06.02.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 65 dni.
WTOREK (31.01)
No i ani się obejrzeliśmy, a mamy koniec stycznia.
Dzień dłuższy od najkrótszego o 1 godzinę i 18 minut. I ani się obejrzymy, znowu, a już będą ... Święta Bożego Narodzenia. A Wielkanocne przemkną niczym wiatr.
W niedzielę, 29.01, odespaliśmy poprzednią noc. Milka zachowywała się bez zarzutu. Jakby jej nie było. Dla mnie było to o tyle istotne, że wyjeżdżałem do Rodzinnego Miasta na spotkanie z Bratem, Córcią i Wnukami.
Punktem zbornym był parking przed cmentarzem, na którym pochowani są Matka i Ojciec; godzina 12.00. Brat był oczywiście pierwszy, ja drugi, Córcia trzecia, ale punktualnie.
- Od razu uprzedzam - Córcia patrzyła na mnie wiedząc, co będzie - że nie ma Wnuczki.
Ostro zaprotestowałem i się oburzyłem To bez sensu! dając wyraz swojemu zawodowi.
- To nieważne, że córka przyjechała i wnuk! - Córcia od razu się odcięła. - Ale nie ma wnuczki i to już koniec!
Wnuczka nie przyjechała, bo nie chciała i robiła przy namowach na kolejny wyjazd aferę. Z mamą i bratem była przez tydzień u babci w Metropolii i po powrocie do domu żadną miarą następnego dnia nie chciała nigdzie jechać Bo się stęskniłam za tatusiem i chcę być z nim!
Trzeba było się "zadowolić" tym, co przyjechało. Ledwo wcisnąłem łeb do środka auta, żeby zobaczyć Wnuka-V, który od "dawna" mnie obserwował, a natychmiast zobaczyłem podkówkę, więc trzeba było pryskać mając na uwadze święty spokój, nomen omen, na cmentarzu.
Na grobie rodziców/dziadków Brat się pomodlił i Córcia... też, czym mnie jednak zaskoczyła.
- A ty też zmów modlitwę! - Brat zwrócił uwagę bratanicy nie zauważywszy, że już to zrobiła.
Oburzyła się na taką uwagę. Do mnie nie startował.
- Uhuhu! - To ty się modlisz?! - przyciąłem Córci, gdy odchodziliśmy od grobu. Tylko na mnie spojrzała z półuśmiechem, bo o czym tu gadać. Ojca się zna.
W trakcie łażenia po cmentarzu, bo Brat nam pokazywał różne groby znajomych, jego i moich, Córcia opowiadała mi o swoich życiowych i zawodowych planach na najbliższe dwa, trzy lata. Trzeba było przyznać, że Małpa to świetnie przemyślała, wszystko miało ręce i nogi i wiedziałem, że przy jej cechach charakteru - determinacji, chęci do działania i braku lęku przed nieznanym, to się jej musi udać.
Doskonale wiedziała, że we mnie znajdzie pełne zrozumienie i znawstwo tematu i zdawała sobie sprawę, że w pewnym sensie pójdzie moją drogą.
- Tato, a ty ile miałeś lat, gdy założyłeś szkołę?
- 44.
Wybuchnęła śmiechem.
- Nigdy bym nie pomyślała, że ja w podobnym wieku też to będę robiła! - Nieodrodna córka!
Córcia ma bardzo sensowny pomysł i chce założyć szkołę językową wpisującą się w potrzeby chętnych ze wsi i z małych miasteczek. Na razie udziela korepetycji, rozeznaje rynek i uczęszcza na podyplomowe studia, dzięki którym uzyska przygotowanie pedagogiczne. A to wszystko, co mi przedstawiła, było bardzo interesujące i, za przeproszeniem, trzymało się kupy.
Oczywiście z pytaniami szedłem o krok lub dwa dalej, więc mnie hamowała, że to jeszcze za wcześnie.
W domu Brat chciał nam wcisnąć na jednym spotkaniu zupę pomidorową, kotlety schabowe i mielone, udka kurczaka, gołąbki i pierogi. Do tego groszek z marchewką, buraczki, ogórki i ziemniaki. I nie mógł zrozumieć, że się ograniczyliśmy do zupy i do schabowych x 2 - ja i udka kurczaka x 1 - Córcia.
- Taaato, dooobra ta pomidorowa!... - szepnęła Córcia po paru łyżkach.
- To idź do kuchni i pochwal stryja. - zaproponowałem, wiedząc co będzie. - Bardzo mu to zaimponuje.
Wysłuchaliśmy dokładną recepturę przygotowanej zupy, i to trzykrotnie, z położeniem nacisków na Bo ja lipy nie robię, wszystko jest na mięsnym wywarze!
Moje schabowe były bez panierki, soczyste i smaczne, stąd dwie sztuki. A smakowały dodatkowo lepiej, bo brat zaserwował Soplicę.
