poniedziałek, 13 marca 2023

13.03.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 100 dni. Niczym 100 pierwszych dni premiera i jego rządu...
 
WTOREK (07.03)
No i dzisiaj chciałem wstać o 07.00.
 
Naprawdę, mówię uczciwie. Ale co miałem poradzić na to, że dokumentnie obudziłem się już o 06.30, pół godziny przed smartfonowym alarmem. Dla picu poleżałem jeszcze w łóżku 15 minut, ale świetlistość przebijająca przez zasłony natrętnie mnie wzywała. Tedy wstałem.
Po porannym rozruchu zabrałem się za cyzelowanie koszmarnie długiego wpisu. Sam się go przestraszyłem. Znowu mówię uczciwie.
Poprawiłem mnóstwo literówek, jeden błąd gramatyczny, jeden ortograficzny, kilka stylistycznych, jeden faktograficzny oraz dopisałem jeszcze kilka zdań rozjaśniających treść. A i tak Żona w trakcie bardzo długiego czytania (ponad 1,5 godziny), w czasie którego skończyłem czyścić opaskę wokół domu i posunąłem się dalej w sprawach ogniska, znalazła jeszcze kilka literówek i jeden błąd gramatyczny.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem długo rozmawiałem z Wielkim Woźnym w sprawie zjazdu. Impulsem była wysłana wczoraj długa lista potencjalnych uczestników. Ustaliliśmy, że:
- tak naprawdę na dopięcie wszystkich spraw mamy cztery miesiące, bo w trakcie wakacji to możemy sobie ustalać..., 
- on i Profesor Belwederski pilnie zajmą się organizacją części oficjalnej - spotkanie z rektorem i dziekanem,
- on, Profesor Belwederski oraz para z naszego roku, która zęby zjadła na organizacji wcześniejszych zjazdów, przyjadą do nas pod koniec marca z krótką wizytą oraz wizytacją dwóch zjazdowych ośrodków.
Przy okazji pozwoliliśmy sobie z wielką sympatią obgadać niektóre koleżanki i kolegów z naszego roku.
Zaraz potem porozmawiałem z koleżanką-organizatorką, żeby wcześniej ustalić ich termin przyjazdu i umówić spotkania w Rybnej Wsi, bo będą jechać przez pół Polski. A potem natychmiast zadzwoniłem do pani menadżer i termin mieliśmy dopięty. Spotkanie na szczycie odbędzie się 22. marca, w środę, o godzinie 13.00.

Przez to wszystko dosyć późno wyjechaliśmy do Powiatu na zakupy. Głównym jednak celem wyjazdu było oddanie żoninego laptopa, jej podstawowego narzędzia pracy, do serwisu, bo od kilku dni nie reagował na nic.
- Czułam się, jakbym zostawiała jakieś zwierzątko. - smutna Żona się zwierzyła, gdy odpalałem auto. - Nie mogłam patrzeć, jak pani z nim znikała na zapleczu.
Dobrze ją rozumiałem.

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Grysu nie było.
- Nic nie wiem... - jeden z pracowników patrzył na mnie wzrokiem "ja nic nie wiem". - Jak kierownik zamówił - wyjaśnił po mojej uwadze, że w tej sprawie rozmawiałem z kierownikiem - to będzie.
- A kiedy?
- Nie wiem... - Jak przywiozą, to będzie.
Trudno było mu odmówić logiki.
Po powrocie do domu z przyjemnością popracowałem 1,5 godziny przy drewnie i przy ognisku.

Pod wieczór rozmawiałem z Puczystą. Główny temat, poruszany przez ostatnie miesiące przez niego, będzie ze cztery razy, to obecność kapeli na naszym zjeździe, która miałaby go uświetnić. Ale tym razem temat poruszyłem ja i przejąłem inicjatywę, a kolega okazał pierwsze oznaki podporządkowania się. Ustaliliśmy, że prześle mi mailem koszty, a ja zabiorę się za poszukiwanie sponsorów spośród naszych koleżanek i kolegów, czyli podejmę trud żebraniny.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

ŚRODA (08.03)
No i dzisiaj też chciałem wstać o 07.00.

Ale historia się powtórzyła. Obudziłem się o 06.30. Tylko pic trwał krócej, bo 5  minut.
Aha, dzisiaj jest tzw. Dzień Kobiet. Na dodatek Międzynarodowy. Piszę o tym natychmiast od rana, żeby nie zapomnieć.
Nie wiem, jak jest teraz, ale dawniej, w PRL-u, był to świetny moment dla panów, żeby wypić zdrowie pań. Również w pracy, a może przede wszystkim. Ale teraz wiem jedno - media i handel mają używanie.

