08.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 156 dni.
WTOREK (02.05)
No i wczoraj o mały włos, a zapomniałbym opublikować wpis w poniedziałek.
Mecz Igi Świątek z Rosjanką Ekateriną Alexandrovą miał się rozpocząć o 21.30 - 22.00, więc postanowiłem publikować po jego zakończeniu podając wynik. I tak sobie zakodowałem to postanowienie, że nie wziąłem wcale pod uwagę faktu, że mecz rozpoczął się, po pierwsze, przed 23.00 i trwał, to po drugie, 2 godziny i 25 minut. Gdy się ocknąłem, było tuż przed północą. Oczywiście nic by się nie stało, gdybym opublikował zaraz po niej, ale to już byłby wtorek, musiałbym po raz pierwszy w historii bloga zmieniać faktograficznie tekst pierwszej linijki wpisu i sztuka by cierpiała.
Iga wygrała po trudnym boju 2:1. I dobrze tak tej Rusce. Chociaż patrzyłem na nią trochę innym okiem, gdy dowiedziałem się od komentatorów, że od wielu lat mieszka w Pradze.
Spać poszedłem o 01.30. I co z tego, że "spałem aż do 08.00". Zasrany sport!
Wszystko przez to czasowo było przesunięte. Mimo tego dzień toczył się niespiesznie. Tak jak lubię - bez słów albo myśli "muszę" lub "trzeba".
Zaczął się moim przesiadywaniem nad Stawem wraz z I Posiłkiem i książką. Pobyt uatrakcyjnił Justus Wspaniały, który nagle pojawił się wraz z Ziutkiem za płotem. A to bardzo nietypowy widok, żeby ktoś łaził nad Rzeczką na naszym terenie. Justus Wspaniały wymyślił nową formę spaceru. U siebie dociera do Rzeczki i potem przebijając się przez większe lub mniejsze chaszcze, które stają się coraz mniejsze na skutek jego przebijania się, dociera do nas. Dalej się nie da, bo u Sąsiada Muzyka brzeg jest już bardzo wąski i chaszcze nie do przebycia.
Dzisiaj wydałem prawdziwą wojnę mleczom. Może nie taką jak gotyckim tryfidom, których po dwóch latach konsekwentnej walki w tym roku nie uświadczysz. A szkoda, bo z przyjemnością bym sobie wyrwał takiego gada.
Z mleczami jest trochę inna sprawa. Są piękne i urokliwe. No i w oczywisty sposób stoi za nimi Żona. - - Bo takie piękne żółte łany... - A tak mało mamy na działce kolorów!
Stąd co roku jest ta sama polka. Nie wolno mi ruszać forsycji, pieprzonych, rozplewionych do granic możliwości szafirków, rozplewiającego się powoli, ale skutecznie barwinka, nie wspominając o pojedynczych gniazdach przebiśniegów, żonkili i tulipanów. A jednocześnie Żona przyznaje, że jest ładnie, gdy trawa jest skoszona. A trawa ma to do siebie, że nie patrzy na pieprzone szafirki i inne, tylko rośnie razem z nimi, między nimi, nad i obok. Więc kosząc lawiruję, co efektywność podstawowej pracy zmniejsza. A gdy Żona nie patrzy i spada jej czujność, to efektywność tę sobie zwiększam haracząc jak popadnie zostawiając ogniska pieprzonych szafirków i innych, żeby się nazywało. Do forsycji też się cichcem dobieram, a gdy Żona się orientuje i podnosi raban, jest już po krzyku. I tak co roku od czasów Naszej Wsi, a nawet wcześniej, od Biszkopcika.
Wracając do pięknych żółtych łanów. Dwa lata temu i rok temu mlecze tolerowałem na Brzozowej Alei i przed tarasem wyrywając je dosyć niemrawo i na piechotę, co spowodowało, że się świetnie okopały na swoich pozycjach i w tym roku żółta orgia wybuchła z całą mocą. A koszenie ich kosiarką nic nie dawało, bo, jak każda roślina, wypracowały swoją metodę na przetrwanie. Płożą się po ziemi wypuszczając co jakiś czas łodygi z pięknymi kwiatami, a gdy się je zerwie, następnego dnia są nowe.
Więc nauczyłem się, że trzeba wyrywać wszystkie kulki, które za chwilę staną się kwiatami, a które są tak nisko przy ziemi, że nawet najniższe położenie noża kosiarki ich się nie ima. Gdy się tego nie robi, czytaj, przez dwa lata tego nie robiłem, to ani się człowiek obejrzy, a już z pięknych kwiatów są latawce, dmuchawce, kurwa, wiatr. Pozostaje żyłka.
