poniedziałek, 1 maja 2023

01.05.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 149 dni.

WTOREK (25.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Rano przebiegły normalne procedury, mimo świadomości, że dzisiaj nas wiele czeka. 
Teraz jest łatwiej, bo od wielu dni nie rozpalam od razu w kuchni lub nie rozpalamy w niej danego dnia wcale, a w kozie nie czyszczę codziennie szyb. Pali się w niej raptem 2-3 godziny, żeby Żona miała swoje 2K+2M, a potem wygaszamy. Szyby nie zdążą się osmalać.
 
W piątek, 21.04, rano najpierw były szepty, a potem słodki stukot słodkich stópek. O 06.20. 
Już na dole dzieci od razu bardzo ładnie się sobą zajęły i nawet można było spokojnie rozpocząć poranek.
Jeszcze przed I Posiłkiem narąbałem drewno na zapas (dało się) i kosiłem żyłką na jeden akumulator.
Dzieci zaś miały radochę, bo przez messengera, mogły zobaczyć rodziców i porozmawiać. O dziwo, po rozłączeniu się,  Ofelia nie wstawiała swoich gadek Ja chcę do rodziców! lub Ja chcę do czerwonego domu!, co na jedno zawsze wychodziło. Wyraźnie dorośleje. Chociaż podejrzewam, że w głowie siedziały jej dzisiejsze magiczne kulki, a to było w jawnej sprzeczności z rodzicami. Zawsze to samo - priorytety.

O 12.00 byliśmy już na kręgielni w Powiecie. Wykupiliśmy "tylko" minimum, czyli godzinę, bo to cholerstwo okazało się być drogie - 90 zł. A wiadomo, że to był wstęp do kosztów. Mieliśmy się z nimi rozpędzić, nawet coś zjeść, ale skończyło się tylko na napojach.
W godzinę rozegraliśmy dwa mecze. W obu wygrał Q-Wnuk, ja byłem drugi, Babcia trzecia. Za to ona miała trzy striki, w tym dwa pod rząd. Ja i Q-Wnuk musieliśmy zadowolić się, każdy, jednym.
Magiczne kulki okazały się kosmicznymi, co na jedno wychodziło. Znowu minęła godzina. Tu przynajmniej nie trzeba było nic robić, tylko patrzeć. Co prawda pchałem się do paru rzeczy, ale widząc moje pierwsze nieudolne próby, Żona kategorycznie mi zabroniła.
Robiąc małe zakupy musieliśmy przejechać koło Kawiarnio-Cukierni, a dzieci  w topografii Powiatu, a zwłaszcza dotyczącej takich miejsc, świetnie się orientują. Ale daliśmy odpór, zwłaszcza Ofelii. I nawet nie marudziła.
W domu Żona pierwszy raz gotowała na elektrycznej kuchni. Trudno, żeby było inaczej, skoro na dworze panowało 23 st. Mnie w międzyczasie udało się kosić żyłką na jeden akumulator.
Po II Posiłku graliśmy w Sen. Oczywiście wygrał Q-Wnuk. I gdy wydawało się, że dzień się kończy, wymógł na nas jeden mecz. Miało być, jak zwykle do dziesięciu, ale Babcia bardzo szybko się zorientowała, że nie da rady i zaproponowała do pięciu.
- Tak te kręgle mnie wykończyły. - wyjaśniła.
 
Wieczorem obejrzałem na dole mecz Igi Świątek z Karoliną Pliskovą. Wygrała Iga 2:1. Q-Wnuki miały na górze swoje bajki, a Żona q-spokój.
 
W sobotę, 22.04
No i dzień rozpoczął się przyzwoicie.
 
Można było wstać o 07.00.
Nie było żadnych afer. Tylko Ofelia za jakiś czas, w momencie gdy wszyscy zeszli na dół, się obraziła i nie było wiadomo na kogo i/lub na co. I nigdy się nie dowiemy.
Przed przyjściem Justusa Wspaniałego narąbałem sporo drewna i kosiłem żyłką jednym akumulatorem. W ten sposób skutecznie zabrałem sobie siły i moja kondycja w czasie meczów pozostawiała wiele do życzenia. Gdy grałem w parze z Justusem Wspaniałym, przez moje braki i ewidentne pudła byłem nazywany przez niego V Kolumną. Ale obiektywnie rzecz biorąc w mojej osobistej skali był on o oczko wyżej względem mnie, jeśli chodzi o piłkarskie umiejętności.
Rozegraliśmy trzy mecze. Każdy z chłopów wygrał po dwa, babcia przegrała wszystkie. Przy czym i Justus Wspaniały, i ja kończyliśmy grę na ostatnich nogach, a Q-Wnuk dopiero się rozkręcał. Czyli, krótko mówiąc, zajechałby nas wszystkich.
Uratował mnie prysznic. Odzyskałem siły na tyle, że z Q-Wnukami mogliśmy pojechać do Baru Żuraw. I z inicjatywy Q-Wnuka rozpoczęliśmy, czekając na potrawy, naukę w 3-5-8. Nie wiem, skąd wziął mu się ten pomysł.
 
Do domu wróciliśmy na tyle wcześnie, że mogłem spokojnie obejrzeć kolejny mecz Igi Świątek, tym razem z Ons Jabeur (Tunezja). Bardzo szybko zawiodłem się strasznie, bo przy stanie 3:0 dla Igi Ons poddała mecz z powodu kontuzji. Żałowałem, bo lubię Ons i jej tenis typu Federer. I ostrzyłem sobie zęby na ten pojedynek.
Łepki w tym czasie opanowały całkowicie hamak i dobrą godzinę mieliśmy je z głowy. Ale "wolna" postać Dziadka nie mogła ujść uwadze Q-Wnuka, więc natychmiast zapytał Gramy w 3-5-8? Facet autentycznie załapał grę i chciał grać cały czas.
-  A jutro rano będziemy grać w 3-5-8? - zapytał Babcię, gdy kładła go spać.
Tak więc dzieci oglądały bajki a my kolejny odcinek Homeland.
 
