poniedziałek, 22 maja 2023

22.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 170 dni.

WTOREK (16.05)
No i do Metropolii wyjechaliśmy trochę wcześniej, niż początkowo zamierzaliśmy. 

Wszystko przez odłożony mecz Igi. Rano Żona sprawdziła, jaka jest sytuacja. Żeby nie musieć naciąć się na jakąś niespodziankę w postaci wyniku, bałem się otworzyć sportowe strony. Okazało się, że wczorajszy mecz został odwołany, a dzisiaj miał się rozpocząć nie wcześniej niż 13.30.
Plan więc był prosty. Po moim odgruzowaniu się i śmiesznym pakowaniu pojechaliśmy do Nie Naszego Mieszkania. Ja zostałem, a Żona wybrała się do wielkiego miasta, do Wielkiej Galerii. Umówiliśmy się, że być może spotkamy się na tramwajowym przystanku, żeby stamtąd pojechać prosto na spotkanie z Uzdrowiskową Córką.
Mecz rozpoczął się prawie z godzinnym opóźnieniem, ale na szczęście się rozpoczął, bo akurat w Rzymie nie padało. W trakcie drugiego seta usłyszałem klucz w zamku.
- A co to się stało? - zdziwiłem się widząc Żonę w drzwiach.
- Miałam już dosyć. - Wypiłam soczek, trochę połaziłam, ale ile można? - Zresztą to bez sensu, więc wróciłam. - śmiała się ze zmian w jej nastawieniu do takich "atrakcji".
Mecz z Donną Vekić skończył się planowo i planowo Iga wygrała 2:0. Oglądałem go przy... Pilsnerze Urquellu. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po wejściu do Nie Naszego Mieszkania ujrzałem w kuchni dwie zapomniane butelki. Piłem go po raz pierwszy od świąt.
 
Do czeskiej restauracji pojechaliśmy tramwajem. Ledwo zamówiliśmy na początek po kuflu Pilsnera Urquella - ja i ciemnego Kozela - Żona, przyszła Uzdrowiskowa Córka. Spotkanie opędziła jedną herbatą i nie dała się namówić na jakiś posiłek. My zaś musieliśmy coś zjeść, bo taki był plan - "nierozgrzebywanie kuchni" w Nie Naszym Mieszkaniu w trakcie i tak śmiesznie krótkiego pobytu w Metropolii. Żona zjadła polędwiczkę z warzywami podaną w gorącym kociołku, ja karkówkę z sosem i z knedliczkami. Zjadłem 2,5 sztuki tej "bułki" mimo zastrzeżeń Żony. Inaczej byłbym głodny. Poza tym taka okazja.
Rozmowa ruszała powoli, bo, po pierwsze, dawno się nie widzieliśmy, po drugie, obie strony były jednak trochę skrępowane tą roczną akcją, a po trzecie nie było jej męża. Ale potem się zaczęła rozkręcać, bo ponownie ze sobą się oswoiliśmy i ze spraw ogólno-prywatnych przeszliśmy do tej właściwej. A rozkręciła się na dobre, gdy przyszedł ... jej mąż. Udało mu się urwać z pracy. Z tego powodu musiałem zamówić drugi kufel Pilsnera Urquella.
Ze spotkania wyszły same pozytywy, bo to zupełnie co innego, niż kontakt telefoniczny lub zimny, mailowy. Znowu nawiązała się między nami nić porozumienia, taka rodzinna, jak to określił mąż. Co prawda tutaj Krajowe Grono Szyderców będzie miało żyzne poletko do szydzenia, bo kłuło nam oczy "takimi rodzinami" wielokrotnie, zwłaszcza wtedy, gdy nie wychodziliśmy na tym najlepiej. Mimo wszystko twierdziliśmy w trakcie spotkania i po nim, że ich, sprzedających i nas, kupujących, łączy dziwna więź, którą obie strony starały się zdefiniować. Najprościej byłoby powiedzieć, że oni chcieliby, abyśmy my czuli się w nowym miejscu dobrze i docenili, chociaż to nie jest najlepsze słowo, lepsze chyba uszanowali, połowę życia w tym miejscu rodziców Uzdrowiskowej Córki, a my wiedzieliśmy, że właśnie tak będzie. Przez cały ten rok bezwzględnie i ciągle byliśmy na I miejscu wśród kupujących (my) i potencjalnie kupujących (cała reszta), o co było przy naszym nastawieniu do sprawy stosunkowo łatwo, bo to, co opowiadała Uzdrowiskowa Córka o różnych oszołomach i idiotach zupełnie nas nie zaskoczyło, mieściło się w naszych wieloletnich  doświadczeniach, jeśli chodzi o takich oszołomów i idiotów, i wkurzyło nas niemożebnie.
Ustaliliśmy, że potencjalnych oszołomów i idiotów Uzdrowiskowa Córka będzie trzymać na lekki dystans do końca maja, czyli do czasu, w którym powinna się domknąć nasza sprawa z Tematem na Zdjęć.
 
