06.03. 2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 93 dni.
WTOREK (28.02)
No i przede mną spore zaległości.
A blog, w takiej zaległościowej postaci, zaczyna mi doskwierać, bo zajmuje sporo czasu, a na dworze miałbym już tyle pięknej roboty.
We wtorek, 21.02, rano się łudziłem.
Ale już jutro o podobnej porze przestanę.
Wstałem
o 06.20 i wymyśliłem sprytny plan. Nie dość, że całe moje poranne
tłuczenie się przerzuciłem do dolnej łazienki, to jeszcze drzwi od
górnej szczelnie zamknąłem. A wszystko dlatego, że wczoraj rano Ofelia
słodko i brutalnie mi wyjaśniła, że wstali dlatego tak wcześnie Bo robiłeś sobie kawę na dole i wszystko słyszałam. Faktycznie,
samo mielenie kawy jest głośne, potem buczenie przy przelewaniu, ale to
wszystko nic wobec miksowania jej z olejem kokosowym i masłem, żeby
zrobić Blogową. Blender wchodzi na tak wysokie obroty, że dźwięk o
wysokich częstotliwościach jest w stanie przenikać przez mury i stropy, a
co dopiero przez zwykłe drzwi dzielące górę od dołu domu.
W
pierwszym odruchu postanowiłem i ekspres, i blender przerzucić do
dolnej łazienki i tam zamknąwszy się starać się uzyskać upragnioną
Blogową, ale za chwilę sprawę przemyślałem. W łazience było tylko jedno
wolne gniazdo, więc przy zamiennym wyjmowaniu wtyczek musiałbym
każdorazowo ustawiać zegar w ekspresie. Byłoby upierdliwie, a przecież
wystarczająco i tak miałem zamiar upierdliwić sobie ranek. Tej funkcji
czasowego planowania zrobienia kawy nigdy przez kilkanaście lat (to jest
już nasz drugi tego typu ekspres) nie wykorzystywaliśmy, z racji
naszego trybu życia. Zegar w ekspresie mógłby nie istnieć. Ale inni z
niego korzystają. Taki, na przykład, Kolega Inżynier(!) lubuje się rano w
tym, że gdy wstanie i że gdy za chwilę wyjdzie z łazienki, idealnie w
tym momencie ekspres wpuszcza do kubka (filiżanki? - tego nie wyczaiłem)
ostatnią kroplę kawy. Ale on jest precyzyjnym inżynierem i tak ma.
W
łazience postanowiłem umieścić więc tylko blender. I gdy już powoli do
tego nietypowego kroku dojrzewałem, usłyszałem na górze niepokojące
odgłosy. Najpierw tupanie słodkich stópek, a potem, jeszcze słodsze,
głosiki. Robotę miałem zaoszczędzoną. Za chwilę cała trójka zeszła na
dół i rozpoczął się dzień pełen wyzwań.
A
było co robić. Żona cały czas zajmowała się dziećmi, a ja zabrałem się
za sprzątanie dolnego gościnnego mieszkania. Zajęło mi to dobre dwie
godziny, a i tak nie dałem rady skończyć. Nawarstwiło się zbyt dużo
prac, a chciałem wszystko "po Szczecinie" zrobić po swojemu, żeby przy
kolejnych razach wiedzieć na czym stoję i jakie mam punkty odniesienia.
Ścieranie kurzy zostawiłem na jutro, bo zaczynałem być w niedoczasie.
Żona w międzyczasie mi zameldowała, że jej samopoczucie się niestety pogorszyło. Wspomniała o jednym istotnym fragmencie nocy, tej u Krajowego Grona Szyderców. Q-Wnuk był tak
rozpalony, że się cały czas do niego przytulała, żeby ten mógł wypocić
wszystkie toksyny. Działanie dało pozytywny rezultat, bo rano Q-Wnuk
zachowywał się już po swojemu, czyli z pełną energią hamowaną przez nas z
racji poranka i z racji śpiących obok rodziców. Ale te toksyny w trakcie przytulania, które wypacał Q-Wnuk, przelazły na nią i zaczęły mieć używanie. Niedobrze w kontekście Żony i czekającego nas tygodnia.
Czas
popołudnia był rygorystycznie podporządkowany terminom ping-ponga i
meczu Igi Świątek. Stąd całą trójkę po trzynastej zostawiłem w
Kawiarnio-Cukierni, a sam pognałem do Naszej Wsi, do Sąsiadów, po 90
jaj. Dostałem 80, bo kury się znowu zbuntowały. Po czym odebrałem ją, by
punktualnie o 14.30 stawić się w Powiatowskim Ośrodku Sportu i
Rekreacji (baseny, zjeżdżalnie, sale fitness, siłownia i takie tam), w
którym w okresie ferii uruchomiono darmowe zajęcia właśnie ping-ponga. A
na to Q-Wnuk był napalony, bo na wcześniejszych półkoloniach załapał
bakcyla.
Do
grania byłem potrzebny mu ja. Trener zadecydował, żebyśmy grali na
jednym z czterech stołów, tym ustawionym z boku, czytaj, żeby nikomu nie
przeszkadzać. Bo, gdy zajęliśmy najpierw któryś w centrum, dostrzegłszy nasz
"poziom", o co było nietrudno każdemu i nie potrzeba było do tego od
razu być trenerem, natychmiast podjął taką decyzję. Ale wskazówek udzielanych
przede wszystkim Q-Wnukowi nie oszczędzał. Raz jeden nie oszczędził i
mnie.
- Po pańskim ustawieniu nóg od razu widać, że nie umie pan grać backhandem.
- Ja w ogóle nie umiem grać. - odparłem bez kompleksów. Już dawno Żona mi powiedziała Czy ty musisz coś udowadniać?
- Prawa noga w tyle!
Zastosowałem się bez szemrania. Zawsze chciałem w miarę sensownie grać w tenisa stołowego.
Za chwilę znowu dostało mi się od trenera, bo chciałem grać seta do 21., a serwować naprzemiennie po 5 razy.
- Już daaawno pozmieniały się zasady... - trener spokojnie wyjaśnił. - Pod telewizję. - Gramy seta do 11., a serwujemy po dwa razy.
Siatkówce ten pomysł "pod telewizję", uważam, wyszedł na dobre i ją mocno uatrakcyjnił. Dawniej grało się do 15., ale punkt zdobywało się przy własnym serwisie. A w siatkówce jest tak, że większe szanse na zdobycie punktu ma drużyna odbierająca serwis. Co z tego, skoro wtedy tego zrobić nie mogła. Uzyskiwała tylko "przejście" i własny serwis. Po czym punktu nie zdobywała, bo przejście uzyskiwał przeciwnik. I tak można było w koło Macieju. Do tego dochodził net, po którym trzeba było powtarzać serwis. Przez to wszystko często wiało nudą, a transmitować było upierdliwie, bo nie dawało się w ogóle określić czasu trwania danego pojedynku. A to w telewizji było nie do przyjęcia. Bo czas antenowy był droższy niż "zwykły" czas.
Teraz jest tak, że gra się do 25., punkt zdobywa drużyna bez względu na to, kto serwuje, a netów nie ma. Zostały w tenisie ziemnym i stołowym właśnie z koniecznością powtórzenia serwisu, przy czym w tym przypadku jest już zróżnicowanie miedzy oboma tenisami. W dalsze zawiłości wchodzić nie będę, żeby nie katować, ale dla rozładowania nudy przypomnę jeden z fajnych przykładów, takich z przedszkola, no może ze szkoły, jakby powiedziała Żona, na grę słówek z zamianą pierwszych liter, tu akurat i adekwatnie Tenis w porcie. Znam jeszcze wiele innych, ale cytować nie śmiem.
Z Q-Wnukiem rozegrałem trzy mecze (3:0 dla mnie) i sam widziałem, że ta zmiana przepisów wyszła na dobre również tenisowi stołowemu.
O dziwo Żona, mimo wyraźnych początków kataru, chciała grać z Q-Wnukiem i z nim wygrała. Potem trener przydzielił go do innego stołu i do równolatka, a ja z Żoną rozegrałem trzysetowy mecz. Z trudem wygrałem 2:1 i gołym okiem widać było katarowy kamuflaż Żony i jej perfidię, bo dodatkowo zastrzegła, że jest zmęczona. Więc ufny się zdekoncentrowałem.
Ofelia przez cały czas, jak to ona, zajęła się sobą. Wystarczyły jej kartki i pisaki oraz obserwowanie basenu przez olbrzymią szybę, zjeżdżalni i pływających ludzi.
W domu obejrzałem mecz Igi Świątek z Kanadyjką Leylah Fernandez (6:1, 6:1) i na ostatnich nogach zagrałem w Sen. Zdobyłem się jeszcze na rozmowę telefoniczną z panią, znajomą Krajowego Grona Szyderców, która miała w czwartek przyjechać pociągiem do Powiatu z dwoma synami, kumplami Q-Wnuka i Ofelii, ich idealnymi rówieśnikami. Mąż tej pani miał przyjechać następnego dnia wieczorem rowerem z Metropolii (60 km), a Krajowe Grono Szyderców również w piątek, ale wcześniej.
Biorąc pod uwagę wiele faktów, wymienię tylko niektóre, - konieczność pojechania po panią i jej dzieci do Powiatu, jej nieznajomość rozpalania i obsługi kozy, liczbę "słodkich" dzieci, przyrost niespodzianek według funkcji silnia oraz katar Żony, wiedziałem, że będzie ciekawie. Ale już wczoraj jeden z elementów (emelentów) silni, jedną z liczb naturalnych, zdusiłem w zarodku. Słysząc ciągle powtarzające się pytania, zwłaszcza Q-Wnuka, tak co 5 minut, mimo uzyskiwanych, przecież takich samych odpowiedzi, A co będziemy robić jutro?!, A kiedy przyjadą koledzy?!, A kiedy przyjadą rodzice?!, sporządziłem odręcznie tabelkę starając się pisać wyraźnie, żeby mógł odczytać. Trzy kolumny zawierały pozycje: DZIEŃ TYGODNIA, DATA, CO SIĘ WYDARZY? Siedem wierszy zawierało poszczególne nazwy dni. Pod wszystkim umieściłem: SPORZĄDZIŁ DZIAD STARY DNIA 20.LUTEGO, PONIEDZIAŁEK, GODZINA 08.28.
Q-Wnuk wszystko głośno przeczytał z wielkim zainteresowaniem i śmiechem swoim i siostry, przy moich wstawkach: poniedziałek - smarkanie Q-Wnuka, wtorek - smarkanie Q-Wnuka, środa - wyzdrowienie Q-Wnuka. Sam zaś we wszystkich dniach tygodnia skrzętnie dopisał WYGŁUPY DZIADKA. A później jeszcze sobie w różnych dniach coś podopisywał i pytania A co?, Kiedy? się skończyły. Codziennie rano brał kartkę, za moją sugestią wykreślał poprzedni dzień, i czytał o nowym.
W środę, 22.02, rozpocząłem poranek bez złudzeń.
Nawet
narzuciłem sobie od 06.00 taki reżim, że odpuściłem mój uświęcony
poranny rytuał i po rozpaleniu w kuchni i kozie siedziałem przed
laptopem o suchym pysku. Ale przedkładałem go w połączeniu z ciszą nad
zbyt wczesne i radosne zejście Robaczków, jak mówi często Żona na swoje
Wnuki.
Tedy nawet
nie uprawiałem onanu sportowego, tylko od razu zabrałem się za pisanie,
bo każda chwila ciszy w tym tygodniu była na wagę złota.
Robaczki zeszły na dół o 07.50. Rewelacyjnie. Nawet przed wszelkimi porannymi czynnościami i przed I Posiłkiem (u Q-Wnuków też wprowadziliśmy dwuposiłkowy system i dzieci nie zorientowały się wcale nazywając standardowo pierwszy śniadaniem; tylko z drugim miały kłopot, ale jednak był on bliższy obiadowi niż kolacji) udało się raz zagrać w Sen. Ale to było wszystko z obszaru mojego udzielania się towarzysko. Obowiązki czekały.
Sprzątnąłem górne mieszkanie, a potem w dolnym zrobiłem wszystko z obszaru obowiązków Żony, która nadal czuła się nie najlepiej. Tu muszę dodać, że przygotowywanie łóżka, oblekania poszwami kołder i poduszek nie cierpię!
