13.02.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 72 dni.
WTOREK (07.02)
No i zima trzyma.
Jak w trakcie dnia zapodał nam Justus Wspaniały w nocy i nad ranem musiało być -10 st., a nawet -12.
Teraz takie temperatury urosły do sensacyjnych.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Pod zakupy podłączył się Justus Wspaniały. Cztery kefiry, jedno mleko spokojnie przełknąłem, ale trzy chleby z Biedronki przyszło mi już ciężko. Że też my musieliśmy się przykładać do pogorszenia stanu jego zdrowia!... Oczywiście sąsiedzką przysługę fajnie było zrobić, ale... Gdyby poprosił o piwo (nie pije!) albo o wódkę (nie pije!) pro zdrowotności, to bym słowem nie pisnął.
Głównym jednak powodem naszego pobytu w Powiecie był fotograf, Urząd Gminy i ZUS.
18 lutego kończy mi się ważność dowodu osobistego, więc trzeba było wyrobić nowy, ważny na kolejne 10 lat. Ciekawe kto kogo przeżyje (kto co?, co kogo?). Raczej ja dowód osobisty, skoro mam żyć 94 lata. Gdyby tak, to załapałbym się na następny i nawet jeszcze na następny. Ciekawe co w międzyczasie wymyślą urzędnicy, no i co będzie ze mną?
Bo robi się ciekawie. Już dawno pożegnaliśmy się ze zdjęciami do dowodów osobistych i paszportów z półprofilu, w których panie miały wdzięczne pole do popisu, nomen omen, a i panowie mogli uwypuklać swoje męskie cechy. Nastała era zdjęć biometrycznych. Wszyscy mniej więcej wyglądają jak Hannibal Lecter. Aż się prosi na widok takiego zdjęcia, żeby dodać charakterystyczną maskę, żeby nie można było ugryźć, i efekt murowany.
Idąc do fotografa nie wiedziałem, że obowiązują następujące kryteria:
- spokojny wyraz twarzy,
- wzrok skierowany w stronę obiektywu,
- owal twarzy powinien zajmować 31-36mm całej fotografii,
- usta powinny być zamknięte,
- twarz równomiernie oświetlona, bez refleksów, cieni,
- naturalne kolory,
- tło białe lub inne jasne,
- format: 35x45mm
- w nowym zdjęciu do dowodu czoło i uszy nie muszą być widoczne, brwi natomiast tak,
- sugerowane jest ściągnięcie okularów,
- przy zdjęciach do dowodu oczy powinny znajdować się w idealnym poziomie.
Kryteria te znalazłem w internetowej notce jednego z metropolialnych zakładów. Niektóre, skierowane do fotografowanego/-ej, mnie rozbawiły, jak, na przykład, te o zamknięciu ust, ale również te skierowane do fotografa, że oczy do dowodu powinny znajdować się w idealnym poziomie, co by logicznie sugerowało, że do paszportu już nie muszą.
Ponadto nie wiedziałem jeszcze o jednej rzeczy.
Zawsze lepiej jest więc przygotować się do takiej sesji, niż przychodzić „z biegu”.
Nie imprezuj więc dzień wcześniej, wyśpij się i porządnie wypocznij. Syndrom dnia poprzedniego doskonale widać na zdjęciach „na wprost”. Ukrycie pryszcza w photoshopie nie jest problemem, jednak całej, zmęczonej twarzy nie wymienimy.
Także nie najlepszym pomysłem jest wcześniejszy wysiłek fizyczny np siłownia, czy rower. Trochę czasu zajmie Ci powrót do naturalnego koloru:)
Nie imprezuj więc dzień wcześniej, wyśpij się i porządnie wypocznij. Syndrom dnia poprzedniego doskonale widać na zdjęciach „na wprost”. Ukrycie pryszcza w photoshopie nie jest problemem, jednak całej, zmęczonej twarzy nie wymienimy.
Także nie najlepszym pomysłem jest wcześniejszy wysiłek fizyczny np siłownia, czy rower. Trochę czasu zajmie Ci powrót do naturalnego koloru:)
Do fotografa przyszedłem z biegu. Starałem się chociaż szyję zasłonić barankowym polarem, ale pan był ortodoksyjny fotograficznie i nie pozwolił.
- Wyglądasz jak Walter White z Breaking Bad. - Gdyby pozwolił ci zrobić zdjęcie w okularach, wypisz, wymaluj. - Żona spontanicznie zareagowała na widok czterech prostokącików.
Uważałem, że była łaskawa, a nawet to porównanie uznałem za komplement. Główny bohater miał jaja, za przeproszeniem, no i był świetnym chemikiem.
W Urzędzie Gminy, w dziale dowodów osobistych, czekała mnie kolejna niespodzianka. Nie była nią konieczność wypełnienia odpowiedniego druku, bo takich druków w swoim życiu się nawypełniałem, ale pobranie odcisków lewego i prawego palca wskazującego. Pani, bardzo sympatyczna, była wyraźnie tym faktem zawstydzona, więc głośno pozwoliliśmy sobie puścić wodze fantazji na zasadzie co by było, gdyby?..., co ją nieźle rozbawiło.
Myślę więc, że za 20 lat do zdjęć biometrycznych en face będą dołączane takie policyjne, lewy i prawy profil, i że będą zdejmowane odciski wszystkich dziesięciu palców.
- I zapewne będzie rejestrowana siatkówka oka. - dodała pani wchodząc w klimat.
