30.01.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 58 dni.
WTOREK (24.01)
No i rano nie mogło wkraść się popublikacyjne rozprężenie, bo przecież wyjeżdżaliśmy do Uzdrowiska.
Ale mimo tego wszystko działo się niespiesznie na tyle, że zamiast o planowanej 12.00 wyruszyliśmy w drogę o 13.17. Po prostu nic nas nie goniło.
Przed wyjazdem udało mi się wysłać kolejnego maila do zjazdowych koleżanek i kolegów. Przypominającego o terminie zjazdu, bo niektórzy albo do tej pory nic nie wiedzą, albo się dziwią oraz informującego, jaką kwotę i do kiedy należy ją wpłacić, żeby potwierdzić swoją chęć uczestnictwa.
Podróż trwała "aż" 2 godziny i 5 minut, tylko dlatego, że przez połowę trasy towarzyszyła nam mgła i trzeba było się wlec za TIR-ami.
W Uzdrowisku natychmiast byliśmy w domu. Jeszcze za jasnego się zakwaterowaliśmy i natychmiast zrobiliśmy sobie spacer na "naszą" ulicę, żeby obejrzeć "nasz" klimatyczny dom. A potem wylądowaliśmy w Lokalu z Pilsnerem I, w którym w winie i w Pilsnerze Urquellu mogliśmy utopić nasze nostalgie i smutek. Dopadły nas w przewidywalny sposób, skoro pchaliśmy się, żeby "odwiedzić"...
Już w hotelu udało się nam na tyle uporządkować w Exelu listę zjazdowców, że mogłem ją wysłać bez żadnego obciachu do nowej pani menadżer. Oczywiście w tym sformułowaniu przemycona forma liczby mnogiej jest nieuprawniona.
Wieczorem postanowiłem nie czekać na mecz Linette z Garcią. Godzina 01.00 mnie wystarczająco wystraszyła.
Dzisiaj zmarł mój/nasz profesor z metropolialnej politechniki. Miał blisko 95 lat. Był moim i Profesora Belwederskiego promotorem pracy dyplomowej, której temat brzmiał Zależność światłoczułości kryształów halogenków srebra otrzymywanych metodą dwustrumieniową od ich wielkości. To był przełom lat 1972/73 i nikt wtedy chyba nie mógł przewidzieć, że za bez mała 20 pojawi się fotografia cyfrowa i całą duszność dotychczasowej fotografii trafi jasny szlag.
Profesora, później szefa katedry, ceniłem bardzo, ale to bardzo i lubiłem go jako człowieka. W latach, gdy potrzebowałem jakichś opinii dotyczących Szkoły, nigdy mi nie odmawiał i często wystawiał mi laurki. Bedę musiał je odgrzebać, gdy już osiądziemy z Żoną gdzieś na stałe i się "ustatkujemy".
O jego śmierci dowiedziałem się dzisiaj od koleżanki ze studiów. Zadzwoniła, gdy jechaliśmy do Uzdrowiska. Było jasne, że na pogrzebie nie będę mógł być. Ale ustaliliśmy, kto komu dalej przekaże informację o tym fakcie i załatwiliśmy sprawę nekrologu.
Panie Profesorze, cześć Pańskiej pamięci! Dziękuję za wszystko!
ŚRODA (25.01)
No i po śniadaniu pojechaliśmy do Uzdrowiska IV na spotkanie z Laparoskopowym.
Uzdrowisko IV "chodziło" za nami z dziesięć lat, to jest od czasu, gdy zawoziliśmy do niego do sanatorium Teściową. Wtedy wywarło na nas smutne wrażenie swoim zaniedbaniem, przede wszystkim części miejskiej, która mogłaby być perełką, ale nią nie była. Czterdzieści pięć lat komuny, potem kontynuowanie wypaczonej sowieckiej mentalności i wreszcie nie najbardziej szczęśliwi gospodarze zrobiły swoje, a raczej nie zrobiły niczego. Wtedy w Rynku jakimś cudem znaleźliśmy kulinarny przybytek, który trudno było nazwać kawiarnią i w którym zjedliśmy we troje lody, bodajże w wafelku.