Wszystko jednak tak sobie ustawiłem, żeby móc spokojnie obejrzeć mecz Igi z Ruską, Liudmiłą Samsonową, która została zmieciona (6:1, 6:0). A potem dalej działałem w dolnym i górnym mieszkaniu.
Wieczorem ponownie niczego nie oglądaliśmy. A dzieci po bajkach też dość szybko usnęły.
Dzisiaj o 06.56 napisał Po Morzach Pływający.
Cześć. Pewnie już dawno wstałeś.
Poczytałem i wymyśliłem. 3PiPCiA Praca, Praca, Ćwiczenia, A teraz odpoczynek😁
Lecimy na południe.
Ciepłego dnia
PMP (zmiana moja)
Poczytałem i wymyśliłem. 3PiPCiA Praca, Praca, Ćwiczenia, A teraz odpoczynek😁
Lecimy na południe.
Ciepłego dnia
PMP (zmiana moja)
W czwartek, 23.02, rano dzieci zeszły dopiero o ... 08.20. Wprost rewelacja!
Natychmiast zabrałem się za pracę. W dolnym mieszkaniu rozpaliłem i kończyłem przynależny Żonie pic. Potem przygotowałem drewno i sam sobie zrobiłem w pośpiechu śniadanie. Na 11.45 byłem umówiony w Urzędzie Skarbowym. I gdy byłem w poważnym niedoczasie, zadzwoniła akurat jedna z pań, jutrzejszy gość, i zaczęła mi z wielką energią opowiadać Bo wie pan, ja w tych okolicach mam rodzinę i groby dziadków w Pięknym Miasteczku, po czym, gdy nie zdążyłem się jeszcze nawet stosownie zachwycić, natychmiast przystąpiła do relacji swojego życiorysu zawierającego fakty mocno związane z Piękną Doliną. Przebierałem
nogami i ciągle podsumowywałem, żeby zakończyć.
- To dobrze, jeśli panie... - i tu wyraźnie zamykałem temat.
Za piątym razem się udało i pani sama z siebie się pożegnała.
Metodę tę wyćwiczyłem i wypraktykowałem już ponad 50 lat temu na Kanadyjczyku I. Słynął on z tego i nadal słynie, że nie posiada żadnego wyczucia sytuacji i do głowy mu nie przychodzi, że ktoś chciałby już..., albo ktoś musi już..., albo ktoś nie może czegoś..., itd. Potrafił wpadać niezapowiedziany, dziwować się, że ktoś nie ma czasu Bo jak to, skoro on przyszedł i ma?!, oczekiwać posiłków, mimo że w domu akurat lodówka była pusta i konsekwentnie przez kilka godzin drążyć jakiś upatrzony temat, a to weterynaryjny (z zawodu lekarz weterynarii), a to polityczny lub historyczny (wiedzę ma), a to wreszcie dotyczący jego ostatnich dziwnych przypadków, które, od kiedy się znamy, jeśli się mają komuś przytrafić, to właśnie jemu - na przykład brak paszportu na lotnisku przy odprawie przed odlotem, brak biletu, który gdzieś się zapodział, o czym się orientował w pociągu w momencie konduktorskiej kontroli, brak piżamy, gdy nocował u nas (no, kurwa!, jak mogłem zapomnieć!), niemożliwość złożenia swojego kochera w trakcie kolejnych naszych przemieszczań się autostopem po Polsce (no, kurwa!, jak to możliwe, że wszystkie garnki są takie same i nie wchodzą jeden w drugi!), itd., itd.
Jedną z głównych jego cech jest towarzyskość i donośny głos. To połączenie z wyżej niewytłumaczalnymi cechami (brak empatii?) potrafiło wykończyć każdego gospodarza, którego odwiedzał. Dlatego, jeszcze w młodzieńczych latach, musiałem wyrobić sobie mechanizm obronny.
Gdy po pięciu-sześciu godzinach jego obecności nie zanosiło się, aby chciał się pożegnać, stosowałem właśnie podsumowania.
- No to, dobra - nawiązywałem do czegoś z rozmowy, co dawało cień nadziei, że do kolegi dotrze - to, gdy w przyszłym tygodniu się zobaczymy, to...,
albo
- No, to dobra, to umówmy się na pojutrze, aby...
Po pięciu, sześciu identycznych powtórzeniach dawało efekt. Kolega wstawał, więc ja błyskawicznie również, i pilnowałem się w czasie długiego pożegnania, żeby nie usiąść.
Gdy przybyło nam obu lat, teraz w podobnych przypadkach już się nie szczypię i stosuję metodę terroru i zamordyzmu, któremu on się poddaje już za drugim razem. Żeby było za pierwszym, raczej obaj nie doczekamy.
W Urzędzie Skarbowym udało mi się być w miarę punktualnie. Pani od razu przystąpiła do sprawdzania każdej pozycji. W ciszy przekładała kolejne strony, co powodowało, że nadzieja, że wszystko jest ok, rosła we mnie wprost proporcjonalnie do każdego jej "przekładającego" ruchu. I gdy była już na ostatniej, nagle usłyszałem.
- Ale tu mi się nic nie zgadza, żadna pozycja!
I za chwilę:
- Ale pan to wypełnił na starym druku, a od tego roku obowiązuje nowy!...
- Taki dostałem od pana ochroniarza. - odparłem zimnokrwiście.
- A kiedy? - Na początku stycznia? - podchwytliwość pytania była szyta grubymi nićmi.
- Nie, jakiś tydzień temu. I zacytowałem słowo w słowo naszą z ochroniarzem rozmowę.
Spojrzała wymownie na koleżankę. Z ich porozumiewawczych spojrzeń dało się wyczytać No tak, oczywiście, że to on. Stary dziad, zawsze robi takie numery!
- Ja pana bardzo przepraszam - odezwała się ta moja i widać było, że to "przepraszam" wiele ją kosztuje - ale będzie pan musiał wypełnić ten PIT jeszcze raz, na nowym druku...
- Nic nie szkodzi, wypełnię, tylko że będę mógł z nim przyjść dopiero we wtorek, 28. lutego, ale i tak zmieszczę się w terminie. - No i będę musiał się z panią ponownie umóóówić... - patrzyłem na nią badawczo. Zero reakcji. Taki kobiecy Buster Kaeaton. - To będę o 12.00.
- Może pan przyjść, kiedy chce w godzinach urzędowania. - pokazała ludzkie oblicze. - Jeszcze raz pana bardzo przepraszam.
Obawiałem się, że w ten sposób wyczerpała limit "przepraszam" na jakiś miesiąc i naprawdę potrzebujący tego słowa jakiś podatnik-nieszczęśnik już do końca marca go nie usłyszy.
- A termin składania jest w tym roku do końca kwietnia... - Pospieszył się pan. - po raz pierwszy, zupełnie dla mnie niespodziewanie uśmiechnęła się. Zaskoczyła mnie nie dlatego, że nigdy do tej pory się nie uśmiechała, ale po prostu nie było, według mnie, żadnego powodu, by się uśmiechać.
Jednocześnie znacząco spojrzała na koleżankę Kolejny stary dziad, który niczego nie wie. Odczytałem bezbłędnie nie dając się zwieść uśmiechowi. W końcu mam 73 lata.
Wbrew pozorom w US nie zabawiłem, nomen omen, zbyt długo. Więc zdążyłem jeszcze w Biedrze zrobić zakupy i pognałem na dworzec. Pociąg, niczym w Japonii, albo w przedwojennej Polsce, przyjechał punktualnie. Bez trudu odnalazłem matkę z dwoma chłopakami. W końcu to nie Dworzec Główny w Metropolii.
Po zapakowaniu się do auta czarowałem chłopaków a to otwieranym dachem Inteligentnego Auta, a to czarodziejską funkcją STOP wyłączająca i włączającą silnik, a to kamerami sygnalizującymi pipkaniem i czerwonym pulsującym światłem, że za chwilę walnę w stojące przede mną albo za mną auto, a to wreszcie muzyką. Ponieważ w ich rodzinie samochodu nie ma, tym bardziej w niemym zachwycie byli podatni na te bajery.
Tak dotarliśmy z powrotem do Biedronki, bo pani musiała zrobić dla siebie zakupy.
- Proszę się nie spieszyć. - starałem się pokazać ludzkie oblicze i je wygładzić po ostatniej telefonicznej rozmowie, w której kazałem jej po wyjściu z pociągu nigdzie się nie wałęsać, tylko stać w miejscu, kazałem jej siebie opisać i zrobiłem to ze sobą kładąc nacisk na siwe włosy i mongoidalne rysy twarzy oraz odmówiłem zwracania się do niej po imieniu.
Pani, kobieta czterdziestodwuletnia, jak bardzo szybko się dowiedziałem, z racji naturalnych cech charakteru i wykształcenia (psycholog ogólny, jak bardzo szybko się dowiedziałem) była dość wyluzowana, ale gdzieś w oddali czaił się delikatny stres. Kobieta i psycholog w jednym jednak też człowiek.
W króciutkiej drodze do Wakacyjnej Wsi bardzo szybko się dowiedziałem, gdzie pracuje, co robi, ile lat ma jej mąż (45), czym się zajmuje, gdzie mieszkają i wiele, wiele innych rzeczy, o których zielonego pojęcia nie miała Pasierbica, a tym bardziej Q-Zięć, chociaż ich znajomość trwa już jakiś czas. Żeby była jasność, Pasierbicy z Q-Zięciem znacznie dłużej, bo 18 lat (2005 rok). Jeśli to można nazwać znajomością.
W domu chłopcy od razu zostali u nas, bo po pierwsze, Ofelia i Q-Wnuk znosili jajo nie mogąc się doczekać kolegów, a po drugie, mama chłopców mogła swobodnie się wypakować i urządzić.
Prawie natychmiast musiałem jechać z Q-Wnukiem i jego kolegą do Powiatu na ping-ponga. Żonę odciążyłem przeflancowując Ofelię i jej kolegę rówieśnika do pani za ścianą.
Na miejscu Q-Wnuk rządził. Wiedział, gdzie jest szatnia, gdzie sala, a przede wszystkim jak się gra. Kolega dostosował się i skromnie stał w drugim szeregu.
To niesamowite, jak taki mały łepek robi postępy. To był zupełnie inny gracz niż wczoraj. A jego kolega, gdy na początku był całkowicie onieśmielony i zdezorientowany, już pod koniec stał się graczem, całkowicie zaangażowanym i pełnym ambicji. Co nie przeszkodziło, że i jeden, i drugi dostali ode mnie łupnia.
Gdy wróciliśmy, dwójkę podrzuciłem pani, żeby tam dymili. A gdy w domu opanowałem sytuację i się ogarnąłem, całą czwórkę zabrałem do nas, żeby pani mogła odsapnąć i zdalnie popracować.
Oczywiście pod wieczór zaczęli się rozkręcać i doszli do momentu, którego żadną miarą nie mogłem znieść. Podniosłem głos w kierunku wydarcia się.
- Jeśli natychmiast się nie uspokoicie, to o wspólnym spaniu możecie sobie pomarzyć!
Idea była taka w porozumieniu z dziećmi, a raczej przy ich naciskach na panią, że wszyscy nocują razem u gości. Trudno było nie przyklasnąć, ale dzieci nie musiały o tym wiedzieć.
- Wy pójdziecie do mamy - teatralnie i dramatycznie wskazałem kierunek i tam będziecie spać, a wy, popatrzyłem na Q-Wnuki, na górę! - znowu pokazałem kierunek, inny niż poprzednio. Dzieci, czyli ludzie, są wzrokowcami. - I wszyscy możecie sobie nagwizdać na wspólne spanie!
Tego zapewne nie zrozumieli, jakieś gwizdanie, ale brzmiało groźnie.
- I proszę teraz spokojnie się zachowywać i w coś pograć.
Jak ręką odjął.
Nie przejmowałem się, że kiedyś z ich ust może paść Dziadek, ale to był terror i szantaż! Nie będą tego pamiętać, a jakoś, żeby nie zwariować, trzeba sobie dawać radę.
Takie relacje, w ciszy, gdzie panuje kontakt między dziećmi wyłącznie werbalny, jest najciekawszy i najzabawniejszy. Godny podglądania i podsłuchiwania.