Głupio mogę powiedzieć, że wyjazd do Metropolii się nam opłacił. W kontekście tak ważnej dla obu stron sprawy, byłoby z mojej strony sporym nadużyciem, gdybym przypomniał o niespodziewanej butelce Pilsnera Urquella w Nie Naszym Mieszkaniu oraz o drugim, równie niespodziewanym, kuflu tego boskiego trunku.
Wieczorem poszliśmy dość wcześnie spać, bo co robić w Nie Naszym Mieszkaniu?

ŚRODA (17.05)
No i rano, naiwnie oczywiście, chcieliśmy trochę pospać, ale się nie dało. 

Życie na dobre ruszyło od 06.00. Już opisywałem jego elementy (emelenty) i nic się w międzyczasie nie zmieniło. Próbowaliśmy twardo zalegać, ale było ciężko. Dotrwaliśmy do 07.30.
W międzyczasie, między innymi, podziwiałem sąsiadkę z góry, Tej Od Ablucji. Przed wyjściem do pracy jakieś 20 minut chodziła intensywnie w szpilkach, bo się przecież przygotowywała. 
Jako zwykły mężczyzna starałem się sobie wytłumaczyć i zrozumieć, po co w nich tyle czasu bezproduktywnie chodziła, bo przecież nikt tego nie widział. Męża w tym względzie od razu zaliczyłem do niewidzących, zresztą nie wiedziałem, czy już wcześniej nie wyszedł. A mogło to być mocno prawdopodobne, bo go wcześniej, w trakcie jego potencjalnych przygotowań, wcale nie było słychać.
Tłumaczyłem sobie, że przecież te szpilki można byłoby założyć na ostatnią chwilę, tuż przed wyjściem. I gdy się tak nad tym fenomenem zastawiałem, przyszło mi do głowy proste rozwiązanie.
Ta Od Ablucji ewidentnie musiała oglądać serial Homeland  i zapatrzyć się na główną bohaterkę Carrie. Ona zawsze i wszędzie chodziła w szpilkach, no może z wyjątkiem jakiejś akcji na pustyni w Afganistanie, a gdy ze zmęczenia uwalała się na łóżko, to widz mógł zarejestrować, że szpilki nadal tkwiły na jej stopach.
Po 20 minutach stukania po podłodze Ta Od Ablucji przeniosła stukanie na schody, a potem na chodnik pod " naszymi" oknami. A okna te są z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ze Stolbudu. Zawsze charakteryzowały się tym, że, ponieważ były wykonane z ledwo co podsuszonego drewna, to po roku od ich zamontowania dopasowanie skrzydeł do framug pozostawiało wiele do życzenia, mówiąc eufemistycznie, i trzeba było rozpocząć żmudny i na pół gwizdka efektywny proces uszczelniania, a niektórych lepiej było nie otwierać, bo można było już ich nie zamknąć. O niebezpiecznym procesie rozkręcania "zespolonego" skrzydła, żeby umyć szyby od wewnątrz, nawet nie ma co wspominać.
No cóż, za czasów PRL-u z braku wszystkiego nikomu nie przeszkadzało, że drewno z biegiem lat będzie schnąć, a więc pracować.
Wstając stwierdziłem, że dla swojego zdrowia psychicznego nie będę się starał dociekać i zrozumieć tych szpilek. 

