15.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 163 dni.
WTOREK (09.05)
No i postanowiłem nadrobić zaległości, zanim wyjadę do Wnuków.
W piątek, 05.05, poszedłem spać o 01.00, a wstałem o 08.00 cały połamany. Po gimnastyce się jednak rozruszałem. I od razu zabrałem się za walkę z mleczami. Nie trzeba było długo czekać, żeby Żona wyskoczyła z kuchni robiąc raban i broniąc kilku żółtych
mleczowych łebków. Ale reszta poszła pod żyłkę. Przy okazji co się nasłuchałem...
Potem zabrałem się za porządki w dwóch mieszkaniach i znowu za żyłkę. Wycinałem mlecze nad Stawem, a to było daleko i komfort pracy miałem zdecydowanie większy.
Jednocześnie co jakiś czas śledziłem kolejne deklaracje koleżanek i kolegów - sponsorów. Mega budujące. Zapowiadało się dodatkowo w ten sposób wiele zjazdowych atrakcji.
Po 18.00 przyjechali rowerami Trzeźwo na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Korzystając z pięknej pogody i z faktu, że dorwali się do rowerów, zrobili prawie dwukrotnie większą pętlę niż przewidywała droga na trasie Powiat - Wakacyjna Wieś.
- Szkoda było nie wykorzystać. - zgodnie poinformowali na dzień dobry.
Ponieważ byli u nas już któryś raz, więc urządzanie się przebiegło szybko i sprawnie. Zresztą, co tu było urządzać, skoro każde z nich miało po jednym niedużym plecaku. Z tego wszystkiego najwięcej czasu zajęło oglądanie i analiza kartonu z zamówieniem Konfliktów Unikającego. Zawartość zrobiła wrażenie i w pełni usatysfakcjonowała zamawiającego.
Siedzieliśmy przy kozie do 22.00.
W sobotę, 06.05, od rana padało. Na tyle, że Berta zdecydowała się zejść na dół o 11.00. A to o czymś świadczyło i nie trzeba było zaglądać do mądrych smartfonów, żeby zobaczyć prognozy pogody.
Z powodu tej pogody wszystko zrobiło się niespieszne. Siedzieliśmy w kuchni przy kawach i gadkach długo, a potem długo przy jajecznicy, którą zrobiłem na boczku, cebuli i papryce.
Jako kulturalno-oświatowy nakreśliłem plan dnia, co trochę, z powodu natychmiastowych obaw Żony i Konfliktów Unikającego, zakłóciło poranną atmosferę. Ale gdy w końcu udało mi się nakreślić plan, wszystkim się spodobało, a Żona przyoblekła charakterystyczną minę, którą można by opisać jednym słowem Naprawdę?!
Otóż zaraz po I Posiłku gospodarze mieli się udać na dalsze sprzątanie mieszkań, a goście mieli mieć czas wolny. Zdecydowali o spacerze do lasu, mimo że wiało i od czasu do czasu siąpiło. Wstrząsnął mną widok 56-letniego faceta, który, chociaż był trochę podziębiony, wybrał się do lasu bez czapki. Ale co miałem zrobić? Wsadzić mu na łeb siłą?! Ograniczyłem się tylko do kulturalnego i zdawkowego No, podziwiam, że bez czapki...
Zaś na 16.00 zaprosiłem wszystkich z okazji otrzymania 13-tej emerytury do Nowego Kulinarnego Miejsca. Żona więc w te pędy zarezerwowała stolik. Trzeźwo na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający nigdy tam nie byli.
My zamówiliśmy standardowo. Żona podwójne carpaccio z jelenia, ja sandacza. Trzeźwo na Życie Patrząca pstrąga, a Konfliktów Unikający rosół z gęsi i gulasz z jelenia. Wymieniając się smakami i grubymi, pysznymi frytkami podołaliśmy, mimo że do tego doszły małe lokalne piwa, kawa i desery.
Najsłabiej miałem ja, bo sandacz okazał się być najgorszy z dotychczasowych, które tam jadłem. Jakiś taki płaski, mikry i przesuszony. Trudno świetnie.
Wszystko było tak zaplanowane i przedstawione przeze mnie rano, żeby spokojnie zdążyć wrócić na finał meczu w Madrycie Iga Świątek - Aryna Sabalenka. Zrobiliśmy sobie oglądalny wypas, bo znieśliśmy z góry telewizor i mogliśmy swobodnie oglądać mecz we czworo. Nawet Żonie się spodobał ten pomysł z zasranym sportem!
Iga przegrała finał 1:2, a Aryna, jako jedna z nielicznych, pokonała ją na mączce. Mecz był świetny, emocjonujący, godny finału oraz występu światowej jedynki i dwójki. Żona, która tak samo kierowała się emocjami jak wszyscy, bardzo dobrze go przeanalizowała i podsumowała, chociaż nie pamiętam, aby kiedykolwiek obejrzała cały jakikolwiek tenisowy mecz.
- Przez cały mecz było widać, że Sabalenka atakowała, wywierała presję, a Iga była w defensywie nie mogąc grać na własnych warunkach, czyli atakować. - Było widać, że Sabalenka była po prostu lepsza.
Wszyscy się z tym zgodziliśmy.
Ten wynik zapowiada dalszą ciekawą rywalizację tych dwóch zawodniczek i grozi, że Iga już niedługo może zostać zrzucona z pierwszego miejsca w światowym rankingu.
Do 23.00 siedzieliśmy przy kozie i rozmawialiśmy. Między innymi o Koledze Inżynierze(!).
W niedzielę, 07.05, wstaliśmy o 09.00. Rozruch był znowu niespieszny. Zapanował jednak inny rytm. A to z racji uruchomienia grilla. Więc Konfliktów Unikający szalał na nim, bo to jego żywioł, a my z Żoną poszliśmy do gościnnych mieszkań robić ostateczny pic.