A i tak zapewne nie wymyśliliśmy tego, co wymyślą urzędnicy.
A co będzie ze mną? Raczej ktoś, cholera wie kto, zawiezie mnie do fotografa na specjalnym wózku. I już teraz jemu/jej współczuję, bo będzie mi trudno w tym wieku chociażby zamknąć usta, nomen omen.
W ZUS-ie zabawiliśmy krótko. Złożyliśmy podpisaną umowę na warunkach ZUS-u. Oby udało się nam jak najszybciej uciąć jeszcze stare powiązania z tą instytucją i pozbyć się uwikłań w jednym z beznadziejnych rozwiązań systemowych.
- Do zobaczenia. - pożegnała nas miła i uprzejma pani.
Odpowiedzieliśmy grzecznie.
- Mam nadzieję, że już do żadnego zobaczenia! - skwitowała Żona tuż po wyjściu. - Ale nie chciałam tej sympatycznej pani tego mówić.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. A gdy go skończyliśmy, zaproponowałem, ku zaskoczeniu Żony i przy jej aplauzie, To może drugi? Po jakichś 20 minutach usłyszałem charakterystyczny odgłos. A jeszcze 20 sekund wcześniej wiedziony szóstym zmysłem, według nowych doniesień już ósmym, zapytałem:
- Śpisz?
- Nie. - usłyszałem.
ŚRODA (08.02)
No i dzisiaj rano w kuchni nie rozpalałem.
Przyszedł czas na jej czyszczenie. Więc od rana paliło się tylko w kozie, stąd przed laptopem siedziałem w bojowym rynsztunku - kurtka, czapka, szalik. Dopóki jako tako się nie rozgrzało. Żona zaś siedziała dłużej niż zwykle przed kozą.
Gdy zdjąłem pięć żeliwnych płyt, ukazały się bebechy kozy. I jak to bebechy - wyglądały fatalnie. Na całej powierzchni duchówki (piekarnika - dla młodzieży) leżała pięciocentymetrowa warstwa popiołowego pyłu, który na pewno dotykał płyt utrudniając cug. Ale to jeszcze było nic. Zaraz za duchówką była przestrzeń, taka prostopadłościenna pustka, w swoim konstrukcyjnym zamiarze stworzona, żeby żar omiatał duchówkę z każdej strony. Podobna pustka była pod duchówką, ale o tym dowiedziałem się później, gdy z tej pierwszej, pełniutkiej, wygrzebałem węglarkę pyłu. Drugą, taką samą, uzyskałem z pustki spod duchówki.
Trudno było się dziwić, skoro przez blisko 3 lata tego nie robiłem, mimo że miałem już doświadczenia z Naszej Wsi i tak długi czas palenia powinien był mi dać do myślenia. Dodatkowo przecież jeszcze nie wiedziałem, kiedy poprzedni właściciel dokonał takiego oczyszczającego zabiegu.
Uświniłem się nadzwyczaj. Kurtka z targu od Gruzina cała była pokryta szaro-czarną warstwą, a pył w sobie tylko wiadomy sposób dotarł do polaru, szalika i czapki. Twarz miałem przyszarzoną i zmieniwszy tylko kurtkę na tą wyświechtaną z Reserved, żeby nie pobrudzić Inteligentnego Auta, postanowiłem pojechać po paczkę.
- Wyglądasz, jak Hitler z tym czarnym wąsem... - Żona wyszła na podcienie.
Nagle się zatrzymałem, zrobiłem gwałtowny żołnierski zwrot w lewo, trzasnąłem obcasami i uniosłem prawą rękę w hitlerowskim pozdrowieniu wspominając stary dowcip z czasów wojny i powojnia wywodzący się chyba ze środowisk malarzy pokojowych (dotąd olejna, wyżej wapno).
Żona się załamała i natychmiast zniknęła w domu.
Jechałem zadowolony nie z powodu tego durnowatego dowcipu, ale z powodu świadomości, że oto zdobyłem kolejną harcerską sprawność - zdunowską.
Musiałem zajrzeć do Zaprzyjaźnionej Hurtowni i kupić cztery dłuższe śrubki względem tych załączonych do rynnowych opasek. Nie byłbym w stanie oryginalnymi ścisnąć opaski wokół kozowych rur.
- Poproszę cztery takie śrubki, tylko dłuższe. - zwróciłem się do kierownika.
- I? - zapytał wręczając mi je.
- To wszystko. - Taki zakup! - wybuchnąłem śmiechem.
- To ma pan je gratis od firmy...
- O, dziękuję! - A co, nie opłaca się włożyć wysiłku fizycznego w otwieranie kasy, wstukiwanie palcami?...
- I trzeba paragon wydrukować! - dodał wchodząc w klimat.
O 12.00 przyszła Szczecinianka z najmłodszym, aby rozliczyć wodę i energię zużyte powyżej średniej, którą wyliczyłem za 11 miesięcy naszego i gości mieszkania jeszcze z czasów ich nieobecności. Taka była umowa, że dopłacą za wodę i energię od listopada ubiegłego roku.
Kwota dopłaty za wodę była strawna, ale za energię dość zabójcza. Pięcioosobowa rodzina, dwa prania dziennie plus tyle samo suszarka, lodówka często otwierana, bojler cały czas podgrzewający wodę, żeby ciągle myć naczynia, czajnik (kawa, herbata), dwa grzejniki, bo system ich życia nie pozwalał utrzymywać przez cały czas ognia w kozie, a dzieci nie mogły mieć zimno (nie to, co my, na przykład po trzydniowej nieobecności) i bojler w łazience non stop podgrzewający wodę na prysznice - wszystko na prąd. Szczecinianka oczywiście zdawała sobie z tego sprawę, ale jednak liczby zrobiły na niej nieprzyjemne wrażenie.
