29.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 177 dni.
WTOREK (23.05)
No i w ramach obserwacji maja odnotowałem: rano pięknie, po południu zachmurzenie i lekki deszczyk, ale cały czas ciepło.
Przez Madziara weszła we mnie dodatkowa energia i postanowiłem ambitnie dotrzeć do jednego z kolegów z naszej "specjalistycznej" ósemki, który na zjeździe był bodajże raz i z którym nie widziałem się od 1990 roku, kiedy to na drugim końcu Polski nocowałem u niego i poznałem żonę oraz dwójkę dzieci. Od tego czasu się nie odzywał, a wszelkie namiary z naszego zjazdowego przewodnika okazały się nieaktualne. Kontakt przepadł.
Rano postanowiłem zatelefonować do jego byłego zakładu pracy. Sprawdziłem, czy istnieje. Istniał i miał się dobrze, a to dawało nadzieję, że ktoś stamtąd, powiedzmy z działu kadr, podpowie mi, czy jego adres pocztowy, adres zamieszkania jest aktualny, bo miałem zamiar napisać list (ręcznie, naślinić kopertę i ją zakleić, nakleić znaczek i wysłać takie coś pocztą - te szczegóły dla obecnych małolatów, bo mogą nie wiedzieć, o co mi chodzi z tym wysyłaniem) i w ten sposób nawiązać kontakt.
Gdyby się udało go namówić na przyjazd i gdyby przyjechał Madziar, byłaby nas siódemka. Ósemki już nigdy nie będzie, bo jeden z kolegów umarł wiele lat temu.
Z Poszukiwanym Kolegą przez trzy lata, zaraz po studiach, byłem blisko związany. W tym okresie pięcioro z nas (ja, Poszukiwany Kolega, Małżeństwo z Budapesztu oraz Kolega Nieżyjący) pracowaliśmy w jednym zakładzie związani umową z koniecznością odpracowania stypendium fundowanego, które otrzymywaliśmy z tego zakładu przez ostatnie dwa lata studiów. Była to pewna forma niewolnictwa, ale z drugiej strony przecież za coś brało się pieniądze, poza tym od razu dostawało się pracę, no i przede wszystkim mieszkanie.
Z Poszukiwanym Kolegą dzieliły nas tylko dwie klatki w dziesięciopiętrowym bloku, więc siłą rzeczy praktycznie widywaliśmy się codziennie. Po trzech latach on wrócił do swojego rodzinnego miasta, ja do Metropolii, a pozostała trójka została i ostatecznie zapuściła korzenie.
Poszukiwany Kolega był o tyle specyficzny (sposób bycia, cyniczne poczucie humoru, papierosy, piwko), że gdy go odwiedziłem, doznałem szoku widząc go w roli męża i ojca. Ani tu, ani tu nie pasował.
W jego dawnym zakładzie pracy dopiero za trzecim razem trafiłem do właściwej pani, której wyłuszczyłem naszą zjazdową sprawę i która nie dość że Poszukiwanego Kolegę pamiętała, to jeszcze mieszkała na tym samym osiedlu. Potwierdziła więc adres pocztowy.
- Ale ja panu więcej nie będę mogła pomóc, bo kolega ... nie żyje od wielu lat.
Zatkało mnie i długo trzymało po rozmowie. Musiałem zadzwonić do Małżeństwa z Budapesztu. A potem postanowiłem wysłać list do jego żony i, jeśli by się dało, porozmawiać z nią telefonicznie.
Tak więc została nas szóstka.
Gdzieś w południe Żona otrzymała maila od Uzdrowiskowej Córki. Wieści były na tyle pozytywne, że dostałem strasznego szwungu i natychmiast rzuciłem się do nieplanowanej roboty. Wysprzątałem cały podjazd do Małego Gospodarczego. Całość była zasypana igliwiem z pobliskich modrzewi i szyszkami, a pomiędzy płytami rosły sobie dziarsko chwasty. W takim stanie podjazdu Tematowi na Zdjęć nie mógłbym przekazać. Muszę powiedzieć, że podjazd za naszych czasów nigdy tak nie wyglądał.
Zanim pojechaliśmy do Restauracji Nad Stawem, wybraliśmy się do Sąsiedniego Powiatu na zakupy, bo to było w zasadzie po drodze. Nadłożyliśmy raptem 16 km w obie strony.