Już o 11.00 byliśmy oglądać nieruchomość. Facet w końcu oddzwonił. Z rozmowy wynikało, że dzisiaj będzie ją oglądać jeszcze kilku zainteresowanych.
- Przepraszam - zapytałem - a pan chce zrobić taki spęd, żeby wszyscy naraz łazili, oglądali i zadawali pytania oraz patrzyli na siebie nawzajem bykiem?!
- Nie, nie... - naturalnie zareagował - nie robię takich rzeczy. - Każdy zainteresowany może spokojnie obejrzeć sam i ma swój czas.
A i tak, gdy podjeżdżaliśmy, z daleka ujrzeliśmy jakąś parę, która właśnie wsiadała do samochodu. Wyraźnie wcześniejsi oglądający. Mogłem więc bykiem popatrzeć tylko na ich auto na metropolialnych numerach.
Pan okazał się naturalny, nie korporacyjno-pośrednikowy i sympatyczny. Więc nie było ze  mną problemu. Bo przed wyjazdem przedstawiłem Żonie swoje stanowisko, to znaczy opowiedziałem jej, o co chcę pana na dzień dobry poprosić.
- Proszę pana, mam do  pana taką prośbę. - My mamy w kwestiach nieruchomości spore doświadczenie, na dodatek wyobraźnię. - Więc prosimy, żeby nie mówił nam pan o tym, co widać i co można z tym wspaniałym miejscem zrobić. - Że, na przykład, dom spokojnej starości, albo agroturystykę, albo wszelakie warsztaty, że wokoło jest las, a dom stoi jako ostatni w zabudowie, tuż przy lesie i że asfaltowa droga kończy się ślepo przechodząc w leśny dukt, że okolica jest bardzo spokojna... - I nie przedstawiał nam innych, bardziej lub mniej nietrafionych akurat pomysłów. - Czy możemy się umówić, że bardzo chętnie o różne rzeczy będziemy pytać, a pan nam zgodnie ze swoją wiedzą odpowie?! - Prosimy nas zrozumieć! - Mieliśmy w naszym życiu do czynienia z wieloma pośrednikami, ostatnio również, i trudno jest nam znosić ich nadęcie, próby manipulacji i wciskania niedorzeczności oraz mówienia "Zainteresowanie jest bardzo duże, więc..."
Żona stwierdziła, że ogólnie rzecz biorąc zgadza się z moim podejściem i mnie rozumie.
- Ale poczekajmy i zobaczmy, jak ten pan będzie postępował i adekwatnie się zachowamy. - Nie musisz od razu zachowywać się, jak ten facet z sekatorem...
Więc się nie zachowałem, bo pan nie wciskał kitu i nie opowiadał bzdur traktując oglądających, tu nas, jak przygłupów, do tego nie mających wyobraźni. Ale paru błędów, niegroźnych, się nie ustrzegł.

Dom od wewnątrz Żona chciała obejrzeć od zawsze, czyli od czterech lat. 
- Chciałam, żeby się przekonać, że w środku jest syf i wszystko bez sensu, po czym mogłabym ze spokojnym sumieniem wyjść i raz na zawsze dać sobie z nim spokój.
Ale, jak wiadomo, życie bywa przewrotne. Bo domek zapadł Żonie w serce. Na parterze po lewej od wejścia spora kuchnia z kuchnią kaflową zawierającą podkowę, za kuchnią duża spiżarnia, a pod nią piwniczka. Na wprost oddzielnie toaleta i łazienka, po prawej nieduży salonik z kominkiem.
Na I piętrze pokój nad kuchnią, na wprost kolejny klopik i łazienka, po prawej pokój nad salonikiem.
- Zawsze marzyłam o takim niedużym (120 m2) domku, zgrabnym, kompaktowym... - Żona wyraźnie była pod wrażeniem.
Całość do remontu, żeby zrobić po swojemu. Mniej w klimacie, bo on był już stworzony, bardziej, aby większość rzeczy wymienić, ocieplić i nadać mu świeżego sznytu.
Budynek gospodarczy miał 180 m2. Idealny, aby zrobić dla gości trzy komfortowe mieszkania. Ale trudno nawet mówić o remoncie. Tam należałoby wszystko stworzyć z wyjątkiem dachu, który był w dobrym stanie. Remont w stylu Naszej Wsi. Kto wie, ten wie.
Do tego wszystkiego działka, 1.200 m2, foremna, zgrabna i urokliwa. Po prostu w sam raz. A obok teren nadleśnictwa, spora działka, 3.000 m2, cała obsadzona starymi winoroślami. Część z nich pod folią, której od dawna nie ma (być może biała winorośl), a na terenie odkrytym chyba czerwona. Małżeństwo, poprzedni właściciele (nie obecni, sprzedający), je hołubili i produkowali wino. Żal serce ściskał, gdy patrzyłem na ten obraz nędzy i rozpaczy i wyobrażałem siebie, jak całą winnicę przywracam z powrotem do świetności. Też bym ją hołubił.

Zrobiliśmy małą wycieczkę po terenie. Żona milczała. Widziałem kątem oka jej twarz, wzrok nieobecny, zapatrzony gdzieś w dal, a w niej ten domek, który przed chwilą oglądała.
- Widzę, że zapadł ci w serce?...
Kiwnęła tylko głową, trochę smutnawo. Więc, żeby wybić ją z tego stanu, zacząłem liczyć, ile pieniędzy należałoby przeznaczyć na remont, ile pieniędzy byśmy skonsumowali przez dwa lata remontu nie mając wtedy dochodu i ile później na tym moglibyśmy zarabiać.
- W jakimś sensie wrócilibyśmy do Naszej Wsi. - skomentowała.
Wiedziałem, o czym mówi. Ale nie wiedziałem, czy to by nas uwierało, czy też nie, bo jednak miejsce inne, mniejsze i urokliwe. Skala remontu i przyszły styl życia byłyby podobne. Ale różnica, istotna, byłaby taka, że w czasie te dwa miejsca dzieliłoby 17-19 lat. Drobnostka.