Po południu zadzwoniła pani z biura nieruchomości, ta "Włoszka", która nam pokazywała nieruchomość w Zamkowym Miasteczku w ramach naszego planu C, z pytaniem I jaka sytuacja?
Zadzwoniła na mój telefon, ale nie śmiałem odpowiedzieć jej słowem na zasadzie Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie! i telefon, który zdawał się mnie parzyć, natychmiast przekazałem Żonie.
A Żona spokojnie wyjaśniła, że właśnie Szczecin się wycofał z transakcji i że w tej chwili nie możemy zrobić żadnego ruchu, niczego obiecywać, tylko czekać. Pani, jako profesjonalistka i zainteresowana w sposób oczywisty transakcją, natychmiast zaczęła szukać rozwiązań. I właśnie wobec nich nie potrafiłbym się znaleźć. Zresztą Żona znając mnie i tak by na to nie pozwoliła. Wiedziała, że zabrnąłbym w jakiś kanał trudny do odkręcenia, więc obrała prostą i jasną drogę dawania asertywnego odporu pani, która długo nie odpuszczała w dobrej wierze, ale Żona nie odpuszczała jeszcze dłużej. Też w dobrej wierze.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Homeland.
Dzisiaj o 07.07 napisał Po Morzach Pływający.
Pędzimy do Gdańska z węglem.
1,5 roku i nic z tego? Chyba bym się trochę zdenerwował. W takim tempie to i 6 lat będzie za mało, żeby znaleźć coś innego.
W Swoim Świecie Żyjąca zaliczyła pierwsze półrocze magisterki.
Julka schudła:) (kot - wyjaśnienie moje)
Julka schudła:) (kot - wyjaśnienie moje)
Zacząłem ćwiczyć i robię to również na nocnej wachcie skutecznie odganiając zmęczenie.
Sąsiedzkie stowarzyszenie ma się dobrze i rozwija. Wyjaśnienie:nowi i starzy sąsiedzi miejsko- wiejscy zamieszkujący sołectwo ... (do którego należy Głusza Leśna - wyjaśnienie moje). Niestety otoczenie się zmienia. Po drugiej stronie drogi powstanie około 20 domków letniskowych, a w Sołectwie od strony jeziora kolejne 20 lub więcej. Gość sprzedaje 14 ha i chce to podzielić na działki. Trudno powiedzieć co jest lepsze czy domki letniskowe czy domy mieszkalne. Na razie obowiązuje opcja letniskowa.
Nasz sąsiad też powoli myśli co zrobić ze swoim majątkiem. To ten nasz najlepszy sąsiad i mąż przyjaciółki Czarnej Palącej.
I co najważniejsze dostałem 10% podwyżki czyli płot na pewno stanie na wiosnę.
PMP (pis. oryg., zmiany moje)
W te pędy odpisałem.
Ciekawe wieści i różnorodne.
Nie denerwujemy się. Naszą Wieś sprzedawaliśmy chyba ponad 10 lat :))) Myślę, że z Wakacyjną Wsią zdążymy spokojnie, skoro mam żyć 94 lata :)))
Za cholerę nie umiem się ustosunkować do tych sąsiedzkich domków letniskowych. Czy to dobrze, czy źle? Wam, w tej głuszy, niewiele to powinno zmienić, czyli dobrze. Ale źle, że sąsiad kombinuje. Szlag wie, co z tego wyniknie?!
Pełne i z satysfakcją gratulacje w związku z podwyżką. Należała Ci się! Nie znam realiów, ale znam Twoją miłość do morza, zaangażowanie i profesjonalizm. Po tylu latach rozmów i korespondencji!... :)
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (zmiany moje)
Nie denerwujemy się. Naszą Wieś sprzedawaliśmy chyba ponad 10 lat :))) Myślę, że z Wakacyjną Wsią zdążymy spokojnie, skoro mam żyć 94 lata :)))
Za cholerę nie umiem się ustosunkować do tych sąsiedzkich domków letniskowych. Czy to dobrze, czy źle? Wam, w tej głuszy, niewiele to powinno zmienić, czyli dobrze. Ale źle, że sąsiad kombinuje. Szlag wie, co z tego wyniknie?!
Pełne i z satysfakcją gratulacje w związku z podwyżką. Należała Ci się! Nie znam realiów, ale znam Twoją miłość do morza, zaangażowanie i profesjonalizm. Po tylu latach rozmów i korespondencji!... :)
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (zmiany moje)
O 09.21 odpisał.
Sąsiad ma troje dzieci i nikt się nie garnie do przejęcia. A jest co. Dom, stodoła, /Zdzichówka/ bardzo urokliwe miejsce/ ,własna plaża nad jeziorem i kawałek lasu, oraz po drugiej stronie drogi parę hektarów że stawem pośrodku.
Dzieciaki mają w dupie mieszkanie na wsi mimo, że jedno z nich kupiło działki właśnie letniskowe właśnie po drugiej stronie drogi. Każdy ma jakiś biznes lub bardzo dobrą pracę w mieście.
Zobaczymy jak to się zakończy. Ja chętnie kupiłbym tę ziemię że stawem.