Rocznicowy obiad składał się z karpia w sosie porowym, frytek i dodatkowo u mnie z surówki z kiszonej kapusty. Do picia Żona zamówiła wino... czereśniowe, smakowe, ja jasnego Kozela z beczki. A na deser zjedliśmy po dwie gałki lodów(!) rzemieślniczych, a ja dodatkowo wypiłem czarną z ekspresu.
Dobrze, że w czasie naszego przesiadywania nad stawem, poruszyłem jeden temat, który z dnia na dzień w mojej głowie wyolbrzymiał się i wyolbrzymiał. Chodziło o to, gdzie w trakcie przeprowadzki ustawić od razu duże i ciężkie meble, żeby później z nimi nie latać po całym domu, czemu zresztą z Żoną byśmy nie podołali. Bo pojedynczym krzesłom, stołom, lampom, fotelom, itd. damy radę. I w trakcie półgodzinnej dyskusji ciężki sprzęt idealnie "poustawialiśmy" w docelowych miejscach. Ulżyło mi.
Gdy wróciliśmy, czekała nas wiadomość od Tematu na Zdjęć. Gdyby nie było późnawo i gdybym nie był w stroju piętnastorocznicowym, to gwałtem poszedłbym znowu coś sprzątać. A gdy się w końcu uspokoiłem, bo mnie nieźle nosiło, odbyłem kolejną mailową sesję ze zjazdowcami. Końca nie ma.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek nowego amerykańskiego serialu z 2016 roku Tacy jesteśmy. Pierwszy obejrzeliśmy wczoraj wieczorem. Zapowiada się interesująco.
A potem zszedłem na dół na końcówkę meczu piłkarskiego w ramach U-17 Walia - Polska. Polacy wygrali swoje dwa pierwsze mecze, z Irlandią u siebie 5:1, a z Węgrami u nich 5:3. Z miejsca więc stali się bohaterami, tym bardziej, że prezentowali wspaniały football, niezwykle ofensywny, techniczny i mądry. Po tych meczach zakwalifikowali się do ćwierćfinału Mistrzostw Europy. Ten fakt, być może, oraz to, że trener po dwóch meczach wymienił aż dziewięciu zawodników, żeby dać odpocząć tzw. podstawowym, spowodował, że mecz przegraliśmy.
Gdy zacząłem oglądać, było jeszcze 0:0, ale w samej końcówce Walijczycy wbili nam trzy gole, zresztą po świetnych akcjach, a gole stadiony świata. To wszystko razem było dla mnie niezwykle zabawne, bo oprócz podziwiania niewątpliwego kunsztu piłkarskiego, nie mogłem się nie śmiać widząc, jak po boisku biega 22. Wnuków-I.
ŚRODA (24.05)
No i poranek przywitał nas pochmurnością i temperaturą 14 stopni. To w ramach obserwacji maja.
Ale i tak było pięknie, bo to maj.
Po I Posiłku zabrałem się za II etap sprzątania gościnnych mieszkań. Do jednego przyjeżdżają goście jutro, do drugiego pojutrze. Potem pisałem, bo ambitnie postanowiłem nie doprowadzać do żadnych zaległości w obliczu niespodzianek, które w tym tygodniu mogą nas zaskoczyć. A wtedy wobec nich wszystko zejdzie na plan drugi i/lub trzeci.
Wczesnym popołudniem nas wzięło. Oboje wykonaliśmy dziesiątki robót i robótek dziwiąc się nam i zadając sobie nawzajem pytanie Co nam się stało?
- To był taki owocny dzień. - podsumowała Żona.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Tacy jesteśmy.
CZWARTEK (25.05)
No i w ramach obserwacji maja odnotowałem: poranek zachmurzony, chłodny.
W ciągu dnia trochę się rozchmurzyło, raz czy dwa pojawiło się słoneczko i wyraźnie się ociepliło. Na tyle, że z przyjemnością pracowałem na dworze w szeroko pojętej przeprowadzce. Z racji temperatury uciążliwe lub upierdliwe czynności, zazwyczaj potogenne, nie dokuczały. Bardziej już zmęczył III etap sprzątania górnego apartamentu, czyli ścieranie podłogi na mokro i pic.