No, ale minęło 10 lat i w sposób naturalny mogliśmy mieć jakieś nadzieje. Żona ciągle powtarzała Pojedźmy wreszcie, żeby mieć to z głowy, żeby się przekonać i odfajkować. I właśnie nadarzyła się okazja. Żeby nie zostało samo pożyteczne (odebranie Teściowej z sanatorium), Żona wymyśliła też przyjemne. Udało się jej wypatrzeć jedną nieruchomość, a to nas zawsze wprawia w stan podekscytowania.
Nadzieje okazały się płonne. Wszystko znaleźliśmy tak, jak było. Smutek. Domy na ulicach dochodzących do Rynku w ruinie albo mocno zapyziałe, na dodatek Jedno skrzydło Rynku jest zamknięte, bo zawaliła się kamienica poinformował nas Laparoskopowy. Do tego nieruchomość, raczej ciekawa, ale w żadnym wypadku nie dla nas.
Z pozytywów należałoby wymienić spotkanie z Laparoskopowym, niezmiennie sympatycznym, normalnym i uczciwym, z którym nie widzieliśmy się trzy lata, góry śniegu takie, że nie widzieliśmy podobnych od ponad 10 lat, a to przecież od Uzdrowiska w linii prostej mogło być raptem 25 km i sentymentalną w stosunku do czasów, w których rozwoziłem po tych terenach paczki, wycieczkę po części Uzdrowiskowego Powiatu. Na koniec zajrzeliśmy do tamtejszej mocno rozbudowanej galerii, gdzie w MediaExpert Żona mogła sobie kupić nowe słuchawki, bo stare złośliwie się rozsypały w czasie tego wyjazdu pozbawiając ją możliwości słuchania audiobooka, czytaj, prawie natychmiastowego błogiego zasypiania, gdy słucha w łóżku. Przy okazji pooglądaliśmy sobie, niczym dzicy z buszu, różne laptopy oraz telefony telefony(!). Takie małe, z zamykaną klapką, dużą klawiaturą i niedużym ekranem. Takie, z których można tylko zatelefonować, odebrać połączenie i załatwić smsa wte i wewte. Piękna sprawa. Powoli do tak prostego narzędzia dojrzewam.
Sumując nasz dzisiejszy wyjazd i wcześniejsze doznania - zostaliśmy kompletnie wyleczeni z Uzdrowisk II, III i IV. Pozostało bezwzględnie Uzdrowisko. Bo Uzdrowisko jest jedno.
Za dnia udało się do niego wrócić. I po załatwieniu pieskowych spraw z przyjemnością na cały wieczór wybraliśmy się do Lokalu z Pilsnerem II.
Po powrocie do hotelu Żona załatwiła z panią z recepcji jedną żywotną sprawę. Wczorajszej nocy bardzo źle spała, a to z racji świetlnej dyskoteki, która opanowała pokój, a zwłaszcza jej spalne miejsce, tuż przy oknie.
- Czułam się, jak na jakiejś dyskotece!... - Co chwilę się budziłam, a gdy przysypiałam, to śniły mi się jakieś horrory, jakby z gwiezdnych wojen!... - poinformowała mnie, gdy już z panią załatwiła sprawę.
Hotel świątecznie, jak wszyscy w Święta Bożego Narodzenia, się udekorował i oblekł w różnego autoramentu świecidełka. Nam, na I piętrze, wzdłuż naszych dwóch pokoi, przypadł zestaw niebieski, taki policyjny, umocowany do balustrad naszych balkonów. Gdyby świecił normalnie, czyli tylko bezustannie, światłem ciągłym, to jeszcze pal licho. Ale teraz o takie zestawy trudno. Elektronika poszła tak do przodu, że wszyscy producenci, zwłaszcza ci z Chin, stawiają sobie za punkt honoru, żeby lampki mrugały na dziesiątki sposobów, przygasały też na dziesiątki sposobów, albo wybuchały pełną świetlną mocą nagle po okresie chwilowej ciemności.