Dzieciaki mają w dupie mieszkanie na wsi mimo, że jedno z nich kupiło działki właśnie letniskowe właśnie po drugiej stronie drogi. Każdy ma jakiś biznes lub bardzo dobrą pracę w mieście.
Zobaczymy jak to się zakończy. Ja chętnie kupiłbym tę ziemię że stawem.
PMP (pis. oryg.)
CZWARTEK (09.02)
CZWARTEK (09.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Nie za późno, nie za wcześnie. Na tyle, żeby zdrowo rozpalić w kuchni, aby tym razem Żona Skulona przy niej mogła przetrwać poranek i spróbować może włączyć ułomny tryb ...1K + 2M, bo przecież o Koszuli mowy być nie mogło.
Z kozy w salonie wiało czarną zimną pustką, ale specjalnie nic sobie z tego nie robiłem. Włączyłem elektryczny grzejnik, a sam zasiadłem przed laptopem ogacony od stóp do głowy - ciepłe zimowe kapcie, na kolanach i udach dodatkowo narzuta, dalej polar i zimowa kurtka z Reserved, na głowie czapka. I było mi cieplutko.
Specjalnie podkreśliłem tę kurtkę z Reserved, tę, która po latach świetności, kiedy to pod ich koniec zdążyła się cała nieprzyjemnie nabłyszczyć, wyświechtać i wystrzępić na końcówkach rękawów i kołnierza, tę, którą Żona chciała natychmiast, jeszcze w Czechach, wyrzucić, a którą obroniłem i w domu przed nią schowałem, żeby nie mogła dopuścić się tego współczesnego cywilizacyjnego występku Wyrzucić!
Bo jakbym bez niej, bez kurtki oczywiście, ale bez Żony też, wyglądał, na przykład wczoraj?! Po czyszczeniu kuchni cała, ta robocza, kupiona jeszcze w czasach Naszej Wsi na targu za 100 zł od pewnego Gruzina (to nie był nasz przyszły sąsiad w Wakacyjnej Wsi) była w sadzy. A musiałem jechać do Pięknego Miasteczka po paczkę, do DINO i do Zaprzyjaźnionej Hurtowni. O ile przed paczkomatem funkcjonowałbym prawie na pewno samotnie, to już w DINO nie, bo tu obowiązuje już pewien pięknomiasteczkowy sznyt. Gdzieś przecież w tygodniu ludzie muszą się pokazać w sensownych i czystych ubraniach. Zaprzyjaźnioną Hurtownią oczywiście się nie przejmowałem, bo wobec tamtejszych facetów-sprzedawców tylko bym nabił punktów tak się pokazując.
Zadałem to pytanie Żonie, a ona sugerowała, że przecież mam nową kurtkę i w czym problem? Zasugerowała niefrasobliwie, że tę nową, czeską, mógłbym już wyświechtywać przy paczkomacie, w DINO i w budowlanej hurtowni. Niedoczekanie!
Mój dodatkowy argument, że przecież jadąc w takiej zasadzonej kurtce zasyfię całe Inteligentne Auto i później będą się brudzić nasze wyjściowe ciuchy, zbagatelizowała.
Do kozy zabierałem się jak pies do jeża. Z przyjemnością więc pojechałem po paczkę i po dłuższe śruby, bo te darmowe, a jakże, okazały się za krótkie. Dłuższe też się okazały za krótkie i dopiero najdłuższe nie były za krótkie (kupiłem! od razu dwie długości). Gdy już wychodziłem, wzrok mój padł na termometry. W Wakacyjnej Wsi żyliśmy dotąd bez nich. Nie mieliśmy ani zewnętrznego, ani wewnętrznego. Ale od kilku miesięcy ich zapragnęliśmy i tylko samym gadaniem, gdy nam się przypominało, "kupowaliśmy" i "kupowaliśmy". Postanowiłem temu położyć kres.
Całkiem, już w domu, zadowolony
Je położyłem, pod nosem Żony.
A ta przybrała lico marsowe
I usłyszałem: Czyżeś stracił głowę?!
Że mi tu, pod nos, podsuwasz badziewie,
Które to zaraz zląduje na drzewie!
Ja żadną miarą ich nie powieszę
I tym widokiem ciebie nie ucieszę!
Bo ja chciałabym widzieć takie fajne,
Takie niezwykłe..., nie takie... zwyczajne!
Więc wnet poszukam czegoś w Internecie
Aby z tą sprawą znaleźć się na mecie...
Niczego nie komentowałem, zwłaszcza słów "wnet" i "na mecie".
Zabrałem się za demontaż i czyszczenie rur. Oczywiście uświniłem się sadzą, co prawda nie tak, jak przy kuchni, ale na tyle wystarczająco, żeby ściekająca woda przy myciu rąk była za każdym razem brudna.
Po zmontowaniu systemu mogłem przymierzać miejsca, w których chciałem montować objemki do rur.
Miała się zacząć ta przyjemniejsza faza pracy wymagająca pewnej finezji i pomyślunku. Co nie oznaczało, że nie mogłem się natknąć na różnego typu niespodzianki. Ale się nie natknąłem. Po ponownym zdemontowaniu części rur montaż objemek poszedł jak po maśle. Resztę z powrotem zmontowałem, skręciłem dwie objemki i rozpaliłem. Dymiło się w dwóch miejscach, na łączeniu rur, jak skurwensen. Wszystko w sypialni.