Po wyjściu z Pieskiem na poranny spacer pojechaliśmy na głodniaka do Wielkiej Galerii. W jednej z dziesiątków kawiarni kawa i po dwa makaroniki postawiły nas na nogi. Pobyt się przedłużył, bo w szczegółach obgadywaliśmy wczorajsze spotkanie, a przy okazji trzeba było odpisać Tematowi na Zdjęć, jak ono przebiegło, bo się dopytywał.
Wielka Galeria jest jedyny raz w danym dniu w miarę przyjazna. W okolicach 09.00 - 10.00. Ludzi minimum, nigdzie nie ma kolejek, nie budzi się agresja i nie nadchodzi nieuchronne zmęczenie. 
Trzeba było tę sytuację wykorzystać i odwiedzić parę sklepów w poszukiwaniu dla mnie piżamy. Mam trzy, ale dwie za chwilę wylądują w kuble jako zeszmaciałe, powyciągane, z nietrzymającymi gumkami i zszarzałe. Jedna, ta kupiona rok temu przy okazji ślubu Heli i Paradoxa, jest ok, ale swoją pojedynczością sprawia pewien logistyczny kłopot z jej praniem i moją chęcią jednoczesnego w niej spania.
W kwestii piżam męskich mamy spore doświadczenie i doskonale wiedzieliśmy, co nas czeka w takich metropolialno-wielkogaleryjnych sklepach. Wszędzie było to samo - krótkie spodenki i koszulka z krótkim rękawem. A mnie interesowało, żeby wszędzie były długości. Raz na taką jedną trafiliśmy, ale od razu była podejrzana. Dziwnie nabłyszczana, a nie była jedwabna, bo nie ta cena, i koszula miała guziki. A guziki w piżamie źle mi się kojarzą z racji obecności w szpitalu. Trzy razy w moim życiu. Raz, gdy spadłem z II piętra mając 4,5 roku i po tym nie mam żadnej traumy, chociaż wiele pamiętam, drugi raz jako dziesięciolatek, na reumatyzm, co pamiętam, bo nie wiem, kto go wymyślił, skoro do tej pory nic z tego typu dolegliwości mi nie dolega, i mam traumę, bo się nabawiłem kolejnych kompleksów będąc zwolnionym z w-fu z obszaru chodzenia na basen i nauki pływania i stałem się wykluczony w tej sferze z klasowego środowiska (nauczyłem się pływać dopiero w wieku 44 lat) i trzeci, gdy leżałem na rozwalone oko. Tu traumy nie miałem, bo przez 11 dni nic mnie nie obchodziło i na szpitalnym wikcie rewelacyjnie schudłem. Ale za każdym razem, nawet za tym pierwszym, otaczało mnie morze męskich pacjentów (to nie jest masło maślane) w jednakowym typie piżam. Zawsze chyba kojarzyły mi się ze starymi dziadami. To głupie oczywiście, ale psychika nie takie numery wyczynia z człowiekiem.
Guziki kojarzą mi się też źle z racji Ojca, który gustował w takich (może wtedy innych nie było). Ale to już zupełnie oddzielna i traumatyczna sprawa.
Gwóźdź do trumny tej błyszczącej wbiła Żona.
- Bo jakoś tak wygląda korporacyjnie...
To wystarczyło. Żeby mi dawali za darmo, nie wziąłbym. Wstyd byłoby się pokazać gdziekolwiek, a zwłaszcza w naszej sypialni!
Stwierdziliśmy, że w Powiecie, i to w tym samym miejscu, w którym kupowaliśmy poprzednio, na pewno coś się dla mnie znajdzie. I to sporo taniej. 

W ramach opłacalności wyjazdu do Metropolii pojechaliśmy na zakupy do Kauflandu, a zaraz potem wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi. Już w południe byliśmy w domu.
Zabrałem się za drewno. Ostatnio mało schodziło, bo nie paliliśmy w kuchni, a w kozie tylko rano i niekiedy wieczorem, ale jednak zapasy się wyczerpały. 
Po tej pracy i po nocy w Nie Naszym Mieszkaniu musiałem godzinę pospać. A było to istotne o tyle, że wieczorem czekał mnie ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Eleną Rybakiną (Ruska/Kazaszka), co do którego z góry założyłem, że będzie opóźniony.
Tuż przed planowanym rozpoczęciem skończyliśmy oglądać trzeci odcinek Białego lotosu.
Mecz był... opóźniony, ale dotrwałem. Przy stanie 1:1 w setach i 2:2 w trzecim Iga poddała mecz z powodu kontuzji. I Rzym przepadł. A za chwilę Roland Garros. Może się okazać, że Iga niedługo straci fotel lidera w światowym rankingu. Zasrany sport!

CZWARTEK (18.05)
No i dzisiaj poszedłem spać o 01.00.
 