Zahaczyliśmy o Kolejowe Miasteczko (może naszą przyszłą gminę) i pojechaliśmy do Rybnej Wsi, do gospodarstwa agroturystycznego, które częściowo będzie gościć nasz zjazd. Z właścicielką jeszcze raz obgadaliśmy poszczególne pokoje, wszystko sobie zapisałem i umówiliśmy się na jutro na oglądanie, bo dzisiaj ze względów logistycznych nie było to możliwe.
W czasie tego spotkania zadzwoniła do Żony pani z serwisu komputerowego.
- Komputer działa i jest do odbioru. - Jeśli dzisiaj, to do 17.00.
Widząc stan Żony, jej wielką ulgę, zdecydowałem jechać natychmiast. 
- Komputer się kompletnie zawiesił, w takim specyficznym stopniu, że normalnymi działaniami nie dawało się go wzbudzić. - Musieliśmy dostać się do środka i go wyprowadzić z tego stanu. - Tak czasami się zdarza.
To "zdarzenie" głupiego bydlaka kosztowało nas 120 zł. Ale Żona wracała szczęśliwa mając u boku swoje zwierzątko.

Po południu było mnie stać tylko na drobne 5 minut z drewnem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Jednak super się oglądało na dużym ekranie. Ponieważ scenarzyści wykonali kolejną woltę, to przestaliśmy dociekać i domniemywać, jak mogą się potoczyć dalsze losy i dlaczego oraz kto jest kto. Tylko opierając się na serialowej logice stwierdziliśmy, że dwoje głównych bohaterów musi żyć do końca ostatniego odcinka, ale o tym, co w nim może być, dyskutować sensu nie ma. Nawet, gdyby w tym była jakaś logika. Bo co będzie, jeśli producenci stwierdzą, że w związku z bardzo dobrym odbiorem widzów, szkoda byłoby ich uśmiercać . Niech sobie jeszcze pożyją w kolejnym dokręconym sezonie.
 
Dzisiaj o  08.22 napisał Po Morzach Pływający.
Jestem pod wrażeniem. Tyle pisania. I ta historyjka o sekatorze. Co za zbieg okoliczności.
Parę dni temu kupiłem Czarnej Palącej sekator Fiskarsa, ale taki i przedłużką do 1.6m żeby nie musiała używać drabiny. Jeżeli się sprawdzi to kupię trochę większy 2.4m, ale to już dla siebie.
Ogrodzenie zamówione, furtki będą pod koniec marca czyli jak do tej pory plan A jest realizowany.
PMP
PS
Nie pamiętam czy widziałeś naszego " grillownika. Prześlę zdjęcia na Messengera.
(pis. oryg.; zmiany moje)

CZWARTEK (09.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A chętnie bym jeszcze pospał. Durnowaty organizm.
O 11.00 odwiedził nas Justus Wspaniały. Zaprosiliśmy go kilka dni temu. Spotkanie przebiegło w przyjaznej i owocnej atmosferze. Przy kawce mogliśmy porozmawiać o różnych sprawach i zdaje się, że Justus Wspaniały tak naprawdę po raz pierwszy nas "poznał" i zrozumiał. A wszystko przez fakt, że opowiedzieliśmy mu o naszym wczorajszym oglądaniu nieruchomości i szerokich, i dość szczegółowych "planach" z nią związanych. Patrzył na nas niedowierzająco i nagle go olśniło.
- Przecież wy normalnie jesteście nienormalni! - złapał się za głowę pękając ze śmiechu.
- Bo musisz zrozumieć - zaczęła wyjaśniać mu Żona - że w ten sposób, zdajesz sobie sprawę, w ilu my miejscach "mieszkamy"? - Każde analizujemy, remontujemy, urządzamy, wyciągamy plusy i minusy i dogłębnie przeżywamy. - Bo droga jest celem.
Za dwa tygodnie przyjedzie Lekarka i ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy zaproszeni do nich. Bo mieli być u nas.
- Niedługo kończę palić w kominku, uruchomię pompę ciepła i całą chałupę wysprzątam. - Bo już mam serdecznie dosyć tego bałaganu!
Ponieważ w trakcie spotkania przewijał się sympatyczny temat nalewek, to ustaliliśmy, że za dwa tygodnie zrobimy kolejną degustację Zwłaszcza, że tych zrobionych z cytrusów i z pigwowca mam nadmiar!
- Wczoraj był Dzień Kobiet, to chętnie jedną butelkę z mandarynki lub z cytryny bym przyjęła...
Justus Wspaniały zamilkł, bo on nie z tych, żeby od razu leciał. Ale może dojrzeje, zwłaszcza że czyta bloga. Żona jednak stwierdziła, że jestem bezczelny, bo go w tej sprawie za chwilę trochę maglowałem.