Karkówkę z grilla wspartą u Konfliktów Unikającego i u mnie trzema pepysami jedliśmy w nietypowej porze, bo już w południe. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Pepysy również.
Już o 15.30 Trzeźwo na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający wyjechali rowerami do Powiatu. Ze sporym zapasem czasu do odjazdu pociągu, ale według nich był przeciwny wiatr, mieli więc jechać "pod prąd", poza tym brali sporą poprawkę na niespodziewane sytuacje, bo, wiadomo, pociąg nie poczeka.
Zaraz po tym, o 15.40 przyjechali goście turystyczni. Dwie pary dwoma autami. Wyposażone w rowery. Nasi goście. Do nas przyjechali pierwszy raz, ale w Pięknej Dolinie byli wielokrotnie. Niczego więc nie trzeba było im wyjaśniać i tłumaczyć. Poza tym emerytowani budowlańcy - rozpalać w kozie potrafili i nie trzęśli się z powodu wyimaginowanego zimna.
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie nowego amerykańskiego serialu z 2021 roku Biały Lotos. Ma dobre opinie, ale jak na razie dla nas pierwszy odcinek był trochę głupawy.
W poniedziałek, 08.05, od rana dominowała niespieszność, przez co poniedziałek wydawał się być niedzielą.
I Posiłek zjadłem nad Stawem, gdzie byłem świadkiem normalnego, ale jednak rzadko spotykanego zjawiska. Na moich oczach nadbrzeżne drzewo z wielkim hukiem pękło u nasady pnia i z takim samym hukiem przewaliło się w poprzek Rzeczki. Poszedłem obejrzeć z bliska - kajakarze będą mieli co robić z przenoską.
Wracając przypadkowo wpadłem na nową metodę likwidacji mleczy. Można by ją zatytułować "Z buta". Jest świetna, ale wymaga chińskiej cierpliwości i konsekwentnego postępowania, które akurat posiadam. Każde kolejne gniazdo z kwiatkiem lub kwiatkami oraz z ukrytymi kulkami leżącymi tuż przy ziemi i niewidocznymi w trawie, które za chwilę miały stać się pięknymi kwiatami, a potem dmuchawcami, ścierałem podeszwami uzbrojonymi w traktor, bo to czeskie obuwie robocze.
Zajęło mi to sporo czasu, na tyle, że moją ponadwymiarową nieobecnością zainteresowała się Żona.
- Szybko przestałam patrzeć, co ty wyprawiasz! - Nie dało się!...
Korzyści z tej metody jest wiele - efektywność, cisza pracy, małe zmęczenie przy "zmianie nóg" i oszczędność na prądzie, bo nie trzeba ładować akumulatorów.
Ale żeby nie było. Całe połacie mleczy zostawiłem poza Brzozową Aleją i poza trawnikiem przed tarasem licząc się z tym, że za chwilę rozsieją się wszędzie. Żona nie będzie mogła mi jednak zarzucić, że nie ma gdzie paść oczu tą piękną żółcią.
Starałem się dzisiaj pisać, ale szło mi jakoś niemrawo. Do tego stopnia, że gdzieś w okolicach 14.00 zaległem na godzinną drzemkę. Wstałem bardziej rześki, ale ciągle nie miałem ochoty na cokolwiek.
Stąd chętnie przerzuciłem się na obecną cywilizacyjną formę spędzania czasu, za którą, nota bene, nie przepadam, bo wolę kontakt osobisty. A więc rozmawiałem przez telefon.
Najpierw z Córcią. Ma roboty w bród, bo dzieci, ogród i kurs. Oprócz tego już poszukuje pracy od września w charakterze nauczycielki języka angielskiego. Więc jeśli psychicznie znajdziemy czas, to raczej my wybierzemy się do niej.
Potem z Dzidkiem. Zapraszał nas w ten weekend do swojej przyczepy nad jeziorem. Chętnie byśmy pojechali, ale w obliczu różnych naszych niepewności nie mamy w sobie luzu i wolnych psychicznych mocy. A sprawa naszego weekendowego wyjazdu do nich, "na przyczepę" ciągnie się bodajże czy nie dwa lata. A był taki okres, że Dzidek i Tańcząca z Kulami, myśleli o przeprowadzce na wieś. Inspirowali się Naszą Wsią i nami. Zjeździliśmy z nimi wiele i obejrzeliśmy kilka nieruchomości, ale ostatecznie stanęło na ich przyczepie, z czego, zdaje się, są szczęśliwi. Jeżdżą tam bardzo często, zwłaszcza Dzidek, stosunkowo mało przy tym roboty, no i nakłady finansowe niewspółmierne. Umówiliśmy się, że jak tylko nam się odblokuje psychika, damy natychmiast znać i chętnie przyjedziemy.
Na końcu rozmawiałem z Synem i umówiliśmy się na mój przyjazd w najbliższą środę, czwartek i piątek.
Po południu było mnie jeszcze stać na to, aby naszym gościom podrzucić cztery pepysy, bo w zestawie kuchennym kieliszków akurat brak, a oni budowlańcy. Opisałem na dołączonej kartce historię nazwy i wszystko w kartoniku podrzuciłem im cichcem, gdy byli na rowerowej wycieczce. Nie chciałem ryzykować gwałtownego wciągnięcia gospodarza do środka, bo z budowlańcami nie miałbym szans. Nawet z emerytowanymi.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek Białego lotosu. Nadal głupawy, ale zaczął intrygować. Postanowiliśmy więc obejrzeć odcinek trzeci.
Dzisiaj, we wtorek, 09.05, Żona rano czytała aktualny wpis, ale okazało się, że fragmenty o mleczach opuszczała nie chcąc się denerwować.
- Jeszcze bardziej bym cierpiała!... - wyjaśniła.