Zapanowały dziwne relacje. Na krzyż. Nie wiedzieć czemu tak się dobrali. Więc Q-Wnuk zakumplował się z młodszym i grali w piłkarzyki, a starszy z Ofelią. I to było zdecydowanie najciekawsze. On składał jej różne propozycje, nomen omen, dotyczące wyboru gry i za każdym razem z opadniętą szczęką słyszałem z ust Ofelii OK. A przecież pierwsze co się słyszy od niej to NIE!
To wszystko nie przeszkadzało wzajemnie na siebie kablować przy różnych okazjach i nieporozumieniach. Wtedy tylko podnosiłem groźny wzrok i wystarczało.
Późnym popołudniem, chyba pierwszy raz w życiu, dopadło mnie dziwne uczucie. Poczucia obowiązku połączonego ze wzruszeniem. Na ten mój stan mogły się złożyć chwila słabości wynikająca z przemęczenia i z sytuacji trudnej do opanowania, a jeśli w końcu opanowanej, to wielkim wysiłkiem i wtedy patrz "przemęczenie", wiek, konsolidacja sił męskich przy braku kobiecych w znacznie większym stopniu niżby je zużyła kobieta i odpowiedzialność za takie małe istoty.
Postanowiłem je nakarmić. Z takimi rzeczami wchodzącymi w skład szeroko pojętego zajmowania się dziećmi nigdy nie miałem problemów i oporów. Kąpiele małych, tak kruchych ciałek, że zgrozą wiało, przewijanie i ubieranie, karmienie, zabawy i gry, a potem bardziej wyrafinowane zajmowanie się, stanowiły mój naturalny żywioł. Do spraw podchodziłem równolegle i równocześnie dwojako - zadaniowo i z uczuciem.
Ugotowałem więc sporo makaronu bezglutenowego, zrobionego z mąki, ale ryżowej i BIO. Dzieci na wszelki wypadek nie wprowadzałem w te tajniki, bo zbyt duża liczba podejrzanych informacji mogła się obrócić przeciwko mnie. Zresztą od tego typu edukacji jest przede wszystkim Żona.
Do miseczki włożyłem porcję makaronu nazywając ją "porcją odniesienia", po czym kazałem dzieciom natychmiast przyjść do kuchni. Stały koło mnie uważnie patrząc, co już w sobie było komiczne.
- Proszę mi powiedzieć, kto z was chce więcej makaronu, kto tyle samo, a kto mniej.
Ofelia i młodszy chcieli mniej, Q-Wnuk troszkę więcej, a starszy więcej. Przy czym każde z nich, bez wyjątku dodawało słowo "poproszę". No proszę.
- No dobrze, a teraz powiedzcie mi, kto chce tylko z masłem, a kto z tłuszczem ze słoniny i z kawałkami mięska na nim podgrzanego.
Tu zaskoczeń nie było. Starszy i ja chcieli mięsko i tłuszcz, reszta masełko. Ponakładałem według życzeń i znowu zawołałem ich do kuchni.
- Proszę siąść w salonie i spokojnie jeść. - Jeżeli już nie będziecie mieć ochoty, możecie zostawić.
Zostawiło każde. To takie współczesne, cywilizacyjne.
Resztki wsypałem do niewykorzystanego makaronu i miałem na jutro I Posiłek.
Wzruszający był moment, gdy cała czwórka małych ludzików w kompletnym milczeniu jadła to, co im przygotowałem. Naprawdę dziwne uczucie. Chyba odezwała się we mnie jedna z form atawizmu, której bym się po sobie nie spodziewał.
Żona w międzyczasie zalegała na górze "na pomarańczach". To co prawda nie była ta sytuacja, kiedy kilka lat temu, gdy bodajże przyjechaliśmy z Naszego Miasteczka, dopadło ją choróbsko i przez 12 dni leżenia w łóżku jadła tylko pomarańcze, BIO, z Kauflandu. Teraz też miała taki epizod, ale zdecydowanie krótszy.
Gdy zbliżał się wieczór zadzwonili Pasierbica i Q-Zięć. Zadowoleni, wyluzowani, przy...lampce wina. Też na ich miejscu byłbym zadowolony.
- To my przyjedziemy za tydzień! - judzili dzieci, gdy dałem na głośność, a zwłaszcza Q-Wnuka, który się dawał wypuszczać.
- A to nie kierujcie się do Wakacyjnej Wsi, tylko od razu jedźcie na cmentarz w Pięknym Miasteczku i szukajcie grobu z moim nazwiskiem. - też się dałem wypuścić.
Wieczorem dzieciarnię zaprowadziłem do pani.
- A dasz mi rękę? - usłyszałem Ofelię, która patrzyła na starszego.
Bez słowa wziął ją za rączkę i wyposażeni w latarkę poszli w ciemność. A za nimi reszta i ja.
Moim zdaniem starszy może być bardzo szybko ugotowany na miękko. I nawet o tym nie będzie wiedział. To wszystko oczywiście się zmieni, ale... nie musi.
Miałem czas kompletnie dla siebie. Wręcz dosłownie, bo Karolina Pliskova (Czeszka) poddała mecz i Iga Świątek przeszła do dalszej rundy bez gry.
Niczego oczywiście nie oglądaliśmy. Cały wieczór ogarniałem pobojowisko. Tego w salonie nie dotykałem, bo to robota głupiego, skoro za parę godzin, po nocce, miało być tak samo. Skoncentrowałem się na kuchni pilnując przede wszystkim, aby zmywarka pracowała, bo przecież musiałem uwzględnić inną logistykę garnkowo-naczyniowo-sztućcową.
W piątek, 24.02, rano były przerwy w dostawie prądu. Dlaczego by nie? Jeśli miały się trafić, to najlepiej teraz.
Powiało grozą we wszelkich możliwych kontekstach. Bo fajnie się złożyło - Żona niedomagająca, czworo dzieci, brak prądu, czekające mnie rozpalanie u pani na dole, a
na górze też nie mogło być lepiej, bo miały przyjechać dwie panie, a ta
sympatyczna, ta od prób przedstawienia mi swojego życiorysu, całkiem
spokojnie oznajmiła, że ona w takich sprawach jest nieogarnięta.
Poranek więc był kiepski. Bez Blogowej i przede wszystkim Co tu robić? Dzień,
co prawda, dłuższy już o 2 godziny 47 minut, ale co z tego, skoro cała nasza
cywilizacja i wszelkie systemy, przyzwyczajenia są uzależnione od prądu.
Już się nawet zabierałem do rąbania drewna, sprzątania kretowisk i jakichś
porządków wymagających prostej siły, prostego pomyślunku i prostych
narzędzi. Ale nagle prąd wrócił. Najpierw długo "migotał", by wreszcie
się ustabilizować. Co zrobiłem jako pierwsze? Blogową...
O 07.33 dostałem smsa od pani: Witam Panie Emerycie :) tutaj już wszyscy się obudzili. Czekamy na edukację. Odpisałem: Dzień dobry :) Będę o 7.45. Przyjść z kawą? A jeśli tak, to z taką samą?
Wspaniale! Poproszę! - przeczytałem.
Otóż wczoraj zrobiłem pani Blogową i tak zostało. Za to nie zdążyłem na skutek jej mądrej sugestii zrobić instrukcji rozpalania. To znaczy zrobiłem, ale tylko w rękopisie, więc nikt by jej nie odczytał, a na pewno ta pani. Wolałem tych bazgrołów i rysunków jej nie zostawiać, żeby chałupa nie poszła z dymem. Stąd moja poranna wizyta.
Na wejściu pani mnie zdrowo nastraszyła, a ostatnio jestem bardzo podatny na wszelkie strachy i na konkretne słowa. Tu pani użyła "afera", a kolejne słowo "drobna" nie zdążyło już zapobiec skokowi ciśnienia i wystrzałowi adrenaliny.
Szeptem się dowiedziałem, że w nocy Ofelia się posikała. Też mi afera. No, ale pani patrzyła na problem z punktu widzenia psychologii, Żona zaś, gdy przyniosłem zestaw do prania (poszwa od kołdry, prześcieradło, góra i dół piżamy, ukochana, psychodeliczna szmatka Ofelii, bez której nie uśnie, a która jej towarzyszy praktycznie od urodzenia oraz taka specjalna
nieprzepuszczająca podkładka pod prześcieradło) spokojnie zauważyła Zapomnieliśmy powiedzieć, żeby przypilnować Ofelię, aby przed snem zrobiła siku.
Nastawiając pranie z podziwem zastanawiałem się, jak to możliwe, że tak drobne ciałko mogło zapaskudzić tyle rzeczy.
Dalsza część dnia polegała na tym, że z panią wymienialiśmy się kompletem dzieci dając sobie trochę oddechu i czasu na pracę. Mogłem więc dopicować górne mieszkanie i rozpalić w kozie. Doszło nawet do tego, że o 12.00 miałem trochę czasu dla siebie. Ale mecz Igi z Amerykanką Coco Gauff musiałem sobie odpuścić.
Zbliżał się czas wyjazdu z chłopakami na kolejną turę ping ponga. I wtedy właśnie zadzwoniła pani-gość, ta od życiorysu. Informowała mnie, że właśnie wyjeżdżają i że ona da męża, bo z poprzednich moich wskazówek, jak dojechać, to ona nic nie pamięta.
Facet był kumaty. Wytłumaczyłem mu, że w trakcie ich przyjazdu mnie może jeszcze nie być Ale niedługo się pojawię.
- To ja sobie pozwolę zadzwonić do pana, gdybym miał jakiekolwiek problemy. - sensownie podszedł do sprawy.
Na tenisie byłem więc wyluzowany. Telefon lekko podgłośniony miałem cały czas przy sobie i mogłem obserwować stałe postępy chłopaków i dawać im łupnia. Ale w tym łupniu zbyt mocno się angażowałem, więc na wszelki wypadek co jakiś czas wyjmowałem telefon z kieszeni i sprawdzałem, czy przypadkiem nie przegapiłem faktu, że facet ma jakiś problem. Nie miał.
Rozstając się z trenerem poinformowałem go, że dzisiaj w komplecie pojawią się rodzice obu chłopaków i oni zadecydują i będą się z nimi handryczyć, czy jutro przyjadą na turniej tenisowy organizowany w Powiecie, czy nie. O tym fakcie trener poinformował nas już w trakcie pierwszego pobytu skutecznie strasząc tym wydarzeniem Q-Wnuka, a potem jego kolegę, którzy przecież zdawali sobie sprawę ze swoich umiejętności.
- Ja od tego umywam ręce. - robiłem sobie alibi.
- Nie ma problemu. - Będą albo nie będą. - Ale gdyby byli, to dopasuję turniejowych przeciwników tak, żeby reprezentowali podobny poziom.
Postanowiłem o tym chłopakom nie mówić, ale rodzicom owszem.
Gdy przyjechaliśmy do Wakacyjnej Wsi, pani z dołu poinformowała mnie, że przyjechały dwie panie i jeden pan.
- A gdzie są? - zapytałem nie widząc ani gości, ani auta.
- Pojechali szukać jakiegoś sklepu... - Pytali mnie, ale nie wiedziałam.
Zadzwoniłem do gościa.
- Zaraz będziemy z powrotem. - A wie pan, że drzwi się nie zamykają? - poinformował mnie na dzień dobry.
- Zamykają się! - odparłem zimnokrwiście. Kocham takich ... Nazawracają głowę To ja sobie pozwolę zadzwonić do pana, gdybym..., a potem w ramach samodzielności i niezawracania głowy gospodarzowi są bliscy złamania klucza w zamku. Bo ten system zamykania i otwierania drzwi mało kto zna i najczęściej straszy ludzi nawet wtedy, gdy ich przeszkolę.
- Gdy pojechałeś, trzeba było z drzwi zabrać klucz, żeby nie kombinowali. - Żona miała rację.
Pan bez słowa się zwinął, a ja zacząłem oprowadzać panie. Zacząłem od nauki... zamykania i otwierania drzwi. Potem przeszedłem do dalszego instruktażu.
- A ta kuchenka to jak działa? - usłyszałem.
- Ale po kolei! - Proszę nie wychodzić przed orkiestrę! - Zaraz o niej opowiem.
Panie pękały ze śmiechu.
- A ta koza?...
- O już druga taka wyrywna co to wychodzi przed orkiestrę.
Panie ponownie wybuchnęły śmiechem. A potem śmiały się co chwilę, gdy wyjaśniłem, że jestem emerytowanym belfrem i zdaję sobie sprawę z mojej miny przy tłumaczeniu i ze swojego tembru głosu.