Wnuk-V z wielkim apetytem wcinał bezzębymi dziąsłami (9 miesięcy) ugotowanego, wystudzonego ziemniaka, a potem wypuszczony na podłogę odkrywał świat. A świat mu się niesamowicie rozszerzył, bo zaczął się samodzielnie poruszać systemem "na żołnierza". Precyzyjnie opanował czołganie i w ten sposób bez problemów był w stanie dotrzeć do wszelkiego rodzaju kabli elektrycznych, którymi nikt do tej pory nie wykazywał zainteresowania, różnych przedmiotów, które swoimi ostrymi krawędziami nikomu nie przeszkadzały i do różnych ciekawych gałek od różnego rodzaju drzwiczek.
Czasami łapał już chodzenie na czworakach i jakby przymierzał się do wstawania. A stąd już krok, nomen omen, do chodzenia. Normalnie zgroza!
Nie mogłem się na niego napatrzeć i uwierzyć. Dziób mu się zrobił dokładnie taki sam, jak swojej starszej siostry. Jeszcze tylko, gdy mu się zaczną kręcić długie włosy, a zaczną, wypisz, wymaluj ona. Jak to możliwe?!
Ponadto udowodnił, że jest przedstawicielem ludzkiego gatunku ze swoją istotną cechą, a mianowicie okazywanym poczuciem humoru. Wydostawał się konsekwentnie z pokoju, którego wykładzinę podłogową trudno mu było pokonywać z racji sporych sił tarcia, do przedpokoju z gładkim parkietem i tam "gwałtownie" przyspieszał z piskiem, gdy słyszał nad sobą głos matki Bo zaraz cię złapię! Po czym złapany rechotał, a odstawiony do pokoju z powrotem mozolnie przebijał się do przedpokoju, by tam "uciekać". I tak w koło Macieju.
Córcia wyjechała o 15.00. Od 16.00 czekały na nią zajęcia online. Od Rodzinnego Miasta miała rzut kamieniem, ale przecież musiała po powrocie ogarnąć dzieci, dom i przygotować komputer. Nikt więc nie protestował.
- Wiesz, ona jest taka... - Brat szukał odpowiedniego słowa - ... stanowcza, zdecydowana.
Wyraźnie podziwiał tę cechę, bo chyba w jego przypadku trochę nie mieściło mu się w głowie, że kobieta może tak mieć. Na dodatek jego bratanica, na dodatek taka młoda.
- Człowieku, przez nią wysprzątałem chałupę na glanc! - śmiał się. - Nawet przetarłem kryształy w kredensie i posprzątałem w szafach! - A gdyby coś skrytykowała?!... - patrzył na mnie i wyraźnie sobie wyobrażał ten wstyd, którego by doznał.
Nawet mu nie starałem się wyjaśnić, że Córcia na takie rzeczy nie zwraca uwagi, bo i tak już wiedział swoje. Ale obaj stwierdziliśmy zgodnie, że fajnie jest mieć takich gości, od czasu do czasu oczywiście, bo inaczej nie szłoby żyć, z powodu których człowiek staje na głowie i przeprowadza gruntowne sprzątanie. Bo zawsze później jest zadowolony.
Po mojej godzinnej drzemce wieczorem wspólnie oglądaliśmy finał Mistrzostw Świata w Piłce Ręcznej Francja : Dania. Ta ostatnia zdobyła tytuł po raz trzeci z rzędu. Brat kibicował Francji Bo co nas łączy z Danią?, a we Francji mieliśmy rodzinę!, ja Danii.
W poniedziałek, 30.01, zrobiłem sobie kawę sypankę sam. Brat by to zrobił chętnie, ale od pewnego czasu dał sobie spokój widząc, ku swojej zgrozie, ile jej sypię. To samo jest z pieprzem i innymi przyprawami, których ilość, gdy sobie doprawiam, powoduje, że w miarę tego procesu, brwi podnoszą mu się coraz bardziej do góry. Z jednym jeszcze kulinarnym elementem (emelentem) nie daje za wygraną. Gdy więc podał na gorąco dwie różne kiełbasy, do tego ogórki i musztardę, zaserwował też olbrzymią puchatą, białą bułkę, taką że aż ślina ciekła. Ciężko się zdziwił (który to już raz?), gdy odmówiłem. Stał przede mną, w ręce trzymał talerzyk z piękną ekspozycją pieczywa i nie mógł uwierzyć w mój przeczący gest.
- To wy nie jecie ani bułek, ani chleba?! - zdziwił się n-ty raz.
Do Wakacyjnej Wsi wracałem trochę dłużej ze względu na pogarszające się warunki drogowe. Temperatura spadła w okolice 0-1 st. i padało nie wiadomo czym. Ni to śniegiem, ni to deszczem, ale na pewno zdradliwie.
W domu byłem o 11.00, na tyle wcześnie, żeby przez godzinę spokojnie się ogarnąć i być gotowym na przyjęcie dwóch pań z biura nieruchomości, które wykazały zainteresowanie naszym domem i chęć przyjazdu, mimo że Żona specjalnie ich nie zachęcała.