A wstałem o 07.25. Nie mogłem spać. Wiadomo - zasrany sport!
Po I Posiłku nad Stawem musiałem... położyć się spać z racji organicznego wykończenia. Zasrany sport! Jedna godzina zrobiła mi jedna...k dobrze.
Po południu pojechaliśmy z Justusem Wspaniałym do Mądrego Leśnika po pomidory. W dwa auta, bo Justus po drodze miał mnóstwo spraw do załatwienia, a poza tym chciał ze sobą zabrać Ziutka.
Mądry Leśnik ma w tym roku tylko 1500 sadzonek, a miał nie mieć wcale, bo stara się rozkręcić inny biznes, ale zagroził, że w następnym roku sadzonek nie będzie mieć wcale albo będzie miał... 4 000.
Myśmy brali jakieś śmieszne ilości. Justus Wspaniały chyba z osiem, ja piętnaście. Ale Mądry Leśnik do oddzielnej skrzyneczki odłożył dla mnie jeszcze 20 Bo jeśli się uda przeprowadzić, to jeszcze w tym roku zasadzę je w szklarni.
- To będę dla ciebie na nie chuchał i dmuchał, podlewał i dokarmiał. - zapewnił mnie. - A odbierzesz je, kiedy będziesz mógł.
Po wszystkim Justus Wspaniały pojechał do Powiatu, a my zostaliśmy na jakąś godzinkę na mądro-leśniczych kompotach, nalewkach i przetworach. Były pyszne.

W domu od razu posadziłem 15 krzaczków do jednej skrzyni i przy każdym wbiłem bambusowy kijek, żeby w przyszłości było do czego przywiązywać wiotkie łodygi obciążone ciężkimi owocami. A potem całość fachowo podlałem. Będą już służyć Tematowi na Zdjęć i Polce.
Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek Białego lotosu
Wczoraj, gdy wieczorem czekałem na mocno spóźniony mecz Igi, nagle mnie wzięło i napisałem wiersz. Dla Żony. Po jej drobnych korektach  wygląda tak:
 
I gdy dni kilka wnet minie,
Sen pryśnie o naszej Dolinie.
Tej, w której żyliśmy.
 
Lasy, pola, ptaki stawy
Staną się mirażem małym.
Tym, w którym tkwiliśmy.
 
Nowe całkiem życie czeka,
Bedzie obok bystra rzeka,
Którą pokochamy.
 
Wrócą pola, ptaki, lasy,
Znów nadejdą dobre czasy,
Bo tak się staramy. 

PIĄTEK (19.05)
No i dzisiejszy dzień był podzielony wyraźnie na dwie części.
 
Pierwsza była standardowa, taka nasza, powiatowska.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Sąsiadów. Zaopatrzyliśmy się w jaja, a w drodze powrotnej zrobiliśmy spożywcze zakupy. I oczywiście na Powiecie się nie zawiedliśmy. W jedynym sklepie, ale po co więcej,
kupiłem dla siebie piżamę. Taką, jaką chciałem. Idealną. Za 99 zł. Poprzednią, służącą mi do tej pory, też kupiłem tam rok temu.

Druga część w zasadzie poświęcona była zjazdowi.
Zaczęło się od tego, że zadzwoniła koleżanka ze studiów. Jedna z naszej ósemki i jedyna dziewczyna na naszej niedużej chemicznej specjalizacji. Wróciła właśnie z Budapesztu, gdzie była na krótkim urlopie ze swoim mężem, nawiasem mówiąc, a raczej bez nawiasu, też z tej samej specjalizacji (jedno z naszych około dwudziestu małżeństw chemicznych). Przed wyjazdem na Węgry pytała mnie o namiary do Madziara.
- Ty masz jakieś namiary na Madziara, bo gdy będziemy na miejscu, chcielibyśmy się z nim skontaktować.
Madziar był jednym z naszej ósemki. Rodowity Węgier, który w trakcie studiów "chodził" z Polką, naszą wspólną koleżanką z roku, a rozpad ich związku, chyba na ostatnim, piątym roku, był jedną z większych sensacji i wszyscy to przeżywali.
- Na moje telefony nie reaguje, na maile też nie. - odpowiedziałem. - Może mam nieaktualne. - Zadzwońcie do Profesora Belwederskiego II, może on wam pomoże. - Szkoda, bo fajnie byłoby, gdyby Madziar pojawił się na zjeździe.
Okazało się, że owszem dostali dwa nowe numery telefonów, ale w trakcie ich pobytu Madziar w ogóle nie reagował. Dopiero odezwał się smsem z deklaracją, że chętnie się z nimi spotka, gdy wrócili już do Polski i właśnie jechali do domu taksówką z lotniska. A wszystko przez to, że jej mąż coś popieprzył z numerami, tylko nie wiadomo którymi. Chyba własnymi. Na jego usprawiedliwienie trzeba wyjaśnić, że dwa lata temu miał udar (wtedy nie byli na zjeździe) i takie lub podobne numery, nomen omen, robi co chwilę.
Dostałem więc nowe numery telefonów z przykazaniem, żebym do Madziara zadzwonił i przymusił do do obecności na zjeździe. Reszta rozmowy zeszła na szczegóły zjazdowe, a koleżanka strasznie je przeżywała i co chwilę wznosiła ochy i achy.
 