I obie strony zaczęły za każdym tłumaczeniem pękać ze śmiechu. Ale bardzo szybko nabiły u mnie punktów, zwłaszcza ta druga, pielęgniarka, jak się okazało.
- Proszę pana, ja w swoim zawodzie niejedno widziałam, a palić w kozie też potrafię. - Mam pięćdziesiąt lat, nie mam chłopa i muszę sobie radzić.
Po czym za każdym razem, gdy się do mnie zwracała, dotykała mojej ręki. Mimochodem, bezwiednie? Taki nerwowy tik?
Bym się natychmiast i pospiesznie pożegnał, ale akurat zadzwoniła pani z dołu i swoim standardowym, spokojnym i psychologicznym głosem zapytała:
- Dzień dobry panie Emerycie! (widzieliśmy się dzisiaj kilka razy, ostatnio dziesięć minut wcześniej). - Czy ma pan może ALANTAN, maść na oparzenia, bo mój młodszy syn dotknął płyty indukcyjnej i się oparzył.
Pani pielęgniarka natychmiast się uczuliła, więc dałem na głośność.
- Ale ALANTAN jest na receptę, więc pozostaje PANTHENOL. - poinformowała.
- Wiem, wiem... - usłyszeliśmy. - Ale PANTHENOL jest nieskuteczny. - To ja zadzwonię do Pasierbicy - poinformowała raczej już mnie - i poproszę, żeby po drodze wpadli do apteki i coś wykombinowali.
W sporym stresie zszedłem na dół. Chłopak siedział z włożoną prawą ręką w szklankę z wodą, a lewą rysował i nie było po nim widać jakiejś tragedii. Po matce też nie.
- To jedziemy do szpitala, czy jak?!...
- Eh, nie, nie trzeba, nic się nie stało. - To tylko opuszki palców. - Już rozmawiałam z Pasierbicą, coś przywiozą.
- Ale pani wie, że to nie jest płyta indukcyjna, tylko ceramiczna?... - nie mogłem sobie odpuścić.
- A tak mi się powiedziało. - zbagatelizowała problem, bo sedno leżało w czym innym.
Gdy w radosnych nastrojach przyjechało Krajowe Grono Szyderców, a zaraz po nich rowerem mąż pani, ojciec chłopaków i kolega Q-Zięcia i Pasierbicy, nie powiem, odetchnąłem.
Wieczór zapowiadał się fantastycznie. Odcięliśmy się od wszelkich zobowiązań towarzyskich. Najpierw więc Q-Zięć i Słowianin po ciemku biegali po całym terenie z czwórką dzieci świecąc latarkami, a Pasierbica była u Słowianki, potem zaś wszyscy wylądowali u Słowian. Zapanował piękny spokój w domu i w głowach.
A skąd Słowianie? Dyskutowaliśmy z Krajowym Gronem Szyderców, jak by tu nazwać ich znajomych. Żona zaproponowała "Słowianie" i tak zostało przy akceptacji pozostałej trójki. Tylko nie było wiadomo, czy Słowianie zrobią tak samo.
Gdy szliśmy na górę, zadbałem o wszystko, żeby, gdy dzieci wrócą, miały komfort. W newralgicznych miejscach pousuwałem potencjalne przeszkody i pozapalałem kilka lamp, żeby mogli swobodnie się poruszać.
Tuż przed północą Żona mnie obudziła.
- Pasierbica pisze mi, że żadnymi drzwiami nie mogą dostać się do domu... - Czy ty przypadkiem nie zamknąłeś drzwi? - usłyszałem.
- Nie pamiętam... - po czym gwałtownie zerwałem się z łóżka. Gdy otworzyłem drzwi, ujrzałem bladą przestraszoną twarz Ofelii i wykończonego Q-Wnuka.
W sobotę, 25.02, od razu, gdy tylko włączyłem smartfona, dopadł mnie wczorajszy spokojny i rzeczowy sms Pasierbicy: Nie możemy wejść do Was do domu...
Wstaliśmy o 08.00. Maluchy nie pchały się standardowo do naszego łóżka, tylko natychmiast zeszły na dół Bo się stęskniliśmy za rodzicami!
Poranek był prosty, a nawet jeszcze prostszy. Rodzice zajmowali się dziećmi, ja zaś rodzicom zrobiłem kawę i jajecznicę. Po czym Q-Zięć ze Słowianinem oraz dwoma chłopakami pojechali do Powiatu na turniej (jednak!), Pasierbica z Ofelią zniknęły u Słowianki, to samo zrobiła Żona idąc na górę, a ja?...
Ja pławiłem się w efekcie kozy. Z wielką przyjemnością obejrzałem zaległy mecz Igi Świątek z Coco Gauff (2:0). A godzinę, czy dwie później, po zrobieniu dziesiątków drobiazgów, już w czasie rzeczywistym, obejrzałem finał. Niestety Iga przegrała (już drugi raz w ostatnim czasie) z Czeszką Barborą Krejcikovą 0:2. Mecz oglądałem przy braku prądu na laptopie Żony, bo był naładowany, a Internet udostępniłem sobie ze smartfona.
Podziwiałem Czeszkę. Dla mnie jest takim Federerem. Elegancki tenis, inteligencja, taktyka, wspaniała technika i zachwycające zagrywki. Iga jest dla mnie Nadalem (jej idol) lub Djokovicem, określanymi mianem fighterów, jak mówią współcześni polscy dziennikarze widocznie nie znając polskiego. Oczywiście niczego jej przez to porównanie nie ujmuję. Bo jest jedna istotna rzecz, którą posiada Iga - utrzymanie przez cały sezon jednakowego, wysokiego poziomu gry. Dlatego jest numerem 1 na świecie.
Gdy panowie wrócili z turnieju, okazało się, że Q-Wnuk zajął 15. miejsce na 20. uczestników, a jego kolega szesnaste. Wyraźnie byli zadowoleni, zwłaszcza że otrzymali nagrody.
A jeszcze bardziej zadowolony był Q-Zięć, który zachwycał się organizacją turnieju i jego otoczką, trenerem oraz rodzicami dzieci biorących udział.
- Zacząłem patrzeć innymi oczami na Powiat. - Przypominał mi Emden.
Z Krajowym Gronem Szyderców ustaliliśmy, że wieczór towarzyski odbędzie się u nas. Zaprosiliśmy więc Słowian. Na tę okoliczność postanowiłem zaserwować wszystkim specialite de la maison.
Wcześniej naobierałem ziemniaki i natarłem górę koziego sera, a gdy o 18.00 przyszli, zabrałem się za finezję. Nie dotyczyła ona ugotowania ziemniaków, ale już usadzenia jaj pod przykrywką z tartego sera owszem. Pokroiłem "zapiekankę" na dziesięć porcji i podałem wraz z ziemniakami i z masełkiem.
Mnie smakowało.
Spotkanie toczyło się swoim, swoistym i swojskim rytmem. W miarę upływu czasu (Heniek, a która to już flaszka? - Trzecia, panie majster. - Patrz, jak ten czas leci!) moje wywody przy Wyborowej (na ziemniakach), którą przywiozło Krajowe Grono Szyderców, stawały się coraz bardziej skomplikowane, wydłużone i bełkotliwe chyba. Stąd Słowianin, chłop potężny i tylko 45-letni, który pił whisky, a potem resztki znalezionej przez Q-Zięcia Metaxy, co jakiś czas zwracał się do mnie "do brzegu, do brzegu". Przy czym używał formy pan uważając, że tak jest właściwie. Ja zaś mogłem mówić mu na ty. Ze Słowianką sprawa była bardziej skomplikowana. Ja do niej mówiłem na ty, co zresztą zaproponowała przy naszej pierwszej rozmowie telefonicznej, ale do tej pory wykazywałem powściągliwość i dopiero na tym spotkaniu puściły hamulce. Jej, zdaje się, parę razy wypsnęło się "ty", ale na czym stanęło, nie pamiętam.
Niezbyt też pamiętam motyw przewodni spotkania. Chyba obracał się wokół problemu relacji "matka - dzieci" w odniesieniu i porównaniach do relacji "matka psycholog - dzieci". Być może zabrnąłem w roztrząsaniu za daleko, bo Słowianka najwcześniej opuściła nasze towarzystwo. Mąż zrobił to przed północą.
Poczułem w sobie dużą chęć wyjścia z Pieskiem. Ubrałem się i poinformowałem Krajowe Grono Szyderców, że wychodzę. Żona była już od dawna na górze. Zacząłem się drzeć na Bertę, żeby zeszła.
Robiłem to chyba zdecydowanie ponad miarę, bo zeszła, ale Żona.
- Mówiłam ci dwa razy, że Berta już przed nocą była i że masz to z
głowy! - Kiwałeś tylko potakująco głową!
Po czym wyzwała mnie od pijaczyn ku wielkiej uciesze Krajowego Grona Szyderców.
- Jeszcze mi tego brakuje, żebyś wpadł do stawu! - wściekła się jeszcze bardziej.
Nie miałem tego w planie, ale o tym Żonie "przytomnie" nie powiedziałem. A piesek miał wołanie pana w dupie. Przecież już był.
W niedzielę, 26.02, wstaliśmy o 09.30. Nie
było źle.
Wszystko normalnie zrobiłem (rozpalanie, kawy, jajecznica).
Potem przyszli Słowianie, więc im też zrobiłem. Kawę Słowiance, jajecznicę
i kawę Słowianinowi.
Okazało się, że Słowianka wcale się nie obraziła.
- A miałam za co?
Po posiłku zrobiliśmy sobie długi spacer po lesie. Bez Żony i Berty.
W
drodze powrotnej, zanim dzieci, wyraźnie zmęczone i znudzone, zaczęłyby
kwękać, rozpocząłem wojnę na kije i to wystarczyło prawie do powrotu.
Szczęśliwie nikt nie doznał żadnego uszczerbku.
Nadszedł czas pożegnań.
Q-Zięć odwiózł Słowiankę wraz z dziećmi do Powiatu do pociągu. Słowianin wyruszył w profesjonalnym odświeżonym stroju (wyprałem go, strój, w piątek) rowerem w trzygodzinną drogę powrotną do Metropolii, a po panie przyjechał
mąż jednej z nich. Panie były bardzo zadowolone, wszystko im się podobało i
skomplementowały... gospodarza.
- To miejsce dodatkowo zyskuje dzięki pana osobowości. - znalazła się ta od męża. Pielęgniarka kiwała potakująco głową.
W końcu ktoś się na mnie poznał.
A gdy wyjechało Krajowe Grono Szyderców, zapadła piękna,
martwa cisza. Siedzieliśmy o zmierzchu w kuchni i żadnemu z nas nie chciało
się wstać.
Wieczorem nawet nie byliśmy, o dziwo, zbytnio zmęczeni, ale zasnęliśmy błyskawicznie, czyli jednak byliśmy.
Dzisiaj o 05.51 napisał Po Morzach Pływający.
Nienawidzę rybaków i żeglarzy.
Pierwsi w pogoni za rybą i skorupiakami mają w dupie przepisy o zapobieganiu zderzeniom na morzu, a drudzy szukają ciągle wiatru ( w polu) i też wszystko mają w dupie. Niestety w przepisach mają oni pierwszeństwo drogi.
Rybacy wykorzystują je w sposób nieprawny wywieszając znaki dzienne lub zapalając światła dodatkowo wymuszające ustąpienie z drogi , a my poruszamy się trasą" węża" czyli zygzakiem.
Na sam widok kutra rybackiego dostaję dreszczy. Na dodatek połowa z nich nie mówi po angielsku.
Dzień dobry i miłego dnia
Pierwsi w pogoni za rybą i skorupiakami mają w dupie przepisy o zapobieganiu zderzeniom na morzu, a drudzy szukają ciągle wiatru ( w polu) i też wszystko mają w dupie. Niestety w przepisach mają oni pierwszeństwo drogi.
Rybacy wykorzystują je w sposób nieprawny wywieszając znaki dzienne lub zapalając światła dodatkowo wymuszające ustąpienie z drogi , a my poruszamy się trasą" węża" czyli zygzakiem.
Na sam widok kutra rybackiego dostaję dreszczy. Na dodatek połowa z nich nie mówi po angielsku.