Tedy na mleczach rzeczywistych i w ich opisach będę mógł sobie poużywać.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Trzeba było uzupełnić zapasy zwłaszcza w kontekście mojego wyjazdu.
Po powrocie stać mnie było na dwa akumulatory żyłkowe (teren przy drodze i część sadu) oraz na podlanie skrzyń. I to wszystko. Bardzo szybko zaczęliśmy oglądać Biały Lotos, aż dwa odcinki. Nadal jest specyficzny, ale się rozkręca.
Dopiero potem spokojnie wyszedłem z Bertą na wieczorny spacer.
ŚRODA (10.05)
No i poranek, mimo że było sporo czasu, podporządkowany był cały mojemu wyjazdowi.
Ale dałem radę dokończyć jednym akumulatorem sad, zetrzeć na proch kolejne mlecze, ściągnąć flagę, odgruzować się i spakować.
Do Wnuków wyjechałem o 16.00. Syn spał. Pomijając fakt przemęczenia dziećmi i ogólnie rzeczywistością nie jest to zdrowy objaw. Jak się zdążyłem zorientować w czasie ostatniego roku, gdy pracował, czyli, gdy psychika była w lepszym stanie, tak często w ciągu dnia nie podsypiał.
Wnuk III i IV na dzień dobry dali mi tylko chwilę, żebym mógł jako tako się rozpakować i ogarnąć, po czym zaczęliśmy grać w kierki. Drugą połowę odłożyliśmy na wieczór, bo Wnuk IV miał o 18.30 piłkarski trening. Zawiozłem go, bo chciałem zobaczyć, jak się piłkarsko zmienił. Zmienił się wyraźnie na plus, ale filozofowanie zostało.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy razem do sklepu. Nakupowałem kilka różnych serów i wino dla dorosłych, żeby wszystkim chociaż trochę rozszerzyć kulinarne horyzonty. Ale to praca na ugorze, o czym od początku wiedziałem i nie liczyłem na jakieś ochy i achy. Synowa zupełnie tym się nie zainteresowała, chociaż proponowałem, Wnuk- I i II także, trochę sera spróbowali Wnuk-III i IV oraz Syn. O lampce wina nie było mowy, więc sam przy serze delektowałem się czerwonym wytrawnym. Chociaż wyjątek był. Bo Wnuk-III z prawdziwym zainteresowaniem odnosił się do wszystkiego i uczciwie komentował, co mu smakuje, a co nie. Nawet poprosił o łyk wina i ze znawstwem wypowiedział się, że za kwaśne. Ostatnio tak się porobiło, że tak naprawdę, to jemu najbardziej się chce biorąc pod uwagę wszelkie aspekty ich życia. A to na mnie działa bardzo pozytywnie w morzu ich trudu, niemożliwości i szkodzeniu swojemu zdrowiu.
Skończyliśmy grać w kierki mimo napominań Synowej, że trzeba iść do łóżka. Dotyczyło to zwłaszcza Wnuka-IV, który bronił się przed pójściem spać jak każde normalne dziecko. Przy czym, gdy u niego ten czas przesunie się o godzinę, dwie, to potem ze zmęczenia już nic mu nie pasuje i łatwo wpada w histerię. A dzisiaj przesunęło się sporo. Wygrał Wnuk-III, drugi był Wnuk-IV, a Dziad Stary na końcu.
Na szczęście, gdy dorośli zasiedli do rozmów, Wnuk-IV ograniczył się tylko do kilkukrotnego zejścia na dół, żeby za każdym razem kablować na braci Bo Wnuk-I powiedział..., A Wnuk-III zrobił..., A Wnuk-II nie chce..., Ale to jest niesprawiedliwe..., itd. i obyło się bez jego wycia i wrzasków.
Dorośli poszli spać grubo po 01.00, co mogłem raz na jakiś czas wytrzymać, zwłaszcza że zahartował mnie zasrany sport. Rozmawialiśmy na nasz temat (sprzedaż Wakacyjnej Wsi), ale przede wszystkim o ich problemach. Pomijając brak pracy u Syna i stałe zaharowywanie się Synowej wyodrębniły się dwa nurty - Wnuk-I (przypomnę - za chwilę 17 lat) i zdrowie. Oba bardzo poważne i martwiące.
Wnuk-I posiada wszelkie cechy uzależnienia od smartfona, komputera i gier. A rodzice nie za bardzo potrafią sobie z tym poradzić, a nawet nie mogą biorąc pod uwagę ich tryb życia i tryb życia Wnuka-I, który dojeżdża do szkoły do Metropolii. Żeby to nie stało się karkołomne i wyczerpujące, to kilka razy w tygodniu nocuje u babci, Teściowej Syna, a tam obowiązuje "hulaj dusza, piekła nie ma" i sytuacja wymyka się spod kontroli.
To wszystko odbija się na nauce. Wnuk-I przedstawia rzeczywiste lub wyimaginowane problemy z niektórymi nauczycielami i przedmiotami, często jest nieprzygotowany do zajęć, więc ze stresu "choruje" i danego dnia w ogóle nie idzie do szkoły, co pogarsza sytuację i pętla się zaciska. Między nim a rodzicami dochodzi do dyskusji, kłótni i karczemnych awantur z jednoczesnym takim postępowaniem Wnuka-I, że włosy dęba stają. A o propozycji powrotu do nauczania domowego nie chce słyszeć Bo tam mam kolegów! i trudno się temu dziwić. Powrotu z wolności, którą zyskał wraz z samodzielnym jeżdżeniem do Metropolii i nocowaniem poza domem, do domowej niewoli, do użerania się z rodzicami i braćmi, nie będzie.
Drugi temat - sposób żywienia się całej rodziny - był dla mnie równie przerażający i dodatkowo przerażający, bo wiedziałem, że wszelkie moje tłumaczenia, propozycje, sugestie, podsuwanie rozwiązań, mogę sobie wsadzić...