Jedna z nich była taka bardziej korporacyjna, przez to trochę sztuczna, a więc nas irytująca, druga normalna, naturalna. Ale oczywiście obie podsuwały nam pomysły na szybszą i efektywną sprzedaż rodem ze Stanów, Anglii i Irlandii Bo taki jest teraz trend! nieświadome, że błyskawicznie kopały sobie wspólny grób, bo pomysły ze Stanów i wszelkie trendy to ja mam w dupie, a Żona jeszcze bardziej, ale nie wiem, jak to określić, bo nie mogę wymyślić stopnia wyższego "od mania w dupie". "Mańsza w dupie?" A może lepiej "mania w dupencji?" Chyba najbliższe językowi polskiemu byłoby stopniowanie: "mania w dupsze" i "mania w najdupsze". To Żona właśnie ma to ostatnie.
A więc szeroko były opisywane korzyści z otwartych dni Najlepiej dwa razy w miesiącu, ale zdajecie sobie państwo sprawę, że wtedy musielibyście coś robić z aktualnie przebywającymi w apartamentach gośćmi! Przy czym wiemy, że z tym byłby jakiś kłopot, więc najlepiej byłoby w dniach otwartych rezerwacji nie przyjmować. I zęby w ścianę! - pchało mi się na usta. Kulturalnie oraz sarkastycznie nie dodawałem również, że nie widzimy żadnego problemu, żeby, na przykład, jakąś daną parę w środku jej pobytu gdzieś na dzień, dwa przeflancować, bo panie mogłyby się obruszyć.
Równie ciekawym pomysłem była propozycja naszego wyprowadzenia się na dzień, dwa Żebyśmy mogły wprowadzić ekipę zdjęciowo-filmową i żeby można było dokonać aranżacji wnętrz według naszego pomysłu. Znowu nie pchałem się ze słowami "kipisz" i "syf w domu".
Trzecim, najwspanialszym pomysłem, do którego panie się strasznie zapaliły, było Gdybyście się państwo zgodzili i wystąpili w filmie w roli aktorów, którzy by odgrywali różne scenki z kilkoma monologami i/lub dialogami, to efekt byłby murowany. Ciekawe jaki? - znowu mi się pchało. Bo zrobienia z nas idiotów i hochsztaplerów wciskających kit poprzez teksty wymyślone przez dwudziestopięcio, -trzydziestolatków, z którymi, i z tekstami i ze -stolatkami byśmy się nie utożsamiali, to na pewno. Ja może jeszcze w sferze technicznej - blask fleszy, reflektory, kamery - bym podołał, ale już przy wciskaniu kitu nie. O Żonie nawet nie ma co wspominać.
I gdy panie w stosunkowo krótkim czasie wykopały sobie grób i zdążyły nawet zbić trumnę, dołożyły jeszcze do tego dwa przysłowiowe gwoździe. Jednym była prowizja - 3% od wartości transakcji od kupującego i takież 3% od sprzedającego. Drugi gładko wypłynął z ust tej korporacyjnej.
- Oczywiście nie zamykalibyśmy państwu drogi samodzielnej i indywidualnej sprzedaży, ale wtedy musielibyście państwo zapłacić 1,5 % od wartości za realizację filmu.
Znowu cisnęło mi się do ust To uprzejmie proszę wsadzić sobie ten film!...
Pożegnaliśmy się bardzo profesjonalnie, to znaczy uprzejmie.
Spotkanie mnie na tyle nie obeszło, że w rozśmieszonym nastroju po południu pisałem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
Dzisiaj, we wtorek, 31.01, rano, ale w miarę przyzwoicie, przyjechała ekipa wymieniać dotychczasowy licznik wody na radiowy. Tak więc pani przychodząca do odczytów licznika zniknie bezpowrotnie i nie będzie z kim pogadać. Kolejny etapik odhumanizowania.
W południe pofatygowałem się do paczkomatu. Żona kupiła mi ostatnie trzy książki Jussiego Adlera-Olsena. Tak więc mam komplet. Znając moją szybkość czytania zejdzie na nich do końca marca, a może z lekturą zahaczę nawet o święta.
Pod moją nieobecność przyszedł do nas Justus Wspaniały. Wczoraj pytał Żonę, czy jest zainteresowana dynią, bo ma spory nadmiar i nie da rady przerobić. Był więc sympatyczny pretekst.
W Pięknym Miasteczku zabawiłem dłużej, co mi było, po moim powrocie, wykłute przez Justusa Wspaniałego. Ale tuż przed pospiesznym powrotem (Żona telefonicznie mi uświadomiła, że mamy gościa) uzmysłowiłem sobie, że trochę głupio będzie jutro tak jechać w świat brudnym Inteligentnym Autem. Więc trochę zeszło mi na myjni.
- Ale po co myjesz auto? - Justus Wspaniały odniósł się do tematu. - Ja swojego nie myję! - Bo po co? - ponowił pytanie.