Dzień dobry i miłego dnia
PMP
Rozbawiła mnie jego frustracja.
Po Morzusiu Pływający
wybacz, ale po lekturze... obśmiałem się. Z tej krótkiej, a jędrnej opowiastki i ... marynarskiej frustracji. Ale zdaje się, nie o to Tobie chodziło...
A mówiąc poważnie - wszędzie i zawsze trafia się hołota. Więc życzę jej jak najmniej na morskich szlakach. Bo rozumiem, że lekki taranik nie wchodzi w rachubę.
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (zmiany moje)
wybacz, ale po lekturze... obśmiałem się. Z tej krótkiej, a jędrnej opowiastki i ... marynarskiej frustracji. Ale zdaje się, nie o to Tobie chodziło...
A mówiąc poważnie - wszędzie i zawsze trafia się hołota. Więc życzę jej jak najmniej na morskich szlakach. Bo rozumiem, że lekki taranik nie wchodzi w rachubę.
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (zmiany moje)
W poniedziałek, 27.02, gdy oboje byliśmy już rano razem na dole, stwierdziliśmy, że chyba po
raz pierwszy w historii naszych kontaktów-wizyt Q-Wnuków u nas, nie
dopadła nas następnego dnia tęsknota i nie doskwierała nam
charakterystyczna "nasza" cisza.
Ale
zdawaliśmy sobie sprawę ze specyfiki tego tygodnia, który upłynął. Bo
oprócz Q-Wnuków, czyli sytuacji standardowej, zwykle dla nas z kategorii
"bułki z masłem", mieliśmy:
- niedyspozycję Żony, którą niechcący przekazał Q-Wnuk, i wszystkie z tego tytułu wynikające komplikacje,
- gości w dwóch mieszkaniach i wszystkie z tego tytułu wynikające komplikacje, w tym
-
gości z dolnego mieszkania, znajomych Krajowego Grona Szyderców oraz
ich dwóch synów, bliskich kolegów Q-Wnuka i Ofelii, i wszystkie z tego
tytułu wynikające komplikacje,
- wizytę Krajowego Grona Szyderców bez żadnych z tego tytułu wnikających komplikacji oraz
- sumę nawarstwionych codziennych spraw skutecznie i szczelnie wypełniających nasz czas nie pozostawiając wiele na zipnięcie.
Dzień upłynął na odtwarzaniu zapasów drewna pod wszelkimi postaciami - bierwion i trzech rodzajów szczap. Ale też pozwoliłem sobie na prześwietlenie ostatniej forsycji i pewien luz poświęcony Internetowi i onanowi sportowemu.
W dwóch rozmowach z Synem staraliśmy się ustalić termin mojego przyjazdu do Wnuków. W pierwszej, porannej i długiej, się nie dało, bo całą rozmowę zajął temat palenia drewnem, obsługi kóz i kuchni u nas, a kominka u Syna, a przede wszystkim naszego, zdecydowanie pozytywnego stosunku do tej sprawy oprócz oczywiście wspólnego negatywnego stanowiska do wybierania popiołu i całego majdanu z tym związanego. No, ale jeśli się powiedziało A...
Rozmowa musiała zostać gwałtownie przerwana Bo tato, coś pilnie potrzebują ode mnie w pracy. Wieczorem zaś też niczego nie ustaliliśmy, bo Syn zadzwonił, gdy akurat jadłem II Posiłek. I kontakt tego dnia się urwał.
Wieczorem zadzwoniła też Pasierbica. Podjęła próbę podsumowania ich pobytu oraz pobytu Słowian. Z jej słów wynikało, że było super. I trudno się dziwić, skoro z ich punktu widzenia było super. Z naszego też, ale... Bo elementem (emelentem) składowym naszego punktu widzenia był mój, a on pamiętał o wszystkim, co przeżyłem w ostatnim tygodniu.
Pasierbica też o tym wiedziała, więc od razu podsunęła pomysł na przyszłość. Zdaje się, że miał się on opierać na doświadczeniach minionego tygodnia, a więc Słowianie z dziećmi po tamtej stronie budynku, a oni z dziećmi po naszej, ale dokładne nie dosłyszałem, bo z mych trzewi wydobył się gwałtowny protest. Nie żebym miał coś przeciwko Słowianom i ich dzieciom, jak również przeciw Krajowemu Gronu Szyderców i ich dzieciom, ale to zestawienie dla mnie nie jest do powtórzenia. Koronnym moim argumentem było podkreślanie, że żadne mieszkanie gości nie jest przystosowane do pobytu dzieci i po co w przyszłości Słowianka miałaby się stresować stałym moim upominaniem, że ich śniadania i kubeczki z różnymi napojami nie należy stawiać na oparciach narożnika i tym podobne.
Żona co prawda uważała, że przesadzam i bagatelizowała problem, więc i ją, i Pasierbicę uprzedziłem, że w razie powtórki ja natychmiast wyjeżdżam do Metropolii do Nie Naszego Mieszkania.
Znacznie ciekawszy temat Pasierbica poruszyła za chwilę, żeby atmosferę uspokoić. Otóż była na pierwszej rozmowie w sprawie pracy. Obecnej ma już dosyć (żłobek i przedszkole) z racji durnej szefowej i jeszcze durniejszych rodziców.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Homeland. Połowę zaległego i kolejny normalnie.
Dzisiaj, we wtorek, 28.02, rozpoczął się drugi dzień "torów". Ale nie do końca, bo było co robić. I o kompletnym luzie nie mogło być mowy.
Rano zadzwoniła Córcia. Zdrowo podjarała mnie ogrodowo i warzywnie Bo to przecież marzec!
Wnuk-V raczkuje na całego i już "dawno" zrezygnował z pełzania "na żołnierza". A nawet wstaje i trzymając się czegokolwiek robi dwa kroczki. Można by powiedzieć To mały kroczek dla człowieczka, a wielki skok dla człowieka. Póki co "ucieka" raczkując i wydając piski, ale prędkość ucieczki przed matką zwiększyła mu się co najmniej czterokrotnie.
Wnuczka zaś zwiększa swoją rezolutność wprawiając w zachwyt swoich rodziców, a czasami w zakłopotanie.
- Ale mamusiu, czy ty nie możesz normalnie rozmawiać, tylko tak i mhm ? - skrytykowała matkę, gdy ta zajęta czymś w ten sposób bezwiednie odpowiadała córce.
Według innej historii, gdy Córcia była z dziećmi w jakimś sklepie, Wnuczce zachciało się siku. Miła sprzedawczyni nie robiła problemu, tylko poprosiła o chwilę cierpliwości Bo w toalecie jest akurat pan
(zdaje się, że jej mąż). Pan był długo, a raczej chyba tak się zdawało Wnuczce, bo za chwilę wypaliła na cały sklep:
- Mamusiu, a ten pan się zesrał?
Na koniec szukaliśmy wstępnie terminu przyjazdu Córci z Wnukami do Wakacyjnej Wsi.
Jeszcze przed I Posiłkiem uciekłem na górę, żeby spokojnie i w skupieniu wypełnić PIT28 na nowym druku. Względem poprzedniego przybyło pozycji, stąd też i jedna strona, a niektóre zostały pozmieniane, więc przy przepisywaniu musiałem uważać. Chyba sprostałem ambicjom jakiegoś urzędnika, który przez kolejne zmiany "mające ułatwić życie petentowi/podatnikowi" zapewne udowodnił swoją rację bytu.
Od razu przypomniała mi się Szkoła. W 1994 roku i w kilku następnych, kiedy to kapitalizm jeszcze nie okrzepł urzędniczo, miesięczne sprawozdanie z wykorzystania dotacji zajmowało jedną stronę druku A4, z czego naniesione gotowce (nazwa szkoły, nazwa kuratorium, pieczątki i podpisy, itp.) zajmowały jego połowę, a do wpisania pozostawały dwie, trzy pozycje. W 2020 roku, kiedy kapitalizm był już w stadium zdecydowanie okrzepniętym, zwłaszcza urzędniczo, i kiedy kończyliśmy działalność "podobne sprawozdanie" zawierało 8 stron A4 z dziesiątkami pozycji. Do tego trzeba było raz w półroczu i raz do roku zrobić sprawozdania zawierające 12-18 stron i setki pozycji. A dodatkowo, żeby było śmieszniej, to roczne musiało ponownie zawierać to półroczne.
Po drodze do Powiatu porozmawiałem sobie z Justusem Wspaniałym. Pretekst: Czy coś ci kupić w Powiecie? Niczego nie potrzebował, ale rozmowa w sposób naturalny zeszła na wiosnę, ogród i warzywniak. Znowu zostałem nieźle podkręcony Bo ja już sadzę dymkę, sieję pietruszkę i do doniczek różne nasiona, żeby za chwilę mieć rozsady.
Zasugerowałem mu To może w tym tygodniu wpadlibyśmy do ciebie?, ale natychmiast odparł, że za żadne skarby mandaryna, za diabła nas nie przyjmie.
- Dom tak zapuściłem, że nie ma mowy. - Czekam na koniec sezonu grzewczego, żeby go totalnie wysprzątać, zwłaszcza z warstw pokominkowego popiołowego pyłu.
Przez chwilę myślał o siedzeniu na tarasie.
- Ale nie! - Przecież ja na nim mam z 50 doniczek różności. - To w tej sytuacji wpadłym do was, ale chyba mnie nie przyjmiecie?...
Umówiliśmy się u... nas w przyszłym tygodniu.
- Bo teraz jadę do Lekarki. - Źle się czuje, jest osłabiona, bo od pacjentów coś musiało na nią przeleźć. - Coś jej przygotuję do jedzenia.
W Urzędzie Skarbowym byłem punktualnie, w samo południe. Jak przystało na pojedynek dwóch rewolwerowców.
- Muszę jednak pana wpisać do systemu... - na dzień dobry powiedziała moja pani.
- Ale poprzednio mówiła pani, że nie muszę się umawiać i że mogę przyjść, ot tak, prosto z ulicy.
- Tak, ale jednak muszę pana wpisać do systemu.
Co za czasy nastały?! Aż strach się umawiać, a nawet nie, bo, bez różnicy, od razu wpiszą cię do systemu. A Wielki Brat może potem zrobić wszystko.
PIT28 wypełniłem idealnie i pani zaakceptowała spoglądając na mnie pozytywnie, może z odrobinką uznania. A może mnie się tylko tak wydawało?
W trakcie zakupów zadzwonił mój dawny pracownik - wykładowca. Dawno się nie widzieliśmy, ale od lat w ciągu każdego roku zawsze kilka razy się słyszymy. Wtedy to był potężny chłop. O ludziach, którzy nie jeździli mercedesem i mieli innego psa niż dog, wyrażał się nie najlepiej. Zawsze miał dużego mercedesa i doga. Za to żonę niską i drobniutką. Swego czasu był dyrektorem liceum plastycznego i stąd doskonale wiedział, kim jest dyrektor, jaką ma odpowiedzialność i co na nim ciąży. Więc, na przykład, cosemestralne przeglądy prowadzone przez niego były zorganizowane perfekcyjnie. Słuchacze musieli być przygotowani z zaliczeniami na igiełkę, prace przedstawiać dyrektorowi krótko i zwięźle, żadnego wodolejstwa, bo czas dyrektora był drogi. Jedyną siedzącą osobą na przeglądzie był dyrektor, co mi bardzo odpowiadało ze względu na mój kręgosłup. A gdy nie było koło mnie kawy lub herbaty w momencie, gdy siadałem, słuchacze dostawali bezpardonowy opieprz. Zawsze z przeglądów z jego pracowni wychodziłem w dobrym nastroju, bez zmęczenia i w poczuciu niestraconego czasu.
I mimo, że był i jest artystą, na radzie pedagogicznej jako jedyny miał wypełniony dziennik bez żadnych zastrzeżeń.
Ale lata mijały. Nadszedł czas emerytury, zmarła mu żona, co go kosztowało wiele zdrowia. Zaś ostatni dog, który odszedł, kosztował go również wiele zdrowia, więc postanowił po raz pierwszy nie mieć już żadnego psa. Wiele lat jeździł na pół roku do swojego domku nad jeziorem, ale i to okazało się być przeszłością. W wieku 82. lat dopadły go kłopoty zdrowotne - bóle stawów biodrowych i poważne kłopoty z poruszaniem się.