Pierwszy raz przy Synowej odważyłem się powiedzieć, że całe to ich jedzenie jest jałowe (w zasadzie brak jakichkolwiek przypraw, no może z wyjątkiem NaCl, czyli tzw. soli, wypranej z mikroelementów, z zawartością antyzbrylaczy), bez smaku, przygotowywane z zafoliowanych półgotowców, z "szybkimi" makaronami lub ryżem i z brakiem jakiegokolwiek urozmaicenia. Tak prostej rzeczy, jak jajecznicy, uświadczysz u nich rzadko, a sadzonych nie widziałem nigdy. A jeśli jajka, to gotowane na twardo, z dużym zapasem, żeby było można wyciągnąć z lodówki jutro lub pojutrze i zjeść je, bez smaku oczywiście. Śniadania i kolacje (od jakiegoś czasu każdy robi sobie sam) wyglądają ubogo i nie chodzi tu o to, żeby wydawać pieniądze na nie wiadomo co, i są "przygotowywane" w pośpiechu i połykane.
Synowa się nie odzywała, Syn przyznał mi rację Ale co z tego?!
- Tato, Synowa nie cierpi gotować i nie ma na to czasu. - Ja kiedyś próbowałem przez dwa tygodnie i pod koniec byłem bliski zwariowania, gdy starałem się danego dnia wymyślić, co zrobić na kolejny obiad.
Czyli nic się z tym nie da zrobić. Lepiej rujnować sobie zdrowie, potem poświęcać czas na wizyty u różnych lekarzy (oczywiście tych z Metropolii) zlecających mnogość badań (znowu czas), wydawać na to pieniądze, potem kupować medykamenty (wydawać pieniądze), żeby to zdrowie sobie "poprawić". Ale za to będzie można ponarzekać w gronie sobie podobnych, wymienić się doświadczeniami, opluć polską służbę zdrowia i skandaliczne ceny leków niczym te stare dziady przesiadujące na ławkach i o niczym innym niegadające.
Z tego wszystkiego i Syn, i Synowa zdają sobie sprawę. I co? I nic!
- Tato, przez ten rok pracy i siedzenia przed komputerem, przytyłem 20 kg! - I nie chce mi się nawet wyjść na spacer, nie mówiąc o rowerowej wycieczce lub wypadzie w góry tak jak dawniej. - Jestem zmęczony.
Nie chciałem mu wspominać o choćby codziennej 15-20 minutowej gimnastyce, bo przecież był zmęczony. Synowej nie podsuwałem takiego pomysłu, bo nie pamiętam, żeby zażywała jakiejkolwiek aktywności ruchowej. Przykro to mówić, ale powoli staje się matroną, a przecież raptem ma 45 lat. Chryste!
Do tego wszystkiego dochodzą słodycze. Nawet nie dochodzą, bo są ważnym elementem (emelentem) codziennej "diety". Nie mówię tutaj o wszechobecnym cukrze we wszystkich potrawach, które jedzą, ale o kwintesencji słodyczy, czyli o słodyczach.
- Tak, wiem, jestem od nich uzależniony i nic z tym nie potrafię zrobić. - Pamiętam, że gdy przez dwa tygodnie ich nie jadłem i ograniczyłem pieczywo, mocno schudłem i dobrze się czułem. - Ale dalej nie dałem rady...
Zaczęło mnie ogarniać poczucie bezradności. A potem przerażenie. Syn pokazał mi zmiany skórne na łydkach, pod kolanami, na przedramionach. Takie potężne placki przebarwień.
- Swędzą jak cholera ... - na potwierdzenie słów zaczął się drapać. - To może być uczulenie, ale też początki cukrzycy. - Pierwsza lekarka, u której byłem, jednak to wykluczyła.
No, co za świadomość i wiedza!
- Jutro na 15.00 mam umówioną wizytę u lekarza w Metropolii. - Czeka mnie szereg badań... - dodał od razu zły na durnych lekarzy i służbę zdrowia. - A u Synowej pojawiły się jakieś zmiany w stawach i to też mogą być początki cukrzycy. - A ona może prowadzić do ślepoty, do tworzenia się ran...
No, co za świadomość i wiedza!
Synowa nie odzywała się wcale. Słowem.
- Tato, a pożyczysz mi jutro samochód, żebym pojechał do lekarza?
I rozmowa zeszła z szeregiem zawijasów, retrospekcji, nawrotów na temat, dlaczego auta mu nie pożyczę. W sumie stała się, tzw. kwadratową z wiadomym efektem, że w wielu naszych rodzinnych kwestiach nie zrozumiemy się nigdy i Niech tak zostanie!
- Tu już nic się nie zmieni, za mało czasu, żyjemy trochę w innych światach i wykopanych rowów nie da się już zasypać.
I Syn, i Synowa z tym się nie zgadzali, ale ja swoje wiedziałem.
- Tato, ale po co masz mnie wieźć, a potem tam kwitnąć czekając na mnie?
- Nie szkodzi, chętnie sobie pokwitnę, wezmę książkę...
Syn w końcu odpuścił.
I jak tu się nie martwić?! Pozwoliłem sobie wyrzucić to wszystko z siebie z nadzieją jednocześnie, że Syn może przeczyta. A słowo pisane ma, zdaje się, większą moc niż mówione. Bo stosownych zdjęć, które mówią czasem więcej niż tysiąc słów, nie posiadam. Jeszcze nie dotarliśmy do takiego etapu i nigdy nie dotrzemy, żeby na opakowaniach wszelkich słodyczy, jak na paczkach papierosów, umieszczać stosowne zdjęcia przedstawiające zdrowotne efekty cukrzycy, otyłości, itp.
CZWARTEK (11.05)
No i Synową jednak ukłuła wczorajsza rozmowa.
Gdy o 09.00 zszedłem na dół, w popłochu robiła sobie kawę i "szła" do pracy.