Tuż po 14.00 przyjechała pani gość, czyli gościna. Nie dość, że bez problemów sama trafiła pod naszą bramę, że się zmieściła w podawanych widełkach czasowych, to jeszcze miała duże poczucie humoru i "filing". Nasza gościna. Wszystko jej się podobało, z niczego nie robiła najmniejszego problemu, po prostu wiedziała gdzie i po co przyjechała. Lat 40-43.
Po moim dydaktycznym wprowadzeniu gościny w arkana pobytu, co za każdym razem przyjmowała śmiejąc się To przy wyjeździe będę musiała, rozumiem, zostać przepytana, jak dawałam sobie radę?
rozpocząłem kolejne prace przeprowadzkowe. Były męczące i upierdliwe zarazem, bo dotyczyły dziesiątków drobiazgów. Żeby sobie urozmaicić, nie kisłem wyłącznie w Dużym Gospodarczym, żeby go sobie dokumentnie nie obrzydzić i dostać uczulenia, tylko naprzemiennie dobierałem się do Malarni, Małego Gospodarczego i różnych dziwnych rzeczy, które "odkrywałem" na świeżym powietrzu, a to ulokowanych pod zadaszeniem za Dużym Gospodarczym, a to w altanie.
Z części zrobiłem wystawkę, oczywiście po konsultacjach z Żoną. Wiedziałem, że te i kolejne wystawione rzeczy znikną błyskawicznie i dostaną w ten sposób nie drugie życie, ale nawet trzecie i czwarte.
Duży Gospodarczy tkwił nadal jak bajzlowa opoka. Jakby go wcale nie tknęła moja sprzątająca ręka. Ale się nie załamałem. Zdawałem sobie sprawę, że step by step w końcu zrobi swoje i nagle puzzle wskoczą na swoje miejsce i zapanuje porządek. Kwestia czasu i mojej niewzruszonej determinacji.
Pod wieczór dla dywersyfikacji wysiłku i w pewnym stopniu dla relaksu porządkowałem wszelkie zjazdowe listy, a zrobiło ich się sporo. Uaktualniałem je. Jedną istotną wysłałem do Pani Menadżer, żeby móc jutro skonfrontować naszą wiedzę i ustalić wspólnie i jednoznacznie posiadane dane, drugą do Kolegi Plastyka, który pracuje nad szatą graficzną dyplomów z okazji 50 lat ukończenia studiów.
Napisałem "w pewnym stopniu dla relaksu", bo znając swoje komputerowe umiejętności, cały czas się bałem, że nawywijam i w którymś momencie w trakcie nanoszonych poprawek daną listę bezpowrotnie skasuję. Stąd cały czas każdy niepewny krok konsultowałem z Żoną prosząc ją, czasami błagając, żeby podeszła do mnie i stała nade mną, aby pilnować, żebym nie zrobił czegoś głupiego. Twardo udzielała mi jednak porad tylko z daleka.
- A bo, zobacz, teraz mam tutaj takie fajne stanowisko do pracy... - z lubością omiotła wzrokiem przestrzeń wokół siebie wypełnioną laptopem na ikeowskiej podstawce, wieloma poduszkami, w tym kilkoma ułożonymi precyzyjnie pod plecami oraz ławą, na której zgrabnie, pod ręką, stały różne napoje.
Tak więc w dużym stopniu byłem zdany na siebie. Ale udało się niczego nie nawywijać. Nawet po czasie zorientowałem się, że zastosowałem system "łapania lewego ucha prawą ręką" i byłem z tego dumny, to znaczy z faktu, że się zorientowałem, bo przez to wiele się nauczyłem.
Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek Tacy jesteśmy.
PIĄTEK (26.05)
No i rano w słoneczku zanotowałem 22 stopnie.
Zapowiadał się piękny majowy dzień.
Ledwo Żona zeszła na dół, a już ją dręczyłem i zbyt gwałtownie rozbudzałem.
- Dzisiaj jest ostatni powszedni dzień tygodnia... - złowieszczo szepnąłem jej do ucha wykorzystując sytuację. Bo gdy schodzi z góry półprzytomna niosąc laptopa (dzięki niemu oglądamy filmy lub seriale), rytuał jest taki, że gdy go odstawi i podłączy do ładowania, wpada w moje szpony. Polega to na tym, że ja jedną z moich nóg odstawiam do tyłu, żeby wytrzymać padnięcie Żony w moje ramiona. I wtedy dzieje się różnie. Albo ją czule obejmuję, albo miażdżę. Jak wyjdzie. Ale zawsze szepcę jej do ucha, przeważnie różne głupoty. I albo ją rozśmieszają, albo oburzają Ale tak z samego rana?!