Wieczorem dzwoniłem do Madziara. Głucha cisza. Miałem zrezygnować, gdy wreszcie się odezwał.
- Madziar? - zapytałem i błyskawicznie się przedstawiłem bojąc się, że "ten ktoś" odpowie po węgiersku, ja niczego nie zrozumiem, bo jakżesz inaczej, i "ten ktoś", na pewno "mój" Madziar, się rozłączy. I dupa blada.
Rozmowa była niesamowita, bo gadaliśmy, jakby te 50 lat nie istniało. On świetnie po polsku z superanckim węgierskim akcentem. Ja z kolei z polskim. A w tym czasie widzieliśmy się raz, nie pamiętam, czy na zjeździe w 1993, 1998 czy 2003 roku. Skąd taki rozrzut? 
Po ukończeniu studiów Madziar wrócił na Węgry i ślad wszelki po nim zaginął. Bardzo późno i nie wiem, jakimi drogami, dowiedzieliśmy się, chyba już po ustrojowej zmianie, że Madziara do Polski i na tę konkretną specjalizację w 1967 roku wysłał rząd węgierski z zamiarem późniejszego korzystania z jego wiedzy i zatrudnienia go w służbach specjalnych. Rok, jak wszyscy obcokrajowcy, uczył się polskiego w Łodzi, a potem trafił do nas. W służbach dochrapał się bardzo wysokiego stopnia oficerskiego i wysokiego stanowiska w węgierskim rządzie. A za komuny wszystko było tajne, nawet to, o czym wszyscy wiedzieli. Stąd jego nieobecność i mgła tajemnicy.
Musiał widocznie przejść na wcześniejszą emeryturę, żelazna kurtyna zniknęła, więc dlatego mógł wreszcie przyjechać. Gdybym wiedział, w jakim wieku mężczyźni na Węgrzech pracujący w tzw. resortach siłowych mogą odejść na emeryturę, to bym sobie obliczył, w którym roku pojawił się z powrotem wśród nas. Wtedy jego przyjazd był prawdziwą sensacją. Ale później, już nigdy, gad, nie przyjeżdżał.
- Wiem, że jestem świnia - zaczął od razu sprawnie i poprawnie - bo dostawałem wszystkie twoje maile, ale nie odpisywałem. I zaczął się usprawiedliwiać. 
Ustaliliśmy, że on na ten zjazd bardzo chciałby przyjechać, ale obecnie szanse na to określił 50:50.
- Ze względów rodzinnych. - Ale decyzję podejmę do końca czerwca i dam ci znać.
- Madziar! - Możesz nawet do końca lipca! - Miejsce dla ciebie zawsze się znajdzie. - Wiesz, że wszyscy na ciebie czekają.
Potem rozmowa zeszła na sprawy prywatne. Mieszka w Budapeszcie z żoną Polką, farmaceutką, której pod koniec studiów nie zdążyłem poznać, chociaż mocno wtedy obracałem się w środowisku farmaceutycznym. Syn, lat 48, mieszka od 18 lat w Warszawie i tam pracuje, córka, lat 44, została w Budapeszcie. Oboje świetnie znają węgierski i polski. Byłem ciekaw, kim się czują, ale to i morze innych ciekawostek zostawiłem sobie na zjazd. Bo wierzę, że gad przyjedzie.
 
Relację z rozmowy zdałem szeroko koleżance i koledze, którym w Budapeszcie nie udało się spotkać z Madziarem. 

Wieczorem długo rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Pretekstem były 47. urodziny Żony Dyrektora. U nich nic nowego, dają sobie bardzo dobrze radę bez "wsparcia" państwa. Poplotkowaliśmy na różne tematy i nie omieszkaliśmy ich zaprosić na lipiec do... Uzdrowiska, a potem tamżesz na sylwestra. Były oczywiście ochy i achy. Trzeba zaklinać rzeczywistość i wierzyć, wierzyć...

Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek Białego Lotosu.

SOBOTA (20.05)
No i obserwując maj stwierdzam, że tegoroczny jest piękny oczywiście, ale chłodny i zachmurzony, nomen omen.
 
Temperatury 12-14 stopni. Co nikomu nie przeszkadza, ale trochę słoneczka by się przydało. 
Od kilku tygodni wyraźnie czuję i widzę, że chodzę niewyspany, przez to tkwi we mnie takie irytujące wrażenie zmęczenia nawet wtedy, gdy nie mam kontaktu z drewnem albo z żyłką. Schemat jest cały czas ten sam. Pierwszą część nocy śpię jak zabity, a gdy się obudzę, dajmy na to o 03.00 - 04.00, druga jest fatalna. Przewalam się, zasypiam, budzę się, znowu zasypiam i tak się w sumie męczę, dopóki nie wstanę. Wartość snu kiepska.
Przez to po I Posiłku znowu mnie sieknęło. Musiałem się zdrzemnąć niecałą godzinkę. Gdy wstałem, cały mój stan i moje przemyślenia zrelacjonowałem Żonie.
- Może ja mam cukrzycę? 
- Ty, cukrzycę?! - Żona parsknęła śmiechem, co spowodowało, że poczułem trochę ulgi. I poczęła problem ważyć i dzielić. Więc po 10 minutach zacząłem trochę żałować, że go ruszyłem, ale moja uwaga o przydługiej analizie spowodowała, że Żona przedsięwzięła pierwsze kroki i wyłuszczyła mi, co zmieni w moim systemie odżywiania się. Na wszystko, nie wchodząc w szczegóły, natychmiast przystałem. 

Szybko się odgruzowałem, co nieco przekąsiliśmy i poszliśmy na 16.00 do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Wcześniej planowane spotkanie miało mieć miejsce u nas i, oprócz Lekarki i Justusa Wspaniałego, po raz pierwszy mieliśmy gościć Sąsiada Muzyka i jego żonę. Ale oni postanowili wyjechać z całą rodziną na dwa tygodnie do Włoch, więc naprawdę nie wiem, czy zdążymy ich jeszcze do nas zaprosić. Może wyjść głupio, bo minęły właśnie trzy lata naszego życia w Wakacyjnej Wsi.
Poranna umowa z Lekarką była taka, że jeśli pogoda nie dopisze, to oni przychodzą do nas, jeśli będzie ładnie, to posiedzimy u nich na tarasie. A wszystko przez bajzel, jaki im zafundowali fachowcy przystępując do kolejnego remontowego etapu, czyli do malowania.
Rano było szaro i kropiło, od południa zaczęło się wypogadzać, a o 16.00 słońce zmusiło mnie, żebym u nich na tarasie siedział w cieniu.
Ciekawe, że zawsze na naszych spotkaniach gadki obracają się przeważnie wokół tych samych tematów posiadających co prawda swoje odnogi, meandry, pobocza, nurty, ale jednak mają określony obszar. Są to - ich dom (remonty) i posesja, którą urządzają z prawdziwą pasją, nasz dom (ewentualnie, bo w nim teraz nic się przecież nie dzieje), Piękna Dolina z wszelkimi niuansami - spacery z Ziutkiem i jego ucieczki, grzyby, lasy, stawy i ulubione miejsca kulinarne, przetwory, w tym pyszne nalewki, nasze nomadzkie plany, bieżące i ewentualne, matka Lekarki i matka Żony, praca Lekarki i jej do niej nastawienie i nastawienie Justusa Wspaniałego do pracy Lekarki, a ostatnio praca Lekarki, gdy się na amen przeniesie od listopada do Pięknej Doliny, delikatne trącanie polityki, delikatne trącanie kościoła i wiar wszelakich (a dziecko nawet wie, że jeśli istnieje, to musi być tylko jeden Bóg), podróże, wspominki z własnego życia a propos czegoś i dzieci. A temat dzieci jest o tyle ciekawy, że każde z naszej dorosłej czwórki ma swoje, oddzielne i żadnych wspólnych. Więc jest to morze do rozpatrywań, opisów charakterów i sytuacji.
I nigdy się to nam nie nudzi.
Dzisiaj było o tyle inaczej, że my w którymś momencie wybiegaliśmy myślami i planami w przyszłość, aż do najbliższego Sylwestra, na który kazaliśmy się im szykować w Uzdrowisku, a oni nas zaskoczyli przedstawiając wizję swojej przyszłości, ale takiej w głębokiej emeryturze, czyli za lat 10-15. Wtedy by chyba wracali na stare śmieci, żeby, upraszczając, czuć się bezpiecznie. Ale wiadomo, że los bywa przewrotny. Gdyby jednak tak się stało, to zakomunikowałem im, że my ich tam będziemy odwiedzać, na co Justus Wspaniały zareagował w swoim stylu - ciężko westchnął.
Dodatkowo było inaczej, bo Lekarka niespodziewanie odrzuciła wszelkie myśli o podróżach zagranicznych, które kochają, i w związku z którymi oblecieli kawał świata.
- Bo jak sobie pomyślę, że Ziutek musiałby lecieć w luku bagażowym, albo że trzeba byłoby go oddać na ten czas do jakiegoś hotelu... - na twarzy Lekarki malowała się zgroza.
Ale na pożegnanie było tak samo, jak ostatnimi razy.
- Ja wiem, że napiłam się wina, ale muszę to powiedzieć... - To wielka szkoda, że się wyprowadzacie.
Trudno było jej nie zrozumieć.
 