Podokręcałem, co dokręcić się dało, poczekałem, aż się nagrzeje komin, poluzowałem objemki, żeby rury same do siebie się dopasowały i na siebie naszły i dymić przestało. Zestaw rur będzie pod czujną obserwacją, żeby się uspokoić, że wreszcie działa bez zarzutu.
Z kolei cały zestaw ciuchowy, przeznaczony do sadzy, zrzuciłem z siebie do oddzielnego prania, a sam wlazłem pod prysznic starając się w miarę możliwości niczego nie dotykać, a potem obciąłem paznokcie u kominiarskich łap. Innej opcji nie było.
Kładłem się lekko połamany. Bo jak zwykle robota robotą, ale te przygotowania, a potem sprzątanie...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
PIĄTEK (10.02)
No i dzisiaj o 09.23 wyjechaliśmy do Metropolii.
Osiem minut po planie, bo obserwowaliśmy górne rury w sypialni. Po moim porannym rozpaleniu w kozie na jednym łączu się lekko dymiło. Postanowiliśmy się przejmować konstruktywnie.
Do przedszkola Ofelii i tak zdążyliśmy... 57 minut jazdy od bramy do bramy. Byliśmy więc punktualnie. O 10.30 rozpoczęły się występy z okazji Dnia Babci i Dziadka.
Ofelia była reprezentowana przez nas, Byłą Teściową Żony oraz matkę Q-Zięcia. Ojciec Q-Zięcia leżał w domu złożony niemocą z powodu ciągnącego się przeziębienia, a Były Teść Żony po horrorystycznym zabiegu na jednym oku starał się z domu nie wychodzić.
Kto był na występach przedszkolaków, ten wie, o co chodzi. Komedia na całego. Ponadto w takiej grupie maluchów, niczym w soczewce, skupiały się różnorodne zachowania przyszłych dorosłych. A więc stali obok siebie leserzy (obiboki) i zaangażowani, symulanci i kreatywni, luzacy i zestresowani, być może niektórzy już trochę ociężali umysłowo i inteligentni (ta cecha była do przeanalizowania najtrudniejsza, bo mogła być zamaskowana przez wszystkie powyższe), z wyczuciem rytmu i bez niego, ze słuchem i bez niego, wreszcie z poczuciem humoru i śmiertelnie poważni (obie cechy mogły wynikać ze stresu).
Przy tak malutkich postaciach wszystko było zabawne i do strawienia. Gorzej będzie później....
No cóż, powiem obiektywnie - Ofelia była zaangażowana, kreatywna, zestresowana, inteligentna, z wyczuciem rytmu i ze słuchem oraz śmiertelnie poważna. Sumując, widać było w niej wielką mobilizację.
Po występie każdy maluch wręczał swoim babciom i dziadkom drobne prezenty - malutkie słoiczki z niespodziankami w środku w postaci herbaty i jakichś słodyczy, bodajże.
Na poczęstunku nie zostaliśmy. Mieliśmy go w niespodziewanie szerokim zakresie u Byłych Teściów Żony.
- Może byście do nas teraz wpadli? - zaproponowała Była Teściowa Żony. - Były Teść na pewno się ucieszy... - Siedzi w domu...
No to my na to, jak na lato.
Na stół wjechała dyniowa zrobiona przez Byłego Teścia, wiśniowa nalewka (umoczyłem tylko usta), keks (chyba to, co zjadłem w ilości trzech kawałków, tak się nazywa) i kawa z ekspresu. Niespodziewana uczta, w tym towarzyska.
W tej sytuacji w Wakacyjnej Wsi byliśmy sporo po 13.00.
Przy samochodzie Szczecinianki panował prawdziwy armagedon. Auto było już praktycznie całe załadowane, ale przy nim stały wszelakie torby i różne luźne akcesoria jako żywo przypominające cygański tabor złożony z jednego wozu.
- To ja teraz pojadę po chłopaków i gdy wrócę, rozliczymy się za luty. - usłyszeliśmy na dzień dobry.
Po szybkim ogarnięciu się (z powrotem ciuchy wakacyjno-wsiowe) i ponownym rozpalaniu w kuchni, bo wygasło, zabrałem się za dolne gościowe mieszkanie. Szczecinianka co prawda już dawno prawie wszystko w nim zrobiła i przygotowała, ale wolałem sam dokończyć dzieła i zrobić po swojemu.
- A umie pan założyć relingi? - Bo mąż mi pokazywał, ale nie pamiętam. - usłyszałem Szczeciniankę, gdy wróciła i gdy nastał jeszcze większy, o ile to możliwe, armagedon, bo wokół i po wszystkim plątało się trzech chłopaków i Milka.
- Dam radę. - odpowiedziałem nie zdając sobie sprawy, że będzie mnie czekać spore wyzwanie psychologiczno-techniczne oraz zdrowotne.
Oczywiście, jak od razu podejrzewałem, nie były to relingi, tylko dwie poprzeczne belki bagażnika dachowego o systemie montowania, z którym się nigdy nie spotkałem, a który po montażu okazał się być prostym, logicznym i oczywistym. Ale bez instrukcji trzeba było do tego dojść, a to zabierało czas. Raz musiałem posiłkować się jednym telefonem do Szczecinianina, bo wcale mi nie było do śmiechu. W końcu brałem na siebie odpowiedzialność, żeby Szczecinianka spokojnie dojechała do domu.