Dzisiaj tylko ciężko westchnęła, bo tym komunikatem przecież nie odkryłem Ameryki. Każde dziecko wie, że Jako pierwsi tydzień siedmiodniowy stosowali prawdopodobnie Babilończycy i to już w drugim tysiącleciu p.n.e oraz że z tradycji judaistycznej wywodzi się 7 dni tygodnia, które wiążą się z biblijnym nakazem wstrzymania się od pracy i że Za twórcę nazw dni tygodnia w językach słowiańskich uznaje się św. Metodego.
Więc o co chodziło? Ano o to, że Temat na Zdjęć nie dawał znaków życia. Co prawda formalnie miał czas do środy, do 31. maja, ale żeby tak robić poważne rzeczy na ostatnią chwilę? Więc w myślach złorzeczyłem na Niemców, że to takie nieniemieckie.
Żona to świetnie rozumiała, ale nie chciała na ten temat rozmawiać, żeby nie podkręcać.
Po 2K+2M wyraźnie oprzytomniała, bo zaskoczyła mnie swoją spostrzegawczością.
- O, masz jednego Pilsnera Urquella? - dostrzegła w morzu pełnych i pustych butelek.
- Tak, to ten ostatni z Nie Naszego Mieszkania, - Ale czekam na specjalną okazję.
- Może, gdy Temat na Zdjęć poinformuje nas, że dostał pieniądze?... - popatrzyła znacząco.
Kiwnąłem głową, bo sposobność wydawała się godna jej uczczenia ostatnim Pilsnerem Urquellem.
Jeszcze przed I Posiłkiem skończyłem III etap sprzątania dolnego mieszkania. A po nim odeszła mi wszelka ochota do sprzątania Dużego Gospodarczego z racji braku motywacji. To znaczy ona była, ale wynikała tylko z rozumu, który w tym momencie przegrał z sercem. A ono mi mówiło, żebym zaległ na hamaku, pierwszy raz w tym roku. I godzinę spałem otoczony delikatnym wiatrem, szumem liści i śpiewaniem ptaków.
W końcu trzeba było się zwlec i, gdy oprzytomniałem, do głosu z powrotem doszedł rozum. Rozruch w Dużym Gospodarczym był trudny, ale późniejsze trzy godziny były owocne.
- Znowu bardziej przejaśniało... - mówiła za każdym razem Żona, która co jakiś czas z ciekawości i chyba dla dodania mi ducha, przychodziła.
Okazało się, że pani przyjechała po naszych śladach. Była dwa razy w Naszej Wsi. Pierwszy raz z córką i wtedy zakochała się w tym miejscu. W tym czasie nas nie było, a wszystkim opiekowali się Szamanka i Ten Który Dba o Auto.
- Mieli wtedy małego dzidziusia. - uwiarygodniła się.
Drugi raz przyjechała sama, już za Szweda.
- I ostatni raz! - skrzywiła się. - Już nie ta atmosfera. - I jeżdżące quady... - skrzywiła się jeszcze bardziej.
Żonę te quady dobiły.
- I dlatego przyjechałam do państwa. - wyjaśniła pani.
Zostawiłem Żonę z gościną, a sam dalej poszedłem do pracy. Widząc wyraźne postępy, do akcji włączyło się również serce. I gdy akurat byłem nad Stawem, zobaczyłem Żonę, która szła śliczną Brzozową Aleją, trzymała w ręce smartfona, uśmiechała się i coś gadała, ale nie słyszałem. Wychodziła w tym anturażu trochę na nienormalną.
I gdy się zbliżyła na tyle, że mogłem słyszeć, dobiegło do mnie powtarzające się Mam pieniędzy, mam pieniędzy, mam pieniędzy!...
Widząc moje niezrozumienie i chyba lekką obawę, z tym samym wyrazem twarzy i lekko głupawym uśmiechem, przeczytała smsa:
- Mam pieniedzy💓
Ciśnienie mi zdecydowanie skoczyło i musieliśmy oboje usiąść. Co ciekawe, odwlekałem moment, w którym Żona mogłaby mi przekazać szczegóły o Temacie na Zdjęć. Bo oczekiwanie to jedna rzecz, a zmierzenie się z twardymi faktami, nawet tymi oczekiwanymi i wytęsknionymi, to druga. Więc je podświadomie odpychałem opowiadając Żonie o kaczkach siedzących nad Stawem, a później po nim pływających, mimo że ciągle się tam pałętałem, o dużych rybach (chyba amurach), które przy brzegu wyrywały liście głośno przy tym pluskając i o wszelkich pitołkach, które niestrudzenie i non stop pitoliły. Ale w końcu fakty musiałem przyjąć.