Nam przypadły w udziale takie, które nawet dość długą chwilę paliły się normalnie, ale zawsze, zaraz po tym, gdy akurat udręczona Żona zdążyła ponownie usnąć, gwałtownie się zapalały i konwulsyjnie, bez bliżej nieokreślonego rytmu, migotały. Ja to widziałem, Piesek w sąsiednim pokoju zapewne też, ale czy to nam przeszkadzało? Kotkom jednak tak.
Młoda pani w recepcji okazała się bardzo wyrozumiała.
- To jak będę o 21.00 kończyć zmianę, to wyłączę. - Co prawda to jednocześnie wyłączy baner reklamowy z nazwą hotelu, ale czy przez to coś się stanie, zwłaszcza że to na jedną noc, kiedy i tak nikt już nie spaceruje?
Można? Można.
- Tylko proszę nic nie mówić mojemu koledze, który ma po mnie dyżur. - Nie można się z nim dogadać... Nawet chyba nie zauważy. - Gdyby jednak włączył z powrotem, proszę zejść na dół i samemu wyłączyć... - pokazała właściwy wyłącznik.
Byliśmy więc spokojni. Zwłaszcza Żona.
Jakiś czas potem, Żona położyła się do łóżka i słuchała uświęconego audiobooka. Ja zaś stwierdziłem, że obejrzę sobie mecz Magdy Linette z Czeszką, Karoliną Pliskovą, z którą w ćwierćfinale Magda sensacyjnie wygrała 2:0 wchodząc po raz pierwszy w swoim tenisowym życiu do półfinału Wielkiego Szlema. Oczywiście tego meczu w retrospekcjach jeszcze za darmo nie było, bo trzeba było zarobić, więc z równie wielką przyjemnością obejrzałem mecz o etap wcześniejszy, w którym Magda Linette wygrała 2:0 z Francuzką Caroliną Garcią.
Ledwo z pewnymi emocjami skończyłem oglądać, znalazłem się w znajomej mi dyskotece. A więc jednak zauważył i włączył pomyślałem w panice, zwłaszcza że z pokoju obok dobiegał mnie równy i głęboki oddech Żony. Jeszcze głębszym, Berty, tuż obok mnie, zupełnie się nie przejąłem. W te pędy na piżamę zarzuciłem czeski polar-baranek i zszedłem na dół.
W recepcji było ciemno choć oko wykol, więc zbliżałem się dość niepewnie.
- Czego trzeba?! - nagle usłyszałem z ciemnej czeluści.
Zbliżyłem się trochę.
- Piwo?...
Kiwnąłem przecząco głową.
- Wino?...
Dalej kiwałem głową, ale już dałem radę dostrzec postać wpół siedzącego, wpół leżącego mężczyzny i jednocześnie byłem ostatecznie przekonany ze sposobu kaleczenia polskiego, że to chyba Ukrainiec.
- Wódka?...
Wyraźnie było widać, że gość jest mocno obcykany w hotelowo-polskich realiach.
Oparłem się o blat i dalej niemo kiwałem przecząco głową.
- To co trzeba? - zapytał już z wyraźnym uśmiechem.
- Chodzi o to... - zacząłem od Chaosu - że wczoraj Żona w nocy nie mogła spać...
Sięgnąłem od razu do ciężkiego argumentu, który jest zrozumiały w całym męskim świecie i dla większości mężczyzn bez względu na wiek. No, może na pewno przez tych, którzy skończyli już 20 lat i mieli uruchomione właściwe procesy myślowe wynikające z obserwacji własnych rodziców lub rodziców kolegów i koleżanek.
Najcięższym argumentem w różnych sprawach, które najczęściej nie mają z nią nic wspólnego, jest oczywiście "teściowa". Sam to wielokrotnie wykorzystywałem i dalej mam taki zamiar, zawsze z oczekiwanym przeze mnie skutkiem. W tym przypadku mogłoby pozornie wyglądać, że liczba rozumiejących zmniejszy się, ale tylko pozornie. Bo co prawda można liczyć dopiero na trzydziestolatków i starszych, a nawet starych, jeśli nadal posiadają teściową lub ją posiadali i pamięć ich nie zawodzi, jednak nie ma już ograniczenia płci.
Facet patrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem na zasadzie No i co z tego?
- Bo miała w nocy dyskotekę...