Gdy już się z tym uporałem, przyszło do montażu takiego plastikowego pudła bagażowego, takiej aerodynamicznej trumny, w którą Szczecinianka miała zapakować to wszystko, co zalegało wokół auta.
Z tym spotkałem się ewidentnie po raz pierwszy w życiu. Ostatecznie montaż okazał się trywialny, ale znowu bez instrukcji trochę zeszło, gdy na przykład, po żmudnym zakręceniu dwóch uchwytów, okazało się, że powinny być one założone w pozycji obróconej o 180 st.
Uszczerbki na zdrowiu, w tym psychiczne, były następujące:
- sporo przemarzłem, ale po wszystkim dwa pepysy Soplicy Orzech Laskowy zakończyły temat,
- Milka usiłowała mnie dwa razy dziabnąć, raz w łokieć lewy, raz w prawy. A wszystko przez to, że dla swojego komfortu pracy i żeby w tym armagedonie nie pogubić śrubek i nakrętek, bo wtedy kaplica byłaby pewna, złożyłem je oraz narzędzia w bagażniku i często w nim buszowałem biorąc kolejną niezbędną rzecz, a to się Milce wyraźnie nie podobało. Chodziła koło mnie złowieszczo, łypała i próbowała mnie podgryźć, bo śmiałem wtargnąć w jej królestwo podróżnicze, czyli w miejsce, które należało wyłącznie do niej. Czując dwa razy na łokciach jej zęby nic sobie z tego nie robiłem, bo wystarczyło na nią huknąć, by dała sobie spokój. Ale, gdy w którymś momencie "opuściłem" bagażnik, skorzystała z okazji i do niego wskoczyła do końca już go nie opuszczając. Oczy miała złe, a głowa obracała się za mną, jakby była idealnie połączona z moim ciałem jakimś sztywnym prętem. Ani mi się śniło podchodzić.
- Czy może mi pani podać?... - od tego momentu za każdym razem zwracałem się do Szczecinianki, gdy czegoś potrzebowałem z bagażnika. A po skończonej pracy poprosiłem o zwrot wszystkich moich narzędzi.
Po powrocie z Metropolii w kozie nie rozpalałem. Postanowiliśmy chwycić byka, tu capa, za rogi na spokojnie jutro w dzień. Kiedy nie będziemy czuli presji czasu i innych czynników. Stąd włączyliśmy grzejniki w salonie i w sypialni. Na samej kuchni nie dałoby się pociągnąć z powierzchnią 120 m2 i kubaturą 306 m3. W końcu zima.
Wieczorem rozmawialiśmy z córką właścicieli Uzdrowiska. Tą rzeczową, sympatyczną i z poczuciem humoru. Rozmowa nie wniosła wiele do obecnego stanu. Ale dla nas, jak i chyba dla niej, była ozdrowieńcza. Bo nadal dwie strony chciały ze sobą współpracować Bo może się uda... A przy okazji Żona omówiła jedną sprawę oszczędzając wiele z mojego zdrowia.
Kolejny odcinek Homeland oglądaliśmy na raty. Żona w wersji spalno-nocnej, ja w pełnym rynsztunku dziennym. Gdzieś w jego połowie przyjechała para gości ze Stolicy z pieskiem. Byli u nas w tamtym roku, w sierpniu. Nasi w każdym calu. Zobaczyliśmy się z sympatią i musiało to trochę potrwać, bo wplątały się różne pogaduszki.
Drugą część oglądaliśmy z dużym poczuciem ulgi. Goście zostali wprowadzeni, Szczecina nie było...
SOBOTA (11.02)
No i dzisiaj wstałem trochę podmęczony.
Ale już tylko fizycznie. Bo wczorajsza, mocno nadwyrężona, psychika snem została całkowicie zregenerowana. Co więcej, od rana byłem w świetnym nastroju i zdawałem sobie sprawę, że to za sprawą przede wszystkim wyjazdu Szczecinianki, ale też jej szczęśliwej, aczkolwiek długiej podróży (o 22.55 dała znać, że dotarła na miejsce). Poza tym kładłem się spać ze świadomością, że górne mieszkanie nie przyniosło przykrych niespodzianek po kilkumiesięcznym pobycie Hunów i że przyjechali do nas goście ze Stolicy, niezwykle sympatyczni, tacy nasi, na 200%. Czyli, dotknęła mnie magia słów Żony: Życie wróciło na tory!
Stąd dotarła do mnie na bazie dobrego humoru, który mnie ogarniał, nowa myśl, filozofia(?). Od ręki nazwałem ją 3D, co oczywiście nie miało żadnego związku z nową techniką filmową czy produkcji, drukowania i skanowania obrazu w trójwymiarze.
U mnie 3D oznaczało i będzie oznaczać DOJRZEWAĆ DO DNIA. Myśl ta jest spójna oczywiście z takimi określeniami jak NIESPIESZNOŚĆ i SAMO PRZYJDZIE i pojawiła się, gdy w kozie
od rana się nie paliło. Pomyślałem, że z tym rozpalaniem przecież nie ma gwałtu i że nie muszę przez durnowatą kozę od razu nerwowo rozwalać całego porannego rytuału. Koza nie zając, nomen omen.