W niedzielę, 23.04,
No i niedziela rozpoczęła się przyzwoicie.
 
Skoro mogłem wstać dopiero o 07.20.  
Do naszego łóżka przyszedł tylko Q-Wnuk, Ofelia zaś od samego rana strzelała fochy leżąc plecami do całego świata. A dowiedzieć się, co się stało, nie było szans. Musiałem więc trochę ją napaść i rozruszać, ale i tak była obrażona.
Jeszcze przed posiłkami, ale już po mleczku (dzieci) i po kawach (my), kontynuowaliśmy 3-5-8. W ostatniej rundzie łepek prześcignął mnie jednym punktem i wygrał. Grając dopiero drugi raz w życiu. 
- A jak już nauczę się 3-5-8, to potem będę mógł grać w kierki? - zwrócił się do mnie.
- Jak najbardziej.
- A potem w brydża? - zawsze musi sobie zaplanować, co będzie robił za godzinę, wieczorem, jutro lub po czymś tam. Brak wiedzy, niepewność, co będzie robił w jakiejkolwiek przyszłości, jest dla niego nie do przyjęcia.
- Tak, ale problem jest w tym, że ani babcia, ani mama, ani tata nie grają w brydża, tylko dziadek, a do tej gry potrzebne są cztery osoby.
Milczał trawiąc informację.
 
Przed 13.00 przyjechali Rodzice Q-Zięcia. Byli u nas pierwszy raz. Obejrzeli wszystko, wypili kawę, zostawili nam w prezencie różne przetwory, w tym pyszną aroniówkę i po dwóch godzinach i po spakowaniu Q-Wnuków pojechaliśmy na obiad do Rybnej Wsi. Zaprosiliśmy ich na rybkę, ale pomysł spalił na panewce. Tłumy tak dzikie i tyle aut, że nie dało się zaparkować. A gdyby nawet, to prawie dwugodzinne czekanie nie miało sensu. To pojechaliśmy do sąsiedniej wsi, gdzie od dwóch lat działa smażalnia ryb. Czekanie było przyzwoite, kulinarnie nie najgorzej, ale w pewnych polsko-wczasowych standardach. Takich znad morza.
I tak oto rozstaliśmy się z Q-Wnukami. W domu zastała nas głęboka cisza.
Wieczorem nie czułem żadnego zmęczenia. Dzień obył się bez drewna, żyłki, meczu. Fajnie byłoby tak mieć co drugi dzień, na przykład. Może w Uzdrowisku?
Relaksacyjnie obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
W poniedziałek, 24.04, pojechaliśmy do Powiatu przypileni awarią mojego laptopa. A bez niego jak bez ręki, zwłaszcza w taki publikacyjny dzień. Nie miałem kontaktu za pomocą kablowej myszki, więc podejrzenie padło na nią lub na gniazda USB. A touchpad, nawet gdyby działał, mógłby dla mnie nie istnieć. Nie potrafię się nim posługiwać, a poza tym nienawidzę. Na szczęście od dawna nie działa. Próbowałem pisać korygując błędy za pomocą dotykowego ekranu, ale gdybym tak miał pracować, to zaległości by rosły i rosły, bo robiłem to z prędkością żółwia.
Zadziałało Powiatowstwo. Umówiliśmy się, że w międzyczasie załatwimy inne sprawy i wrócimy. I się zobaczy. Zrobiliśmy więc drobne zakupy, DiscoPolowcowi dostarczyliśmy dokumenty i nawet zrobiliśmy roczny rejestracyjny przegląd Inteligentnego Auta. Gdy wróciliśmy, diagnoza była gotowa. Wysiadły gniazda USB, a w moim modelu laptopa dobranie się do nich praktycznie nie wchodzi w rachubę. Pozostało więc kupić mysz działającą na bluetootha. Przy okazji profesjonalnie przedmuchano mi klawiaturę i w domu okazało się, że to nie ten sam laptop. Nówka nieśmigana. Co nie przeszkodziło mi się zapuścić i opublikować ułomny wpis. Wolałem obejrzeć dwa odcinki Homeland.
 
Dzisiaj, we wtorek, 25.04, wszystko mieliśmy pięknie zaplanowane do czasu, gdy nie zacząłem pakować do Inteligentnego Auta letnich opon do wymiany u wulkanizatora. Zdziwiłem się ciężko, gdy zamiast czterech ujrzałem dwie. Ale prawie natychmiast wszystko mi się odkleiło. Dwie nówki pół roku temu kupiłem u Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora i się umówiłem wtedy tak, że będą na mnie czekać. Zadzwoniłem więc do niego z pytaniem, czy są, bo chciałbym dzisiaj przyjechać.
- Tak, leżą "na magazynie" i czekają. - odpowiedział tonem świadczącym o tym, że o czym tu gadać, skoro tak się umówiliśmy.
- To przyjadę.
Dodatkowo miły był fakt, że opony te miałem już opłacone i to z wymianą, więc do przodu było blisko 900 zł. Musiałem tylko porannie połknąć żabę i zadzwonić do wulkanizatora z Powiatu i całkowicie zrezygnować z jego usług. Kajałem się i przepraszałem zrzucając wszystko na swoją sklerozę i tłumacząc mu sytuację.
- Wie pan, dwa razy już się z panem umawiałem i głupio mi, bo sam nie cierpię, gdy ktoś tak mi zawraca głowę.
- Niech się pan nie przejmuje, nic się nie stało. - Dobrze, że pan zadzwonił, znajdę sobie na "tą godzinę" kogoś innego.
Tak więc wulkanizacyjna przygoda z nim na bazie koła od taczki oraz na wybiciu nam z głowy przyrządu do jeżdżenia się skończyła i to bezpowrotnie. Chociaż nigdy nie wiadomo.
Z tego wszystkiego czasowo zrobiło się dość ciasno, bo organizację dnia narzucało spotkanie u DiscoPolowca o 13.00. 
W te pędy pojechaliśmy do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Żonę zostawiłem w miasteczkowej cukierni, a sam znalazłem się w miejscu, które od 2006 roku non stop wulkanizacyjnie nam towarzyszyło w sferze opon samochodowych i taczkowych. Tak było nawet wtedy, gdy mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku. Nie mówiłem nic, że jestem tutaj po raz ostatni i pożegnałem się normalnie. Będzie mi go brakować, bo ojciec-szef, syn i zięć zawsze działali na mnie uspokajająco, nigdy nie robili sztucznych nadętych problemów tak typowych dla fachowców wszelkiej maści, działali w sposób zorganizowany, praktycznie bez słów, bo przecież jest do wykonania robota, więc słowa są zbędne. Krótko mówiąc zbudowali we mnie pełne zaufanie. Dodatkowo uspokajająco działali na mnie, faceta o wzroście siedzącego psa, "wykorzystując" swój wzrost  - ojciec wysoki, ale i tak niższy od dwóch młodziaków.