Gdy szykowaliśmy się do wyjazdu do Rybnej Wsi, zadzwonił Profesor Belwederski II i drugi kolega, ci dwaj, co to się spotykają i "się nudzą". Troszkę przeszkadzał im nasz pośpiech przed wyjściem, ale kilkoma żarcikami sypnęli. Przede wszystkim zadzwonili jednak w sprawie naszego innego kolegi, a sprawa przez nich poruszana była poważna i będę musiał, jako organizator, ją uwzględnić.
O 13.30 byliśmy w gospodarstwie agroturystycznym i mogliśmy obejrzeć pokoje i zanotować różne uwagi. A o 14.00 to samo zrobiliśmy w hotelu. Pani menadżer nas skrupulatnie oprowadziła, wszystko się nam podobało i stwierdziliśmy, że pod względem noclegowym, ale również imprezowym powinno  być ok.
Tedy uspokojeni w gospodzie zjedliśmy wczesny Posiłek II. Ja karpia, Żona tołpygę. Bo skoro już tam byliśmy...

Po południu paskudnie czymś padało, więc tym bardziej nie było mi w głowie cokolwiek robić na dworze. Tylko niezbędne drewno.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

PIĄTEK (10.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
A smartfona miałem nastawionego na 06.20. Dlaczego tak "dziwnie"? Bo to dawało mi 9 godzin snu.
W Kalendarzu Świąt wyczytałem, że dzisiaj jest Dzień Mężczyzn. Pomijając głupotę tego "święta" wymyślonego chyba stosunkowo niedawno dla dziwnie przedsięwziętej równowagi względem 8. marca gołym okiem widać, jak mężczyźni od dłuższego czasu są dyskryminowani. W nazwie brakuje słowa "Międzynarodowy". Z tego należałoby wnioskować, że jest to wymysł polski i chyba trzeba będzie długo czekać, aby dostał się na międzynarodową arenę. Jeśli w ogóle. Nie mamy takiej siły przebicia. Co innego, gdyby to przyszło z Ameryki. Och, to media i handel natychmiast by się tego uchwyciły.
Sam od dziecka jestem skażony tą Ameryką. Pamiętam, gdy rzadko, bo rzadko, ale jednak, przychodził list z AMERYKI, od jakiejś ciotki Mamy, a w nim 10 dolarów. Raj normalnie. Otwieraliśmy i oglądaliśmy z nabożną czcią. Na dodatek ten znaczek i stempel pocztowy. 
Teraz to nawet się nie dziwuję tej "oszałamiającej" kwocie, tylko faktowi, że pieniądze w ogóle docierały. W czasach ubecji, cenzury i standardowym otwieraniu listów, zwłaszcza tych przychodzących ze zgniłego imperialistycznego Zachodu, faktu, że ten banknot do nas docierał, nie dawało się wytłumaczyć niskim w końcu jego nominałem, tylko należało to rozpatrywać w kategoriach cudu.  I tak właśnie cała rodzina do sprawy podchodziła.
A potem przyszła komedia Sylwestra Chęcińskiego Sami swoi i zdanie Pawlaka, które weszło do potocznego języka polskiego A taki był ładny, amerykaaański. Do tej pory i na wszystko, co jest dobre, albo co mi się udało dobrze zrobić, mówię, że jest amerykańskie. 
Na przykład ostatnio, gdy były Q-Wnuki. Gdy w końcu rano różnymi metodami, od łagodnych i ciepło-zachęcających prób do wrzasku, prosiłem Bertę, żeby łaskawie zeszła na dół i poszła ze mną na spacer, w końcu udawało mi się ją ściągnąć na spocznik, za którym miała już tylko do pokonania trzy stopnie, co zawsze staje się problemem, zwłaszcza że Piesek wyczuwa irytację pana i ma wyraźne obawy, żeby koło niego przejść. 
Na spoczniku odbywa się pewien powtarzalny rytuał. Pan wyciera Pieskowi zakaprawione oczka, zakłada obrożę, daje smaczka dla złagodzenia wrażenia, jakie musiało tkwić w Piesku po wrzasku pana i wygłasza tę samą, krótką mowę:
- Pieskowi trzeba oczka po nocy wytrzeć, bo inaczej Piesek wychodzi na spacer i się męczy starając się łapą pozbyć tych wstrętnych glutów.
Po czym bierze paszczę w obie ręce, przybliża do swojej twarzy na milimetry, i wpatrując się intensywnie w oczy Pieska mówi:
- O, teraz oczka są śliczne, takie amerykańskie. - Mają czystą, strasznie groźną głębię!
A gdy założy już obrożę, bierze jeszcze raz paszczę w dłonie tak, żeby fafle spoczywały równo po dwóch stronach i znowu mówi:
- O, fafelki są idealnie rozłożone, takie amerykańskie.
Między jedną a drugą brutalną ingerencją pana Piesek zachęcająco i delikatnie macha ogonem sygnalizując, że już chętnie by tego smaczka przyjął. Po czym w końcu pan daje go w nagrodę za to, że Piesek czekał cierpliwie i przeszedł te psie męczarnie.
Żona przed tym cyrkiem natychmiast rzuca wszystko i siada w fotelu w kuchni, żeby sobie popatrzeć. Ciekawe, że ani jej, ani mnie to się nie nudzi. 
I właśnie ostatnio ten cyrk obserwowała Ofelia. I za każdym razem wybuchała śmiechem na słowo "amerykańskie". Ciekawe, dlaczego?
- Bertusia ma takie oczka amerykańskie i paszczę amerykańską... - powtarzała.