Więc, gdy oboje spokojnie zaliczyliśmy poranek, kolejny raz zabraliśmy się za rury. Zdemontowaliśmy je i przy ponownym montażu staraliśmy się tak cały zestaw poustawiać, żeby nadrobić brak 5 mm na długości jakiejkolwiek z nich. Nie dało się, na zasadzie Jak się nie obrócisz, dupa zawsze z tyłu. Przez ten drobny brak w jednym miejscu ciągle sączył się taki wredny dymek z powodu tego, że rura na rurę nie zachodziła maksymalnie.
Postanowiliśmy zrobić dwie rzeczy - kupić jedną metrową rurę, ją przyciąć uwzględniwszy te 5 mm i wymienić oraz... przeczyścić komin. No, cóż, na fakt, że w tamtym roku nie czyściliśmy kominów, muszę spuścić zasłonę miłosierdzia, ale tylko dlatego, że w tamtym roku wielu rzeczy nie robiliśmy, bo przecież...
Wbrew silnemu oporowi Żony razem zmontowaliśmy trzysegmentową drabinę (15 m zasięgu), moją dumę, którą podziwiali niejedni fachowcy, w tym kominiarze, skwapliwie każdorazowo z niej korzystając. Opór Żony nie wynikał z faktu pewnej trudności przy montażu i ustawianiu drabiny, gdzie przy dwóch parach męskich rąk nie byłoby z tym żadnego problemu, ale z faktu, że miałem po niej wejść na górę i czyścić stalowy komin od dołu. To już było dla niej nadto, więc moje wejście na dach Domu Dziwa, żeby wyczyścić go z góry odpadało z prędkością światła. Nawet o tym nie zdążałem, a nawet więcej, nie zdanżałem pomyśleć, jak już Żona patrząc na mnie podejrzliwie gwałtownie protestowała i, krótko mówiąc, wkurwiała się na moją głupotę. Dostawała furii.
Siedziałem sobie na drabinie niczym król i zdobywałem kolejną sprawność z zakresu budowy i obsługi kominów stalowych. To co wydobywałem, stanowiło czarną lepką maź. Rozwiązanie było połowiczne, bo przecież górna połowa komina musiała zawierać w sobie podobny syf. Ale i tak miałem satysfakcję. Trochę tylko niepotrzebnie dekoncentrowała mnie obecność Żony, bo o wszystko z dołu musiała dopytywać, rozważać, doradzać i dzielić włos na cztery. A ja podzielnej uwagi nie mam.
Ale doskonale wiedziałem, jaki jest prawdziwy powód jej obecności. Pilnowała, aby mi nie strzelił do głowy, pod jej nieobecność, pomysł szybkiego wlezienia na dach, wyczyszczenia komina od góry, a potem rżnięcie głupa Ciekawe, dlaczego na łączach rur nagle przestało dymić?
Po całej akcji sprzątania było co niemiara, ale jeszcze za jasnego narąbałem drewna i ostatecznie skończyłem układanie akacji. Co mi pozostało? - sprzątanie.
Wieczorem planowaliśmy obejrzeć 2 odcinki Homeland. W połowie drugiego usłyszałem:
- Zasypiam!... - Nie gniewasz się?
NIEDZIELA (12.02)
No i dzisiaj, mimo że to niedziela, był dalszy ciąg opanowywania naszych punktów grzejnych.
Rano rozpaliłem tylko w kozie, a z kuchnią poczekałem na Żonę. Według jej pomysłu mieliśmy zmienić kolejność ułożenia trzech środkowych żeliwnych płyt, bo jedna z ich na tyle się wybrzuszyła, że przez powstałą szparę w trakcie rozpalania ulatniał się nieduży dymek. Ja sobie nic z tego nie robiłem, bo ani to sypialnia, ani też jakieś problemy z wywietrzeniem. Wystarczyło na chwilę otworzyć
drzwi tarasowe i po krzyku. Potem paliło się idealnie. Ale Żonie to doskwierało.
Znowu się uświniłem, a efekt wizualny był taki sobie. Ciekawe jednak, że po zmianie kolejności ułożenia płyt powstała jeszcze większa szpara, przez którą dymek w żadnym momencie się nie sączył.
Ale stało się dla nas jasne, że trzeba będzie do kuchni latem zaprosić zduna, żeby ją zdrowo przekonserwował.
Dzisiaj, praktycznie cały dzień, pisałem i chłonąłem niedzielną atmosferę, którą czuliśmy.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Homeland. W ten sposób zakończyliśmy sezon trzeci. Zostało jeszcze pięć...
PONIEDZIAŁEK (13.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Co z tego, że smartfon miałem nastawiony na 06.00? Smartfon smartfonem, a organizm organizmem. Za cholerę nie chciał dłużej spać.
Rozpaliłem tylko w kuchni. Z kozą czekałem praktycznie do przyjścia Żony, bo nie chciałem jej w sypialni dymić, nomen omen. Stąd przed laptopem zasiadłem w pełnym rynsztunku - czapka, kurtka, narzuta na kolana. Bardzo szybko było mi za gorąco.
Postanowiliśmy się przeprosić z kominiarzami i, mimo że to nie najwłaściwszy moment, zaprosić ich do czyszczenia kominów. Zadzwoniliśmy do kompletnie nam nieznanych, do Więziennego Powiatu.
- A nie macie tam swoich w Powiecie? - zapytał mistrz kominiarski całkiem logicznie.
- Mamy, ale... - zawiesiłem głos.
- Nie pasują wam? - facet chwycił w lot.
- Otóż to! - potwierdziłem. - Ale więcej na ten temat nie chciałbym gadać! - dodałem.