- Biorę prochy, ale to gówno daje. - zawsze był bezpośredni. - Kupiłem smarta i w ten sposób robię sobie zakupy.
- Jak to smarta? - zszokowałem się. - Mieści się pan w nim?!
- Aaa, to jest bardzo wygodne auto, tylko dwuosobowe. - I nie ma problemów z parkowaniem. - A bagażnik akurat wystarcza na zakupy.
- Kupił pan nówkę?
- A gdzie tam! - Dwudziestoletniego. - Opłaca się w moim wieku i w moim stanie zdrowia kupować nówkę?!...
Zawsze słynął z sarkastycznego humoru w kierunku rubaszności.
W ogrodniczym przez Córcię i Justusa Wspaniałego kupiłem dwie siateczki dymki, nasiona pietruszki i sałaty oraz specjalną folię. Zrobię z niej na specjalnych kabłąkach na skrzyniach takie q-tunele, żeby mieć wcześniej sałatę, szczypior i pietruszkę. W końcu sroce spod ogona nie wyskoczyłem i możemy mieć zieleninę o jakiś miesiąc wcześniej niż zwykle.
W drodze powrotnej zajrzałem do... ZUS-u. Żona dostała drogą mailową informację, że na PUE (cokolwiek by to nie znaczyło) ma komunikat. Żona nie ma tego zaufanego profilu i mieć go nie chce, bo już samo słowo "zaufany" śmierdzi. Myśleliśmy, że w oddziale czegoś się dowiem.
- A ma pan pełnomocnictwo od żony? - zapytała jedna z pań, która nas doskonale zna, a przynajmniej kojarzy.
- No nie, ale przecież tyle razy byliśmy tutaj w oddziale, że na pewno pani pamięta...
- Owszem, ale rozumie pan, RODO...
Rozumiałem i byłem szczęśliwy, że pod koniec pracy w Szkole wygrzebałem się z tego gówna.
Dostałem druki pełnomocnictwa do wypełnienia, a przy okazji pani zapytała:
- A pan by nie chciał zaufanego profilu. - Będzie pan miał łatwe logowanie na naszych stronach. - Mogę panu teraz założyć i dać login.
Chciałem, chociaż nie wiedziałem, po co. Jak nie ja. A raczej jak ja, bo się pchałem.
- To poproszę dowód osobisty.
A za chwilę: - 18. lutego 2023... - przeczytała na głos. - Dowód nieważny.
- Och, widzi pani... - ucieszyłem się - tydzień temu dostałem informację, że nowy dowód jest do odbioru. - To super, za chwilę go sobie odbiorę.
W ten sposób uniknąłem zusowskiego zaufanego profilu. Na pewno do tematu nie wrócę, skoro opatrzność czuwała nade mną.
- Proszę lewym palcem wskazującym dotknąć czytnika... - kolejna sympatyczna pani urzędnik wydała polecenie, zanim mogłem otrzymać nowy dowód. - Jeszcze raz, bo system nie przyjął. - Ok, teraz prawy palec... - Jeszcze raz. - Jeszcze raz... - pani ciężko westchnęła i czuła się w obowiązku mi wyjaśnić.
- System widzi tylko 50% pańskich linii papilarnych, więc odrzuca. - znowu westchnęła.
Za ósmym razem przyjął.
- I tak nie jest pan rekordzistą. - Jeden pan przykładał palec 10 razy.
Dowód mam ważny do 07.02.2033 roku. Przyznam, że data nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, skoro czeka mnie jeszcze dwukrotna wymiana. Drugi raz, ostatni, przed śmiercią. Nie wiem, czy będzie się opłacało. Jak z tym smartem.
- To do zobaczenia za 10 lat! - pożegnałem się z miłą panią.
W domu, z konieczności i żeby nie wyjść z wprawy narąbałem drewna i zlikwidowałem kretowiska. A potem cały wieczór poświęciłem zjazdowi. Dzisiaj hotel potwierdził aż 15 wpłat. Wszystko odnotowałem i uporządkowałem listy. A potem zabrałem się za telefonowanie do 10 koleżanek i kolegów. Zadawałem proste pytanie:
- Bodziu/Zosiu/Marto/Waldku/ itd... - czy jedziesz na zjazd, czy pogrywasz w kulki?
Okazało się, że dwie osoby zrezygnowały, ale reszta nie pogrywała, że jadą i że właśnie dzisiaj Bo przecież jest dopiero 28.! wpłacili oczekiwany zadatek.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Scenarzyści tak podkręcili tempo, że wiedziałem, że będę miał problemy ze spaniem. Emocje - nos, dłonie i stopy zimne.
ŚRODA (01.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Żeby nadrabiać, nadrabiać, nadrabiać.
Ten moment w roku nie wiem, czy nie lubię najbardziej. Oprócz maja oczywiście. Był luty i błyskawicznie stał się marzec. A on niesie w sobie zapowiedź wiosny. Dzisiaj dzień jest dłuższy od najkrótszego w roku o 3 godziny i 8 minut. A to już nie w kij dmuchał. (... w omawianym zwrocie nie chodzi o sens wyrazu kij, który znamy dzisiaj, lecz o inne, archaiczne jego znaczenie. Po prostu w staropolszczyźnie kijem nazywano również ‘długi kielich’. Podczas biesiady z takiego kija kielicha należało wypić piwo lub wino duszkiem, jednym haustem, bez nabierania, zaczerpywania oddechu, czyli inaczej… bez dmuchania do środka. Jeśli pijącemu się to nie udawało, wylewano mu za karę kielich wody za kołnierz… Wspomina o tym XIX-wieczny powieściopisarz Henryk Rzewuski w Pamiątkach Soplicy <chodziło o Jaśnie Pana Seweryna Soplicę, cześnika parnawskiego>: - Nawet przy końcu biesiady pito z kijów. Kij, zwany również kijasem lub kulawcem, był szklany, dęty i gdy go przykładano do ust, trzeba go było koniecznie wypróżnić, nie oddalając z ust; inaczej pijący został obryzgany i za kołnierz wlewano mu kielich wody.
Z owym zwyczajem wiąże się (jak widać) inne powiedzenie - nie wylewać za kołnierz. Zgodnie z tym, (...) komuś, kto lubił trunki, tzn. wypijał zawsze piwo lub wino jednym tchem do końca, nie wylewano kielicha wody za kołnierz. W ciągu wieków zniekształcono nieco owo powiedzenie i dzisiaj mówi się, że nie wylewa za kołnierz o osobniku lubiącym alkohol).
Rano udało mi się trochę nadrobić. A potem przyszło życie.
Sporo czasu zajął mi zjazd. Najpierw naniosłem kolejne wpłaty, a potem z panią menadżer konfrontowaliśmy nasze listy, żeby były takie same i żeby nie było sprzeczności i wątpliwości. Ustaliliśmy strategię działania na następne dni i umówiliśmy się na spotkanie w hotelu w przyszłym tygodniu. Nieuchronnie zbliża się moment przydzielania miejsc noclegowych. A wtedy się zacznie. Trzeba założyć powstanie grupy kolegów i koleżanek niezadowolonych, a z nich takich, którzy przestaną mnie lubić. Trzeba więc będzie, wspierając się Żoną, założyć, że wszystkim się nie dogodzi. Bo wektory oczekiwań będą niezwykle rozbieżne, a często znoszące się. Więc, żeby dojść do finału, trzeba będzie uzbroić się w pewnego rodzaju gruboskórność i zmniejszyć poziom empatii.
Wczoraj w rozmowie z jedną z koleżanek usłyszałem, że ona mnie podziwia, bo sama nigdy w życiu i za żadne skarby nie podjęłaby się organizowania takiego zjazdu. Żona ją poparła. Często przy moich różnych irytacjach i złorzeczeniach od dawna powtarza, że się dziwi, że podjąłem się tego zadania. No, cóż, zawsze byłem wyrywny.
Na dodatek zadzwonił Profesor Belwederski, który uwielbia być na naszych zjazdach i z racji tego, że gra na gitarze, jest na stałe w nie wpisany. Ale tym razem się wahał - przyjechać, czy nie. Przyczyna była i prosta, i skomplikowana, którą my z Żoną świetnie rozumieliśmy znając jego prywatne uwarunkowania. Ostatecznie wpłaci zadatek, ale czy przyjedzie, czas pokaże. Z tego powodu, jak również z innych osobistych, był nieźle zgnębiony, jak nie on.
Jednak udało nam się przedyskutować i ustalić wstępnie parametry części oficjalnej zjazdu, która ma się odbyć na naszej Alma Mater. Profesor Belwederski jest ciągle czynny zawodowo i ma wiele do powiedzenia na naszym wydziale. A razem z Wielkim Woźnym na pewno tę część zjazdu przygotują tak, że mucha nie siada.
Potem wchłonęła mnie przyroda i wiosna. Co prawda rano termometr wskazywał -8,5 st., co mnie skutecznie odrzuciło od pomysłu zbyt wczesnego sadzenia dymki i siania sałaty oraz pietruszki, ale w ciągu dnia słoneczko zrobiło swoje. Narąbałem więc drewna i zabrałem się za sad. Za prześwietlanie drzewek owocowych, w większości jabłoni. Coś mi mówiło, że robię to chyba zbyt późno, ale postanowiłem nie dociekać na różnych forach i się nie przejmować. Najwyżej będzie nieurodzaj, co nam z Żoną zupełnie przeszkadzać nie będzie, skoro do tej pory w piwniczce mamy jeszcze sporo jabłek.
W południe miał być Sąsiad Od Drewna. Początek umawiania się z nim, aby wyciął na naszej posesji kilka wyschniętych świerków, w tym jednego, dorodnego, że aż serce ściskało, miał chyba miejsce jeszcze w grudniu.
- Ale coś ty, dopiero jest 12.40... - Żona skwitowała moją irytację i chęć dzwonienia.
O 13.00 już nie wytrzymałem i zadzwoniłem.
- Zapomniał pan o mnie?...
- Nie, tylko wróciłem z trasy, coś zjem i przyjadę.
Żadnych zbędnych informacji. Przyzwyczaiłem się, że słowo "przepraszam" u niego nie istnieje.
O 14.00 już był z jakimś młodym Ukraińcem.
- Uciekł z Ukrainy, kilku jego kolegów zginęło, nie ma po co wracać. - Sąsiad Od Drewna wyjaśnił mi, gdy zaciekawiony zapytałem. - W grudniu dwa dni spał na przystanku w Wakacyjnej Wsi... - To mieliśmy go nie przygarnąć? - Mieszka u mojej matki.
- A mówi po polsku?
Sąsiad potakująco kiwnął głową. Na więcej nie było go stać, bo od razu zabrał się za robotę. Nie ma czasu na pierdoły.
W trakcie ścinania Ukrainiec nie odezwał się słowem po polsku, ale czy to czemuś przeszkadzało. Gadał po swojemu z charakterystycznym zaśpiewem, który mnie zawsze pozytywnie rozbawia.
Można by powiedzieć, że robota paliła im się w rękach. Sąsiad Od Drewna fachowo (podziwiałem) kładł drzewo w zamierzonym kierunku, tak że ono przy upadku niczego nie uszkadzało. Odcinał gałęzie i grube pnie ciął na trzydziestki, a te cieńsze zostawiał mnie Bo też muszę się czegoś nauczyć, co przyjął jako rzecz oczywistą.
Siłą rzeczy, zwłaszcza wokół Stawu, zrobił się niezły bajzel i będę miał robotę z cięciem i sprzątaniem na wiele dni. Ale to dopiero, gdy się wyraźnie ociepli.
Jeden z wyschniętych świerków, własność Sąsiada Muzyka, już dawno się obalił na nasz teren przygniatając płot, łamiąc grubą gałąź naszej sosny i zatrzymał się w poprzek podpierając się o ziemię swoimi wyschniętymi gałęźmi tak, że rundy wokół Stawu robić nie było można. To znaczy Piesek spokojnie robił wyczaiwszy przejście między gałęziami
- To ja przyniosę drabinę i utnijcie panowie tę złamaną gałąź... - zaproponowałem, gdy przejście zostało udrożnione.
- A po co? - Sąsiad Od Drewna się ubawił. - Drabina już jest!
Odwróciłem się idąc za jego wzrokiem. Ukrainiec siedział już na gałęziach sosny. Z dołu dostał piłę, pięć sekund i gałąź leżała na dole.