Wyjaśniłem mu, że ja też nie myję auta, ale jeśli tak, to raz na pół roku, raz na rok.
U niego nic nowego, ale pogaduszki zdominował stan zdrowia Lekarki, bo lekarka też człowiek.
Ponowiliśmy zaproszenie na najbliższą sobotę, bo chyba w ten weekend wreszcie będzie mogła przyjechać.
Dzisiaj wykorzystując dobrą pogodę i niespieszność, przy Pilsnerze Urquellu, pracowałem przy drewnie. Bierwiona rąbałem na cieńsze, żeby się lepiej paliły w kozach, brzozę rąbałem na szczapki do rozpalania, bo stary zapas się powoli kończy, akację spod plandeki rąbałem na quasi-bierwona, żeby się dały palić w kuchni i sporo jej naukładałem pod zadaszeniem. Może jeszcze taka jedna sesja, dwie, i wszystko spod plandeki zniknie.
I gdy zasiadłem zadowolony, po ciężkiej pracy, do laptopa, żeby kontynuując Pilsnera Urquella przeprowadzić onan sportowy, Żona zasugerowała, żebym Szczeciniance podrzucił trochę gazet Bo się jej skończyły!
- I daj jej ode mnie kilka zwitków (wióry nasycone parafiną), żeby łatwiej się jej rozpalało.
To w oddzielnych kartonach przygotowałem zwitki, smolaki, szczapki sosnowe i szczapki brzozowe. Wszystko opisane, co jest co, okraszone instrukcją z rysunkiem ukazującym, jak mają być ułożone poszczególne frakcje i jaka ma być ich ilość. 300 %! Żona aż siadła na schodach, żeby obejrzeć rysunek.
- Wiedziałam, że tak będzie. - skomentowała kręcąc głową i się podśmiechując.
Pod wieczór zadzwonił Syn.
- A coś ty taki zmaltretowany? - od razu zagadałem, raczej bez współczucia, tylko w kierunku prowokacji. - Dawno cię takim nie słyszałem!...
- A bo dzisiaj dostałem nieźle w kość w pracy, a poza tym... życie. - ciężko westchnął.
- No, i widzisz synu, takie sytuacje Pan Bóg przewidział! - Wymyślił alkohol, żebyś mógł w takich momentach walnąć sobie brandy, albo whisky, wino, piwo, wódkę lub jakiegoś drina. - Od razu poczułbyś się lepiej!
- Ale tato! - Syn zareagował nawet nie nerwowo. - Problem jest w tym, że ja alkoholu zwyczajnie nie lubię. - W takich sytuacjach albo zjem jakiegoś owoca, albo gorzką czekoladę... - zawiesił głos czekając na moją reakcję, bo ostatnio kolejny raz mówiłem mu, żeby przestał żreć słodycze.
Milczałem. Ale Syn się rozkręcił.
- Najlepsze, jak raz w miesiącu wyjeżdżam z kumplami na dwa, trzy dni i tniemy non stop w brydża. - I w dzień i w nocy. - No i oni oczywiście chleją nie dziwując się, że ja nie piję. - Zdążyli się przyzwyczaić. - Najlepsze jest to, że upici świetnie grają i ciągle wiedzą, w czym rzecz.
- Synu! - uświadamiałem go. - Pamiętaj, że to jest kwestia treningu.
- A najlepsze było - kontynuował - gdy przyszedł do nas niedawno nasz sąsiad, taki kolega, mniej więcej w moim wieku, hydraulik. - Tak udrożnił i wyczyścił kominek, że teraz grzeje idealnie i poprzez podkowę rozprowadza ciepło po całym domu. - Zajęło mu to 2,5 godziny - Roboty i gadki. - A kolejne 3,5 samej gadki. - Sześć godzin! - Myślałem, że się wykończę! - Najlepsze, że przez cały czas pił piwo i nie mógł zrozumieć, jak można go nie pić i starał się mnie przekonać do swojego stanowiska. - Musiałem w trakcie jego obecności wypić całą butelkę, a i tak patrzył na mnie podejrzliwie! - A ty doskonale wiesz, że ja czasami, gdy przyjeżdżasz, wypiję ewentualnie od ciebie małą szklaneczkę.
Faktycznie, zawsze taka mała szklaneczka piwa w rękach Syna, chłopa znacznie wyższego ode mnie, wygląda idiotycznie.
Dzisiaj wysłałem drugi raz tę samą wiadomość o zjeździe. Dotyczyła pierwszej wpłaty - zadatku. Może dlatego blisko trzydzieści osób nie zareagowało wcale. Bo na początku jest jak zwykle - wszyscy hura!, jedziemy!, a potem to żaden (patrz filmik Mucha nie siada - szukać na Yuotube)
Wieczorem obejrzeliśmy kolej odcinek Homeland.
ŚRODA (01.02)
No i mamy luty.
O czym pisałem wczoraj? Ani się obejrzymy...