Do Sąsiadów wpadliśmy jak po ogień. Nawet na chwilę nie usiedliśmy. Szkoda, bo chcieliśmy pogadać o ich ostatnich problemach zdrowotnych i w ogóle poplotkować, ale to musiało poczekać do następnego razu.
Do Powiatu gnałem zdecydowanie powyżej mojej średniej mimo naszowsiowych dróg o stanie niezmiennym odkąd mieszkamy w Pięknej Dolinie, i chyba niezmiennym od wojny. Tej drugiej, światowej. Zawsze, gdy jeździmy po Polsce, i napotykamy podobne odnosimy się do tego faktu z humorem w prosty sposób komentując Prawie jak naszowsiowe, ale jednak lepsze! I, o dziwo, od razu czujemy się u siebie, w domu.
Stan dróg nadrabiany moją prędkością spowodował, że do notariusza spóźniliśmy się dwie minuty. Ale Powiatowstwo ma to do siebie, że taki wymiar spóźnienia w ogóle przez nikogo nie jest zauważany. Tym bardziej, że bez słowa wytłumaczenia z drugiej strony (o "przepraszamy" nie wspomnę) i tak czekaliśmy jeszcze 15 minut, zanim weszliśmy do gabinetu DiscoPolowca.
Temat na Zdjęć był sam. Polka według relacji skomentowanej uśmieszkiem w jego stylu była u fryzjera w innym powiecie (tylko 30 km jazdy). 
- Bo z tego w Powiecie nie była zadowolona! - znowu się delikatnie uśmiechnął, co tylko o nim dobrze świadczyło. Bo Niemiec, ale mężczyzna. 
Ale z tym Niemcem chyba też nie jest tak do końca, bo przy podpisywaniu aktu wyszło, że jego ojciec ma rosyjskie imię. Poza tym fakt tak długiego przebywania w Polsce też swoje zrobił. W oczekiwaniu na dokończenie przez DiscoPolowca formalności zapytałem:
- A przemyślał pan już swoją koncepcję i ma pan jakieś plany?
Jakby na to czekał. Na kartce narysował szkic swojego pomysłu.
- Bo ja bym koparką zrobił rów i połączył Staw z Rzeczką, żeby goście mogli wsiadać do kajaków na Stawie i potem spokojnie spływać Rzeczką. 
- Ale jest Prawo Wodne - poinformowałem - i nie wiem, czy to by się oficjalnie dało?
O prawie doskonale wiedział.
- A tam zaraz oficjalnie... - Po co?

Umowa przedwstępna została podpisana. Termin podpisania umowy przyrzeczonej to najpóźniej 31... maja, wpływ środków - 2. czerwca. Termin wyprowadzki pozostał do ustalenia, ale z tego Termin na Zdjęć nie robił problemu deklarując, że nasze rzeczy będą mogły spokojnie leżeć w Małym i Dużym Gospodarczym.
Po 10 minutach od rozstania wysłał do Żony smsa Zadatek zostało zapłacony, może dajcie znak jak dotarł.... Lekko oszołomieni faktem tak poważnego kroku postanowiliśmy to uczcić. Żona stwierdziła, że ona to by się napiła takiego półsłodkiego (góra półwytrawnego!) wina z bąbelkami, a ja przypomniałem sobie, że w spiżarni stoi od roku szampan, który miał być wtedy wypity na okoliczność bardzo podobną do dzisiejszej. Żeby nie powiedzieć takiej samej.
 
Wracając do domu zajrzeliśmy do Justusa Wspaniałego, który czekał na wieści. I w związku z nimi wyciągnął dwie nalewki - jedną cytrynówkę, drugą pomarańczówkę. No cóż... Piło się nieźle. I wzniósł toast za powodzenie naszych zamierzeń. Znaczy znalazł się.
Potem przenieśliśmy się do nas, bo okazało się, że Justus Wspaniały nie ma w domu dwóch głupich ziemniaków do zupy z cukinii(?). A Żonie zostało po Q-Wnukach kilka i to ugotowanych. Więc był pretekst, żeby za darmo obejrzeć psi teatr. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Ziutek ma GPS-a i teraz Justus Wspaniały, gdy go puszcza wolno na posesji, wie dokładnie, gdzie bydle się znajduje. Bydle, bo zdaje się, że już ze dwa razy uciekło przez płot. Moduł wiszący na specjalnej obroży wydawał się dość ciężkawy, ale Ziutek jest to w stanie bez problemu znieść za odrobinę wolności lub za całkowitą, gdy pryska z posesji. Pies myśliwski.