- Będę siedzieć przed komputerem do 19.00 z godzinną przerwą, potem godzinne szkolenie i ... kiedy tu gotować? - patrzyła na mnie zaczepnie i z wyrzutem.
- Ale musicie coś z tym zrobić! - nie wiedziałem, co powiedzieć.
- To zmniejsz inflację! - i podała mi kwotę ich stałych miesięcznych wydatków zwalającą z nóg. - Bez wyżywienia! - dobiła mnie.
Nie chciałem jej mówić, że, na przykład, 10 lat temu mieli znacznie lepszą sytuację pod każdym względem, a sposób żywienia był taki sobie, czyli pozostawiał wiele do życzenia. Mówiąc eufemistycznie. Odpuściłem, chociaż ciężko, bo to przecież moje dzieci i wnuki.
Zrobiłem sobie moje wakacyjno-wsiowe śniadanie. W tym celu do Wnuków przywiozłem twaróg, oliwę z oliwek, sól himalajską, młynek do mielenia pieprzu z zawartością, czosnek, szczypior i cebulę.
Jedna część domowników miała to w dupie, co robiłem, a druga patrzyła podejrzliwie. Jedynie Wnuk-III chciał spróbować, po czym poprosił, żebym mu też zrobił. Specjalnie kazałem mu stać nade mną i samemu zdecydować, ile chce twarogu. Resztę dozowałem sam tak, żeby cebula i pieprz nie wypaliły mu bebechów, no i przede wszystkim, żeby się nie zraził i załapał. W trakcie kolejnego grania w kierki zmłócił wszystko bez problemów, bez słowa "skargi" lub sugestii czy też krytyki. A przecież jest znawcą. Budujące.
Reszta chłopaków jadła chleb z masłem. Bo łatwiej i szybciej sobie przygotować, no i smakowo neutralne.
Mógłbym nie robić z tego specjalnej tragedii, bo sam się wychowałem na chlebie z masłem i mleku na śniadanie (tak wystarczało mniej więcej do połowy miesiąca, ale w domu nigdy nie było margaryny), ale, po pierwsze i masło, i chleb, i mleko były inne, bo były masłem, chlebem i mlekiem, a po drugie nasz prosty sposób jedzenia - smalec, kiełbasa zwyczajna, zupy na wołowinie z kością, warzywa, w tym głównie surowa cebula tania jak barszcz i pyszne buraczki robione przez Mamę, był nieporównywalnie bardziej "wartościowy", niż to, co widzę u Synowej i Syna. I co ważniejsze - jedliśmy słodyczy z 30 razy mniej niż Wnuki i Syn. Łatwo to obliczyć - oni codziennie, my raz w miesiącu, jak dobrze poszło.
Panował wtedy zbawienny dobrobyt niedostatku.
W kierki tym razem zagraliśmy we czterech - Syn, który wreszcie chciał, Wnuk-III i IV, no i ja. Wygrał Wnuk-III, a równie dobrze mógł IV. Zadecydował jego jeden ruch, a miał do wyboru dwa. Szansa 50:50. Postawił na drugi i przegrał. Wszystko jak w życiu.
- A wiesz tato, ja już chciałem z nimi zagrać od dawna. - Ale oni nie chcieli bez ciebie i w ogóle nie grają w karty, chociaż do wszystkich gier mamy pełne składy. - Chcą tylko z tobą.
Synowi się podobało. Zapowiedział rewanż wieczorem Bo już wiem, o co chodzi i dam wam łupnia!
Gdy przyszło do wyjazdu do lekarza, niespodziewanie swoje towarzystwo zgłosił Wnuk-II, którego nie widziałem bodajże od samego rana. Syna zostawiliśmy w jakimś medycznym przybytku, a sami poszliśmy do pobliskiej galerii, jednej z wielu w Metropolii. Gdy udało się przebrnąć przez trudny moment, w którym Wnuk-II miał wybrać sobie coś do picia i jakiś deser i na każdą moją lub pani propozycję konsekwentnie odpowiadał Nie wiem, i po tym, gdy brutalnie rozciąłem ten gordyjski węzeł i postawiłem go sokowo i deserowo wobec faktu dokonanego ku wyraźnej jego uldze, mogliśmy siąść przy stoliku i oddać się dyskusji. A z nim dyskusje są zawsze ciekawe. Tym razem dotyczyły spraw języka, języków w szczególności, jego japońskiego i durnowatości języka polskiego. Podsuwałem mu również smaczki z niemieckiego, francuskiego, czeskiego i rosyjskiego, więc ubaw mieliśmy niezły.
A ponieważ obaj należymy do płci męskiej, która nie potrafi siedzieć przez godzinę nad jednym głupim sokiem kub małą kawą, więc znaleźliśmy jeszcze czas, aby na piechotę wybrać się do pobliskiej Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii i odwiedzić EMPiK, bo w tej naszej jedyna księgarnia właśnie splajtowała, co w obecnych czasach jest oczywiste.
Pretekstem były niedawne 14-te urodziny Wnuka-II, więc zaproponowałem mu prezent w postaci książki. Wiedziałem, że to mu się spodoba. Moment wyboru deseru i soku przed chwilą w kawiarni bardzo szybko zaczął mi się jawić jako całkiem sympatyczny, bo do wyboru były tylko trzy desery i cztery soki.
- To jaką chciałbyś książkę? - Wybierz sam.
Gdy po moich dziesięciominutowych naciskaniach usłyszałem protest wypowiedziany szeptem Ale, dziadek, to nie jest takie proste!, dałem sobie spokój, bo tylko pogarszałem sytuację. W ostatniej chwili zdecydował się na Sherlocka Holmesa, ale i tak Syn czekał już na nas od pięciu minut naburmuszony.
- Bo jestem zmęczony i będę musiał zrobić "pięćset" badań.