- Dzisiaj jest Dzień Mężczyzn! - oznajmiłem rano Żonie, prowokacyjno-sztuczno-radośnie, gdy już zdążyła się umościć w fotelu przed kozą.
- O, Matko! - wstrząsnęło nią. - To mam ci kupić tulipana?!...
Ubawiłem się, ale wyobrażony natychmiast widok, gdy Żona wręcza mi takiego chabazia, przeraził mnie. Miałem za swoje z powodu zakłócania żoninego porannego 2K+2M.

Po I Posiłku przygotowałem Żonie mnóstwo wszelakiego drewna. Na dworze + 13 st., więc nieźle się zgrzałem w ramach wypacania toksyn z organizmu. A potem zasiadłem do comiesięcznych papierów i się szykowałem do wyjazdu.
W Metropolii miałem odebrać o 18.00 Wnuka-II, który był na pierwszych zajęciach z origami w Fundacji Polsko-Japońskiej, dzięki też której od trzech lat uczy się japońskiego. Przewidując piątkowe metropolialne korki wystartowałem z zapasem czasu i się... "naciąłem". Doznałem szoku, bo podróż trwała 50 minut - od bramy do bramy. A siedziba fundacji mieściła się po drugiej stronie Metropolii. Na żadnym z dziesiątków świetlnych skrzyżowań nie stałem dłużej niż jeden cykl, a często miałem zieloną falę. Nie umiałem tego wytłumaczyć. Może to jakaś nowa polityka PIS-u z obszaru Dobrej Nowiny, tfu, co ja mówię, Dobrej Zmiany, o której z Żoną nie mieliśmy pojęcia, bo nie śledzimy?!
Byłem 25 minut przed czasem. To sobie pochodziłem po dzielnicy, w której może mogłem być z raz w życiu i to bardzo dawno, i podziwiałem albo miałem ubaw z poszczególnych domostw i pomysłów ich właścicieli.
W międzyczasie zadzwonił Wnuk-I i upewniał się, czy dzisiaj do nich przyjadę. A upewniony wyraził się oszczędnymi słowy i zasugerował, że byłoby sympatycznie, gdybym po drodze odebrał go od babci (Teściowa Syna).
- Dziadek, ale jeśli ci nie pasuje, to mogę gdzieś dojechać... - był pełen dobrej woli. 
To podałem mu kilka bardzo charakterystycznych miejsc Metropolii, ale za każdym razem dziwił się ze śmiechem mówiąc, że nie wie, gdzie to jest.
- To dajmy sobie spokój. - Mniej będzie problemów i komplikacji oraz szybciej wrócimy do was do domu, jeśli ja przyjadę do babci.
Gdy już była 18.00 i się zmierzchało, a przed fundacją nie było śladów życia, Synowa wysłała dwa smsy. W pierwszym kazała kupić Wnukowi-II coś do picia, a w drugim wcisnąć mu je, gdyby się wzbraniał. Później od niej, dopiero w domu, a za 20 kolejnych minut czekania (kwitłem w sumie 45 minut) od Wnuka-II dowiedziałem się, że wczoraj miał rezonans magnetyczny, a duże ilości  płynów są potrzebne, żeby z organizmu maksymalnie wydalić wredny kontrast. 
Tym wszystkim się zmartwiłem. Bo o ile w wakacje na lewej górnej powiece pojawiła mu się taka drobniutka, jak ziarnko piasku, krostka, tak teraz ujrzałem narośl wielkości ziarna grochu.
- A to cię boli? -zapytałem.
- Nie.
Ale nie ma opcji, żeby mu to nie przeszkadzało. A nie pytałem, na ile się przejmuje i na ile wpływa to na jego psychikę. Po cholerę podgrzewać atmosferę.
Wnuk-II, pomijając poważne badanie rezonansem, w wieku 14. lat miał równie poważny, jeśli nie poważniejszy kontakt z państwową służbą zdrowia. I już w tym wieku widział bezsens i nie mógł zrozumieć jej organizacji.
- Dziadek, na rezonans mieliśmy z mamą przyjechać rano i po dwóch godzinach miałem go mieć. - Kazali być na czczo. - Badanie zrobili po... 11 godzinach. Czekaliśmy o głodzie. - usta przybrały kpiący wyraz, a w oczach panoszyła się pogarda, komentarze wzmocnione przez jego nastoletniość. 
Wnuka-I odebraliśmy od babci i nadal płynnie, bez korków, dotarliśmy do Sypialni Dzieci. Rodzice... spali. Dwaj młodsi natychmiast zagospodarowali dziadka grą w kierki. Chcieliśmy grać we czterech, ale starsi się wypięli. Po jakimś czasie rodzice zeszli widocznie obudzeni naszymi wrzaskami, które zawsze towarzyszą emocjom, zwłaszcza wtedy, gdy komuś podrzuca się króla kier w charakterze poważnej, ujemnej punktowej świni.
 