Otworzyliśmy dwie butelki jednocześnie. I stuknęliśmy się kielichami - na pohybel oglądaczom Uzdrowiska! A potem Żona wzięła się za skanowanie aktu notarialnego i wysyłanie go do Uzdrowiskowej Córki. I gdy po 18.00 przyszedł zadatek, Żona poinformowała o tym fakcie Termina na Zdjęć.
- Supi :) Czy mógłbym jutro o 09.30 wpadność z mojem pracownikiem? Oczywiście się cieszę, jak macie czasu dla nas, ale tak naprawdę byłoby to raczej techniczna wyzyta..

Znowu odwróciliśmy kolejność i najpierw obejrzeliśmy dwa odcinki Homeland, a dopiero potem wyszedłem z Bertą. Jest to trudniejsza wersja wieczornego wychodzenia z Pieskiem, bo w międzyczasie zdąży się już mocno zrelaksować z graniczną jego formą w postaci mocnego chrapania i jest głuchy na wszelkie namowy, wołania, krzyki i wrzaski pana zachowując się, jakby był przyspawany do legowiska. Pozostaje wtedy tylko smycz i odruch Pawłowa. Z kolei jest to wersja łatwiejsza, bo z racji późnej pory spaceru zabezpiecza w 95% spokojną noc. Naszą oczywiście.
W trakcie oglądania przyszedł sms od Krajowego Grona Szyderców. Właśnie wylądowali na lotnisku w Metropolii.
 
W ostatnich dniach przeoczyłem dwie krajowe, czyli światowe, ciekawostki. A mało ich do nas dociera z racji naszej świadomej izolacji. Jednak, ponieważ żyjemy, było nie było cywilizacyjnie, co nieco do nas przenika.
Najpierw dotarło do nas, że listonosze roznosząc emerytury (ciągle bardzo powszechna forma, którą również ja praktykuję) zostali zobowiązani do spisywania numerów osobistych i numerów PESEL emerytobiorcy. Pod płaszczykiem RODO. I się zaczęło. A wszystko wiem od naszego listonosza.
Najpierw musiał on tłumaczyć danemu dziadkowi lub babci, najczęściej już przygłuchawym i o różnym stopniu demencji, że teraz potrzebuje ich dowodów osobistych, żeby je spisać. I w trakcie żmudnej i powolnej dyskusji musiał dawać odpór logicznej (a jednak!) przecież wypowiedzi Ale przecież pan mnie zna od  20 lat, zawsze dostarczał mi emeryturę, to co się stało?! tłumacząc, że zmieniły się przepisy nie wymieniając przy tym słowa RODO, bo dopiero by się zaczęło. Więc emerytura ciągle leżała w torbie listonosza. Gdy wreszcie dziadek lub babcia widząc, że bez dowodu się nie da, skapitulowali To ja pójdę poszukam, listonosz musiał czekać, a emerytura nadal leżała w jego torbie.
- A co miałem robić, gdy jeden dziadek, którego znam od lat, oznajmił mi, że dowodu nie ma, bo go zgubił?! - Miałem mu kazać wyrobić sobie nowy?!
Oczywiście namawianie na założenie konta mijało się z celem, bo to pokolenie, prawnuki ciemiężonych przez zaborców i dokształcone przez komunę w sferze wyrobienia w sobie wysokiego stopnia nieufności do władzy, traktowałoby takie wirtualne gówno, jako czarci pomiot. Co ewidentnie jest bliskie prawdy. Więc oczywistym jest, że nie chcą oni żadnych ułatwień, tylko gotówę do ręki.
- Wydajność dostarczania emerytur gwałtownie spadła, a ja jestem z tego rozliczany! - Jeśli nie dostarczę, mogą nałożyć na mnie karę i to sporą! - Głupota ta trwała 1,5 tygodnia, aż w końcu się z niej wycofali. - wyjaśnił na końcu listonosz.
Na pewno rzecz tę wymyślił jakiś hipsterski gówniarz, lat 25-30, taki z rurkami na nogach, w obcisłej i przykrótkiej marynarce, z nabrylantowanymi włosami i z kubkiem latte w ręce. Oczywiście ani jeden nabrylantowany włos mu z głowy nie spadnie, bo tatuś lub jakiś pociotek jest dobrze ustosunkowany i ulokowany w pisowskich  strukturach władzy, ale jednak mógłby ktoś z nich pójść po rozum do głowy i takiego głupka w celach wychowawczych na miesiąc przebrać w strój listonosza i kazać mu przez ten czas roznosić emerytury. Ciekawe, ile by wytrzymał?
 
Drugą głupotę, chociaż to się tak do końca nie kwalifikuje, ujrzałem w Angorze. Na prośbę Sąsiadów kupujemy ją i dostarczamy bratu Sąsiada Filozofa, który to brat przebywa w domu Opieki Społecznej w Powiecie. Oglądając ostatnią stronę, tę z rysunkami, mam ubaw. W opisywanym przypadku zwłaszcza. Otóż z jednego rysunku, świetnie ilustrującego problem prostą kreską, dowiedziałem się, że każde nadleśnictwo w Polsce (jest ich około 430) ma wytypować na swoim terenie kawałek lasu i "przeznaczyć" go pamięci Jana Pawła II. Nie będę pisał  "świętego". Upamiętnienie ma polegać na tym, że na danym kawałku (nie wiem, czy z czterech stron świata, żeby nikt nie przeoczył) mają stanąć tablice z cytatami różnych słów i wypowiedzi papieża. Przedstawiany na rysunku brzmiał NIE LĘKAJCIE SIĘ!
Żona nie mogła wyjść z szoku i mi nie wierzyła, dopóki nie wzięła Angory w ręce. To niczego nie zmieniło, bo w tym szoku pozostała.
Na koniec z beczki ekonomicznej. Ktoś musi te cytaty wybrać (kościół?) i wziąć za to kasę, tablice wykonać (x4?!) i wziąć za to kasę oraz je zamontować (x4?!) i wziąć za to kasę. A co my do tego z Żoną mamy, jako ateiści? Otóż bardzo wiele. Pomijam drobny fakt, że jako gospodarze, Polacy, nie będziemy w stanie wytłumaczyć naszym zagranicznym gościom, o co tu chodzi i będziemy się przed nimi wstydzić. Ale czy ateiści, czy nie ateiści, wszyscy jesteśmy podatnikami. A uzmysłowię, gdyby ktoś nie wiedział, że lasy są państwowe!