Przed wyjazdem rozmawiałem z panią menadżer. Okazało się, że zadatek zapłaciły już trzy osoby!
Wyjechaliśmy o 12.12. Po 2,5 godzinie jazdy byliśmy w Zamkowym Miasteczku. Dożyłem momentu, kiedy mogliśmy jechać praktycznie samymi eskami i autostradą. Żeby była jasność - żadna w tym zasługa Tuska. Mleko i miód płynące wartkim strumieniem przez cały kraj, od Bałtyku do Tatr i od Odry po San i Bug, to wyłączna zasługa mądrej polityki PiS-u i jego Prezesa.
Zatrzymaliśmy się w willi, w której swego czasu byliśmy jeszcze z Bazylią. Właściciel był tak uprzejmy, że zachował dla nas przez dwa i pół roku wpłaconą poprzednio zaliczkę, gdy wybieraliśmy się do Zamkowego Miasteczka na zjazd moich koleżanek i kolegów ze studiów. Wtedy ostatecznie pojechałem tylko ja.
Zaraz po rozpakowaniu się poszliśmy do najbliższej restauracji. Z naszego wywiadu wynikało, że w tak martwym okresie w Zamkowym Miasteczku działają aż trzy. Całkiem nieźle.
W restauracji spędziliśmy długi wieczór będąc jedynymi gośćmi, a to sprzyjało kontaktom z panią, która nas obsługiwała. Więc poza pysznym jedzeniem i winem, trochę mniej pysznym lokalnym piwem, otrzymaliśmy sporo wiadomości i ciekawostek z pierwszej ręki o Zamkowym Miasteczku. Wszystko chłonęliśmy jak gąbka. Bo skoro przyjechaliśmy tutaj z poważnymi zamiarami...
Wieczorny spacer nas nie zawiódł. Praktycznie żywego ducha, nawet w samym centrum, a była godzina 18.00. Nic, tylko sobie otworzyć żyły, co było przez lata, w których przebywaliśmy wielokrotnie w Zamkowym Miasteczku, moim leitmotivem.
Wieczór spędziliśmy w willi sami. Dano nam do dyspozycji dwupokojowy apartament. W łóżeczku mogliśmy obejrzeć z laptopa kolejny odcinek Homeland i poczytać/posłuchać książek.
CZWARTEK (02.02)
No i o 09.00 podano nam śniadanie.
Siłą rzeczy czuliśmy się indywidualnie obsługiwani, skoro stosunek gości do personelu wynosił 1:1.
Pani była niezwykle gadatliwa, ale też dzięki temu znowu wiele dowiedzieliśmy się o Zamkowym Miasteczku.
O 11.00 zaczęliśmy oglądanie pierwszej nieruchomości. Co tu dużo mówić? Zrobiła na nas wrażenie. Tak budynek główny, jak i gospodarczy, ten ostatni do remontu. No i ich usytuowanie - na granicy bukowych lasów, 200 m od jeziora, ze ślepymi drogami dojazdowymi kończącymi w tym miejscu swój bieg.
Nie bez znaczenia była też pani z agencji nieruchomości, taka Polka zrobiona na Włoszkę lub Hiszpankę (mąż Włoch bez zrobienia wyglądający jak zwyczajny Polak), kompetentna, nienadęta, niecyborgowa, oceniona przez Żonę bardzo dobrze, a to rzadkość w układach Żona - agent nieruchomości. Drugim takim, o którym Żona bardzo dobrze się wypowiada, to Laparoskopowy. I to zdaje się wszystko.
O 13.00 oglądaliśmy drugą nieruchomość. Do zapomnienia. Ale pani nas oprowadzająca, sąsiadka właścicielki, która właśnie kończy swój standardowy zimowy pobyt w Anglii, była bardzo sympatyczna, naturalna, dodatkowo emerytowana policjantka, czyli konkretna, rzeczowa, przy tym z dużym poczuciem humoru.
Gdy tylko wróciliśmy do willi, przeszeregowaliśmy szyki (odsapka, wyjście z Pieskiem) i poszliśmy na spotkanie z właścicielami tej nieruchomości, która na nas zrobiła wrażenie. Specjalnie przyjechali z pobliskich terenów (35 minut jazdy), w które się przenieśli, żeby zajmować się pensjonatem na 150 miejsc noclegowych. Nie nasza bajka. Ale stąd ta sprzedaż.
Małżeństwo z odzysku - ona trochę ponad czterdziestkę posiadająca dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, on dokładnie 51 lat, również z dwójką swoich z poprzedniego. Wspólnie mieli ośmioletniego syna, bardzo rezolutnego, gdy się odzywał, ale robił to rzadko przyspawany do smartfona, którego w restauracji (innej niż wczoraj) rodzice mu dali, żeby był święty spokój. I był. Czyli chłopak normalny.