Kosiłem do żywego, do samej ziemi na trzy akumulatory. Te poza aleją i poza tarasem oszczędzałem, bo są... piękne. Ale stwierdziłem, że w tych dwóch miejscach rosnąć prawa nie mają, bo mam prawo mieć tam trawę!
Na razie otrzymany efekt był taki sobie. Bo połać przed tarasem i cała aleja wyglądały, jakby jakiś szaleniec pociął je sznytami, do gołej ziemi i wszystko wydawało się być pokryte specyficznymi bliznami. Ale tym się nie przejmowałem. Trawa za dwa, trzy dni w tych miejscach odrośnie, po czym przejedzie się kosiarką, wyrówna się i będzie pięknie. Byleby postępować konsekwentnie, czyli, gdy się powiedziało A...
To nie był koniec fizycznych prac, bo naszło mnie, żeby wreszcie usunąć pozostałość po ostatnim świerku ściętym przez Sąsiada Od Drewna, do którego, do świerka, a nie do Sąsiada Od Drewna, nie zdążyliśmy swego czasu się dobrać razem z Konfliktów Unikającym. Pociąłem piłą łańcuchową wszystkie gałęzie, długie i cienkie chabazie zostawiłem na ognisko, a grubsze pociąłem na wymiar do kozy lub do kuchni. Porządki zostawiłem na jutro.
Uharałem się pracując trzy godziny.
Przy okazji wypiłem ostatniego Zlatego Pilsnera. O nim i o Samsonie, zdaję się, że zupełnie się nie wypowiedziałem. Otóż zacznę od Samsona. W mojej skali zasługuje na 8, a tak i tylko tak, bo posiada wyraźną nutkę słodyczy. Za to Zlaty Pilsner otrzymał natychmiast 9. Żona też chciała spróbować i byłem ciekaw jej opinii niczego nie sugerując.
- On smakuje w zasadzie tak jak Pilsner Urquell. - wypowiedziała się zaskakując mnie znawstwem.
Zgadzaliśmy się w zupełności.
- Gdyby jakieś grono szyderców, niekoniecznie Krajowe, poczęstowało mnie w swoim domu piwem wlewając go od razu do kufla tłumacząc mi, że jest im bardzo miło, że mogą mnie poczęstować Pilsnerem Urquellem, to bym wypił bez mrugnięcia zachwycony. - A ile przy tym mieliby ubawu gospodarze...
Pękaliśmy ze śmiechu. Ciekawe dlaczego wystawiłem 9. Może tylko dlatego, że widziałem, co nalewam i co piję?...
Wieczorem mieliśmy rozpocząć oglądanie nowego serialu, ale Żonie nie udało się zalogować na Canale+. Zaproponowała więc Telepasję, amerykański film z 1987 roku. W połowie zrobiła przerwę wyczuwając moje nastawienie.
- To ty jutro obejrzysz sobie wieczorem mecz, a ja drugą część.
Złotko nie kobieta.
Dzisiaj Berta mi zaimponowała. Dokładnie po trzech latach. Dokładnie, bo 2. maja 2020 przywieźliśmy ją do Wakacyjnej Wsi. W związku z tą rocznicą świetnie czytało się wpis z 02.05.2020(!) (publikacja 11.05), który świetnie przywoływał tamte wydarzenia, jakby to było wczoraj.
Wieczorem wracałem znad Stawu i dochodząc do Brzozowej Alejki się odwróciłem, żeby zobaczyć, gdzie jest Berta. Stała w połowie płotu, frontalnie do niego, na granicy z posesją Sąsiada Muzyka. Cała nieruchoma, napięta, w pozycji bojowej, co mnie zszokowało, bo w niczym nie przypominała naszej Suni, nie mówiąc o misiopiesu. Ja też znieruchomiałem chłonąc jej bojową(!) sylwetkę. I nagle rzuciła się krótkim skokiem w stronę płotu dokumentując jedno z praw fizyki, że energia = masa (!) x prędkość do kwadratu. Jednocześnie z jej trzewi wydobył się niezwykle basowy, pojedynczy trójszczek. I było po akcji. Normalnie po plecach przeszły mi ciary, zwłaszcza że wyobraziłem sobie siebie stojącego po drugiej stronie płotu, który mógł był się stać wtedy płocikiem wobec takiego ataku bestii. I nie wiedziałem, co zrobiło na mnie większe wrażenie. Ta kumulacja energii i jej gwałtowny wystrzał, czy ten głęboki, basowy trójszczek pozbawiony śladu lampucerowatości.
ŚRODA (03.05)
No i dzisiaj w nocy spałem jak zabity.
