecznie zamknąć razem z panem. A pokoik Q-Wnuka nie jest raczej duży. Więc "przyzwyczajony" znosiłem jego chrapanie, mlaskanie, trzepanie uszami, przeciąganie się, ziewanie i dreptanie w miejscu z charakterystycznym szuraniem pazurków o parkiet. Interweniowałem zawsze tylko w tym ostatnim przypadku głośno cykając i w ten sposób powodując, że Piesek wracał na legowisko traktując widocznie cykanie pana jako poważne ostrzeżenie. Natomiast kilkukrotne obwąchiwanie wystających spod kołdry stóp pana każdorazowo mnie rozśmieszało oczywiście skutecznie wybudzając. Byłem przy tym mocno wyrozumiały wiedząc, że taka gratka Pieskowi zdarza się bardzo rzadko.
I gdy, po którejś takiej pieskowej sesji, właśnie udało mi się zasnąć tyłem do niego, a twarzą do ściany, poczułem nagle coś. Zadziałał któryś ze zmysłów. Odwróciłem się i przestraszyłem nie na żarty. Nade mną stały dwie milczące postacie, obie płci żeńskiej i obie blade, jak ściana, do której przed chwilą byłem zwrócony, i obie z błyszczącymi w poświacie reflektorów łóżka-auta oczami. Takie dwa klony różniące się tylko wielkością. Natychmiast byłem przytomny. Było w pół do drugiej.
- Bo Ofelia chciałaby spać z tobą. - Przyszła do nas, ale tam żadną miarą się nie zmieścimy. - Żona gadała, a Ofelia milczała.
Byłem na tyle nieprzytomny, że nie byłem w stanie przypomnieć Żonie momentu, gdy na moim miejscu pojawił się Q-Wnuk. Wtedy mnie zachęcała i bagatelizowała Połóż się obok, przecież się zmieścimy... Za to byłem na tyle przytomny, że podniosłem kołdrę i małe ciałko natychmiast się wśliznęło.
Gdy już usnąłem n-ty raz, małe ciałko bezceremonialnie wstało, poszło do swojego pokoju i przyniosło swoją ukochaną przytulankę. Takiego jednorożca, którego widoku w tej poświacie unikałem nie chcąc mieć lęków. A gdy już zasnąłem n-ty raz + 1, małe ciałko wstało i przyniosło sobie ze swojego pokoju bidon z piciem. Stało nade mną i w ten charakterystyczny dla dzieci sposób, niezwykle wdzięczny nawet po n-tych +1 zasypianiach, piło na bezdechu.
Ponieważ byliśmy skutecznie rozbudzeni, więc nie mogłem się oprzeć i musiałem to małe ciałko, przy jego prowokujących protestach, obrobić, wymiażdżyć i wygnieść każdą jego część, zwłaszcza plecyki i karczek. Bo takie małe i pachnące małością. Jeszcze chwila i już tego nie będzie nigdy.
W końcu usnęliśmy. Nagle któryś ze zmysłów kazał mi się gwałtownie wybudzić. Było wpół do czwartej. Nade mną milcząco stały dwie pochylone postacie - żeńska i męska. Ciśnienie skoczyło gdzieś na 120. Rodzice, którzy właśnie wrócili i chcieli skontrolować sytuację. Zaskoczeni dziwnymi układami i zadowoleni poszli uspokojeni do salonu i padli na dmuchany materac.
Małe ciałko obudziło się za jakąś godzinę i stwierdziło Ja chcę do rodziców! Skąd wiedziało?
Byłem przerażony godziną - okolice piątej. Spać nie mogłem, a do wstawania na tyle było daleko, że ogarniała mnie obezwładniająca niemoc. Pułapka, bo ani spać, ani wstać, ani się ubrać, ani sobie zrobić kawy... Masakra.
Na szczęście o siódmej zrobił się ruch, nie wiadomo kim sprowokowany, i sytuacja się wyklarowała. Rodzice przenieśli się do swojej sypialni, by dalej odsypiać, a my z Żoną i z Q-Wnukami mogliśmy normalnie egzystować w salonie i w kuchni przy świetle i przy kawach. Życie wróciło.
Gdy Krajowe Grono Szyderców wstało, mogliśmy porozmawiać. Oni opowiedzieli nam o swojej imprezie na 10 osób, my o swojej na cztery plus pies.