Oboje na początku byli wyraźnie spięci, ale w miarę upływu czasu okazywali swoje naturalne oblicze - poczucie humoru, nadawanie na falach podobnych do naszych i podobną inteligencję. Przy okazji przenicowania nieruchomości, którą chcą sprzedać, udało się nam, zwłaszcza mnie, przenicować ich życie prywatne, a to zawsze jest niezmiernie ciekawe. Bo niby gatunek ludzki idzie przetartymi i znormalizowanymi ścieżkami - rodzimy się, szkoła, wybywamy z domu, wchodzimy w związki, pojawiają się dzieci, praca, realizacja jakichś marzeń i naturalnie znikamy, oczywiście nie według różnych religii.
Wydawałoby się, że to tyle, może aż tyle, ale jednak między tymi oschłymi dość i lakonicznymi sformułowaniami kryje się morze różnorodności. Bo co człowiek, to inna historia. Więc ich oddzielna i wspólna były oczywiście na swój sposób frapujące zwłaszcza patrząc, jak dobrze dali sobie radę w tych życiowych "komplikacjach". A to był przecież wierzchołek góry lodowej. Głębiej nie dało się dotrzeć, bo i czasu mało i skromnie dodam, nie śmiałem, jak na pierwszy raz.
W sumie byli to ludzie, od których ich nieruchomość moglibyśmy kupić nie pakując się w jakieś ukryte szambo.
Po spotkaniu odwieźli nas do willi i zaproponowali, żebyśmy jutro rano pojechali jeszcze raz obejrzeć i sami, bez skrępowania, mogli dyskutować o szczegółach nieruchomości.
- Uprzedzimy panią, która się opiekuje domem, że państwo będziecie.
W willi mieliśmy oczywiście łeb jak sklep, a raczej łby jak sklep. Nafaszerowani tyloma nowymi danymi o Zamkowym Miasteczku, a przede wszystkim o nieruchomości, którą się interesowaliśmy, nie byliśmy w stanie niczym innym się zajmować, tylko dyskutować i dzielić włos na osiem. Na razie. I doszliśmy do wspólnego wniosku, że po tym wszystkim nagle spojrzeliśmy na Zamkowe Miasteczko innym, wspólnym, okiem.
Stać mnie jeszcze było na to, żeby zatelefonować do Kobiety Pracującej i Kolegi Współpracownika i złożyć im od nas życzenia urodzinowo-imieninowe. U Kobiety trwało to może z dziesięć minut, u Kolegi godzinę. Inaczej się nie dało.
Wyczerpani wrażeniami odrzuciliśmy myśl o oglądaniu serialu i tylko trochę poczytaliśmy/posłuchaliśmy.
PIĄTEK (03.02)
No i w Zamkowym Miasteczku doświadczyliśmy upojnej nocy.
Już gdzieś tuż po północy usłyszeliśmy odgłosy. Nie były to jednak romantyczne dźwięki wydawane przez jakiegoś ducha ukrytego w, być może, mrocznych tajemnicach willi, tylko prozaiczne, wydawane przez Pieska trącego pazurami o podłogę, gdy zbliżał się do naszego pokoju i naszego łóżka w sobie tylko wiadomym celu, a potem zawracał i znowu zawracał w sobie tylko wiadomym celu. Mówiąc prozaicznie - kręcił się.
Żona ponownie zdecydowała się na heroizm i z Pieskiem wyszła w tę nocną czerń i w ten ziąb.
O 02.00 Piesek zaczął powtarzać poprzedni cykl, więc tym razem wyszliśmy we troje.
- Bo mi tak jest raźniej. - skomentowała Żona.
Po powrocie uwaliłem się natychmiast z powrotem do łóżka, ale Żona nie.
- Przykręciłam kaloryfer w tamtym pokoju, bo chyba mogło jej być za gorąco. - poinformowała, gdy w końcu przyszła. - I dałam jej trochę jeść, bo ona w nocy właśnie tak się kręci, gdy jest głodna... - zawiesiła głos.
Wiedziałem, że Żona chętnie, nawet o tak głupiej porze i w tak irytującej sytuacji, przedyskutowałaby niuansowe różnice w kręceniu się Pieska, gdy jest głodny, a gdy ma sraczkowe parcie. Ale się nie dałem.
O 04.00 Berta zaczęła ponownie dreptać, więc wściekła Żona wstała i bez słowa zamknęła drzwi od naszej sypialni. Stać mnie było tylko na jedną uwagę.
- Trzeba było również zamknąć drzwi od tamtego pokoju.
O 07.20 Berta wznowiła dreptanie, więc spokojnie wstałem, dobrze się ogaciłem i wyszliśmy na taki poważny spacer, który oba pieski lubią. Było więc spokojne wąchactwo, dwa razy siku i kupa, wszystko pod dyskretnym nadzorem pana. Było pięknie, zwłaszcza że w nocy spadło 3 cm śniegu.
O 09.00 inna pani znowu zaserwowała nam śniadanie i uzupełniła o różne ciekawostki naszą wiedzę o Zamkowym Miasteczku.