ŚRODA (26.04)
No i dzisiaj poranek był trochę przyspieszony.
 
Punktualnie o 09.30 przyjechał Termin na Zdjęć wraz z jego pracownikiem. 
Rzeczywiście wizyta była techniczna, bo sami dość szybko wszystko obejrzeli i nawet nie chcieli kawy lub herbaty.
Zabrałem się za robotę. Na jeden akumulator wykosiłem żyłką trawę nad Rzeczką zupełnie ignorując pytanie Żony Ale co tam jest do koszenia?!, drugim pokosiłem w różnych miejscach, które już miały tendencje do zielonego zapuszczania się, a kosiarką, na 1,5, skosiłem teren przed tarasem, Brzozową Alejkę i teren przy gościach.
Jakby było mi mało, zrobiłem pierwsze sprzątanie apartamentów, takie najbardziej upierdliwe, a potem jeszcze rąbałem bele i szczapy. Krótko mówiąc szykowałem się do majówki tak pod kątem gości, jak i prywatnym. Bo może ktoś nas odwiedzi... 

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu ósmego Homeland, czyli ostatni odcinek w ogóle. Twórcy zakończyli serial niezwykle inteligentnie, przewrotnie, niespodziewanie, spinając zaskakująco wszystko co do końca się działo, a jednocześnie otworzyli furtkę, żeby nie powiedzieć wrota, dla wyobraźni widzów bez potrzeby łopatologicznego jej wypełniania za pomocą kolejnych sezonów.
- To było najlepsze z całego serialu... - Żona kilkakrotnie nie mogła wyjść z podziwu.
Zaczęliśmy go oglądać 25. grudnia tamtego roku. Zacytuję samego siebie:
Wieczorem zaczęliśmy oglądać nowy amerykański serial Homeland (pierwsza emisja 2011 rok). Jakiś straszny tasiemiec - 8 sezonów. Obliczyłem, że gdy wypali, to wystarczy przy naszym trybie oglądania (jeden odcinek dziennie, jakieś wyjazdy, zasypianie, poniedziałkowe późne publikacje) na cztery miesiące. Zobaczymy.
Obliczyłem, że zajął nam 122 dni. A to chyba... cztery miesiące.
Towarzyszył więc nam długo często odciągając od nas niemiłe myśli i powodując, że dość łatwo zasypialiśmy, no chyba że dłonie i stopy były zbyt zimne.
 
CZWARTEK (27.04)
No i dzisiejszy dzień był takim bez historii. 

ZWYCZAJNYM do bólu. 
Jednym z dwóch akcentów go wyróżniającym była akcja wokół PIT- u 39 - rozliczenie sprzedaży Pół-Kamieniczki.
Po I Posiłku zabrałem się za oglądanie druku (tylko dwie strony), który od wielu tygodni leżąc na stole w sypialni kłuł mnie w oczy. Błyskawicznie stwierdziłem, że nie mam wiedzy, żeby wypełnić raptem może trzy, cztery pozycje. Oczywiście z wyjątkiem danych osobowych i podobnych.
Zaczęły się poszukiwania biur rachunkowych. W Pięknym Miasteczku były dwa, ale żaden nie reagował na moje próby dodzwonienia się, bo po co? W Powiecie zaś było ich sporo, ale, albo nie chciały się podjąć takiego bzdetu, albo się wykręcały krańcowym terminem (02.05) rozliczeń z fiskusem, bo wiadomo, że podatnik-Polak robi wszystko na ostatnią chwilę I jesteśmy zawaleni! 
W końcu jedno bez problemu się zgodziło. Wziąłem cały segregator związany z Pół-Kamieniczką i w te pędy pojechaliśmy do Powiatu.
- Bedzie na jutro, koszt 80 zł. - poinformowała nas pani, z którą wcześniej  rozmawiałem telefonicznie. - Gdy będzie gotowe, zadzwonię.
- A mogłaby mi pani w tych kilku pozycjach wpisać kwoty ołówkiem, a ja je sobie przepiszę długopisem, żeby był ten sam charakter pisma? - podsunąłem jej starczą ręką dwa oryginalne egzemplarze druków, w których w domu wypełniłem oczywistości.
- Ale ja je panu wydrukuję!... - patrzyła na mnie niedowierzająco i wyraźnie widziałem, że udało mi się ją zaskoczyć.
Nie wpadłem na to. Ale, żeby siebie uspokoić, pomyślałem, że może już nie umie pisać, skoro jest taka młoda i sprofilowana na klepanie w klawiaturę. Poza tym mogło nie być prądu, a wtedy moja praca nie poszłaby na marne.