Facet nie dociekał. Umówiliśmy się na środę na 14.00. Uprzedziłem go, że palimy mokrym drewnem.
- Dobrze, że pan powiedział, bo sama kula ze szczotką może nie wystarczyć. - Może trzeba będzie tę twardą smołę czyścić mechanicznie. - Przywieziemy, co trzeba.
Problem z naszymi, a zwłaszcza z "naszym" mistrzem kominiarskim, polega na tym, że ma on straszne gadane. Do tego autorytatywne, z próbami wciskania nam kosztogennych rozwiązań. Więc zraziliśmy się co nieco.
Znowu byłem dość wcześnie gotowy z publikacją.
Był więc spory zapas czasu na rozstanie się z gośćmi, którzy dzisiaj wyjeżdżali i na gadki z nimi oraz na rozmowę z Córcią. Dzisiaj skończyła 39 lat. Przerażające nie ze względu na nią, ale na mnie.
- A nie przeraża cię fakt, że twój wnuk ma 16 lat? - wczoraj Żona odniosła się do moich przerażeń.
Ciekawe spostrzeżenie, które dało mi do myślenia. Doszedłem do wniosku, że Wnuk-I ze swoim wiekiem mnie nie przeraża, bo jest jednak pokoleniem dalszym, trochę jakby innym, oddzielnym bytem, w jakimś sensie związanym już ze mną w ćwierci patrząc na sprawę genetycznie, czyli chłodno. Poza tym nie bez znaczenia jest fakt, że między nami nie ma już tak mocnych więzi jak między mną a moimi dziećmi. Może to wiąże się też ze świadomością odpowiedzialności. Za Wnuka-I i jego start w przyszłość praktycznie nie odpowiadam. Od tego są jego rodzice, którzy stanowią już sami w sobie naturalną barierę między mną a Wnukiem-I.
Więc na przybywanie lat u Córci i Syna patrzę inaczej. Jakby to przybywanie w jakimś sensie mnie dotyczyło. Inaczej - przez pryzmat wieku swoich dzieci uświadamiam sobie, ile ja mam lat. A w ten sposób nie odbieram tych relacji wiekowych między mną a Wnukiem-I.
Córcia, jak zwykle, tryskała energią. Już w piątek miała u siebie w domu okolicznościową imprezę, która trwała do niedzieli. Było dziesięcioro dorosłych i sześcioro dzieci. Tańce do 04.00, muzyka na maksa, bo to wiocha, dom daleko od wszystkich i nikomu się nie przeszkadza, zaś dzieci miały szlaban na schodzenie na dół.
- Tato, ja w tym moim wieku czuję się świetnie! - Ale zauważyłam niespodziewanie jakieś dziwne zmarszczki wokół oczu! - wybuchnęła śmiechem.
- A jak egzaminy?
- Zdałam wszystkie sześć i mam zaliczony I semestr. - A były naprawdę trudne.
Resztę popołudnia wykorzystałem na wstępne ogarnięcie gościnnego mieszkania i na sprzątanie, sprzątanie, sprzątanie. Zlikwidowałem krecie górki, których nie dotykałem z miesiąc albo i więcej oraz pięknie wygrabiłem teren z kory i różnych drzewnych odpadów, które pozostały po górach drewna przywiezionego swego czasu przez Sąsiada Od Drewna i przez Pierdolło.
Pachniało mi to wiosennymi porządkami. A te są zawsze strawne.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał dwa suche smsy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła trzy razy pod drzwiami tarasowymi dopominając się, aby ją wpuszczono do domu. Zrobiła to aż w ciągu dwóch dni.
Godzina publikacji 19.20.
I cytat tygodnia:
Radość
przychodzi w zaskakujący sposób, a mianowicie wtedy, gdy najważniejsze
jest dla nas to, by radośni byli ci, których kochamy... - Marek Dziewiecki (rzymskokatolicki
prezbiter, doktor psychologii, odznaczony Medalem Komisji Edukacji
Narodowej. Kapłan diecezji radomskiej, ekspert Ministerstwa Edukacji z
zakresu przedmiotu "Wychowanie do życia w rodzinie").
Zacytowałem
trochę szerszy opis autora, bo to ciekawe. Nie będę zbyt głęboko wnikał
w temat, ale parę rzeczy mnie zastanowiło. Pierwsza - czy byli też
dopuszczeni przez ministerstwo inni, czytaj, świeccy eksperci, w tym,
ha, ha, ha(!) ateiści? I druga - trochę zgrzyta mi to eksperctwo w
sytuacji nieposiadania przez tego pana rodziny, w rozumieniu tej,
stworzonej przez siebie. Z drugiej strony uczciwie muszę dodać, że
przecież za młodu w jakiejś przecież rodzinie się wychowywał i w różnych
konfiguracjach musi mieć ją nadal. A to są żyzne poletka do obserwacji.
Więc może się niepotrzebnie czepiam, jak na mnie jednak stosunkowo
łagodnie.
Cytatu wszakże w żaden sposób nie deprecjonuję!
W tym miejscu muszę się odnieść do cytatu z poprzedniego tygodnia. Przypomnę:
Szczęście nie jest stacją, do której przyjeżdżasz, lecz sposobem podróżowania. - Margaret Lee Runbeck, amerykańska pisarka i nauczycielka.Po pierwsze nieprofesjonalnie podałem, że autor jest anonimowy, po drugie Żona stwierdziła, że ta myśl mogłaby być myślą przewodnią naszego życia i tego bloga.