O 10.00 pojechaliśmy ponownie oglądać nieruchomość i przeprowadzić onan tym razem dzieląc włos na szesnaście, bo Żonie wszystkie pomieszczeniowe niuanse poukładały się w głowie. Dodatkowo wsparła je fotografowaniem.
Do Wakacyjnej Wsi wyjechaliśmy o 11.30. Cała 2,5 godzinna podróż przebiegła w głębokiej szarości i w deszczu. Ale to nam zupełnie nie przeszkadzało. Czasu wystarczyło akurat na tyle, żeby włos spokojnie podzielić na trzydzieści dwa.
W Domu Dziwie oczywiście panowała zimnica, ale bardzo szybko ją przełamaliśmy rozpalając w trzech miejscach. I zaraz potem zadzwoniła Szczecinianka. Znaczy coś się szykowało.
Gdy przyszła, na twarzy miała wypisane zabicie problemami, więc tym bardziej i tym bardziej w te pędy zrobiłem jej Blogową. Skracając zacytuję:
- Dzieci 10. lutego wywozimy na całe dwa tygodnie na ferie do Szczecina, więc nie będą tutaj w drugim tygodniu, jak uprzednio planowaliśmy.
- Będziemy u państwa wynajmować mieszkanie do 10. lutego. I w tym terminie je zdamy. Niestety jest ono dla nas za małe. Wynajęliśmy już trzypokojowe w Powiecie.
- Na początku ferii wrócimy z mężem ze Szczecina i będziemy się urządzać w nowym miejscu. Czy do tego czasu część naszych rzeczy będzie można przechować w Małym Gospodarczym?
- I rzecz najważniejsza... - poddajemy się z zakupem, ponieważ nasz dom zamiast sprzedawać, musimy wynajmować, aby mieć comiesięczny dochód.
Do niczego się nie odnoszę i niczego nie komentuję. W takiej sytuacji ktoś mógłby pomyśleć, że te dwa elementy (emelenty), o dziwo, przy moim charakterze, przeoczyłem. Więc dlatego moje nieprzeoczenie akcentuję.
I w ten sposób prawie półtoraroczna szczecińska saga się zakończyła. Czy nam było smutno? Nie! Czy poczuliśmy ulgę? Tak! Czy nabyliśmy doświadczenia? Tak! Czy to nas zainspirowało do różnych pomysłów? Tak!
Późnym popołudniem wysłałem trzeci raz maila do koleżanek i kolegów, którzy na wcześniejsze dwa nie zareagowali. Dwadzieścia jeden sztuk.
A wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Pierwszy z trzeciego sezonu.
SOBOTA (04.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Nie mogłem dłużej spać. Nie wiadomo, czy to przez pierwszą noc po powrocie, czy przez wieści od Szczecinianki, czy diabli wiedzą przez co.
Ale oboje z Żoną od rana czuliśmy sporą ulgę, bo przynajmniej wiedzieliśmy, na czym stoimy. Od razu zacząłem inaczej patrzeć na Wakacyjną Wieś. Żona tym bardziej.
Oboje stwierdziliśmy, że w zasadzie chętnie rozstalibyśmy się ze Szczecinem natychmiast, z dnia na dzień, żeby mieć to już za sobą i móc poczuć pełną ulgę, ale tak się przecież nie da.
- Cieszę się, że ten sezon spędzimy tutaj, bo będzie pięknie. - podsumowała Żona.
W południe musieliśmy pojechać do Powiatu na zakupy. I może przez fakt ich zwyczajności, nie mogliśmy poczuć sobotniości soboty. Efekt ten dodatkowo wzmógł się we mnie po powrocie. Natrzaskałem mnóstwo wszelakiego drewna - na dzisiaj i na niedzielę. I przez to na godzinę musiałem zalec, żeby zdążyć się zregenerować przed spotkaniem.
O 17.00 gościliśmy Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Chyba, ich oboje razem, po raz pierwszy od ponad trzech miesięcy. Tak to się, panie porobiło.
Na wejściu dostaliśmy różne suweniry, w tym sery kozie prosto z Teneryfy. I po półsztucznych i półhumorystycznych zdumieniach Jak to się mogło stać, że tak dawno u nas nie byliście?! mogłem przejść do wiwisekcji ostatnich naszych wspólnych poczynań i nieporozumień. Ku protestowi pozostałej trójki. Przy czym musiałem się cofnąć prawie do Chaosu i zaczepić o tematy, które już wcześniej zostały zaczepione, ale również o dwa, które mnie i ponoć tylko mnie gnębiły.
Różne punkty widzenia względem nich zostały przedstawione i omówione i zrobiło mi się lepiej. Można było zaczynać spotkanie. A muszę dodać od siebie i od Żony niezależnie, że należało ono do jednego z sympatyczniejszych. Kusząc się o domorosłą analizę tego fenomenu mógłbym powiedzieć, że mieliśmy takie wrażenie, bo:
- dawno się razem, we czworo, nie widzieliśmy i nie spędziliśmy wspólnego czasu,
- bo wyjaśniliśmy sobie śmieszne w sumie rozbieżności w postrzeganiu pewnych naszych wspólnych zachowań i sytuacji,
- "ustaliliśmy", że jesteśmy podobni i inni zarazem, co nas łączy, a co dzieli, ale że o wszystkim możemy podyskutować,
- wszyscy mogli brać udział w dyskusji i mieć głos będąc wysłuchanym/wysłuchaną.