Drugim akcentem, i dyskutowałbym, który z nich był ważniejszy, był... Pilsner Urquell. Zbliżała się majówka, czas promocji, a wieści żadnych. A jeśli nawet, to niewłaściwe. W zasadzie wszystkie wypływały od Kolegi Inżyniera(!), który trzymał rękę na promocyjnym pulsie i smsami się uwiarygadniał.
- Dzisiaj jest 10+10, ale bez PU (: - napisał w poniedziałek. I za chwilę: - Sorry: w środę i czwartek, ale tylko Żywiec, Tyskie i Warka.
Będąc w Powiecie na wszelki wypadek zajrzeliśmy do Biedronki. Panie nic nie wiedziały, a gazetek nie było. Ale zaraz potem przyszedł sms od Kolegi Inżyniera, który ogłaszał czerwony alarm Jutro i w sobotę 12+12.
Przyznaję, że te liczby lubię najbardziej. Bardzo ładnie tworzą wspólny mianownik -120 z 15-tką, liczbą butelek w kartonie. Upewniłem się, czy w tym jest Pilsner Urquell ..., bo inaczej nie ogłaszałbyś alarmu! Na dodatek czerwonego ))):
- Oczywiście, że jest! - uspokoił mnie.
W domu Żona dodatkowo mnie uspokoiła pokazując biedronkową stronę z ładnym zdjęciem 12+12, na którym, oprócz różnorakiego badziewia, widniała butelka Pilsnera Urquella.
A Kolega Inżynier(!) ze swoją troską posunął się nawet dalej pisząc:
- I sugeruję na polowanie wyjechać wcześnie. Jak oglądałem ostatnio ceny piwa w mojej Biedronce, to przyszło mi do głowy, że na taką promocję mogą się skusić również osoby, które piją tylko od święta... 
Oczywiście, że miał rację. Tacy niedzielni pijący mogą zepsuć cały rynek pilsnerowo-urquellowski. Podobnie jak ruch samochodowy niedzielni kierowcy.

Wieczorem obejrzeliśmy... Szklaną pułapkę (Die Hard). Żeby się zrelaksować. Trzeba powiedzieć, że film nie wytrzymał próby czasu.
- Było wiele anachronizmów... - skomentowała Żona.
Poza tym te przerysowania i skróty. Jednak postanowiliśmy drugą połowę obejrzeć jutro, bo jednak to kultowa pozycja i swego czasu oglądało się świetnie.
 
PIĄTEK (28.04)
No i, jak się okazało, niezbyt przejąłem się uwagami Kolegi Inżyniera(!).

A to musiało się zemścić.
W Powiecie byliśmy już o... 12.00. W trzech Biedronkach znalazłem aż dwie butelki Pilsnera Urquella.
Był, ale się skończył słyszałem w każdej. Za to w każdej widziałem morze piwnego badziewia klasyfikującego się na mojej skali od 1 do 6. O dziwo, nad sprawą przeszedłem bardzo spokojnie. 
W biurze rachunkowym odebraliśmy PIT-39, który bez żadnych problemów złożyliśmy w US.
- Muszę pani powiedzieć coś osobistego!... - odezwałem się do pani, z którą musiałem się przez ostatnie dwa, a może trzy lata, umawiać. Odezwałem się w moim stylu, na tyle poważnie, że nie wiadomo było, czego się po mnie spodziewać, a raczej spodziewać się czegoś niemiłego - ... w ostatnich dwóch latach w moich oczach sporo zyskała pani wizerunkowo.
Pani zamarła i patrzyła na mnie nadal nie wiedząc, czego się spodziewać. 
- Pomaga pani i proszę, ostatnio zauważyłem, że się pani uśmiecha.
- Dziękuję. - uśmiechnęła się, podczas gdy starsza koleżanka, ta, która przez lata po ludzku prowadziła nas za rączkę po fiskusowych meandrach, delikatnie się podśmiechiwała.
- Też to zauważyłam ... - wtrąciła się Żona. - Bo wszyscy chętnie krytykują, a przecież trzeba też chwalić, jeśli jest za co. 
Pani uśmiechnęła się ponownie.
- A ja chyba nie napisałem na wydruku numeru telefonu do kontaktu?... - ocknąłem się.
- A, nie potrzeba, bo chyba jest ten sam, jak na PIT-28, który pan składał. - znowu się uśmiechnęła.
I tak to się dzieje.
 
Do Wakacyjnej Wsi wracaliśmy więc na pilsnerowourquellowskiej tarczy.
Ostro zabrałem się za robotę. Na jeden akumulator skosiłem żyłką trawę, a potem odkurzyłem dwa mieszkania i w obu starłem na mokro podłogę. Pic zostawiłem sobie na jutro.
Pod wieczór podlałem roślinki w skrzyniach. Bo gdy się powiedziało A...
Wieczorem jednak nie obejrzeliśmy drugiej połowy Szklanej pułapki. Priorytety. Rozstaliśmy się z Żoną w pełnym zrozumieniu. Ja zostałem na dole i obejrzałem mecz Igi Świątek z Austriaczką  Julią Grabher (2:0) w turnieju Mutua Madrid Open.
 
SOBOTA (29.04)
No i dzisiaj wstałem przed 06.00.
 
A już, po kawie i po rozpaleniu w kozie, o 06.40 byłem w Powiecie. Nawet te dwie butelki Pilsnera Urquella zniknęły. Natychmiast wróciłem do Wakacyjnej Wsi.
Po przyspieszonym 2K+2M pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Tam nawet nie było jednej butelki Pilsnera Urquella. I ciągle tego faktu nie rozpatrywałem w kategorii tragedii.
Gwoli sprawiedliwości, w Kauflandzie były, ale po 7,49 zł za sztukę. Więc po moim trupie.
Zrobiliśmy zakupy, takie pod kątem dzisiejszej wizyty Lekarki, jej mamy(?!) i Justusa Wspaniałego, chociaż w tamtym momencie nic nie wskazywało, że takowa będzie. I postanowiłem spróbować nowych piw czeskich, takich do 4 zł za butelkę. Wybrałem po 3 sztuki - Zlaty Pilsner i Samson.
I, gdy wracaliśmy do domu, zadzwoniła Lekarka z propozycją wpadnięcia do nas z... mamą, Justusem Wspaniałym, oczywiście, i z Ziutkiem, oczywiście.
O 11.00 byliśmy już z powrotem w domu, co Żonę mocno zadziwiło, bo jednak zazwyczaj mamy inny rytm dnia. To od razu, ale jednak po I Posiłku, zrobiliśmy pic w obu mieszkaniach.
Do dolnego mieli przyjechać goście o 13.00. Przyjechali o 13.50. Bardzo sympatyczne małżeństwo z Metropolii z nastoletnią córką. Wszyscy komunikatywni i kumaci. Okazało się, że byli u nas kilka lat temu w Naszej Wsi, a więc nasi. Do tego przyjechali z rowerami i z yorkiem.