Wracaliśmy w całkowitej ciszy, bo Wnuk-II przypomniał sobie, że o 16.20 ma właśnie japoński on line. Więc Syn pożyczył mu smartfona i tak w towarzystwie japońskiego jechaliśmy przez zatłoczoną Metropolię w godzinach szczytu. Cała droga od galerii do galerii i z powrotem oraz poruszanie się autem bardzo źle zrobiła mojej psychice. Bo wszystko takie nieludzkie. Tylko ten japoński pozwolił bez specjalnego uszczerbku na mojej psychice dotrzeć po Wnuka-I, którego odbieraliśmy od Teściowej Syna, i dalej jechać do Sypialni Dzieci.
Po jałowym obiedzie, którego Synowi nawet nie chciało się odgrzać, zagraliśmy znowu w kierki. W porannym składzie. Miażdżąco wygrał ... Syn. To niestety nie spodobało się Wnukowi-IV, który gwałtownie zaprotestował przeciw ostatecznemu wynikowi i zaczął wyć.
- Bo to wszystko przez tatę! - wrzeszczał. - Gdy zaczął grać, to od razu wygrał. - A przedtem było fajniej!
No cóż, nasze miny i uśmieszki tylko go podkręcały.
Wieczorem udało mi się porozmawiać z Wnukiem-I na temat jego szkoły. O dziwo, był nad wyraz elokwentny. Problem przedstawiony przez niego zasadzał się na tym, że jego nauczyciel z hiszpańskiego uwziął się na niego.
- Nie cierpię takich nauczycieli, którzy uczą dwóch przedmiotów jednocześnie. - On uczy jeszcze WOS-u, którego ja nie cierpię i moją postawę wobec tego przedmiotu przerzuca w swojej ocenie na hiszpański. - Bo jak jestem leserem z WOS-u to i z hiszpańskiego oczywiście też! - grzmiał oburzony.
Trudno było odmówić logiki w tym rozumowaniu. Więc najpierw opowiedziałem mu, jak z własnej winy w ogólniaku z polskiego wyrobiłem sobie negatywną opinię, która za mną ciągnęła się 4 lata i nawet największe moje starania i najlepsze wypracowania w późniejszych klasach, obiektywnie na bardzo dobry, nigdy nie osiągnęły oceny lepszej niż dobry. Więc odradziłem mu walkę z wiatrakami, kopanie się z koniem i zarzynaniem się, żeby otrzymać ocenę wysoką, której i tak ten nauczyciel Wnukowi-IV nie postawi, a sugerowałem skupić się, żeby z hiszpańskiego uzyskiwać przyzwoite oceny i żeby nie mieć leserowskich wpadek i potem nie dołować.
- A WOS olej w tym sensie, że zalicz na dopuszczający, bo widać po zeszytach i po tym co mówisz, że nie ocenia cię sprawiedliwie względem innych uczniów. - Zalicz po prostu, bo jeszcze miesiąc i przedmiot będziesz miał z głowy.
Wieczorem z Synem obejrzeliśmy na zaimprowizowanym kinie domowym włoski film z 2016 roku Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie. W ciekawy sposób była pokazana eskalacja problemu, który można by zatytułować A teraz nie mamy przed sobą żadnych tajemnic, upubliczniamy przychodzące smsy i rozmawiamy przy wszystkich telefonicznie dając na głośność BO PRZECIEŻ JESTEŚMY PRZYJACIÓŁMI I NIE MAMY PRZED SOBĄ ŻADNYCH TAJEMNIC. To się dobrze nie mogło skończyć. Film dawał oczywiście wiele do myślenia, chociaż z założenia był komediodramatem. Ale to może tak jak z życiem - generalnie jest ono jednym wielkim komediodramatem, a daje do myślenia.
Spać poszliśmy sporo po północy.
PIĄTEK (12.05)
No i w nocy bardzo źle spałem.
Półprzytomny wstałem przed wszystkimi i ratowałem się kawą.
Myślałem, że jestem pierwszy, dopóki nie zobaczyłem Synowej w pełnym rynsztunku, która pracowała już od godziny. Paranoja.
Znowu zjadłem twarożek, którym już z nikim się nie podzieliłem. Po pierwsze zostało mało, a po drugie wszyscy spali. Syn, na przykład, wstał dopiero o 11.00. Przepraszam, jednak pierwszy wstał przecież Wnuk-I, który na 08.00 musiał być już w szkole. A o koszmarnych dojazdach wspominałem.
O 12.30 byłem już w Wakacyjnej Wsi. Tak cyrklowałem, żeby spokojnie zdążyć na kolejny mecz Igi. Tym razem z Ruską Anastazją Pawluczenkową. Iga ją zdemolowała wsadzając ją na tzw. tenisowy rowerek. Wynik 2:0 (6:0, 6:0).
Po meczu musiałem nadrobić swoją nieobecność, więc pokosiłem kosiarką i żyłką na jeden akumulator. Spokojnie, bez rozpędu. No i podlałem skrzynie, bo wiedziałem, że jest sucho.
SOBOTA (13.05)
No i dzisiaj rozpętała się afera mleczowa.
Która ostatecznie okazała się być nie mleczową, tylko mniszkowo-lekarską.
Dzień rozpocząłem od spraw poważnych. Kosiłem kosiarką i żyłką na dwa akumulatory. A w trakcie mlecze traktowałem z buta. Z zimną krwią i konsekwentnie. I gdy byłem pod koniec Brzozowej Alejki, przy starym ognisku, nagle pojawiła się Żona. A to niczego dobrego nie wróżyło.
- Nie mogłam patrzeć, jak z zimną krwią tymi obrzydliwymi buciorami - przyoblekła obrzydliwy wyraz twarzy z dodatkiem wściekłości - niszczysz te biedne, piękne kwiatki! - Co one ci zawiniły?!