Gdy przyszło do zapłaty, Sąsiad Od Drewna nas zaskoczył. Zaproponował kwotę ponad dwa razy niższą niż ta, o której z Żoną myśleliśmy i wewnętrznie zaakceptowaliśmy. To dołożyłem jeszcze dwa piwa. Litovela, żeby była jasność. Innego niż Pilsner Urquell nie miałem. To znaczy miałem puszkowy czteropak Kasztelana, taki na różne przypadki, ale ku mojemu zdziwieniu, gdy go zacząłem szukać, Żona mnie poinformowała, że chyba został wypity w trakcie pobytu Krajowego Grona Szyderców i Słowian. Kiedy to się stało, że nie zarejestrowałem?!...
Po wszystkim wypuściliśmy Pieska. Ależ miał wąchackie używanie. Tyle nowości i zmian w terenie.
Nagle poczułem okropne zmęczenie. Wiedziałem, że to po ścinaniu, wspinaniu się, w sumie po nietypowych figurach. Zacząłem kwękać.
- A gdybym uwalił się tu na kanapie? - zapytałem Żonę, która siedziała nad laptopem, a wokół leżały różne rzeczy niezbędne jej do pracy.
- Ale ja przecież będę musiała tu wszystko poprzestawiać i usunąć!... - natychmiast panicznie zaczęła się rozglądać po najbliższym otoczeniu. - Nie możesz iść na górę i zalec na narożniku?!
- Ale tam się czuję, jak na wygnaniu!... - Poza tym chłodno...
I nie czekając na jej kolejne pomysły Ale przecież możesz przykryć się tą ciepłą narzutą! zacząłem się uwalać kładąc łeb na jej kolanach. Błyskawicznie wszystko usunęła spod mojego cielska.
- Ale ja przecież będę musiała co jakiś czas wstawać do kuchni i będę cię budzić! - słabo protestowała.
Nic sobie z tego nie robiłem. A gdy poczułem smyranie na głowie, usnąłem w sekund pięć.
Współpraca była prosta. Gdy Żona musiała wstać do kuchni, brała w ręce delikatnie mój łeb i go odstawiała tak, żeby gwałtownie nie tąpnął. A gdy wracała, znowu delikatnie kładła go sobie na kolanach i wracała do pracy i do... smyrania. Czy muszę mówić, że nie miałem zielonego pojęcia, ile razy wstawała i wracała? O tym, że klikania klawiatury i innych odgłosów też nie rejestrowałem, nawet nie ma co wspominać.
Obudziło mnie przypomnienie z żoninego smartfona. Żona często go używa, a tego konkretnie od czasów Naszego Miasteczka. Nic więc dziwnego, że ta melodyjka wyłącznie mi się z nim kojarzy. Lubię ją muzycznie i często, gdy się rozpoczyna, proszę Żonę, żeby jej od razu nie wyłączała. Tworzy dla mnie jakiś dziwny klimat narastający w miarę powtarzania się motywu z coraz większą głośnością. I nigdy mi nie przeszkadza, nawet tak jak teraz, gdy mnie obudziła.
Leżałem nadal i poddałem się wspomnieniom, które przyszły nie wiedzieć skąd. Przed oczami (w mózgu raczej) przesuwały się obrazy Biszkopcika, Naszej Wsi, Dzikości Serca i Naszego Miasteczka. I te ostatnie opanowały mnie całkowicie wprowadzając nostalgiczny nastrój.
- Wiesz - zagadałem do Żony - tak naprawdę, to tęsknię za Naszym Miasteczkiem. - Nasza Wieś była i będzie na zawsze naszym domem, ale już za nią nie tęsknię. - A za Naszym Miasteczkiem tak.
Zastanawialiśmy się nad tym fenomenem i go analizowaliśmy. I wyszło nam, że ówczesny dwuletni okres to były dla nas takie długie wakacje. Bez specjalnych zobowiązań. Szkoła funkcjonowała na tipes topes, Naszej Wsi pilnowała Szamanka i Ten Który Dba o Auto, mieszkanie i ogródek nie wymagały wielu prac, można było wyjeżdżać i wracać bez najmniejszych obaw, co nas czeka po powrocie.
Zaczęliśmy się zastanawiać, jak będziemy wspominać Wakacyjną Wieś.
- Na pewno ten ogród i sad, staw i werandę. - dopowiedziała Żona.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Znowu zasypialiśmy emocjonalnie naładowani.
- Następnym razem musimy wziąć jakąś lekką komedię... - skwitowała Żona.
CZWARTEK (02.03)
No i dzisiaj znowu wstałem o 05.30.
W ramach dyscypliny i mobilizacji.
Myślałem, że po wczorajszym prześwietlaniu drzewek owocowych, po różnych akrobacjach, będę cały "połamany". Nic z tych rzeczy. Spanie koło Żony, ułożenie głowy na jej kolanach i smyranie całkowicie mnie zregenerowały.
Ponieważ dla mnie był już prawie środek dnia, to jeszcze przed I Posiłkiem narąbałem sporo drewna i nawiozłem go do podcieni i do kuchni. A po posiłku zrobiłem spory zapas smolaków. I zabrałem się za dalsze prześwietlanie drzewek.
Kilka dni temu padł sekator Gardeny. Mimo że z firmy niemieckiej miał prawo, bo służył mi wiele lat. W bajzlu panującym w Dużym Gospodarczym znalazłem drugi, jakiś taki podejrzany, który znalazł się na stanie narzędzi nie wiedzieć skąd, chyba jako promocyjny dodatek do czegoś tam. Ten padł po trzech dniach używania. Zwyczajnie pękło mu jedno ramię, zdaje się aluminiowe. A wiadomo, że sekator to podstawowe narzędzie ogrodnika.
- Ciąć bez sentymentów! - zawsze powtarzał nasz znajomy, gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku.
Jego piękny zaprojektowany ogród, na wpół dziki, mocno go uwiarygadniał, więc te słowa wziąłem sobie do serca i od tamtego czasu haraczę co popadnie, często przy żalach Żony Boże, coś ty zrobił?! - Przecież tego krzaczka prawie nie ma! albo O matko! - Przecież tu są już zarysy pąków! - To jak ta roślinka przeżyje?!
Zawsze przeżywała! Nigdy żadnej nie wykończyłem. A każdy kolejny rok tylko utwierdza mnie w harataniu. Ta żywotność jest fascynująca. Jak ja taką roślinkę z jednej strony, to ona z drugiej. I tak to trwa latami. Trzeba być cały czas czujnym i dawać odpór.
W Zaprzyjaźnionej Hurtowni mieli sekatory, po 30 zł, ale takie same, jak ten mój, który przed chwilą nie wytrzymał nacisku siedemdziesięciotrzyletniej dłoni mężczyzny. Groziło mi jechanie do Powiatu, ale okazało się, że od roku w Pięknym Miasteczku działa Centrum Ogrodnicze, o czym nie miałem zielonego pojęcia i Może tam mają?
Nowy budynek, plac parkingowy tak duży, że spokojnie zaspokoiłby podobne potrzeby w Metropolii, żywego ducha i drzwi oczywiście zamknięte, mimo wywieszki Otwarte i podanych godzin otwarcia, w których ewidentnie się mieściłem. Już miałem złorzeczyć na Powiatowstwo, gdy ujrzałem karteczkę po przyciskiem Dzwonić!
- Idę! - usłyszałem kobiecy głos z sąsiedniego budynku.
Pani, tutejsza i rozgarnięta, a jaka miałaby być, skoro wcześniej w Rynku w Pięknym Miasteczku prowadziła sklep... chemiczny, wskazała na takie same sekatory, po 30 zł, jak ten, który przed chwilą wyrzuciłem. Różniły się tylko tym od mojego, że rączki-dźwignie miały w różne wzorki i kolorowe kwiatki. Taki pic i cała para w gwizdek.
Zrobiłem zniesmaczoną minę.
- Ale mam jednego Fiskarsa! - Kosztuje 113 zł, ale jest świetny. - Sama takiego używam.
Nie musiała mnie przekonywać. Miałem w Naszej Wsi kilka narzędzi tej firmy, ale w trakcie przeprowadzek zniknął szpadel i coś tam jeszcze. Została siekiera, mocno zgrabna i poręczna, taka do dużych bierwion i do szczap, którą mam z lat 10 i nic jej nie jest.
Sekator wyglądał kosmicznie i budził zaufanie. Napis na opakowaniu informował, że można ciąć gałęzie o średnicy do 24. mm. Ten mój badziew pękł już przy 10.
W domu natychmiast musiałem go wypróbować.
- Ale uważaj, bo wygląda groźnie! - Żona była pod wrażeniem. Ceny również.
W zimnie, bez słoneczka, poszedłem sprawdzić jak tnie. Ciął rewelacyjnie i nie mogłem przestać. Zapamiętałem się. Przestałem dopiero, gdy dotarło do mnie, że przemarzłem. Bo wyszedłem na dwór bez kurtki i przecież tylko na chwilę.
Przy meczu (Żona wykupiła mi na miesiąc Polsat Sport) Huberta Hurkacza z Novakiem Djokovicem (0:2) nie mogłem się rozgrzać, nawet gdy ubrałem czapkę i kurtkę. Dopiero, gdy Żona, bez słowa, postawiła mi na stole jednego pepysa Soplica Orzech Laskowy, pomogło. Złotko, nie kobieta!
Pod wieczór zadzwoniliśmy do Lekarki i ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę. Będzie z miesiąc, jak się nie widzieliśmy, a zdaje się, że upłynie jeszcze kilka tygodni, gdy Lekarka, po różnych perypetiach zdrowotnych i różnych uwikłaniach rodzinnych, zjedzie do Wakacyjnej Wsi.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
PIĄTEK (03.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
W ramach wiosennego skracania długości snu i przyzwyczajania organizmu do tego ewolucyjnego skoku.
- Byleby nie było tak, jak z tym Cyganem i jego koniem... - skonstatowała rano Żona. Przy czym wyraźnie obsadziła mnie w dwóch chronologicznych rolach - najpierw Cygana, który prowadził rozłożony w czasie eksperyment polegający na odzwyczajaniu konia jeść, a potem w roli konia, który na eksperymencie się nie poznał i zdechł.
Przed I Posiłkiem, ponieważ znowu to był środek dnia, sporo pisałem, potem zrobiłem zapas drewna w dolnym gościnnym mieszkaniu, bo po Słowianach została tylko jedna beleczka i zarejestrowałem ostatnie wpłaty przekazane mi przez hotel. Tak więc deklarację przyjazdu na zjazd złożyło 61 osób. Po 50. latach od zakończenia studiów! W kwietniu tamtego roku na pierwszym spotkaniu z poprzednią panią menadżer zakładaliśmy obecność osób... 60! Budziło to spore wątpliwości Wielkiego Woźnego, Mineraloga i innych zainteresowanych. A jednak! Do tego trzeba dodać jeszcze około dziesiątki, która zadeklarowała, że będzie na części oficjalnej.
Po I Posiłku zabrałem się za ostatni akord prześwietlania - aronia zrobiła się stosunkowo niewielkim krzakiem, a i dwie ostatnie jabłonki otrzymały w perspektywie czasowej roślinną ogładę (ogłada - umiejętność odpowiedniego zachowania się). Po ścinaniu przez Sąsiada Od Drewna i przeze mnie cały teren jest pokryty gałęziami i gałązkami. Będzie czym palić w domu, a drobiazgiem na ognisku.
Ale, żeby do tego doszło, czeka mnie wiele pracy. Bardzo śmieszne!
Bo że odcinanie gałęzi, cięcie pni na trzydziestki i ... sprzątanie, to oczywiste. Ale w końcu, po trzech latach, postanowiłem zmienić położenie ogniska, na pod każdym względem, sensowniejsze. Obecne miejsce otrzymałem w spadku po poprzednich właścicielach. Wtedy ognisko rozebrałem, bo wyglądało jak zrobione na zetpetach i zrobiłem nowe, profesjonalne. Ale zrobiłem to bezrefleksyjnie. Nie dość, że usytuowanie było od początku źle pomyślane, bo miejsce zostało niewtopione w otoczenie w gryzący oczy sposób, to na dodatek, a może przede wszystkim, za blisko jednego świerku lub jodły (nie znam się). Dlatego co roku żar z ogniska osmalał sporo gałęzi i nie wyglądało to najlepiej, żeby nie powiedzieć paskudnie.