W Wakacyjnej Wsi byliśmy tuż przed 14.00. Na tyle wcześnie, że daliśmy radę ogrzać dom, rozpakować się, Żona coś upichcić, ja przygotować drewno i opanować ciągoty dzieci do różnych gier i oglądactwa.
Wieczorem nawet udało się nam obejrzeć kolejny odcinek Homeland.
PONIEDZIAŁEK (20.02)
No i dzisiaj wstałem o 6.00.
Według sprytnego planu mojego i Żony.
Ja wymyśliłem, że wstanę tak wcześnie, żeby pozostali, gdy zejdą na dół, mieli ciepło. Żona zaś wymyśliła jeszcze lepiej i zabroniła mi rano tłuc się w górnej łazience i kazała mi ze wszystkim zejść do dolnej.
Gdzieś o 06.40 mocno już się paliło w kuchni i w kozie, wszystko miałem porannie przygotowane i zasiadłem do laptopa z błogim poczuciem ciszy i luzu aż do 08.00. Cenny czas - godzina i dwadzieścia minut.
Kiedy zacząłem się nim delektować, usłyszałem na górze niebezpieczne odgłosy. Była siódma. Za chwilę pojawiła się cała trójka, w tym dwójka radośnie, z różnymi grami gotowa intensywnie rozpocząć dzień. Na szczęście dało się ją usadowić na wspólnym fotelu przed kozą, gdzie przez jakąś godzinę się sobą zajmowała. Idealnie.
Po I Posiłku, naszym, śniadaniu dzieci, pojechaliśmy do Powiatu. Były drobne zakupy, odebrałem naostrzone łańcuchy do Stihla, ale od samego początku było wiadomo, że głównym punktem programu będzie Kawiarnio-Cukiernia. Dzieci tego pilnowały dopytując się co pięć minut A kiedy?...
Po powrocie z wielu względów wyłączyłem się z rodzinnego życia.
W środę i w czwartek przyjeżdżają goście, więc do obu mieszkań nawiozłem górę bierwion, które uprzednio trzeba było rozłupać. O naszych potrzebach drzewnych nawet nie wspomnę. Potem z laptopem uciekłem na górę i desperacko pisałem nie chcąc mieć żadnych zaległości. Na koniec zaś na głowie miałem Szczecin, co trzeba przyznać, a czego nie podejrzewałem, nieźle mnie "spalił".
Przyjechali o 18.30 wypożyczonym busem, do którego wpakowali wszystkie swoje rzeczy złożone w Małym Gospodarczym. A do zniesienia pralki i suszarki, które stały jeszcze w górnym mieszkaniu, musiałem poprosić Gruzina. Nie robił żadnych problemów, jak to on, ale jednak nie czułem się z tym komfortowo. Wracając do swojego domu powiedział:
- Jak będziesz czegoś potrzebował, to cyknij.
- Ale wiesz, że jeśli ty będziesz czegoś potrzebował, to możesz na mnie liczyć. - musiałem tak powiedzieć, ze szczerego serca, ale też, żeby dać mu ulgę.
- Wiem. - dobił mnie jednym słowem.
Zdążyłem jeszcze zrobić Szczecinianom Blogową, bo nieźle byli zajechani podróżą i wypakowaniem rzeczy w wynajmowanym mieszkaniu przywiezionych ze Szczecina, i porozmawiać. Urządzają się w Powiecie, więc na pewno będziemy w kontakcie, chociażby w momencie ostatnich rozliczeń. Ale myślę, że nie tylko.
Tak więc Żona miała do samego końca dnia i wieczoru wyłączność na zajmowanie się Wnukami.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała kilka razy w ciągu kilku dni domagając się wpuszczenia do domu. Zawsze jednoszczekiem. A w poniedziałek, w trakcie porannego spaceru wokół Stawu, nagle raz szczeknęła na coś, co widocznie umknęło do stawu Sąsiada Muzyka. O tyle mnie zaskoczyła, że szczek nie był wcale lampucerowaty.
Godzina publikacji 20.36.
I cytat tygodnia:
Tworzymy swoisty duet i, jak to w duecie, rzecz polega na tym, że partnera słucha się uważnie tylko dlatego, by nie przegapić sygnału do zabrania głosu. - Henry Miller (amerykański pisarz i malarz)
To chyba nie o nas?...