Starałem się wytłumaczyć, że mnie to nic, ale trawie i owszem. Na nic to się zdało. I rozpoczęła się kwadratowa rozmowa. Ostatecznie zaprzestałem niecnego procederu, ale też straciłem ochotę na koszenie i dbanie o trawnik w Brzozowej Alei i przed tarasem.
W takim stanie poprzez zarośla na granicy działek dopadł mnie Sąsiad Muzyk. Akurat skończyłem koszenie. Rozmawialiśmy w ogóle się nie widząc.
- Widzę, że ja w szabas przyjeżdżać nie będę - zagadał w swoim prowokacyjnym stylu - bo co przyjadę, w sobotę jest koszenie.
- Ale ja jestem ateistą z całym szacunkiem dla wszystkich sąsiadów.
- Można być ateistą i antysemitą równocześnie.
- A pan to kosi w niedzielę i dobrze?! - wszedłem w jego styl.
- No dobra, tośmy sobie porozmawiali. - Ale ja z czym innym. - Bo pan ma taką kosiarkę na akumulator i taką samą moja żona...
- Pożyczyć?! - wszedłem mu w słowo.
- Nie! - zaprotestował. - Chciałem się tylko dowiedzieć co i jak, żeby jej kupić.
- Co i jak to się nie da samym gadaniem. - Podrzucę, to będzie mogła sama wypróbować... - Właśnie skończyłem koszenie.
- Tak? - To zapraszam na piwo.
Nam dwa razy nie trzeba było powtarzać. Bo dawno w tak pełny i towarzyski sposób się nie kontaktowaliśmy, a poza tym, mimo że upłynęły trzy lata, jego żonę poznaliśmy tyle, co przez płot. Paranoja.
Przedstawiliśmy się jej oficjalnie, po czym ona koniecznie musiała nas oprowadzić po swoich rozlicznych uprawach tłumacząc, że jest zarobiona i że z nami przy stole siedzieć nie będzie mogła.
- Przykro mi, ale w niedzielę wyjeżdżam, a roboty huk. - A on tego przecież nie zrobi. - spojrzała na Sąsiada Muzyka, który spokojnie czekał na ławce od czasu do czasu tylko jej dogadując, żeby tyle nie marudziła, bo piwo czeka.
Żona wiedziona jakimś zmysłem i/lub rozumem wzięła ze sobą całą dużą butelkę cydru. I to był strzał w dziesiątkę. Bo gospodyni zdecydowanie więcej czasu siedziała przy stole niż przy grządkach, żeby nie powiedzieć przez cały czas. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy, a zleciały dwie godziny. Panom przy piwie, paniom przy cydrze.
- Ale ja naprawdę muszę iść do upraw... - mitygowała się gospodyni.
- A ja do robienia kotletów schabowych... - uśmiał się Sąsiad Muzyk.
I tak spotkanie się skończyło. A ile ciekawych motywów i historii pojawiło się w naszej rozmowie. Wszystkie lekkie i z humorem. No i na "wniosek" gospodarzy przeszliśmy na "ty".
- A my się wyprowadzamy... - gadaliśmy do siebie co jakiś czas po spotkaniu.
Spotkanie skończyło się o tyle w dobrym dla nas momencie, że mieliśmy zaplanowaną wycieczkę rowerową do Baru Żuraw. A pora była najwyższa, żeby coś zjeść.
Jadąc ujrzeliśmy z daleka na przedogródku Lekarkę, która zapamiętale pieliła nie zważając na mój rowerowy dzwonek Bo mało tu rowerzystów jeździ?... To się wylewnie przywitaliśmy. A za chwilę nadszedł zaspany Justus Wspaniały, który musiał się zregenerować choć troszeczkę i zrobiliśmy sobie wycieczkę po ich dokonaniach sadowniczo-warzywno-ogródkowych. A mieliśmy dzisiaj nie zobaczyć się wcale, bo jak rano Lekarka powiedziała przez telefon Mamy huk roboty!
- A my się wyprowadzamy... - zaczęliśmy ruszając dalej do baru.
Gdy czekaliśmy, ja na sandacza, Żona na pstrąga, rowerami przyjechali nasi goście. Trudno było sympatycznie nie porozmawiać i nie polecić potraw.
- A my się wyprowadzamy... - zaczęliśmy ruszając z powrotem do domu.
- A my się wyprowadzamy... - zaczęliśmy ruszając z powrotem do domu.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Białego Lotosu. Sytuacja była o tyle dziwna, że jeden z nich to był odcinek piąty sezonu pierwszego, który przecież oglądać wczoraj skończyliśmy na odcinku szóstym, a drugi to odcinek pierwszy sezonu drugiego, który to właśnie planowaliśmy obejrzeć.
- Bo coś mi nie grało przez ten twój wyjazd... - Żona zaczęła wyjaśniać. - Brakowało mi w odcinku szóstym pewnych elementów (emelentów) akcji, pewnej ciągłości i logiczności przyczynowo - skutkowej.
I okazało się, że rzeczywiście. W ogóle nie obejrzeliśmy odcinka piątego, a sezon spokojnie zamknęliśmy. Powstaje pytanie - co by to miało świadczyć o nas, zwłaszcza o mnie, który w życiu by nie wpadł na tę lukę i/lub o serialu, skoro spokojnie odwróciliśmy kolejność oglądania odcinków bez żadnego uszczerbku dla nas i dla fabuły serialu? Ciekawe doświadczenie.
NIEDZIELA (14.05)
No i wiedziałem, że mój wczorajszy numer z wypiciem czterech piw (jedno w domu, dwa u Sąsiada Muzyka i jedno w barze) spokojnie nie przejdzie i nie rozejdzie się po kościach.
Więc gdy siedziałem sobie nad Stawem z I Posiłkiem relaksując się nad książką, nadeszła Żona. Minę miała pokojową, zwłaszcza że przestałem buciorami niszczyć mniszki lekarskie, ale taką półcwaniacką, więc wiedziałem, że coś się święci i nawet wiedziałem, co.