Wybrałem nowe miejsce jakby samo się narzucające. Klimatyczne - między Stawem a wędzarnią i między altaną a innym pięknym świerkiem lub jodłą. Dodatkowo sporo oddalone od jakichkolwiek drzew. Pracę koncepcyjną zakończyłem robiąc wizualizację okręgu za pomocą wbitych palików i zawołałem Żonę. O dziwo nie wywróciła wszystkiego do góry nogami, tylko okrąg "przesunęła" o jakiś metr bliżej wędzarni. I jej się podobało. To i mnie się podobało. Pozdrawiam!
Następnie wykorzystałem wiedzę uzyskaną dzięki wsparciu i opiece Polski Ludowej. W środek koła wbiłem palik, wszystkie poprzednie usunąłem i wytyczyłem piękny okrąg za pomocą odmierzonego sznurka (promień) i przyczepionego na jego końcu rylca w postaci zgrabnej brechy. A gdy już napasłem oczy idealnym kołem, szpadlem wybrałem pierwszą ziemię z jego obwodu.
To wszystko jednak mnie zmęczyło. Więc znowu uwaliłem się na kanapie obok Żony.
- Ale ja przecież będę ciągle chodziła mieszać kapustkę! - protestowała.
Ale czy to mi przeszkadzało? Znowu poczułem się zrelaksowany.
Wieczorem zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Jutro Mąż Dyrektorki kończył 70 lat, ale nie mogliśmy się doczekać i stwierdziliśmy, że dzwonimy dzisiaj.
Rozmowa przebiegła w dość smutnawym nastroju. Właśnie zmarł brat Męża Dyrektorki, młodszy od niego o 5 lat. Jak to się debilnie mówi i czego nie cierpię, "walczył z chorobą" przez trzy lata. Chyba będę mówił i pisał "choroba mu towarzyszyła trzy lata, po czym umarł" (alternatywnie, w innych przypadkach "wyzdrowiał"). Do tego w ostatnim czasie zmarła ich księgowa, która im towarzyszyła od początku istnienia szkoły.
Główny pozytyw ich życia i życia zawodowego, które ze sobą się ściśle splatają, jest taki, że zlikwidowawszy szkołę o uprawnieniach szkoły publicznej pozbyli się garba w postaci dotacji, bezsensownych i żmudnych rozliczeń oraz nadzoru Stolicy. Pozostała im szkoła bez uprawnień, która dobrze działa, daje im satysfakcję i minimalnie stresuje. Przy mądrym gospodarowaniu dają radę i nie czują zbytnio kryzysu. Dodatkowo, przez fakt mniejszych obowiązków i mniejszego stresu, mają więcej czasu na oba życia, które dodatkowo nabrały wartości, gdy zniknął Wielki Brat.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu czwartego Homeland. Scenarzyści znowu pozamykali kolejną historię. Ale może się nam tak tylko wydawać w kontekście czekających nas jeszcze czterech sezonów.
Oglądaliśmy na moim laptopie. Z żoninym coś się stało i nie pozwalał się uruchomić, co ją i mnie bardzo zmartwiło. Na szczęście ma jeszcze takiego mniejszego, na którym może pracować, ale ten z kolei nie ma gniazda umożliwiającego połączenie z telewizorem. Mój zaś takie posiada, ale chyba jest zepsute. Tedy laptopa mieliśmy w łóżku przed nosem i w ten sposób zamknęliśmy wieczór.
SOBOTA (04.03)
No i dzisiaj wstałem znowu o 05.15.
Chciałem nawet o 05.00, ale ta przypowieść o koniu i Cyganie trochę mnie wyhamowała.
Rano, jeszcze przed I Posiłkiem, czyli znowu w środku dnia, pojechałem do Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Wszystko przez to, że Żona zaczyna się wiosennie i sprzedażowo rozbudzać. Niczym jakiś kwiat wiosenny naładowany pomysłami.
- Wiesz, trzeba będzie skończyć opaskę wokół domu, bo ta część niewykończona wygląda fatalnie. - I my się lepiej poczujemy, i kupujący będą inaczej patrzeć.
Trudno było się nie zgodzić. Od razu zapaliłem się do roboty. Czeka mnie wybranie kilkudziesięciu taczek piasku i nawiezienie w to miejsce "trochę" mniej (większa objętość) granitowego tłucznia. Pięknie jest mieć co robić.
Żonę jednak dalej nosiło.
- Tak się zastanawiam, co by tu zrobić z podcieniami?... - Przecież to jest ładne miejsce... - Jakieś krzesła, kwiaty...
Też się zgodziłem.
W hurtowni mają mieć ten tłuczeń w przyszłym tygodniu. Nawet dobrze, bo w międzyczasie zdążę wybrać piasek, a góra grysu nie będzie leżała na plandece na trawie zbyt długo. Bo inaczej po wysprzątaniu zostałby taki brzydki łysy placek. I co na to my oraz kupujący?...
Do 13.00 nie tknąłem fizycznej pracy. Ale potem przyszło otrzeźwienie. Najpierw zabrałem się za opróżnianie z piasku opaski wokół domu. Jest to robota może nie taka, której nienawidzę, ale też za nią nie przepadam. Żadnej finezji, tylko machanie łopatą i jazda taczką na górkę. A siły zabiera. Dlatego postanowiłem, żeby jej nie znienawidzić, wprowadzić dywersyfikację. Będę robił etapami, może trzema, może czterema.
Za to praca przy konstruowaniu nowego miejsca pod ognisko była pełna finezji. Nawet cięższa niż poprzednia, ale co z tego. Niwelacja terenu wokół przyszłego ogniska, nawiezienie pierwszych potężnych kamoli dawały satysfakcję.
Żona jednak mnie pilnowała.
- Może już na dzisiaj dosyć? - krzyknęła z daleka.
Nawet sam o tym pomyślałem. Trzy godziny ciężkiej pracy dały satysfakcję i mnie nie zajechały.
Więc nie było potrzeby uwalenia się na kanapie.
Gdy wróciłem, choinki nie było. Trzeba sobie wyobrazić, w jakim obwisłym i smętnym stanie była, skoro Już na nią patrzeć nie mogłam! Żona wszystko zdemontowała, pochowała do kubłów, które schowałem w Małym Gospodarczym, posprzątała, a ja obwisłego kikuta wyniosłem na ognisko.
Tylko patrzeć, gdy będziemy ubierać nową!...
Pod wieczór trochę pisałem, a wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu piątego Homeland. Na moim laptopie.
W dniu 2023-03-04 17:11, Grzegorz Kuznicki napisał(a):
> Nawiązując do skrótów które stosujesz u Emeryta to:
> Wczoraj zakończyłem 7x10 okr, a dzisiaj zacząłem 7x 20 min:)
> Nawiązując do skrótów które stosujesz u Emeryta to:
> Wczoraj zakończyłem 7x10 okr, a dzisiaj zacząłem 7x 20 min:)
Za diabła nie mogliśmy rozszyfrować, chociaż skróty wydawały się oczywiste.
NIEDZIELA (05.03)
No i dzisiaj wstałem o... 05.15.
Pogoda była wyraźnie barowa. Szaro, a to, co padało z nieba, ściśle z chmur, nie mogło się zdecydować, czy reprezentuje zimę, czy jest zwiastunem wiosny. Taki niby śnieżek, który zaraz topniał. Tylko ptaki nic sobie z tego nie robiły, bo wiedziały.
Długo pisałem, ale w końcu miałem dosyć. Ogaciłem się i poszedłem pracować. Ledwo wyszedłem, przestało padać i nawet wyszło słoneczko. Wyraźnie Panu Bogu spodobała się moja postawa mimo niedzieli.
Majstrowałem przy usuwaniu piasku z opaski wokół budynku (15 taczek) i przy nowym ognisku. Znowu nawiozłem kolejne kamole i nawet dwa udało mi się ustawić na swoim miejscu, na obwodzie koła.
Sumarycznie pracowałem 2,5 godziny, bo w końcu to niedziela.
Gdy wróciłem do domu, Żona mi coś pokazała, nomen omen. Pojawiła się oferta sprzedaży nieruchomości, którą swego czasu oglądaliśmy, i to wiele razy, ale tylko z zewnątrz. Nawet kilka lat temu rozmawialiśmy z właścicielką i nawet się umówiliśmy z nią na oglądanie, ale okazała się psychiczna. A na pewno jej mąż, na którego zrzuciła niestawienie się na umówione już spotkanie z nami twierdząc Mąż jest w depresji.
Od razu zadzwoniłem do faceta z biura nieruchomości. Nie odbierał, bo przecież niedziela.
Nieruchomość zapadła nam w pamięć. Mieści się w... Pięknej Dolinie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Ciągle na moim laptopie.
Dzisiaj o 10.06 napisał Po Morzach Pływający.
Rozwiązanie konkursu:)
Zacząłem ćwiczyć i biegać. 7x10okr to 7 razy po 10 okrążeń wokół ładowni nr 2 czyli około 1.4 km, 7 x 20 min czyli 7 razy ,bieg wokół ładowni nr 2 przez 20 minut czyli około 2,8km.
Zacząłem ćwiczyć i biegać. 7x10okr to 7 razy po 10 okrążeń wokół ładowni nr 2 czyli około 1.4 km, 7 x 20 min czyli 7 razy ,bieg wokół ładowni nr 2 przez 20 minut czyli około 2,8km.
Ze względu na to, że nie biegałem od wielu lat muszę powoli zwiększać dystans ponieważ mógłbym sobie zrobić krzywdę zaczynając od np 3km.
Te 7 razy zazwyczaj rozciąga się na kilka tygodni. Pogoda, porty itp, ale nabieram dzięki temu energii i zrzucam zbędne " oponki". Poza tym wentylacja płuc i oddychanie 100% jodem też pewnie coś daje.
PMP (pis. oryg; zmiany moje)
PONIEDZIAŁEK (06.03)
Te 7 razy zazwyczaj rozciąga się na kilka tygodni. Pogoda, porty itp, ale nabieram dzięki temu energii i zrzucam zbędne " oponki". Poza tym wentylacja płuc i oddychanie 100% jodem też pewnie coś daje.
PMP (pis. oryg; zmiany moje)
PONIEDZIAŁEK (06.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
Długo pisałem, ale w końcu miałem dosyć. Trzy godziny pracy przy ognisku i przy opasce domu pozwoliły mi wrócić do równowagi i do... dalszego pisania.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Ciągle na moim laptopie.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu.
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie domagając się wpuszczenia do domu. Raz nawet rozszerzyła wachlarz swoich umiejętności i zaszczekała w ... domu, żeby ją wypuścić na dwór. Bestia się rozwija. A w niedzielę, gdy wracaliśmy z nocnego spaceru, przestraszył mnie jej pojedynczy szczek, gdzieś za mną. Po czym usłyszałem jej otrzepywanie się. Robota była widocznie wykonana.
Godzina publikacji 19.08.
I cytat tygodnia:
Jak ci się nie podoba rzeczywistość, to sobie idź gdzie indziej. - Richard Phyllips Feynman (amerykański fizyk teoretyk; uznany w 1999 roku za jednego z dziesięciu najwybitniejszych fizyków wszech czasów. Jeden z głównych twórców elektrodynamiki kwantowej, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1965 za niezależne stworzenie relatywistycznej elektrodynamiki kwantowej.)
Cytat wziął się stąd, że Żona podstępnie sprowadziła dla mnie książkę autorstwa Andrzeja Dragana (polski fizyk teoretyk i artysta: fotograf, kompozytor oraz twórca filmowy, a także popularyzator nauki) Kwantechizm czyli klatka na ludzi. Tylko z ciekawości zajrzałem na pierwszą stronę i byłem ugotowany. Po raz pierwszy w moim życiu doszło do tego, że czytam równolegle dwie książki. Bo Jusii Adler-Olsen jest też przecież ciekawy. A zacząłem czytać jego kolejną książkę jakiś tydzień temu i nie jestem w stanie, ot tak, go porzucić, tylko dlatego, że Żona mnie podeszła.
Ta moja, niespodziewana dla mnie, równoległość stała się tylko kolejnym dowodem na to, że w każdym wieku można się rozwijać. I Zwijać się do groba, jak kiedyś powiedział o mnie Q-Wnuk wybuchając przy tym śmiechem.