Wieczorem trójka dorosłych, po aferach związanych z kładzeniem się spać, w których pierwszoplanową rolę zawsze odgrywa Wnuk-IV, mogła długo i sympatycznie porozmawiać przy kominku.
W którymś momencie zebrałem się na odwagę i wyjaśniłem dzieciom, że je uprzedzam, ale ja już nie będę mógł brać udziału w kościelnej części wszelakich, w tym rodzinnych, uroczystości.
- Bardzo źle zniosłem ostatnią, pogrzeb mojego kolegi z klasy, Tego Trzeciego... - I postanowiłem sam siebie nie katować i być ze sobą w zgodzie. - Wystarczy mi, jeśli to będzie, na przykład, pogrzeb, że już nad samym grobem będę musiał znosić ciąg dalszy kościelnej ceremonii. - Tu już jednak nie będę miał wyboru.
Syn i Synowa uwagę przyjęli ze spokojem i zrozumieniem.
- Tato, to jest twoja sprawa i twoja decyzja. - krótko podsumował Syn.
- Nawet na ślubie?... - spróbowała Synowa.
- Nawet. - Ale na weselu chętnie będę, jeśli zostanę zaproszony.
 
Spałem z  chomikiem. W nocy parę razy mnie budził. Względem ostatnich moich pobytów bydlę się wyraźnie ożywiło.

SOBOTA (11.03)
No i rano wstałem o 08.00. 

Na dole czekał już na mnie Wnuk-III i od razu musiałem z nim zagrać w atomica, w której to, specyficznej odmianie szachów, ponoć jest najlepszy. I rzeczywiście był, przynajmniej lepszy ode mnie. Za chwilę Wnuk-IV złoił mi skórę w antyszachach. I już mogłem ich obu odwieźć na 09.30 na harcerską zbiórkę.
Gdy wróciłem, najpierw przypiął się Wnuk-II i się ciężko zdziwił, gdy go pokonałem w antyszachach. Z jeszcze większą pewnością siebie wystartował Wnuk-I i... poległ.
- Chłopaki, zobaczycie, jak wasz ojciec będzie bronił honoru domu!... - zakomunikował Syn, oczywiście z największą pewnością siebie. Przegrał.
- Synuś, skoro idziesz na górę, to powiedz chłopakom, jak broniłeś honoru domu. 
Gdy przywiozłem obu młodszych, też do mnie ponownie wystartowali i obaj w antyszachach dostali baty. Analiza moich sukcesów przeprowadzona przez Syna chyba była trafna.
- Bo  u ciebie chyba procentuje fakt, że jesteś dobry w warcabach, a tam i tutaj bicia są przymusowe.
Potem Wnuk-I odważył się zagrać ze mną w warcaby i ... przegrał, z kolei ja nie miałem szans z Synem w Racing Kings. Zwariować można było, bo co chwilę obowiązywały inne zasady.
- Tato, wyczytałem, że tych odmian szachów, w których obowiązuje ta sama plansza, te same bierki i sposób ich poruszania się, jest pięćset.

Tych emocji było tyle, że w końcu tak mnie rozbolała głowa, że musiałem się napić... wody z solami, a potem... Pilsnera Urquella.
- Tato, a czy... - Syn stanął nade mną, gdy dochodziłem do siebie.
- Możecie! - wszedłem mu w słowo. - Zostanę z chłopakami. - Kiedy wrócicie?
- O 18.00. 
- W porządku.
- Tylko tato, niech starsi chłopcy na obiad naobierają ziemniaki i je ugotują lub ryż albo kaszę i do tego niech zrobią jajecznicę. - Synowa trzymała rękę na pulsie.
 
Nagle zapanowała cisza. Miałem trochę czasu dla siebie. Ale potem musiałem wrócić do rzeczywistości. Starsi zeszli na dół i włożyli poważny wysiłek w przygotowanie obiadu wyciągając z zamrażarki aż dwa woreczki fasolki szparagowej, po czym zaczęli się kłócić, jak ją należy gotować. Starszy uważał, że w wodzie, młodszy, że na parze. W końcu młodszego pogoniłem na górę, a starszy został tylko dlatego, że bez oporów zaczął ze mną obierać ziemniaki. Czas nam zszedł na fajnej rozmowie.
Postanowiłem resztę zrobić sam, bo szybciej i przy mniejszych nerwach. Stwierdziłem, że podam specialite de la maison, czyli moją potrawę, ale do tego potrzebowałem spory kawałek żółtego sera w kostce, żebym mógł go zetrzeć. Więc Wnuk-I wyciągnął taką z zamrażarki. Nie dość, że nie dała się trzeć, to swoją -25. stopniowością bardzo szybko sprawiła, że prawą rękę miałem zgrabiałą.
- Masz tu kasę i idź do sklepu. - Kup kostkę sera mniej więcej tej wielkości.
Wnuk-I się zaparł, że nie pójdzie. Znam gada z tej strony. Jest tak skrępowany koniecznością zrobienia zakupów i wchodzenia w jakiekolwiek interakcje ze sprzedającymi, że za diabła nie daje się namówić. Pal diabli jeszcze zakupy gotowców, ale zmuszałem go, aby odezwał się do sprzedawczyni i określił wielkość kostki, a to bezwzględnie odpadało. Odwrotnie niż u Wnuka-III. Zadeklarował, że chętnie pójdzie, a ponieważ to wyszło od niego bez moich jakichkolwiek nacisków, pytań i sugestii, to kazałem mu w nagrodę kupić sobie jakąś czekoladę.
Gdy wrócił, wszyscy zaszyli się na górze, więc miałem święty spokój. Wnukowi-II i III zgodziłem się, aby do 16.00 grali na komputerach, a potem przez pół godziny Wnukowi-IV i była harmonia, zwłaszcza że Wnuk-I nie wchodził z nimi w żadne konflikty słuchając sobie w innym pokoju na słuchawkach muzyki.
 