Zaczęła od zagadywania o naszym wspólnym życiu wtrącając mocno pierwiastki filozoficzne koncentrujące się zwłaszcza na moim życiu przy niej. Spokojnie podjąłem temat. Dotknęliśmy rysu historycznego i powspominaliśmy. Ale cały czas czekałem na ten właściwy moment nawet wiedząc, że to nie będzie cios, nawet delikatny, tylko spokojne przeanalizowanie sytuacji, wyważenie jej (Waga!) i przemówienie mi do resztek rozumu.
Żona zaproponowała mi pewien moduł i sposób, można powiedzieć, picia piwa, a ja się z nią zgodziłem. Bo Żona zadowolona, to i mąż zadowolony. Pozdrawiam! Na razie nie będę pisał o szczegółach, bo trudno chwalić dzień przed zachodem słońca. Samo przyjdzie.
Ale muszę Żonie oddać, że do rozmowy przystąpiła na trzeźwo, nomen omen. Nie zaczęła więc tematu na gorąco, tu i teraz, bo wiadomo jaka jest rozmowa z pijakiem, tylko spokojnie odczekała pół doby, żeby mnie na trzeźwo dopaść.
Gdy goście wyjechali, zrobiłem pierwsze sprzątanie i mogłem spokojnie obejrzeć kolejny mecz Igi Świątek z rzymskiego turnieju. Iga wygrała 2:0 z Ukrainką Lesią Tsurenko.
Po meczu stać mnie jeszcze było na wystawienie kubła ze zmieszanymi śmieciami, na podlanie skrzyń, a przede wszystkim na przygotowanie pełnej listy uczestników zjazdu z podwójnymi nazwiskami naszych koleżanek, żeby nasz kolega, wieloletni "plastyk", mógł przygotować szatę graficzną dyplomów z okazji pięćdziesiątej rocznicy ukończenia studiów. Mają zostać nam wręczone na części oficjalnej zjazdu dnia 12. września w kultowej, chemicznej sali naszej Alma Mater.
Przed pójściem na górę zadzwoniłem do Syna w sprawie przyjazdu do Wakacyjnej Wsi Wnuków-III i IV. Długo nie mogłem się dodzwonić. W końcu odebrał Wnuk-III, który poinformował mnie, że tato śpi (!). I gdy zacząłem się umawiać z Wnukiem, do rozmowy czujnie włączyła się Synowa.
- Ale tato, takie sprawy trzeba omawiać ze mną! - oburzyła się. - Przecież oni w zbliżającym się tygodniu i w następnym mają egzaminy.
Uszy położyłem po sobie, a Wnuk-III zaczął coś dukać, po czym natychmiast z umawiania się wycofał.
Lepiej mi poszło z Uzdrowiskową Córką. Umówiliśmy się na spotkanie w Metropolii w najbliższy wtorek. Zaznamy więc światowego życia, zwłaszcza Żona, bo ja ostatnio pokosztowałem i trochę mnie zbrzydziło.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi (jednak będę zapisywał konkretny numer) odcinek Białego Lotosu.
PONIEDZIAŁEK (15.05)
No i dzisiejszy poniedziałek wydawał się być niedzielą.
Rano, gdy wstałem o 06.00, przywitał mnie przyjemny zachmurzony poranek i majowy deszczyk. Było pięknie. Wszystko opłukane i umyte, takie świeżutkie. Przez tarasowe drzwi mogłem podziwiać niezwykłą gamę zieloności. Dzień zapowiadał się pięknie - żadne prace nie mogły mnie wygonić na zewnątrz. Więc z Pieskiem wyszedłem na spacer z niezwykłą przyjemnością, żeby doświadczać maja. Łaziłem długo i mimo deszczu i 13 stopni nic mi nie przeszkadzało i nie wyganiało z powrotem do domu. A przecież w listopadzie też bywa 13 stopni i deszcz.
Piesek wcześniej dawał sygnały co rusz się głośno otrzepując, że chętnie by wrócił do domu. To go wpuściłem, a sam zostałem na zewnątrz czując jak powoli i czapka, i kurtka stają się cięższe nasiąkając wodą. Do domu kazała mi wrócić tylko rozwaga.
Cały dzień pisałem robiąc sobie tylko drobne przerwy na kilkuminutowe czynności. Około 14.00 zaczęło się niebezpiecznie wypogadzać, wyszło słoneczko, ale za chwilę na szczęście mocno lunęło i z powrotem się zachmurzyło. Mówiłem, że maj jest najpiękniejszym miesiącem w roku?
Dzisiaj lista zjazdowców powiększyła się niespodziewanie o trzy osoby, które "nagle" dowiedziały się o zjeździe. Jako stary wyga-organizator byłem na takie numery przygotowany. Fajnie, że tak się stało.
Myślę, że takich ockniętych może być więcej. I na to też jestem przygotowany.
Wieczorem nie obejrzałem meczu 1/8 turnieju, w którym Iga Świątek miała grać z Chorwatką Donną Vekić. Opóźniał się niemiłosiernie z powodu opadów w Rzymie. Transmisję przesuwali co godzinę o kolejną i dałem sobie spokój. Bo za kolejną kolejną mogło się okazać, że mecz został odwołany i przesunięty na inny termin. I zostałbym z tym zasranym sportem jak Himilsbach...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 21.41.
I cytat tygodnia (sceptyczno-optymistyczny):
Wypijesz piwo i pójdziesz spać.
Żeby od nowa do życia wstać. - Żona (rocznik 1967; Waga, więc, jak na nią przystało, wszystko waży - patrz dzielenie włosa; dawniej anarchistka, obecnie antysystemowa; maksymalnie unikająca głupoty we wszelkich jej postaciach i objawach; ostrożna i wybiórcza w relacjach międzyludzkich; nomadka)