- Temat na Zdjęć wysłał smsa, a minutę później zatelefonował. - Szczęśliwy jak diabli, że się udało o czasie. - Trzeba do niego zadzwonić, bo nie mogłam z nim rozmawiać ze względu na gościnę, ale od razu prosił, żebyśmy umówili notariusza.
Wróciliśmy do domu i musieliśmy się opanować i zmusić do II Posiłku, a nie zabierać się od razu do dzwonienia.
Najpierw próbowałem złapać DiscoPolowca, ale przecież zrobiła się już 18.00, a o tej porze w Powiecie wszelakie życie wymiera. Trzeba było sprawę odłożyć na poniedziałek. Potem spokojnie zadzwoniliśmy do Tematu na Zdjęć.
- Jestem szczęśliwy! - powtarzał to wielokrotnie rozśmieszając nas. - Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, żeby jeszcze czuć, że odpowiadam za innych.
Przedstawiliśmy mu scenariusz najbliższych dni. Z niego wynikało, że u notariusza, jeśli tak się da umówić, spotkamy się w środę, 31. maja, czyli ostatniego dnia naszej przedwstępnej umowy. Byłoby więc ok. A dlaczego nie we wtorek, 30. maja, gdyby ten termin dało się umówić? Ano dlatego, że natychmiast weszliśmy w ciąg zaplanowanych przez mnie już dwa tygodnie temu zdarzeń, o których Żona wtedy nie chciała słuchać, jako o sprawach "nierealnych". Bo we wtorek chcielibyśmy się spotkać w Uzdrowisku z rodzicami Uzdrowiskowej Córki. Akurat tego dnia przyjeżdżają z Metropolii i byłaby świetna okazja, żeby się zobaczyć i żeby oni nam przekazali różne uwagi i myki dotyczące domu i posesji. A w środę wrócilibyśmy do Wakacyjnej Wsi, zostawili Bertę i pognali do Powiatu do Discopolowca.
- Dopasuję się do godziny, - zapewnił nas Temat na Zdjęć.
Trzeba było dzwonić do Uzdrowiskowej Córki.
- Dzisiaj jest Dzień Matki, ale my nie w tej sprawie. - zacząłem.
- Ja myślę! - wybuchnęła śmiechem.
- Mamy dobre wiadomości! - i opisaliśmy jej wieści od Tematu na Zdjęć oraz zaproponowaliśmy scenariusz najbliższych dni łącznie ze spotkaniem u notariusza. Zaproponowaliśmy 5. czerwca. Ale ponieważ Uzdrowiskowa Córka była poza domem, to umówiliśmy się, że w niedzielę, kiedy wróci do Metropolii, sprawdzi swój kalendarz i możliwości. Smsem wysłałem jej cały potencjalny scenariusz najbliższych dni i ewentualne inne możliwe opcje, żeby było na piśmie.
Pod wieczór wiedzieliśmy, że te rozmowy się odbyły, ale do nas ten fakt za bardzo nie docierał.
- Trzeba się przespać... - podsumowała Żona.
Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek Tacy jesteśmy.
SOBOTA (27.05)
No i wiedziałem, że po wczorajszym to specjalnie nie pośpię.
Do 05.30 to były wszystkie pieniądze. Za to mogłem obserwować kolejny piękny majowy poranek.
O 10.00 byliśmy już u Pani od Serów. Stąd musieliśmy się rano mocno spinać. A dlatego tak wcześnie? Ano dlatego, że Pani od serów wyjeżdżała z mężem do Metropolii, aby stałym odbiorcom dostarczyć kozie wyroby - mleko, jogurty i różne sery.
Nie po to spędziłem 17 lat w Pięknej Dolinie, żeby się z niej niczego nie nauczyć. Wiedziałem, że pośpiech pośpiechem, ale przecież nie w Pięknej Dolinie.