Wyraźnie niczego już nie rozumiał.
- Dyskotekę? - upewniał się łamaną polszczyzną, czy aby dobrze zrozumiał.
- No tak! - Wie pan, takie mrugające świecidełka umocowane na naszym balkonie. - W obu pokojach dyskoteka!... - Pańska koleżanka kończąc dyżur ją wyłączyła na naszą prośbę. - A pan ją z powrotem włączył. - patrzyłem oskarżycielskim wzrokiem
- Aha!... - facet wreszcie zrozumiał i wyszedł na korytarz. Oczom moim ukazała się zwalista i masywna, dwumetrowa postać, na oko trzydziestolatka, trochę zaspana, o czarnych, kręconych i zmierzwionych włosach i brodzie w podobnym stylu.
- Bo ja myślałem, że gdy przyszedłem, a nie palił się szyld hotelu, że to coś ja zrobiłem przez pomyłkę...
Wyraźnie był nadal zaspany i trochę gadał od rzeczy.
- A to ja wyłączę, nie ma problemu. - zagadał z wyraźnie... włoskim akcentem patrząc na mnie przyjaźnie z góry, nie nomen omen.
- A pan jest Włochem?
- Tak. - zaśmiał się szczerze.
- A skąd pan pochodzi?
- Z Bolonii.
- Aaa, z Bolonii?! - Byliśmy tam z Żoną. - Wie pan, tam są kilometry podcieni, że słońca nie widać.
Wiedział.
- Tam mieszka szef. - poinformował. - Ale woli mieszkać w innym mieszkaniu, ze swoim psem, niż z żoną! - wybuchnął śmiechem.
Tu drobne wyjaśnienie ode mnie. Żoną jest Polka, właścicielka hotelu, w którym mieszkaliśmy.
- A wie pan, znam parę słów po włosku... - nie omieszkałem się pochwalić. - Buongiorno, grazie, buonnanotte, prego, arrivederci, si, no, parole, bella, parlare, mangiare, dolce far niente....
Za każdym razem podziwiał i chwalił wydobywając z siebie coś na kształt Uuuu!
- I jedno zdanie: Per favore quattro salsicce.
Wybuchnął śmiechem i zaczął mi tłumaczyć, że u nich salsicce to takie małe kiełbaski.
Gdy się rozstawaliśmy, moja "znajomość" włoskiego, upoważniła go, żeby mnie pożegnać swojskim ciao! To mu odpowiedziałem ciao!, ale będąc już na schodach usłyszałem dobranoc! Miłe.
I dlaczego młoda recepcjonistka twierdziła, że z nim nie idzie się dogadać?
Noc była spokojna i... ciemna.
Dzisiaj o 13.54 napisał Po Morzach Pływający.
"To moje rozmiękczenie i rozmazanie zostało spowodowane przez Żonę.
- A czy Po Morzach Pływający musi z bloga się dowiadywać, że ty jego dobre chęci, ot tak, wyrzuciłeś w kosmos?! - Nie mógłbyś mu osobiście, miło podziękować?... - patrzyła na mnie, a w oczach czaiła się drobna udręka."
- A czy Po Morzach Pływający musi z bloga się dowiadywać, że ty jego dobre chęci, ot tak, wyrzuciłeś w kosmos?! - Nie mógłbyś mu osobiście, miło podziękować?... - patrzyła na mnie, a w oczach czaiła się drobna udręka."
Podziękuj Żonie za troskę.
A tak w ogóle to nie przeszkadza mi Twój styl mówienia,pisania nawet jeżeli jest odrobinę sarkastyczny,humorystyczny lub obojętny.
Okazuje się, że Diabeł dołaczy do nas prawdopodobnie w czerwcu. Dobra pora ponieważ będę w domu i razem spróbujemy go wychowywać.
Z nowości to bierzemy się za płot czyli wymianę ogrodzenia wokół - na razie - ogrodu, ale to dopiero na przełomie marca i kwietnia czyli kiedy mnie nie będzie w domu.
Nie znaczy to że zostawię Czarną Palącą z całym tym bałaganem. Wszystko już umówilem, a ona ma tylko zająć się koordynacją prac.