Gdy powoli szykowaliśmy się do spotkania, zadzwoniła Lekarka. Ze względu na padający deszcz Bo pieski nie będą miały radochy przesunęliśmy spotkanie na jutro na 11.00. A zaraz potem goście ze Stolicy, którzy mieli być u nas o 15.00, napisali, że są korki i że będą o 18.00. Natychmiast zeszła z nas adrenalina i kwalifikowaliśmy się do łóżka, zwłaszcza po II Posiłku. Ale trwać na posterunku musieliśmy.
Przyjechali trochę po 18.00. Niby sympatyczni, ale od razu dało się wyczuć bierno-agresywność. A na ten typ zachowania jestem szczególnie uczulony. Bo niby sympatyczni, ale od razu biła w oczy, uszy i w szósty (a nawet teraz to już w ósmy) zmysł sztuczność i było wiadomo, że gospodarze wezmą w dupę.
Ona paniusiowata, on wszystko zapisywał.
- A gdzie tu są stawy? - zapytał wyraźnie dobrze przygotowany do tygodniowego pobytu.
- Wszędzie... - odpowiedziałem, bo co mu miałem odpowiedzieć. Ale się zmitygowałem i wymieniłem mu kilka kompleksów. Zanotował.
- A mógłby pan podkręcić trochę grzejniki, bo ja jestem straszny zmarzluch. - paniusia stała w kurtce mocno skulona do wewnątrz, chociaż w mieszkaniu było + 20 st.
Podkręciłem i na ich prośbę rozpaliłem w kozie tłumacząc każdy krok. Jednocześnie myślałem sobie, że ci państwo chyba pomylili kierunki, bo basen Morza Śródziemnego to chyba jednak jest trochę gdzie indziej. Paniusia strasznie i sztucznie ekscytowała się ogniem, a pan milczał wyraźnie trawiąc myśl, jak on jutro sobie poradzi z rozpalaniem, bo żona taki "straszny zmarzluch". Wyczułem go.
- Gdyby rano miał pan problemy z rozpalaniem, to proszę się nie krępować i wysłać smsa. - Przyjdę i rozpalę. - To znaczy pan rozpali pod moim nadzorem.
Przyjął to z wdzięcznością.
- Zaraz zacznę sobie szykować narzędzia, takie, żeby można było nimi sobie żyły otworzyć i żeby jutro od rana w razie czego były na podorędziu, bo mówię ci..., będą jaja. - zakomunikowałem Żonie, której na ustach pojawił się delikatny uśmiech.

Syn złapał mnie telefonicznie w trakcie żmudnego i niewdzięcznego wprowadzania gości w meandry urlopu w polskiej kwietniowej rzeczywistości klimatycznej połączonej z komfortowymi warunkami pobytu, jakie stawialiśmy im do dyspozycji.
- Z nowin pierwsza jest taka, że nie mam już pracy. - Wiedziałem, że się będziesz tym martwił, więc ci nic nie mówiłem przed świętami, mimo że już wtedy sprawa była jasna. - Przyszedł kryzys i zredukowano zatrudnienie o pięć osób. - Ale dostanę jeszcze jedną wypłatę i mamy nadwyżkę finansową. - wydawał się zupełnie niezmartwiony. Odwrotnie niż ja.
- Synowa nadal pracuje i zarabia. - I namawia mnie, żebyśmy coś rozkręcili własnego. - A ja mam mieszane uczucia. - Bo w swoim życiu rozkręcałem wiele interesów, połowa z nich wypalała, ale teraz, gdy byłem pracownikiem najemnym, miałem jednak wolną głowę.
- To będziesz od razu składał aplikacje?
- No, właśnie nie wiem. - W maju chłopaki mają egzaminy, więc muszę poświęcić czas, żeby ich przygotować z angielskiego i z matematyki, bo Synowa nie da rady. - Potem są wakacje, w drugiej połowie sierpnia chcielibyśmy wszyscy wyjechać w Bieszczady, bo byliśmy tam 20 lat temu w podróży poślubnej. - Więc może dopiero we wrześniu... - był dziwnie wyluzowany.
- Może byś jednak składał od razu? - starałem się uspokoić.
- No, zobaczę. - Druga wiadomość jest taka, że Wnuk-II jest po zabiegu usunięcia narośli z powieki lewego oka. - Usuwali mu tydzień temu pod pełnym znieczuleniem i pobrali wycinek, ale prognozy są dobre, bo to otorbienie jest prawie na pewno skutkiem mechanicznych oddziaływań i reakcją organizmu na obce ciało. - Teraz Wnuk-II jest mocno wkurzony, bo rana się goi i strasznie swędzi, a on przecież z tym nic nie może zrobić.
Wstępnie umówiliśmy się z Synem na mój majowy przyjazd.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugą część Szklanej pułapki. Postanowiliśmy obejrzeć jutro Szklaną pułapkę 2.
 
NIEDZIELA (30.04)
No i dzisiaj niedzielnie pospałem aż do 07.00. 