Wieczorem obejrzeliśmy szósty odcinek Białego Lotosu.

Dzisiaj o 06.23 napisał... Po Morzach Pływający. Szok. Długie milczenie tłumaczył swoim lenistwem, ale zapewnił, że blog czyta.
Z treści wynikało, że jest w domu, chociaż później sobie przypomniałem, że Żona mówiła mi przecież, że jest na morzu, gdzieś w okolicach  Belgii. Zmylił mnie opisując różne remonty w domu w taki sposób, jakby tam był. A w drugim mailu, gdy mu na pierwszego odpowiedziałem wychodząc widocznie na osobę czytającą bez zrozumienia, napisał: Z treści wynika, że jestem na morzu :))) Oczywiście uściskam Czarną Palącą. PMP (zmiany moje)

NIEDZIELA (21.05)
No i niedziela była dziwna.
 
Bo pomimo różnych prac - kilka prań, koszenie na trzy(!) akumulatory, spora korespondencja mailowa i telefoniczna ze zjazdowcami - była wyraźnie niedzielą. Może przez fakt, że od rana było pięknie, słonecznie i cicho. Przez cały dzień temperatura w cieniu trwała na 26. stopniach.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni, siódmy, odcinek sezonu drugiego Białego Lotosu. Serial zrobił na nas na tyle duże wrażenie, że gdzieś w przyszłości z prawdziwą przyjemnością obejrzymy sezon trzeci, bo zdaje się, że takowy kręcą.

PONIEDZIAŁEK (22.05)
No i od razu, gdy rano zeszła na dół Żona, coś mnie tknęło.
 