Zegar biologiczny obudził mnie przed o 06.40. Chciałem jeszcze chwilę poleżeć wyłączywszy alarm, bo nie byłem w stanie się zwlec z łóżka i ciężko się zdziwiłem, gdy zobaczyłem 07.20. I nadal było mi ciężko wstawać. Zasrany sport i praca fizyczna zrobiły swoje.
W trakcie porannego rozruchu zadzwonił Konfliktów Unikający i wstępnie ustaliliśmy parametry ich przyjazdu w ten weekend weekend(!). Przyjadą do nas w piątek.
O 11.30 byliśmy już u Termina na Zdjęć i u Polki. Pierwszy raz w czasie naszego siedemnastoletniego pobytu w Pięknej Dolinie. Miejsce to było znane całej okolicy z racji tego, że mieszkała tam babcia i dziadek Termina na Zdjęć, rodowici Niemcy, a potem już sama babcia, która nie dość że przyjmowała turystów, to na miejscu zorganizowała mini muzeum, kuratorowała różnym wystawom i koncertom oraz wyremontowała dzwonnicę, między innymi po to, aby głos dzwonu rozlegał się codziennie w samo południe i przy okazji różnych uroczystości, ślubów, itp.
Wielokrotnie przejeżdżaliśmy przez tę wieś zwiedzając dzwonnicę ogólnie dostępną i zapuszczając żurawia na posesję kryjącą swoje tajemnice za pomocą ścian domostw i gęstej roślinności. Raz tylko nieoczekiwanie udało się nam na krótko wejść na teren gości i pobieżnie go obejrzeć, a wszystko przy okazji Szczecinianki, gdy stamtąd przeprowadzała się do nas i jej w tym pomagaliśmy.
Miejsce, które dokładnie, nawet ze szczegółami opisywanymi przez Termina na Zdjęć, obejrzeliśmy, było imponujące i niezwykle klimatyczne. Duży teren podzielony na część dla gości i część prywatną w całości był zadrzewiony i zakrzewiony. Na granicy działki płynęła rzeczka, bardziej strumyk, która bez problemów zasilała staw, większy od naszego. Każda część terenu była inna i przechodziło się z jednej w drugą co rusz odkrywając coś ciekawego, jak choćby ogrodzone poletko, na którym pasły się kozy i owce. Zaś wszędobylskie kury łaziły po całym terenie.
Wszystkie domostwa były wtopione w przyrodę. Ten dla gości był w stanie przyjąć 16 osób i był urządzony w stylu rustykalno-wczasowym. Kilka niedużych pokoi, od 1-osobowych do 8-osobowych, trzy łazienki, wspólna kuchnia i "świetlica". Dom gospodarzy w swoim stylu był podobny do naszego w Naszej Wsi z tą różnicą, że jedna z jego części była nietykalna. Ta po babci, która stosunkowo niedawno umarła. Jej pokój-gabinet oraz sypialnia były nietknięte przez Termina na Zdjęć. Zachował wszystko i wszystko w takim stanie, jakby babcia miała za chwilę wrócić.
- Gdy mam problem, często tutaj siadam na tym fotelu i rozmawiam z babcią. - A gdy czegoś nie mogę znaleźć, też siadam i pytam Babciu, gdzie mogłem podziać miarkę? i za chwilę ją znajduję.
Zanim zasiedliśmy na tarasie przed domem, przy kawie, żeby omawiać najbliższe czekające nas kwestie i alternatywne rozwiązania, Termin na Zdjęć o 12.00 uderzył w dzwon. Sześćdziesiąt uderzeń serca dzwonu, bo tak kazała tradycja. Dane nam było uczestniczyć w drobnym misterium.
Wracając oczywiście natychmiast zastanawialiśmy się, czy, gdyby nagle jakaś siła sprawcza spowodowała, że tam zamieszkalibyśmy w roli gospodarzy, to czy chcielibyśmy? Otóż nie. Już tak nie moglibyśmy żyć i nie dalibyśmy radę tak żyć. Po prostu jesteśmy już na innym etapie.
Pobyt i piękna pogoda, samo to urokliwe miejsce, spowodowały, że zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę przyrodniczo-cywilizacyjną. Zwiedziliśmy rezerwat przyrody zachwyceni potężnymi kolumnami bukowych pni i świeżutką, jeszcze seledynową barwą liści. A potem wszystko omówiliśmy i na gorąco powspominaliśmy w Powiecie w Kawiarnio-Cukierni.