I na to pojawili się rodzice. Dwie godziny przed czasem! Ciszę i święty spokój szlag jasny trafił przede wszystkim za sprawą Synowej.
- Dziadek - zdążył mi szepnąć Wnuk-I - no i po co rodzice wrócili przed czasem?  - Nie mogli jeszcze sobie pójść gdzieś na kawę?... 
Zdążyłem tylko kiwnąć głową przyznając mu rację.
- A co to za granie na komputerach?! - Synowa wpadła na górę.
Spokojnie wyjaśniłem, że to za moją zgodą i opisałem, jak to miało wyglądać.
Spasowała nie chcąc podkopywać autorytetu dziadka. 
- To obiad jeszcze nie jest gotowy? - zeszła na dół i zasiadła przed laptopem.
Zaczęła się dyskusja sprowokowana przeze mnie.
- Ale posłuchaj, lepiej będziesz się czuła, gdy odejdziesz od standardowych nazw - śniadanie, obiad, kolacja, bo one narzucają określone pory dnia i wiążą. - A gdy je ponumerujesz, Posiłek-I, Posiłek-II, itd., to nie będą przemycać ani pory, ani rodzaju posiłku. - Poza tym, gdyby za obiad zabrali się chłopcy, to by dzisiaj nie był gotowy wcale. - A tak Posiłek-II będzie o 18.30 i nic się nie stanie.
- Ale tato, czy ty nie rozumiesz, że to są młode organizmy, decyduje biologia, hormony...
- Wydaje mi się, że wchodzisz w zbędną akademickość. - zarzuciłem jej i na tym stanęło.

Dobrnąłem do szczęśliwego końca. Fasolkę ugotowałem na wodzie, ziemniaki na... wodzie, a na patelnię wbiłem 16 jaj i przysypałem je tartym serem. I tak to wszystko zsynchronizowałem, że każda z części była gotowa o tej samej porze.
Chłopaki co chwilę podnosili pokrywkę patelni i dopytywali.
- O, jak apetycznie pachnie! - skomplementował mnie Wnuk-IV.
Wszystkim smakowało. Synowa nie jadła, nie dlatego że się obraziła, ale okazało się, że coś tam zjedli "na mieście". Syn jednak spróbował i chwalił.
- I ty się dziwisz dziadek, że ja chcę być u babci. - usłyszałem Wnuka-I po wszystkim.
- Nie dziwię się, ale musisz to robić w sposób wyważony.
 
Atmosfera na tyle się wyluzowała, że w czwórkę zagraliśmy w kierki. Wnuk-I nie mógł się już wymigać, bo wczoraj obiecał, że zagra, więc mu to od razu przypomniałem.
- Zobaczymy, jaki jesteś słowny. - podpuściłem go, a w jego wieku o to nietrudno.
Znowu były emocje i wrzaski. W takiej sytuacji nie mogłem natychmiast zareagować na smsa Kolegi Inżyniera(!), zresztą chyba go nawet nie słyszałem. Kolega więc bardzo się zdenerwował i poruszył niebo i ziemię, czyli Żonę, która w istocie jest dla mnie tymi dwoma światami. 
Żona bezceremonialnie do mnie zadzwoniła. Okazało się, że tylko dzisiaj w Biedronce jest promocja Pilsnera Urquella 15+15. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia! I Żonie, i Koledze Inżynierowi(!) wyjaśniłem, że po pierwsze mam jeszcze zapas i aż takim dewiacyjnym oszołomem to nie jestem, a po drugie wypiłem już dwie butelki i nigdzie jechać nie będę. Obojgu jednak podziękowałem i poleciłem się stałej pamięci Kolegi Inżyniera(!).
 
Wieczorem wszyscy uparli się pokazać mi kontakt ze sztuczną inteligencją, która ponoć od dwóch lat rozwija się w tempie wykładniczym. Więc wszyscy na wyścigi zadawali jej jakieś pytania lub stawiali problem, a ona się do tego w mgnieniu oka ustosunkowywała i odnosiła. Przerażające! Zgodziliśmy się, że ludzkość kopie sobie kolejny grób.
Gdy wszyscy szykowali się iść do łóżek, zakomunikowałem, że ja zostaję, bo o 21.30 powinien rozpocząć się mecz Igi Świątek z Amerykanką Claire Liu. Syn się ugiął i pozwolił chłopakom oglądać do 22.30.
Mecz rozpoczął się o... 22.25, więc Syn się ponownie ugiął i pozwolił na kolejne 15 minut, potem na kolejne, by się wreszcie poddać i uciec na górę ze słowami To niech oglądają do końca. Synowa zrobiła to grubo wcześniej widocznie nie chcąc być przeze mnie posądzoną kolejny raz o akademickie podejście, tym razem do kwestii spania swoich dzieci.
Chłopaki się fajnie wykruszały. Wnuka-I mecz wcale nie interesował, Wnuk-II znudził się jako pierwszy, po nim padł Wnuk-III, a do samego końca bez najmniejszych problemów dotrwał Wnuk-IV.
Nawet chciał oglądać z zainteresowaniem wywiad z Igą, która wygrała 2:0.
- Bo dziadek, ja się zawsze interesowałem tenisem! - zakomunikował z pełnym przekonaniem.
I nie przeszkadzał mu wcale fakt, że na początku meczu pytał o wszystko wykazując się kompletnym dyletanctwem oraz że użył komicznego w jego wieku "zawsze". Już chyba po dwóch pierwszych gemach we wszystkim się orientował i komentował, jak stary wytrawny kibic tenisa. A potem to już nawet tego nie robił. Za cały wspólny komentarz wystarczyło nasze, takie samo, znaczące spojrzenie, ironiczny uśmiech, czy grymas twarzy.
Wnuk-IV jest tym, który jeszcze ciągle "przykleja się" do dziadka. Ciekawe, ile to potrwa? Bo już od jakiegoś czasu pojawiają się u niego zdrowe oznaki, kiedy to, na razie naprzemiennie, komputer potrafi wygrać z dziadkiem.
 