Nie wiedzieć dlaczego i skąd.
- Słuchaj - natychmiast odezwałem się do niej - bo mnie się wydaje, że gdzieś w tych majowych dniach braliśmy ślub. - To może być już jakaś okrągła rocznica, na przykład dziesiąta?...
Patrzyła na mnie pytająco wyraźnie zorientowana w sposób podobny do mojego.
- Bo gdyby to była dziesiąta, to należałoby ten fakt uczcić jakimś wyjściem do knajpy. - Ale chyba tym razem do Restauracji Nad Stawem, bo dawno nie byliśmy.
Oczy Żony natychmiast się roześmiały.
- A mógłbyś pójść na górę, pogrzebać w segregatorach i znaleźć akt ślubu.
Wszystkie segregatory dokładnie przegrzebałem. Ni śladu, ni popiołu.
- Musi być w którymś z segregatorów Naszej Wsi, ale w życiu nie pójdę do Małego Gospodarczego przerzucać paczki, które nie dość, że od trzech lat nie były ruszane, to na dodatek idealnie są przygotowane do następnej przeprowadzki.
Żona się zgodziła.
- To może ustalmy datę naszego ślubu w trybie roboczym, na potrzeby wyjścia do knajpy, na 23. maja, a potem, gdy odzyskamy akt ślubu, to się ją ewentualnie zweryfikuje.
Żona zgodziła się ponownie.
Ale znowu coś mnie tknęło. Poszedłem z powrotem na górę. Na segregatorach leżały dwa książkowe kalendarze - jeden rocznik 2019, drugi 2021. Nie pamiętałem, dlaczego akurat te, bo mam cały komplet od 1994 roku, kiedy to założyłem Szkołę. Część z nich magazynuję w Nie Naszym Mieszkaniu, a część została w Szkole. Bo umowa z Nowym Dyrektorem była taka, że gdy tylko się urządzę w Wakacyjnej Wsi, to je zabiorę, jak również szereg innych moich osobistych rzeczy. Minęły trzy lata i jeszcze trochę minie, bo zdaje się, będziemy się urządzać w nowym miejscu.
W kalendarzu 2019, na jego początku, w jego skróconej formie, pod datą 23. maja stał na czerwono zapis: XI Rocznica. Trzeba było czegoś więcej? Sprawdziłem 2021. Zapisu XIII Rocznica nie było. Nawet wiedziałem, dlaczego. Bo ten ostatni był zaznaczony kolorem czerwonym. A ja przepisuję z roku na rok do kolejnego kalendarza wszystkie istotne informacje, ale tylko te, które są zapisane kolorem niebieskim. Nic więc dziwnego, że stosownej adnotacji XIV Rocznica w kalendarzu 2022 i tym bardziej XV Rocznica w 2023 nie było. Bo nie było skąd przepisać. Natychmiast w bieżącym kalendarzu pod datą 23. maja wpisałem niebieskim tuszem XV Rocznica. I w przyszłym roku takich jaj z rocznicą ślubu już nie będzie.
Oboje z Żoną podziwialiśmy tę energię, która akurat dzisiaj w dziwny sposób mnie dotknęła. Idealnie w przeddzień XV(!) rocznicy. Żona co prawda do tematu podchodziła trochę inaczej mówiąc, że według niej jest to już XXIII.
Tak, czy owak, w te pędy zaczęła rezerwować na jutro stolik w Restauracji Nad Stawem.

Z I Posiłkiem poszedłem nad Staw, na ławeczkę. Było pięknie. Jadłem sobie niespiesznie i czytałem Ale do czasu. Bo w pewnym momencie zaczął rechotać samiec żaby, a nad tym komicznym dźwiękiem, dodatkowo modulowanym na różne sposoby, nie da się przejść słuchowo obojętnie. Za chwilę odezwała się żaba samica i rozpoczął się prawdziwy koncert. Takich różnorodnych żabich dźwięków nie słyszałem nigdy i co chwila parskałem śmiechem. W końcu żaba samiec porzucił swoje godowe stanowisko i, zapewne w niecnych zamiarach, zaczął płynąć w kierunku chaszczy, z których żaba samica go wyraźnie przywoływała. Za jakąś chwilę wszystko ucichło. Musiał ją skrupulatnie bzykać. A potem również akustycznie nic się nie działo, bo żaby były chyba wyczerpane. I tak to...

Dzisiaj, żeby spędzić więcej czasu na dworze, ale produktywnie, znowu kosiłem na trzy akumulatory. Ale po raz pierwszy za radami Żony, jej prośbami, wskazówkami i żalami zostawiłem wiele połaci, aby mogły na nich samoistnie powstawać kwietne łąki. Jedna już taka, imponująca, jest na górce i wokół niej. Faktycznie wygląda pięknie. Więc zapuściłem kilka kolejnych miejsc. Po co je kosić, tak po niemiecku na eins, zwei, drei? Gdyby to jeszcze były jakieś szlaki komunikacyjne dla nas lub dla Pieska, ale nie. Więc bez przesady i kto to widział!
To tylko jeszcze  w tej kwestii zacytuję Żonę:
- I będą sobie mogły tam latać motylki i pszczółki... 
Trudno się nie zgodzić i trudno nie pękać w takiej chwili ze śmiechu. Bo mówiąc to jej twarz przybiera specyficzny wyraz przedstawiający melanż uczuć. Są tam wtedy i radość, i wdzięczność, i cielęctwo i głęboka empatia wobec przyrody. Dodatkowo całość dopełnia mowa ciała zmieniająca Żonę w taką małą naiwną dziewczynkę, dla której każda roślinka, muszka, każdy pajączek czy robaczek chcą przecież żyć na tym bożym świecie.

Wieczorem nadganiałem bieżący wpis.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 19.21.

I cytat tygodnia:
Jedyny sposób, by zrozumieć zmianę to zanurzyć się w niej, poruszać jak ona i dołączyć do tańca. - Alan Watts (brytyjski filozof, pisarz, mówca)