- To może usiądźmy na chwilkę - zagadała, gdy już przyniosła nam mleko, dwa jogurty i cztery kawałki różnych serów i gdy się rozliczyliśmy.
Na gadkach zeszła godzina. W końcu sam musiałem dać sygnał do wyjścia, bo uwierała mnie myśl o czekających w Metropolii odbiorcach i dodatkowo chyba o kisnącym mleku, które miało być chyba dostarczone jako świeże. Po tym moim dyskomforcie, który od jakiegoś czasu mnie opanowywał na tych gadkach, było widać wyraźnie, że 17 lat mieszkania w Pięknej Dolinie to ciągle za mało, żeby wytrzebić we mnie pewne oznaki niemieckich cech.
W domu byliśmy z powrotem już w południe. Dziwnie się czuliśmy mając świadomość, że to dla nas zazwyczaj dopiero początek dnia, a już przecież byliśmy po spotkaniu, po zakupach w Powiecie i po załatwieniu różnych drobnych spraw.
Do 15.00 markowałem różne prace z pełną świadomością, że się oszukuję. A kwintesencją samooszukiwania się było godzinne byczenie się na hamaku. Nic innego nie mogłem zrobić ze sobą, skoro końcówka maja była tak piękna. Śliczna, jakby powiedział Temat na Zdjęć.
Gdy się zebrałem, z wielką przyjemnością obejrzałem ćwierćfinałowy mecz U-17 Polska - Serbia. Polskie Wnuki-I dwa razy obejmowały prowadzenie, ale Serbowie pod koniec meczu doprowadzili do stanu 2:2. I gdy wydawało się, że mecz rozstrzygną rzuty karne (dla tej kategorii wiekowej nie ma dogrywki) na kilka minut przed końcem jeden z polskich Wnuków-I strzelił z wolnego zwycięskiego gola z cyklu "stadiony świata". W półfinale zagramy z Niemcami, faworytami całego turnieju.
Potem, żeby dobrze się czuć, wziąłem prysznic, przebrałem się do ludzi i już mogliśmy przyjmować gości. Nowi w Pięknej Dolinie przyszli z Ziutkiem, jak zwykle punktualnie. Sprezentowali nam wino z naszej lokalnej winnicy, a sami opędzili całe spotkanie dwiema butelkami pszenicznego piwa..., bezalkoholowego.
- Ostatnio źle się czujemy po alkoholu... - wyjaśnili widząc moją niedowierzającą, a potem wstrząśniętą, minę.
No cóż...
Zanim zasiedliśmy na pogaduszki, trzeba było najpierw skanalizować i zużyć energię dwóch psów, o czym mówię kurtuazyjnie, bo wiadomo przecież, że chodziło przede wszystkim o Ziutka. Kanalizacja i zużycie energii u Berty są dla niej w zasadzie pojęciem obcym. Więc chodząc po posesji obserwowaliśmy, mając niezły ubaw, wyczyny Ziutka i relacje między nim a Bertą. Co z tego, że widzieliśmy to wiele razy... Ale się opłaciło, bo w domu psy, raczej pies, były/był spokojny.
Tematy do rozmowy były dwa. Tylko przez chwilę pojawiły się remonty. U nich oczywiście.
Lekarka w czwartek była na dwóch rozmowach w sprawie swojej pracy od listopada tego roku. W Sąsiednim Płd Powiecie i w Powiecie. Sąsiedni Płd Powiat ujął ją wszystkim - budynkiem, bazą, a przede wszystkim ludźmi począwszy od pani prezes, poprzez lekarzy, a kończąc na pielęgniarkach.
Powiat nie ujął ją niczym, chociaż miałaby bliżej i przyjęto jej propozycję wynagrodzenia, wyższą względem tej z Sąsiedniego Płd Powiatu. Ale dwaj panowie lekarze-wspólnicy byli aroganccy, kulturalne zachowanie było im obce, a proponowane zasady pracy były na tyle śliskie, niekonkretne i grożące brakiem komfortu pracy, że Lekarka, która jest uczulona na niejasne układy i brak konkretów w zamian słysząc Dogadamy się!, Tylko czasami trzeba będzie... lub Nie ma problemu od razu wiedziała, że się nie dogadamy, że trzeba będzie zapierdalać nie tylko czasami i że będą same problemy. Dlatego w poniedziałek miała zamiar zatelefonować do Sąsiedniego Płd Powiatu i potwierdzić chęć współpracy proponując tylko drobną modyfikację czasu pracy.