Okazuje się, że Diabeł dołaczy do nas prawdopodobnie w czerwcu. Dobra pora ponieważ będę w domu i razem spróbujemy go wychowywać.
Z nowości to bierzemy się za płot czyli wymianę ogrodzenia wokół - na razie - ogrodu, ale to dopiero na przełomie marca i kwietnia czyli kiedy mnie nie będzie w domu.
Nie znaczy to że zostawię Czarną Palącą z całym tym bałaganem. Wszystko już umówilem, a ona ma tylko zająć się koordynacją prac.
Sport ma to do siebie, że jest nieprzewidywalny jak pogoda. Nie oglądam/kibicuję więc nic mi w nim nie przeszkadza
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
CZWARTEK (26.01)
No i Teściowa stanęła na wysokości zadania.
Jeszcze w trakcie naszego śniadania karnie zadzwoniła, że jest w pełni gotowa. Byliśmy po nią o 11.30.
- I jak te trzy tygodnie w sanatorium? - zadaliśmy jej pytanie.
- Przeżyłam.
Ale potem w czasie dwugodzinnej jazdy się rozkręciła i opowiadała o różnych sanatoryjnych smaczkach, z których czerpie chyba jakąś satysfakcję i masochistyczną przyjemność, bo inaczej, myślę, by nie jeździła. Ja bym na pewno ich nie czerpał chociażby ze względu na konieczność podporządkowania się systemowi polegającemu na "masowej obróbce kuracjuszy", nie nadawałbym się do takiego reżimu i nie mógłbym być pionkiem w sanatoryjnej machinie. O Żonie nie ma co nawet wspominać.
Sporą strefę opowiadania zajął system sanatoryjnego wyżywienia. A był on niezwykle nieskomplikowany i posiadał trzy główne cechy: - mało, totalna dominacja pieczywa i bez smaku.
Mało, bo na śniadania i kolacje serwowano po jednym plastrze żółtego sera i po plastrze wędliny, ułomku masła i kawałku współczesnego, sprężystego pomidora, wszystko obficie uzupełnione chlebem z sugestią, żeby się nim dopchać bez możliwości jakiegokolwiek omaszczenia go, a na obiady rozcieńczoną zupkę o różnych nazwach, ale zawsze o jednakowym smaku i drugie danie często bezsmakowe, jak na przykład makaron ze szpinakiem, w którym udawało się czasami dostrzec pojedynczą szpinakową nić.
Nic więc dziwnego, że gdy raz w ciągu trzech tygodni zaserwowano w dużym kotle nierozcieńczoną owsiankę i można było nabrać sobie jej do woli, ustawiła się natychmiast długa kolejka. Upokarzające.
Ale myślę, że ci ludzie tak tego nie odbierali, bo większość swojego życia spędzili w komunie i kolejki stały się ich immanentną cechą.
Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że ten system wyżywienia nie jest aż taki zły. Leżąc 11 dni w szpitalu w związku z moim rozharatanym prawym okiem miałem do czynienia z bardzo zbliżonym systemem, tu skierowanym do pacjentów. W pierwszych dwóch dniach na widok jakości i ilości potraw ogarniała mnie rozpacz pomieszana z pustym śmiechem, bo gdzieś na widnokręgu mojego pobytu widziałem swoją głodową śmierć. I marnym pocieszeniem był dla mnie fakt, że jednak jestem w szpitalu i cały medyczny sztab z całą swoją mocą chyba do tego nie dopuści.
Ale już po dwóch dniach pozbyłem się nieprzyjemnego ssania w żołądku między posiłkami i czekałem na nie sporo zrelaksowany. I bardzo szybko pozbyłem się wszelkich dolegliwości żołądkowo-jelitowych, a poza tym kompletnie nic innego przez cały pobyt mi nie dolegało, z wyjątkiem oka, oczywiście. Pod koniec pobytu ważyłem 7 kg mniej i czułem się świetnie.