NIEDZIELA (12.03)
No i poranek był wybitnie niedzielny. 
 
Niespieszny.
Synowa od dawna siedziała przy zastawionym śniadaniowo stole i bez słowa coś robiła w laptopie spokojnie czekając, aż wszyscy wreszcie zasiądą. A wszyscy albo łazili gdzieś po domu, albo grali z dziadkiem. Szachy, antyszachy, atomic szachy i warcaby. Tylko Wnuk-II nie brał w tym udziału gdzieś na górze zaszyty w swoim świecie.
Przy śniadaniu też było rozwlekle - długie gadki, dowcipy i opowiastki.

Wyjechałem tuż po południu, a już o 13.00 byłem w Wakacyjnej Wsi. Siła małego niedzielnego ruchu i nowej obwodnicy.
I znowu niespiesznie przekazaliśmy sobie z Żoną różne ciekawostki z tych dwóch dni. A potem urządzałem się w domowych pieleszach - rozpakowanie się, przebranie, drewno i przejmowanie od Żony moich standardowych domowych funkcji, które siłą rzeczy w tym krótkim okresie ona pełniła.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
PONIEDZIAŁEK (13.03)
No i wstałem zupełnie standardowo.
 
O 06.30.
I zupełnie standardowo spędziłem ten poniedziałek. Jak każdy poniedziałek. Pisałem robiąc sobie od czasu do czasu przerwy, żeby nie zapaść na zdrowiu.
Żona zaś spędziła czas całkiem niestandardowo, bo robiła tabelki z wykazem pokoi i ich opisem. Zostaną one wysłane do koleżanek i kolegów, żeby mogli sobie wybrać. Ta praca i tak nie ustrzeże mnie przed uwagami, pytaniami, zdziwieniami, zastrzeżeniami i drobnymi fochami. Ale widziały gały, co brały!
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa smsy. Rzeczowe.
W tym tygodniu Berta szczekała kilka razy, żeby ją wpuścić do domu. I tęskniła za panem, gdy wyjechał. Albo popiskiwała "nie wiedzieć czemu", albo leżała na środku pokoju z paszczą zwróconą w stronę stołu pana, czego normalnie nie robi, albo porwała sobie na legowisko fajną skarpetkę pana. Oczywiście taką przed jej praniem.
Godzina publikacji 19.15.

I cytat tygodnia:
Przez całe życie owce bały się wilka, a zjadł je pasterz. - przysłowie gruzińskie.
Doskonale wiem, jaki jest wydźwięk tego przysłowia Ale nic na to nie poradzę, obywatelu sierżancie, że mi się wszystko z dupą kojarzy. 
W dawnych peerelowskich czasach żołnierze Ludowego Wojska Polskiego przechodzili przez psychologiczne testy. Nie wiem, może jest tak i teraz.
Sierżant pokazał badanemu szeregowemu obrazek zawierający mnóstwo różnej wielkości kwadratów.
- No i z czym wam, szeregowy, kojarzy się ten obrazek.
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
Sierżant spokojnie podsunął kolejny z różnymi cyframi.
- A ten?
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
Sierżant się zdziwił i podsunął kolejny z ładnym pejzażem.
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
Sierżant wyraźnie się zirytował, ale pokazał kolejny z różnego rodzaju narzędziami.
- Z dupą, obywatelu sierżancie!
- Czy wyście, kurwa, szeregowy całkiem zgłupieli?!
- Obywatelu sierżancie, ja nic na to nie mogę poradzić, że mi się wszystko z dupą kojarzy.

Ze mną jest podobnie, tylko analogicznie odwrotnie. W przysłowiu słowo "pasterz" jednoznacznie mnie ukierunkowało. Wszyscy znają często używane w pewnych religijnych  kręgach określenie (formułę?, powiedzenie?, cytat?), jak to pasterz pasie swoje owieczki chroniąc je przed wilkiem-szatanem. Oczywiście dla dobra tychże. A sumarycznie rzecz biorąc wychodzi na to, że albo ta ochrona jest nieskuteczna, albo owieczki dostają nieźle w kość od pasterza przez całe swoje życie.
Idąc dalej, może już trochę zbyt zaciekle i chorobliwie, przypomniał mi się amerykański film z 1960 roku Wehikuł czasu. W scenach z przyszłości główny bohater widzi, jak na pewien sygnał pasterzy- -hodowców ludzkie owieczki, jak stado baranów, idą na rzeź. W filmie akurat dosłownie.