Przez ten fakt oraz przez fakt spotkania u nas o 11.00 poranek był trochę skrócony.
Gdy do Żony zadzwoniła paniusia, myślałem, że będę musiał wczorajszą moją decyzję (obietnicę?) o otwarciu sobie żył zrealizować.
- Ja bardzo przepraszam - odezwała się do Żony - że robimy państwu kłopot, ale ja w nocy zmarzłam i postanowiliśmy dzisiaj, zaraz wyjechać. - I gdyby to nie był dla państwa kłopot ("kłopot" u takich bierno-agresywnych jest słowem najczęściej powtarzającym się; drugim jest "przepraszam", trzecim "nie chciałbym/-łabym" - dop. mój), to my byśmy chętnie przyjechali w czerwcu, kiedy będzie cieplej. - I gdyby można było wpłacone przez nas pieniądze zaliczyć na poczet pobytu czerwcowego?...
Miałem ambiwalentne uczucia, jak w tym przypadku z dowcipu, gdy dowiedziałeś się, że twoja teściowa prowadząc twoje nowiutkie Alfa Romeo spadła w przepaść. Bo z jednej strony nierobiący kłopotu za te same pieniądze zablokowali/zablokują dwa chodliwe terminy, a z drugiej strony miałem jednak zaoszczędzone otwieranie  sobie żył. Pocieszałem się tylko, że sprawa czerwca nie będzie może już nas dotyczyć. Chociaż z drugiej strony chętnie bym zobaczył, co będzie, gdy paniusia, już po przyjeździe, zastanie czerwiec chłodnym.
Żona do samego końca, do ostatniego słowa, zachowała profesjonalizm. Była miła i sympatyczna twardo utrzymując utworzone przez siebie standardy w wersji soft. Bo mnie się otwierał w kieszeni scyzor, oczywiście w wersji hard!
 
Gdy przyszła Lekarka z mamą, Justusem Wspaniałym i z Ziutkiem, oczywiście z racji swojej natury, jak i profesji, starała się wytłumaczyć paniusię mówiąc coś o złym krążeniu i czymś tam jeszcze, czego nie zrozumiałem.
Poznaliśmy wreszcie mamę Lekarki, o której tyle słyszeliśmy.  Pani powyżej osiemdziesiątki, w bardzo dobrej kondycji. Swoim wyglądem i sposobem bycia, jako żywo, z jednej strony przypominała nam Teściową, z drugiej Q-Gospodynię. Taki konglomerat. I wreszcie mogliśmy zobaczyć, do kogo podobna jest Lekarka. Skóra zdarta...
Co tu dużo mówić, spotkanie było sympatyczne i bez ... afer, bo miałem się na baczności, żeby czegoś nie chlapnąć. My mieliśmy sporo towarzyskiej przyjemności, pieski również. Dopisało wszystko łącznie z pogodą.
 
Zbliżające się Święto Pracy czciłem jak najlepiej - rozrywką i... pracą. Bo oprócz towarzyskiego spotkania miałem możliwość obejrzenia meczu Igi Świątek z Amerykanką Bernardą Perą (2:0), a w obszarze pracy z przyjemnością kosiłem, i żyłką, i kosiarką, sumarycznie na 2,5 akumulatora. I nawet po roku założyłem na obu tylnych drzwiach Inteligentnego Auta uszczelki, które wtedy były odpadły.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszą część Szklanej pułapki 2.
 
Dzisiaj wywiesiłem flagę. Będzie z nami przez wszystkie najbliższe święta - 1. Maja, 3. Maja, 8. Maja i 9. Maja.
 
PONIEDZIAŁEK (01.05)
No i rozpoczyna się dla mnie najpiękniejszy miesiąc w roku. 

Bodajże od dwóch, trzech lat nauczyłem się go w pełni rejestrować. Staram się zauważać świadomie każdy jego dzień i nie pędzić bez zauważania. Bo wiem z wieloletnich doświadczeń, że potem, gdy nagle się kończył, za każdym razem nie mogłem zrozumieć, jak to się stało. Że to już koniec, a ja nie mogłem powiedzieć o niczym, co się w nim działo. Nie potrafiłem szczegółowo przywołać różnych moich psychicznych stanów i szczegółów miejsca. Bo to, że zaczyna się gwałtownie zielenić i maić, to przecież każdy wie. Szkopuł w tym, aby potrafić to dogłębnie przeżyć i ... zapamiętać.
Więc będę się starał. Bo k sażalieniu maj tol'ko raz w gadu.
Maj przywitał nas rano pięknym szronem i pięknym słońcem. Po raz pierwszy tego roku w pewnej błogości nad Stawem zjadłem sobie twarożek i poczytałem książkę. Nie wpadłbym na to, ale od czego ma się Żonę? Słyszałem, jak Rzeczką spływali kajakarze przy charakterystycznych piskach i wrzaskach. Maj.

Zaraz potem Żona wymyśliła wycieczkę. Miała na myśli jazdę Inteligentnym Autem po nieznanych terenach Pięknej Doliny. A ponieważ takie już dla nas nie istnieją, podsunąłem pomysł rowerowej wycieczki. I na tym stanęło. Wymyśliliśmy, że trasę trzeba tak przewidzieć, aby w okolicach 14.00 wylądować w Barze Żuraw. 
Na realizację zamówienia czekaliśmy przy czeskich piwach 1,5 godziny. Taką ewentualność przewidzieliśmy, bo po pierwsze wzięliśmy ze sobą książki, a po drugie, gdybyśmy przyjechali godzinę później, czas oczekiwania wynosiłby spokojnie ponad dwie godziny. Taki był nawał turystów, aut i rowerów.

Po południu pisałem czekając na wieczór, a w nim na drugą część Szklanej pułapki 2 i na mecz Igi. Film obejrzeliśmy, ale mecz przed północą się nie skończył.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta wielokrotnie szczekała jednoszczekiem dopominając się za każdym razem, aby wpuścić ją wreszcie do domu.
Godzina publikacji 23.52.
 
I cytat tygodnia:
Umysł rozciągnięty przez nowe doświadczenie nigdy nie może wrócić do swoich starych wymiarów. -    - Oliver Wendell Holmes Jr. (amerykański prawnik. Syn Olivera Wendella Holmesa Sr., amerykańskiego pisarza i poety).