Inną strefą poruszaną przez Teściową były zabiegi. Tu można by ten aspekt sanatoryjnego pobytu scharakteryzować jednym słowem - "masówka" lub innym "hurt", lub jeszcze innym "przerób". Jeśli, na przykład, teściowa miała wykupione(!) trzy różne zabiegi dziennie, to po pierwszym, wykończona, czego nie potrafiłem sobie wyobrazić, ale zapewne wylazło to moje gruboskórstwo, od razu była namawiana na drugi i trzeci Bo będzie miała pani już z głowy! Nie miało to oczywiście nic wspólnego z zabiegową sztuką, w której przerwy między, przecież w końcu różnymi, zabiegami powinny być na tyle długie, żeby dać wycieńczonemu organizmowi czas na odsapkę i regenerację. Tu jednak Teściowa potrafiła się postawić, nomen omen, i wywalczyć przerwy. Ale i tak nie była w stanie przewidzieć różnych "specyficznych" zachowań personelu. Na przykład wlazłszy z pewnymi trudnościami sama do wanny Bo nikt ci tam nie pomoże!, aby zakosztować kąpieli z perełkami (może coś przekręcam, ale wcześniej o czymś takim nie słyszałem), zanim na dobre się zorientowała, że woda jest po prostu zimna, pani sobie wyszła i zamknęła drzwi zostawiając biedną, samą Teściową w tej sanatoryjno-survivalowej rzeczywistości. (survival - sztuka przetrwania – rodzaj aktywności człowieka skierowanej na gromadzenie wiedzy i umiejętności związanych z przetrwaniem w warunkach ekstremalnych). A ponieważ zabieg został wykupiony, co stanowi świętość samą w sobie, Teściowa marzła. Skończyło się na przeziębieniu, 38 st., i tygodniowym wykluczeniu z sanatoryjnego życia. Ale może dobrze się stało, bo być może rzeczywiście dzięki temu przetrwała.
Słowem trzeba być naprawdę zdrowym, żeby móc wyjechać do sanatorium. Zresztą ta sama zasada dotyczy różnych innych aspektów życia, bo Trzeba być zdrowym, żeby chorować lub Trzeba być wypoczętym, żeby wyjechać na urlop i wypoczywać.
Zapakowanie Teściowej z jej bagażami i jej wypakowanie już na miejscu przebiegło całkiem sprawnie, bez żadnych komplikacji, których należało się spodziewać.
Natychmiast zaraz potem pojechaliśmy do Nie Naszego Mieszkania, wypakowaliśmy Bertę i bagaże i niezwłocznie wyjechaliśmy na spotkanie z Pasierbicą, aby oglądać z nią mieszkanie, które jest w kręgu zainteresowań Krajowego Grona Szyderców. Ono oglądało je wcześniej, ale przecież nie szkodziło pokazać je nam, starym nomadzkim wyjadaczom.
Mieszkanie było bardzo, bardzo nietypowe, klasycznie ze swoimi plusami i minusami. Już wcześniej, w Dniu Babci i Dziadka, Q-Zięć na dużym monitorze zaprezentował obecnym zdjęcia i schemat tegoż, a Q-Wnuk sprzeczał się Ofelią i z rodzicami, które z nich zajmie ten, a nie inny pokój. Po tej prezentacji, gdzieś na uboczu, Ofelia na ucho powiedziała mamie, że ona już nie chce mieszkać w "starym" mieszkaniu. Czyżby zapatrzyła się genetycznie w swoją Babcię-Nomadkę? Mogę to zrozumieć, ale coś chyba za wcześnie?
Krajowe Grono Szyderców w ostatnich dniach zrobiło woltę i Berlin jest już passe. Nie dość, że sposób zatrudnienia Q-Zięcia przez firmę, którą sobie upatrzył, jest dla niego i dla całej rodziny nie do przyjęcia, to i z innych względów jest ona podpadająca. A w tej obecnej, w której pracuje, nie dość, że poprawiły się międzyludzkie stosunki, co, zwłaszcza dla Q-Zięcia, jest istotne, to jeszcze go awansowali. Cała więc ich para (dwoje ludzi, jak również stan skupienia wody, jak również czynnik zwiększający moc działania) poszła w kierunku zmiany miejsca zamieszkania w Metropolii przy szczególnym uwzględnieniu likwidacji dwóch godzin dziennie, a czasami i więcej, na różnego rodzaju sensowno-bezsensowne dojazdy. Poszukiwania nowego lokum skupiły się w promieniu koła, którego środek, tak się idealnie złożyło, jest usytuowany w miejscu szkoły Q-Wnuka, przedszkola Ofelii, pracy Pasierbicy, miejsca zamieszkania rodziców Q-Zięcia i Byłych Teściów Żony. Głupi by nie wykorzystał takiego zbiegu okoliczności.