Oczywiście my im opowiedzieliśmy o naszej sytuacji związanej z poddaniem się Szczecina, naszymi planami B i C, oni zaś o problemach z ich domem. A są one delikatnie mówiąc wkurzające. I z tego powodu zrobiło się nam smutno ze względu na Lekarkę. Ze względu na Justusa Wspaniałego nie śmieliśmy, bo sobie by tego zapewne nie życzył jako twardy chłop skonstruowany do walk z przeciwnościami i nie znoszący jakichkolwiek oznak własnej słabości.
A kto mógł lepiej to wszystko zrozumieć, jak nie my, mieszkańcy Pięknej Doliny, Wakacyjnej Wsi i Pięknego Miasteczka.
Do łóżka kładliśmy się stosunkowo późno, stąd gdzieś w połowie kolejnego odcinka Homeland usłyszałem dwa głębokie oddechy Żony, na które natychmiast zareagowałem, a po mojej reakcji usłyszałem oczywiście To co teraz będzie?! Więc przed snem musiałem dusić się ze śmiechu.
NIEDZIELA (05.02)
No i od rana czułem, że dzisiaj jest niedziela.
Rano zadzwoniła Szczecinianka.
- Czy mogłabym prosić o kolejną partię smolaków i szczap?
- To proszę przyjść z kartonami teraz, żeby mieć to z głowy. - nie troszczyłem się specjalnie o tę dwuznaczność "mieć to z głowy".
Dzisiaj dzień był powolny, jak na niedzielę przystało. W większości pisałem, a dłuższe przerwy były poświęcone posiłkom i jedna rozmowie z Geografem. Wczoraj skończył 84 lata. Nadal jest w świetnej formie i fizycznej, i intelektualnej, i w rozmowie nie czuło się jego wieku.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Homeland. Daliśmy... radę.
PONIEDZIAŁEK (06.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Skoro wczoraj zasnąłem o 20.30? Dziewięciogodzinna dyscyplina snu ciągle obowiązuje.
Sporą część dopołudnia poświęciłem zjazdowi. Wywaliłem z listy uczestników wszystkich tych, którzy od początku nie reagowali na próby jakiegokolwiek kontaktu, następnie tych, którzy zareagowali na ankietę, ale później już nie raczyli, a dzisiaj tych, którzy nie reagowali na moje telefony i smsy oraz tych nielicznych, którzy w rozmowie stwierdzili, że przyjechać nie będą mogli. Na końcu skreśliłem kolegę, takiego zawracacza głowy, który tylko miesza, ale nic z tego konkretnego nie wynika. Oprócz mojej straty czasu.
Lista uczestników przejrzała. A co, ... , miała nie przejrzeć.
Od dawna nie było tak, żebym z momentem publikacji, i to bez żadnych zaległości, był gotów już o 14.30. Ale publikować nie mogłem, bo stare powiedzenie mówi Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Zawsze przecież jeszcze wiele może się wydarzyć.
To z braku standardowego poniedziałkowego zajęcia, którym jest zawsze pisanie i pisanie, albo odpuszczanie pisania, zabrałem się za drewno, a potem za rozliczanie Szczecina ze zużycia wody i energii elektrycznej.
Powiedzenie się sprawdziło. Na plus dniowi można zaliczyć fakt, że niespodziewanie, pod wieczór, odezwało się trzech kolegów, którzy w końcu odpowiedzieli na moje ostatnie monity telefoniczno-smsowe. Cała trójka potwierdziła swój udział w zjeździe.
Na minus pismo z ZUS-u. Nasze odwołanie o rozłożenie na raty mniejsze, niż ta instytucja ostatnią decyzją je nam przydzieliła, nie zostało uwzględnione.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie jednoszczekiem, zawsze przed drzwiami tarasowymi domagając się wpuszczenia do domu. Wyraźnie, aby zaspokoić tę prostą życiową funkcję, wykształciły się jej w mózgu na poczekaniu synapsy (synapsa to miejsce, w którym następuje komunikacja błon komórkowych dwóch przyległych komórek. Może być to komórka nerwowa lub komórka efektora <czyli narządu wykonawczego>. Przenosi informacje w układzie nerwowym oraz steruje pracą gruczołów wydzielniczych i mięśni.) Wszystko by się zgadzało. Zawsze wyraźnie widać działanie komórek efektora tworzących tkanki, zmierzające prostą drogą do lampucerowatego rozdarcia się.
Godzina publikacji 19.48.
I cytat tygodnia:
Szczęście nie jest stacją, do której przyjeżdżasz, lecz sposobem podróżowania. - anonim