Drugi temat był oczywisty. Przedstawiliśmy im wszystkie niuanse i nasze plany oparte na informacji Mam pieniedzy. Głupio było mieć świadomość, że za chwilę wyjedziemy z Pięknej Doliny, a oni tutaj zostaną.
Później niż zwykle obejrzeliśmy szósty odcinek Tacy jesteśmy.
NIEDZIELA (28.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.30. A planowałem o 08.00.
I Posiłek jadłem nad Stawem, bo od rana znowu było ślicznie. A potem zaczęło się moje obijanie. Nic mi się nie chciało robić, więc pisałem i podglądałem jednocześnie mecze Hurkacza i Linette na Roland Garros. Hubert wygrał, Magda przegrała.
Niespodziewanie po południu zadzwonił Temat na Zdjęć z pytaniem, czy on będzie mógł zacumować kajak przy naszym brzegu i pokazać Wakacyjną Wieś synowi Polki i swojemu znajomemu. Wstrzelił się idealnie, bo było ślicznie. Nawet my tak uważaliśmy czując niuanse między "pięknie" a "ślicznie".
Pod wieczór zadzwoniliśmy do... Heli. Nie widzieliśmy się przez... rok. A skąd tak precyzyjnie wiedzieliśmy? Ano dokładnie rok temu (wtedy to była sobota) byliśmy na ślubie i weselu Heli i Paradoxa.
Gadaliśmy nieprzyzwoicie długo, ale przecież do obgadania był rok. I stwierdziliśmy, że może uda się im jeszcze wpaść do nas, do Wakacyjnej Wsi, zanim...
Wieczorem obejrzeliśmy siódmy odcinek Tacy jesteśmy.
PONIEDZIAŁEK (29.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. A planowałem o 07.00.
Ale kołowrót myśli nie pozwolił dalej spać.
Zaraz po porannych kawach pojechaliśmy do Powiatu. "Przestawiać" notariusza ze środy na wtorek, czyli na jutro. Bo cały mój misterny plan dotyczący między innymi wyjazdu do Uzdrowiska spalił na panewce. Po pierwsze Uzdrowiskowy Ojciec miał planowany w tym czasie jakiś zabieg, a po drugie Uzdrowiskowi Rodzice stwierdzili, że chyba wszyscy by się dobrze czuli, gdyby obie trzy strony zrobiły wszystko po kolei. Więc nie było po co czekać z notariuszem na środę.
Zostaliśmy umówieni na 12.00.
Po drobniutkich zakupach wróciliśmy do domu. Zrobiłem Żonie i sobie I Posiłek i poszliśmy nad Staw. A tam zawsze coś się dzieje - ptaki, żaby, ryby. Sama radość, panie kochany! No i w tych okolicznościach przyrody fajnie się obgadywało "nową" strategię na najbliższe dni.
Dzisiaj wreszcie minęło mi lenistwo i sporo zrobiłem w kierunku sprzątania i wyprowadzki. Stworzyłem kilka pełnych przeprowadzkowych kartonów, a przede wszystkim przygotowałem już drugą wystawkę. Pierwsza "ozdabiała" teren przed bramą wszelakim złomem, zabawkami dziecięcymi, niekompletnym łóżkiem, moskitierą i różnymi dziwnymi rzeczami, takimi od Sasa do Lasa, i zniknęła w 100% za dwa dni, dzisiaj zaś wystawiłem potężną wykładzinę dywanową ("prezent" od Hochsztaplera), drugą PCV, jakieś dywaniki, plastikową spłuczkę, opryskiwacz do roślin i pięć foteli (po wymianie w Szkole jeździły z nami do Naszej Wsi, a teraz do Wakacyjnej). Wszystko tylko patrzeć, jak zniknie. Nie muszę mówić, jak ułatwia to naszą przeprowadzkę.
W Dużym i Małym Gospodarczym, jak również w Malarni, wyraźnie zaczęło się przejaśniać.
Wieczorem obejrzeliśmy ósmy odcinek Tacy jesteśmy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił 10 razy i wysłał jednego smsa "podając mi pomocną dłoń".
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 18.43.
I cytat tygodnia:
Nikt nie jest bardziej szalony od człowieka, który przez cały czas pozostaje przy zdrowych zmysłach. - Alan Watts (brytyjski filozof, pisarz, mówca)