Gdy się rozstaliśmy z Pasierbicą, na dworze było jeszcze całkiem jasno, więc przez moment zaświtała nam myśl, żeby jeszcze dzisiaj wracać do Wakacyjnej Wsi. Ale szybko wybiliśmy ją sobie z głowy. Skutecznie w drodze do Lidla pomogły nam metropolialne korki. A ja śmiem narzekać na dwa, w porywach na trzy cykle świetlne w Powiecie i/lub w Sąsiednim Powiecie. I na kolejki w sklepach w tych miastach. Lidl w Metropolii skutecznie zwrócił nam uwagę na właściwe kolejkowe proporcje.
Dobrze jest czasami pojechać do Metropolii.
Wieczorem chciałem obejrzeć retransmisję meczu Magdy Linette z Karoliną Pliskovą, ale nadal jej nie było, więc nie odważyłem się podejrzeć wyniku półfinałowego meczu z Aryną Sabalenką. Może uda mi się zobaczyć obie retransmisje.
Ale i tak wieczór spędziliśmy wakacyjnie. Żona w łóżku z audiobookiem, ja za biurkiem przed laptopem i przy książce. Żadnych obciążeń.
PIĄTEK (27.01)
No i dzisiaj wstałem przed 07.00.
Bo życie wokół Nie Naszego Mieszkania toczyło się swoim tradycyjnym uświęconym rytmem. Szpilki, winda, sympatyczne sąsiedzkie rozmowy przy niej i pod oknami, a na koniec śmieciarze z całym swoim bezkompromisowym łomotem, którzy ostatecznie spowodowali, że niedługo po mnie wstała i Żona.
Czy narzekaliśmy? Nie.
Już przed 10.00 byliśmy w Wakacyjnej Wsi. Oboje bezgłośnie ogarnialiśmy sytuację - wypakowanie się, rozpalanie w trzech miejscach, by już o 12.00 jechać do Powiatu i do Sąsiadów.
Sąsiedzi wyzdrowieli na tyle, że można było do nich przyjechać i załatwić prowiant (jaja i masło), ale nie na tyle, żeby się zasiedzieć w tym bakteryjnym gnieździe. Więc całe spotkanie odbyło się na stojąco. To jednak wystarczyło, żeby usłyszeć smutną wiadomość.
- To już jest ostatnie masło. - Daliśmy ogłoszenie o sprzedaży krówki. - Nie mamy sił. - oznajmiła Sąsiadka Realistka.
Zrobiło się nam smutno. Może nie tak z powodu sprzedaży, ile z faktu, że Sąsiedzi powoli wycofują się z życia. A to dla nich wcale nie będzie dobre.
Główne zakupy zrobiliśmy w Kauflandzie w Sąsiednim Powiecie. Liczyliśmy się z tym, że jutro być może będziemy gościć u nas Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Ale przyjazd Lekarki nie był pewny, bo to zależało od stanu jej córki, która specjalnie przyleciała z Turynu na okulistyczny zabieg. Dopiero pod wieczór okazało się, że jednak w ten weekend Lekarka nie przyjedzie i spotkanie przełożyliśmy na następny weekend.
Tak się szybko uwinęliśmy, że w domu byliśmy z powrotem już o 15.00. W kozach i w kuchni nie wygasło, więc można było nadrabiać ogrzewanie Domu Dziwa. Znalazł się jeszcze czas na drewno, a potem na spokojne przeflancowanie do nas Milki z jej legowiskiem. Szczecinianie dzisiaj wyjechali do Szczecina, więc z prawdziwą ulgą i wdzięcznością przyjęli naszą propozycję.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
SOBOTA (28.01)
No i noc była urokliwa.