W Wakacyjnej Wsi zabrałem się za porządki z ostatnim ściętym drzewem. Po wszystkim nie było śladu. Tylko wybujałe w specyficzny sposób trawy, które rosły sobie spokojnie przez te tygodnie pomiędzy gałęźmi osiągając ponadwymiarowe wielkości, świadczyły, że na tym miejscu coś się działo.
Wieczorem obejrzałem mecz Igi Świątek z Chorwatką Petrą Martić (2:0), a Żona spokojnie skończyła oglądać wczorajszy film.
Mleczy nadal było tyle, że określenie "łany" było jak najbardziej na miejscu. Znowu czekało mnie kilka akumulatorów i żyłka.
CZWARTEK (04.05)
No i dzisiaj w sprawie mleczy musiałem powiedzieć B. Jeszcze przed I Posiłkiem kosiłem na jeden akumulator.
A po pojechaliśmy do Powiatu na rozszerzone zakupy. Konfliktów Unikający złożył szerokie zamówienie na różne piwa ułatwiając nam i szefowi w sklepie życie, bo w mmsach dołączył zdjęcia.
Młoda dziewczyna z tak skomplikowanym zamówieniem nie dałaby sobie rady. Ale szef, który nas sobie ceni, jako poważnych i ciekawych klientów, stanął na wysokości zadania. Nie dość, że sprawnie dyrygował ruchem, wskazywał, co ma wklepać w kasie, to jeszcze sam osobiście zatargał do Inteligentnego Auta skrzynkę Socjalnej i oddzielny karton z piwami dla Konfliktów Unikającego.
- A kolega na ile przyjeżdża, bo mówił pan, że na weekend?... - zawiesił głos patrząc na mnie badawczo lekko się uśmiechając.
Akcja była o tyle ważna, że Trzeźwo na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający mieli przyjechać do Powiatu pociągiem, a stamtąd ostatni odcinek drogi postanowili pokonać rowerami. Targanie ciężkich butelek odpadało, a gdyby nawet, to trzeba byłoby bez sensu się ograniczać. I weekend zepsuty.
Po zakupach, bo były też inne, w końcu w ZUSie udało się nam złożyć pełnomocnictwo Żony dla mnie, aby jej mąż mógł za nią załatwiać jej zusowskie sprawy.
W domu zacząłem wysyłać do koleżanek i kolegów maile w sprawie sponsoringu zatytułowane Po Prośbie. Owszem, jako organizator, miałem do tego mandat, ale i tak zabierałem się do sprawy jak pies do jeża. Zupełnie niepotrzebnie, bo pierwsze reakcje zjazdowców były wspaniałe. A to dodało mi skrzydeł!
Potem znowu, dla fizycznej i psychicznej równowagi, zabrałem się za koszenie. Jeden żyłkowy akumulator u gości, jeden u nas, i kosiarka u gości. Nic więc dziwnego, że wieczorem byłem wykończony i słaniałem się przy bólach pleców przy laptopie czekając na półfinałowy mecz Igi Świątek z Ruską Veroniką Kudermetową. A on się brutalnie opóźniał. Więc najpierw obejrzałem drugi półfinał, w którym Aryna Sabalenka (Ruska z Białorusi, a to jeszcze gorzej, bo pupilka Łukaszenki, czyli gniot'sia nie łamiot'sia) niestety wygrała z Greczynką Marią Sakkari, potem oglądałem jakieś antenowe wypełniacze czasu, potem przeniosłem laptop koło kanapy, na której zaległem starając się znaleźć miejsce jak najmniej prowokujące do bóli pleców i bacznie obserwowałem monitor, żeby nie przespać meczu, następnie przerzuciłem laptopa z powrotem na stół, bo mnie denerwował i żeby, po jakimś czasie przy zasypianiu i gwałtownym budzeniu się, usłyszeć Dziękujemy państwu za wytrwałość i wytrzymałość! Zapraszamy na transmisję...
Iga wygrała 2:0. A skoro tak, to finał będzie powtórzeniem tego ze Stuttgartu.
PONIEDZIAŁEK (08.05)
No i zwyczajnie nie chciało mi się dalej wysilać z pisaniem.
Wolałem spędzić wieczór z Żoną oglądając nowy serial, o którym na razie nic nie wiemy. To znaczy nie wiemy, czy go będziemy dalej oglądać. Trzeba wyczuć konwencję.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała trójszczekiem (patrz wtorek) i standardowo jednoszczekami w oczywistych sytuacjach.
Godzina publikacji 18.37.
I cytat tygodnia:
Jeśli masz tylko młotek, każdy problem wygląda jak gwóźdź. - Abraham Maslow (amerykański psycholog, autor teorii hierarchii potrzeb)