Milka, która została na dole, po jakichś dwóch godzinach snu, rozdarła mordę i nie miała zamiaru jej zamknąć. Rozumiem, że szczekałaby przez 5 minut intensywnie, po czym zapadłaby w zbawienną ciszę, ale nie. Upodobała sobie system pojedynczych szczeków, że sporymi przerwami pomiędzy jednym wydarciem się a drugim. Staraliśmy się przeczekać, ale się nie dało. Po jakiejś pół godziny mąk zabraliśmy ją wraz z legowiskiem na górę, żeby oddzielić ją od cholera wie czego?! Kota, kuny, sarny?
Spokój był znowu przez jakieś dwie godziny, ale nagle oba pieski zaczęły się krzątać skrobiąc pazurami o podłogowe deski i wyraźnie dając do zrozumienia, że właśnie teraz to one chętnie by wyszły na zewnątrz. Żona wykazała się heroizmem i wstała. Za jakiś czas Milkę zostawiła ryzykancko na dole, a Bertę zabrała z powrotem na górę. Do poranku był spokój.
Z tego wszystkiego wstałem o 07.30, powiedzmy w "miarę" wyspany. Stan mój jednak pozwolił mi na obejrzenie finału kobiet Australian Open Elena Rybakina - Aryna Sabalenka (1:2). Sabalenka po raz pierwszy sięgnęła po mistrzostwo w szlemie. Ta pierwsza po drodze wyrzuciła za burtę Igę Światek, ta druga zaś Magdę Linette.
Po meczu miałem sporo czasu na drewno i na pisanie.
Wczesny wieczór został wypełniony rozmową z Woźnym. Dostał maila tak jak wszyscy, ale ponieważ jest Woźnym, postanowił się do sprawy mojego ostatniego meldunku odnieść i porozmawiać. Wypełnienie wczesnego wieczoru polegało na tym, że rozmowa trwała ponad godzinę, co samo w sobie mnie wyczerpało, a poza tym w jej trakcie udało się koledze doprowadzić parę razy do wybuchów mojej wściekłości, którą ładnie wypełniały brzydkie wyrazy, na przemian z wybuchami mojego śmiechu. A wszystko przez to, że nie byłby sobą, gdyby w sposób akademicki, niezwykle spokojny i wyważony nie dzielił włos na 16 i to po kilka razy. Na dodatek nic nie robił sobie z moich diametralnie różnych stanów, co w sumie wyszło na dobre i ostatecznie nieźle mnie rozśmieszyło.
- Woźnisiu, rozmowa z tobą stanowi dla mnie prawdziwą przyjemność!... - zagadałem pod koniec.
- Eh, nie gadaj!...
Ale wyraźnie był zadowolony i podśmiechiwał się pod nosem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
PONIEDZIAŁEK (30.01)
No i w przyszły tydzień muszę wejść z drobną zaległością.
Gdybym się zaparł, mógłbym jej nie mieć. Ale dobrze jest sobie samemu i Żonie, przede wszystkim, okazać kilka moich ludzkich cech, w tym słabość i lenistwo.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa z propozycją ułatwienia mi życia, a drugiego z deklaracją pomocy. Głupio mi z tego powodu, ale problem polega na tym, że ja nie chcę, aby ktoś (osoba, instytucja) ułatwiał mi życie. Taka propozycja śmierdzi z daleka. Z tej samej bajki: nie chcę, aby coś było łatwiej, szybciej i lepiej, a takich propozycji jest mnóstwo i dla swojego dobra trzeba je umieć odrzucać lub skrupulatnie przesiewać. Bo też cuchną z daleka.
W tym tygodniu Berta zaszczekała wielokrotnie jednoszczekiem domagając się wejścia do domu. Zrobiła tak w sobotę, gdy chyba już miała dosyć Milki na dworze, i preferowała ciepło kozy oraz raz w poniedziałek w tej samej sprawie.
Godzina publikacji 19.46.
I cytat tygodnia:
Wykorzystuj takie talenty jakie posiadasz; lasy byłyby bardzo ciche, gdyby nie śpiewałyby w nich żadne ptaki oprócz tych, które śpiewają najlepiej. - Henry van Dyke (amerykański pastor, pisarz i pedagog, członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury).