poniedziałek, 21 sierpnia 2023

21.08.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 261 dni.
I w tym wieku nie potrafię odbierać smsów.
Nieważne, że ostatnio odbierałem kilka od Kolegi Inżyniera(!). Ważniejsze, że go do syta usatysfakcjonowałem. Ale piszę o tym ostatni raz. Bo nie mogę tańczyć, jak mi zagra. 

WTOREK (15.08)
No i dzisiaj mamy podwójne święto.
 
Państwowe, Narodowe jak chce PiS i im podobni, Święto Wojska Polskiego, które rozumiem oraz religijne Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, którego nie rozumiem, ale przecież dogmatu zrozumieć się nie da. Jest jak jest i koniec! I do kąta, Emerycie!
To może troszeczkę o tym, które rozumiem. Upamiętnia ono zwycięską dla wojsk polskich bitwę z bolszewikami w 1920 roku, zwaną Bitwą Warszawską , okrzykniętą bardzo szybko nośną nazwą Cudem nad Wisłą. I znowu - z cudami się nie dyskutuje. I po ponad stu latach od tej bitwy tylko garstka Polaków, tych dociekających jak naprawdę było, wie, że wygraliśmy dzięki bohaterstwu żołnierzy i ludności cywilnej. Ale to przecież nie wszystko. Wielkie znaczenie miały plany operacyjne konstruowane na podstawie informacji uzyskanych od polskiego wywiadu wojskowego, w tym najcenniejszych przekazywanych przez radio wywiad. Informacje pochodzące z odszyfrowanych depesz bolszewickich zawierały dokładną treść tajnych rozkazów operacyjnych. I to byłoby tyle w skrócie o cudzie.
Tak, czy owak, cud nie cud, stworzyliśmy wtedy tamę, która zapobiegła rozlaniu się bolszewizmu, późniejszego sowietyzmu na całą Europę. A co by to miało oznaczać dla zachodnich narodowości i krajów, wiemy najlepiej.

Święto, nie święto, do pracy przyjechał Szef Fachowców. Chciał dzisiaj zamknąć temat, pokończyć drobiazgi i się rozliczyć. My chcieliśmy tego samego.
Mimo że to jest Szef Fachowców, niczym specjalnym mnie nie zaskoczył, a nawet powiem więcej, ugruntował o nich moją opinię.
- A ma pan może pistolet do kleju, bo będę przyklejał cokoliki i nóż do tapet, bo trzeba będzie przyciąć na wymiar?
Miałem. Pistoletów to nawet cztery, co zrobiło na nim spore wrażenie, ale nie zapytał Po jasną cholerę?! I dobrze, bo by nie zrozumiał, skoro ja to ledwo pojmuję.
A wszystko przez przeprowadzki i przeprowadzkowy bajzel. Bo co przeprowadzka, to zakup pistoletu - Nasza Wieś, Dzikość Serca, Nasze Miasteczko i Wakacyjna Wieś, stąd cztery sztuki. Dobrze, że nie kupowałem w związku z Uzdrowiskiem.
Gdy skończył, zasiedliśmy przy kawce, aby omawiać następne etapy. Do sprawy podszedł konstruktywnie, bo właził na dachy ku przerażeniu Żony, zwłaszcza gdy zobaczyła na jego stopach białe, śliskie skarpetki, i w prosty sposób zinwentaryzował piony kanalizacyjno-wodne i wentylacyjne.
A potem znalazł prostsze rozwiązania, żeby pociągnąć piony do przyszłej górnej łazienki ograniczając pewną demolkę do minimum.
- Zaoszczędzicie trochę grosza! - podsumował.
Ponieważ sprawa będzie znacznie poważniejsza, przyśle nam projekt umowy ustalającej zakres prac, terminy i koszty oraz wysokość zaliczki.

Można powiedzieć, że dzisiaj cały czas opieprzałem się fizycznie. Ale zanim to nastąpiło, przeprowadziłem dwie proste próby polegające na chwilowych wyjściach na taras. Za każdym razem uderzenie gorąca i pełna dominacja słońca skutecznie wybijały mi z głowy głupie pomysły, a nawet więcej, bo pozwoliły wrócić do niej rozumowi, gdy wcześniej był z niej na chwilę wychodził.
To się zabrałem za zjazd. Jedna z koleżanek zdecydowała się jednak ostatecznie przyjechać, więc musiałem dla niej poukładać pewne klocki. Udało się. Pewien Kolega zaś kompletnie mnie zaskoczył.
Odezwał się po pięćdziesięciu latach. Czyli, ostatni raz widzieliśmy go, gdy kończyliśmy studia. Pewnie, że przez ten czas ktoś przypadkowo na niego trafiał, ale wiedza o nim sprowadzała się do tego, że ogół naszych wiedział tyle, że żyje. I ostatnio  trafił na naszą wspólną koleżankę, a ponieważ zainteresował się zjazdem, to ta skierowała go do Wielkiego Woźnego, a ten do mnie.
Zszokowałem się, gdy ujrzałem maila, a potem wybuchnąłem śmiechem. No, proszę... Kolega chciałby się spotkać z niektórymi z nas. Tylko co prawda na części oficjalnej, ale jednak. Jaka zmiana!
Nie wybuchałbym śmiechem, gdyby nie jego powszechnie znany charakter i postępowanie. Był cyniczny, nieprzyjemny, złośliwy, czym, zdarzało się, czasami nas rozśmieszał, ale przeważnie niemożebnie wkurwiał. Taki arogant czystej krwi.
Dziesięć lat po studiach, kiedy szykował się nasz pierwszy Wielki Zjazd, organizatorzy starali się dotrzeć do maksymalnej liczby koleżanek i kolegów, a to i dziesiątki innych spraw nie było łatwe, bo panował stan wojenny.
- A po co mam jechać? - odpowiedział. - Żeby oglądać stare baby?!
Czy ja umiem dobrze liczyć? Mieliśmy wtedy wszyscy po 33 lata plus/minus rok.
I co z tego wszystkiego, że zadam to pytanie? Kompletnie nic. Co więcej, założę się, że wszyscy będą chcieli się z nim spotkać i porozmawiać. Mam nadzieję, że nas nie zawiedzie, a przynajmniej mnie. Nie zareagował w jakikolwiek sposób na mój telefon, smsa i mojego maila, w których wszystko mu wyjaśniłem i było jasne, że spokojnie i oczywiście może przyjechać i to bezkosztowo. Ani dziękuję, ani pocałuj mnie w dupę, co akurat byłoby najbliższe jego naturze. Nie zawiódł mnie. Co prawda poczułbym się lepiej, gdyby odpowiedział Pocałuj mnie w dupę!, ale dobre i to.
Więc spokojnie czekam na spotkanie. Nie zaskoczy mnie swoją nagłą uprzejmością i kulturą osobistą i przynajmniej będę wiedział, że mam do czynienia z kolegą z tamtych lat i że nie zachorował na nagłą, dziwną kulturalną przypadłość, albo nie zwariował. Czyli będzie go fajnie widzieć, bo jest nasz, jest elementem (emelentem) całego naszego tła sprzed pięćdziesięciu lat.

Wieczorem poszliśmy świętować do Uzdrowiska Uzdrowiska. Niezależnie od świąt oficjalnych. Po krótkim wypoczynku w Amfiteatralnej zrobiliśmy spore koło wokół Parku Szachowego. Akurat panie kelnerki sprzątały przedwcześnie bierki z szachownicy. W myślach cieszyłem się, że małe gnojki dłużej nie będą ich niszczyć.
- Cieszysz się? - Żona czytała mi w myślach.
Kiwnąłem potakująco głową uśmiechając się.

Wieczorem obejrzeliśmy czternasty odcinek Tacy jesteśmy.

ŚRODA (16.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Wczoraj postanowiliśmy, że dzisiaj rano, po 2K+2M, siądziemy wreszcie wspólnie przed laptopem i zdecydujemy, jakie łóżko i jaki narożnik kupić do dolnego gościnnego mieszkania. Bo ile tę decyzję można odwlekać?!
Na usprawiedliwienie Żony działał niewątpliwie argument Przecież ja mogłam wybrać kolory i design dopiero wtedy, gdy fachowcy skończyli mieszkanie. Widziałam ściany i wykładzinę, i do nich mogłam się dopasowywać. 
Było tego tyle, i to po wstępnej selekcji Żony, że dość szybko zaczęła mnie pobolewać głowa. A gdy skończyliśmy, zabraliśmy się za żeliwne kuchnie. I mimo tego, że skoncentrowaliśmy się wyłącznie na produktach czeskich, głowa rozbolała mnie już całkiem wyraźnie.
- Napij się Pilsnera Urquella! - Zaraz ci przejdzie. - usłyszałem anielski głos.
Faktycznie, przeszło już po pierwszym łyku. Złotko nie kobieta! 
Nawet trudno powiedzieć, że się zacząłem delektować, gdy przyszedł Ślusarz. Wróciliśmy do zewnętrznych schodów i do nowej koncepcji wymyślonej wczoraj przez nas i przez Szefa Fachowców. 
Ustaliliśmy na wstępie, czy obie strony spełniają warunek konieczny i wystarczający naszej współpracy.
- Czy chce pan te schody u nas robić? - zapytałem.
- No, oczywiście... - odparł zdziwiony nie rozumiejąc, o co mi chodzi.
- To dobrze, bo my też chcemy, żeby to akurat pan robił. - Czyli warunek konieczny, wola obu stron, został spełniony. - wyjaśniłem. - Teraz musi być spełniony warunek wystarczający... - patrzyłem na niego widząc nadal lekkie niezrozumienie. - Pan przygotuje kosztorys, terminy, dogadamy się i drugi warunek zostanie spełniony. - Pozostanie "tylko" wykonawstwo.
Przez to, ale przede wszystkim przez to, że był sobą, spędził tyle czasu, że nie mogłem się pozbyć w sobie uciążliwej myśli o odgazowywaniu się dopiero co otwartego Pilsnera Urquella. Dopiero dyskretne naciśnięcie guzika i automatyczne otwieranie się bramy, przy której staliśmy spory czas, dało mu wyraźny sygnał do pożegnań. Zeszły jeszcze tylko dwie minuty na podsumowania i mogłem wracać do Pilsnera Urquella.

Poszedłem za ciosem. W końcu udało mi się dodzwonić do faceta, który od lat w tym domu zajmował się roczną i bieżącą konserwacją i przeglądami gazowego kotła. Wyszło nie najlepiej, a może i całkiem fajnie. Bo kocioł jest oczywiście markowy i w świetnym stanie Ale proszę pana, już ostatnio miałem problem z dostaniem do niego części, bo w końcu swoje lata ma! A poza tym to nie jest ekonomiczny kocioł i, czy trzeba, czy nie trzeba, grzeje na maksa!
Czytaj - zimą puści nas z torbami, skoro miesięcznie będziemy płacić tylko 1600 zł za sam gaz (wymysł mój nie potwierdzony żadnymi obliczeniami, bardziej obliczony na dobicie się i na wprowadzenie poważnych decyzji). Te okoliczności natychmiast przedyskutowaliśmy z Szefem Fachowców, który, jak przystało na jego imię, ma uprawnienia do instalacji gazowych (nie tylko, bo elektryczne również). I wyszło nam na 99%, że jeszcze przed tym sezonem grzewczym zdecydujemy się na zakup nowoczesnego kondensacyjnego kotła i na wymaganą przeróbkę instalacji w miejscu jego usytuowania. Tak więc pewne remonty i adaptacje, te z piątego, szóstego czy siódmego levela (:)), będą musiały poczekać. 
Poczułem niesamowitą ulgę, bo te 1600 zł...
 
Dosyć pilnie pracowałem nad Meldunkiem-VII, ostatnim. Zaparłem się, że dzisiaj muszę wysłać go do wszystkich koleżanek i kolegów, w tym do tego Aroganta, oczywiście słowem nie wspominając o moich względem niego przemyśleniach. Mógłbym wysłać w przyszłym tygodniu, ale dla mnie to już byłoby grubo za późno. Bo poza nim w związku ze zjazdem będę musiał jeszcze kilka rzeczy przygotować. Więc zanim się obejrzę, będą... Święta Bożego Narodzenia. 
 
Wieczór spędziłem na oglądaniu meczu Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins.
Miałem jeszcze do niego trochę czasu, więc postanowiłem dopisać kilka zdań do wczorajszego wpisu. Gdy odpaliłem laptopa stwierdziłem ze zdziwieniem, że ostatni fragment, ten o koledze Arogancie, zniknął. Próbowałem się cofać, ale to nic nie dawało, więc zawołałem na pomoc Żonę. Też próbowała na różne sposoby, bez skutku. W końcu nacisnęła Ctrl Z. Błysnęło, huknęło i cały wpis, a przede wszystkim prawie kompletny wtorkowy, wyjebało w kosmos. Doznałem szoku i natychmiast zapadłem się w sobie tworząc coś na wzór czerwonego karła. Żona była w podobnym stanie. Starałem się ją pocieszyć wznosząc się na wyżyny empatii widząc, że jest jednak w gorszym stanie niż ja.
- Nie przejmuj się, dam radę wpis odtworzyć.
I zabrałem się za "ręczne", na kartce, przypominanie sobie wpisu. Z faktami poszło łatwo, ale co z resztą?...
Żona wyczytała na jakimś forum, że takie przypadki mogą się zdarzać na Blogerze, gdy są burze. Nie wnikałem, ale ją pocieszałem, bo tego wyraźnie potrzebowała.
Iga wygrała 2:0.
Nie mogłem się nadziwić reakcjom komentatorów i ekspertów w studiu, którzy chwalili Igę, może nie pod niebiosa, ale mocno. A grała tylko dobrze, a Collins po prostu źle. I wystarczy, że Iga natnie się na zawodniczkę, która będzie grała "tylko" bardzo dobrze, a prawie na pewno będą  problemy.
Widziałem u Igi poważny spadek formy. Jest przecież człowiekiem.

Dzisiaj rozpoczęliśmy trzeci miesiąc naszego życia w Uzdrowisku. Skoro miesiąc temu byłem już u siebie, to tym bardziej teraz. A Żona zdaje się powoli, ale skutecznie wraca na uzdrowiskowo-domowe tory. Gdy tylko przygotuje dolne mieszkanie dla gości i uruchomi ofertę, też będzie już u siebie. Gdy jej o trzymiesięcznicy powiedziałem i o moich odczuciach stwierdziła No nie, ja w zasadzie też czuję się u siebie.

CZWARTEK (17.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Miałem zamiar o 05.00, żeby nadrobić wtorkowy zapis, ale wczoraj, gdy się położyłem spać przez blisko dwie godziny mulił mnie żołądek nie pozwalając zasnąć. Wyraźnie za dużo zjadłem na II Posiłek i takie były efekty. Gorzkie krople pomogły, ale ze zwłoką czasową. Do tego stanu niespania dołożyła się burza, więc rano wstawałem cokolwiek nieprzytomny.
Od razu usiłowałem odtwarzać wtorek na podstawie moich wczorajszych odręcznych notatek i tych niuansów, które zapamiętałem. W obliczu porannych obowiązków i przyjazdu Córci z Wnukami tematu nie zdążyłem zamknąć i nie wiem, którego dnia to zrobię. 
Swoją drogą ciekawe byłoby porównanie tego wpisu, który zniknął, z tym, który stworzę od nowa. Na ile by się różniły? Bo że by się różniły, to pewne. Nie faktograficznie, bo fakty odnotowałem i zapisałem, ale ciekawe byłoby porównanie różnych akcentów i niuansów. Odbiór każdego wpisu mógłby być diametralnie różny. Ale o tym się nigdy nie dowiem, bo to nie Cud nad Wisłą.

Ponieważ od rana kominiarze nie reagowali, odpaliłem Inteligentne Auto i pojechałem do ich biura. 
Było pięknie. Przyłapałem się na tym, że mimo dwumiesięcznego już mieszkania w Uzdrowisku, ciągle patrzę na nie oczami turysty, a nie tubylca. A dzisiaj miałem okazję być tubylcem. 
Z racji wczesnej pory, totalnego zachmurzenia, dużej wilgoci po nocnej burzy i lekkiego kropienia oraz chłodu nigdzie nie było widać turystów. Ludzkie i samochodowe pustki. Nagle Uzdrowisko ukazało swoje prawdziwe oblicze z wieloma darmowymi miejscami parkingowymi, snującymi się powoli pojedynczymi mieszkańcami, kilkoma menelami tkwiącymi już na posterunku, żeby sensownie rozpocząć dzień i drobnymi straganami, gdzie sprzedawano produkty własnego wytworu. Chłonąłem tę atmosferę.
W nią wpasowali się kominiarze. Biuro było zamknięte na głucho niczym w Powiecie, przez co moje wzruszone serce drgnęło. Kartki informowały o urlopie do 21.08, podawały komórkowy numer telefonu i stacjonarny do City. Żaden nie reagował. Na komórkowy się nagrałem wyłuszczając sprawę, stacjonarny olałem, bo to numer citizański, pod który dzwoniłem bez skutku już kilka dni.
I gdy tak sobie zapisywałem terminy urlopu i kontaktowy telefon, podjechało ze sporym gwizdem auto, z którego wysiadł mężczyzna, na oko 35. -letni. Okazało się, że tutejszy, jeden z dwóch kominiarzy. Od razu wziął mnie w obroty, bo gadkę miał niesamowitą. Niczym usiłujący wcisnąć swój towar domokrążca, którego nie sposób się pozbyć. Ja akurat byłem bardzo zadowolony, towar chciałem i nie miałem zamiaru nikogo się pozbywać. 
Chciał już jutro dokonać przeglądu naszych kominów.
- Chociaż to nie mój rejon, ale Piotrek jest na urlopie, a ja się wybieram w sobotę. - nawet zostałem przy okazji poinformowany, dokąd wyjeżdża.
Musiałem mu odmówić ze względu na przyjeżdżającą Córcię, więc mnie zapisał na wtorek.
- Będzie już w biurze po urlopie Ania, to się z panem skontaktuje. - zamknął temat.
Gdy byłem już w domu, Ania zadzwoniła. Z urlopu. I dobrze się  stało, bo przestawiłem wizytę kominiarza z wtorku na środę.
- Przecież we wtorek będą u nas Nowi w Pięknej Dolinie!... - Żona zachowała przytomność umysłu.

Córcia zadzwoniła, że wyjeżdża i że będzie o ok. 14.00. To miałem jeszcze trochę czasu, aby się zapoznać z materiałem przysłanym mi przez Ojca Q-Zięcia, od tego wpisu Przewodnika. Przy okazji, jego żona od dzisiaj otrzymuje ksywę Policjantka. Może to nieść wszelakie skojarzenia, ale uprzedzam, prawie wszystkie adekwatne. Skoro pracowała w policji i ma odpowiednie cechy?...
Przewodnik był pracownikiem bankowym, a jednocześnie zapalonym, certyfikowanym przewodnikiem. I zna się na rzeczy. Na ostatnim spotkaniu u Krajowego Grona Szyderców z okazji 9. urodzin Q-Wnuka od słowa do słowa wyszło nam, że on mógłby nam w nieszablonowy i absolutnie indywidualny sposób przekazać opis różnorodnych tras związanych z Uzdrowiskiem i szeroko pojętymi okolicami, w tym czeskimi. Byłaby to niewątpliwa gratka dla naszych gości.
Od razu, po przeczytaniu, nasunął mi się pomysł, że przy dalszym rozbudowaniu tego opisu moglibyśmy stworzyć nawet dość porządny, a na pewno oryginalny przewodnik, który moglibyśmy użyczać naszym gościom. Przewodnik byłby oczywistym autorem, a my skromnymi redaktorami wydawnictwa. Przy czym w gestii Żony leżałoby umieszczenie zdjęć z opisywanych miejsc, a to by oznaczało, że tam powinniśmy osobiście pojechać. Sprawa praw autorskich sama by się rozwiązała. A nie ma nic cenniejszego nad to, gdy mówi się o miejscach, w których się było, albo o sprawach, których się doświadczyło. To się  nazywa wiarygodność.

Szef Fachowców zdążył nas dopaść telefonicznie jeszcze przed przyjazdem Córci. Jeszcze raz chciał przewałkować sprawę wymiany gazowego kotła. Obgadaliśmy ideę pieca kondensacyjnego i wszystkie związane z nim aspekty (kondensacyjny, więc coś musi kondensować - tu wodę, a ją trzeba gdzieś odprowadzić chociażby) i konieczność dostawienia zbiornika na ciepłą wodę, najlepiej o pojemności 300. litrów, skoro ma komfortowo starczyć dla nas i dla gości oraz kwestię kuchni żeliwnej od razu z płaszczem wodnym, bo w przyszłości się przyda i konieczność wymiany w przyszłym roku wkładu kominowego na nowy, z płaszczem wodnym, żeby maksymalnie uniezależnić się od gazu, zwłaszcza że palenie drewnem uwielbiamy. Szef Fachowców wyraźnie na taką twórczą, było nie było, pracę się napalił. Umówiliśmy się, że przyjedzie, żeby dokonać pomiarów i zrobić inwentaryzację, a to wszystko, żeby ocenić koszty.
- Należałoby to zrobić przed nowym sezonem grzewczym... - kończyłem rozmowę.
- Trzeba to zrobić przed tym sezonem! - sprostował Szef Fachowców.
A więc jest nadzieja.
 
O 13.15 w ramach "około czternastej" przyjechała Córcia z Wnukami. Od razu, jeszcze przed domem,  nastąpiło oswajanie Wnuków. Wnuczka kurczowo, czyli klasycznie, trzymała się nóg matki i łypała z lekkim uśmiechem na typa, który był jej dziadkiem, ale ona o tym zdawała się nie wiedzieć. Nic dziwnego, skoro ostatnio go widziała rok temu. A jaka to przepaść czasowa dla czteroletniego dziecka (urodziny 1. listopada) nie muszę mówić.
Wnuk-V, którego spokojnie mógłbym nazwać Pogodniakiem (ryczy, jak klasyczny chłop - tylko, gdy jest głodny lub gdy jest zmęczony i musi iść spać, ale się przed tym broni), ale tego nie zrobię dla celów przejrzystości wpisów, spozierał na mnie zaciekawiony z fotelika auta i się uśmiechał. Bez problemów dał się wziąć na ręce i pozwolił dziadkowi nasycić się do woli zapachem szesnastomiesięcznego gnypka, jego różnymi fałdkami i tłuszczykami, skórą, a przede wszystkim totalną bezbronnością. Dla wyjaśnienia - gnypek to osobnik płci męskiej, który już samodzielnie chodzi i który nie przekracza pięciu lat. Wtedy jest najbardziej pasowny do obróby. Z tego by wyszło, że mam jednego gnypka.
 
Gdy dałem Wnuczce pilota, żeby zamknęła bramę, nie była w stanie się temu oprzeć. I w ten prosty, naciskowy, nomen omen, sposób, lody zostały przełamane. Mogliśmy się wypakowywać, a potem oglądać dom.
Córci się bardzo podobał. Chodziła potem jeszcze sama i oglądała chcąc się zorientować, bo za pierwszym razem to nie jest takie proste. Doceniła powierzchnię, układ i omniprezencję światła.
(omniprezencja <wszechobecność> - atrybut boskości, polegający na znajdowaniu się wszędzie i w każdej rzeczy; według tej koncepcji, gdziekolwiek by człowiek nie był, słowa "Bóg jest tutaj obecny" będą zawsze prawdziwe). Nawet by się zgadzało, skoro światłość jest atrybutem boskim, a ciemność szatańskim. Ale to tak przy okazji, żeby pokazać, czego to człowiek nie wymyśli na swoje potrzeby.
Wszechobecność w tym przypadku nie była niczym dziwnym, skoro wszędzie było mnóstwo okien.     A to robiło wrażenie.

Bardzo szybko wybraliśmy się do Uzdrowiska Uzdrowiska. Córcia była tu ostatni raz z Zięciem ponad dwa lata temu łażąc wówczas z druga ciążą. I nadal się jej podobało.
Na obiad wybraliśmy się na pizzę do Lokalu z Pilsnerem II. Na szczęście nie było dużo gości, więc znaleźliśmy oddzielny zakryty taras do wyłącznej naszej dyspozycji, na którym dzieci mogły swobodnie dymić, co też skrzętnie czyniły. I były gwarantem, że nikt do nas się nie dokoleguje, mimo sporej powierzchni i wielu wolnych stolików. Bo kto tylko otwierał drzwi, żeby ewentualnie wejść, gwałtownie je zamykał.
Gdy wróciliśmy do Parku Zdrojowego, zaliczyliśmy lody. Jody, jak mówi Wnuczka. Córcia w kwestii syna miała opatentowany i sprawdzony sposób. Dawała mu do ręki dodatkowo zamówiony wafelek i maczała go co jakiś czas w swoim lodzie. Glamał swoją bezzębnością, a sześcioma ząbkami gryzł i było pięknie. Zero jakiegokolwiek protestu.
Żona poszła do domu, by za jakiś czas wrócić z Pieskiem. My przez ten czas zdążyliśmy pojechać ciuchcią. Tu trzeci raz (drugi - jody) "kupiłem" Wnuczkę pozdrawianiem mijanych przechodniów, machaniem do nich ręką i wołaniem "Dzień dobry!". Głośno mówiłem "trzy cztery", żebyśmy mogli to robić razem w odpowiednim momencie, ale bardzo szybko Wnuczka przejęła pałeczkę i nie pozwalała mi wyznaczać momentu naszych pozdrowień. Ma to wyraźnie po tatusiu, mamusi i po obu dziadkach. Przyszły chłop ma przerąbane.
Jeszcze raz udało mi się ją przekupić, gdy wsadziłem ją na osiołka. Jeździła koło amfiteatru pod nadzorem matki, a ja mogłem spokojnie posiedzieć sobie w Amfiteatralnej przy...
Wnuk-V zupełnie nie wymagał ode mnie takich zabiegów. Gdy go łapałem bezceremonialnie, bo to bezbronny gnypek, nie protestował i spokojnie znosił noszenie go niczym worek kartofli w pozycji horyzontalnej na moim biodrze. A gdy tylko czuł pod nogami grunt, natychmiast szedł w długą, czyli albo w nowo obranym kierunku, albo zawracał, bo zapamiętywał sobie, skubany, że poprzednio było coś ciekawego. Przeważnie dla niego niebezpiecznego. Wiadomo.
Wszyscy wróciliśmy do  domu na tyle wcześnie, że w ogrodzie można było uruchomić trampolinę (przekupienie nr 5) i chlapać się wodą. W misce dla Pieska stała ogrodowa woda, do której przypiął się Wnuk-V, bo na wodę akurat ma fazę. A ponieważ dzieci przywlokły z domu łapkę na muchy, to ją moczyłem w wodzie i je chlapałem. Przy czym nie odważyłem się  tego robić na całego Wnuczce, bo od razu miała pretensje, więc moje akcje gwałtownie spadały. Za to na Wnuku-V sobie używałem do woli ku obopólnej radości. Nawilżyłem w wodzie trzepaczkę i pierwszy raz prysnąłem mu na buźkę. Skrzywił się niemiłosiernie i komicznie, bo przy takim ciałku wszystko jest komiczne, po czym kolebiąc się i chybocząc "gwałtownie" zawrócił i "szybko" dał dyla do matki, która siedziała na schodach. A uzyskawszy poczucie bezpieczeństwa oderwał się od niej i poszedł na stracenie. I tak robił non stop. Przy czym bardzo szybko się nauczył, że gdy dziadek trzyma trzepaczkę opuszczoną, to nic się nie dzieje. Więc spokojnie, ale z wyraźną nadzieją obserwował. Gdy tylko ją unosiłem do góry, natychmiast się krzywił oczekując na kropelkowy cios. Przedłużałem tę chwilę pękając perfidnie ze śmiechu, by w końcu prysnąć. Wnuk-V natychmiast "gwałtownie"...
Gdy wracaliśmy do domu, usłyszałem;
- Dziadziu, czy będziesz tak miły i dasz mi trzepaczkę?
Dałem. Nie wiem, czy to podniosło moje akcje, ale gra w karcianą wojnę w domu na prośbę Wnuczki na pewno.
Generalnie jednak lgnęła do Cioci, która była w naszym tandemie numerem jeden. Bo Ciocia była delikatna, ciepła i miła, normalnie rozmawiała i słuchała. A dziadek był szorstki, w głowie miał same wygłupy, szarpanki i miażdżenia, a kto to widział przy takiej dziewczynce?! Nie mogłem jej nawet wytłumaczyć, że w zasadzie dziadek wychował się "na chłopakach", których obsługa była prosta i zawsze jednoznaczna. Pogonie i pościgi, wrzaski, szarpaniny, bijatyki na poduszki i czym popadło, chlapanie wodą, płacze, by natychmiast wszystko zaczynać od nowa. I na koniec żadnego obrażania się.

Wieczorem było spore zamieszanie, ale na szczęście nie na tyle, żebym nie mógł jako tako obejrzeć meczu Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng. Wygrała Iga 2:1. Znowu było wyraźnie widać spadek formy Igi. Ale komentatorzy i eksperci nadal tego nie zauważali. Może nie chcieli debilnie, po pisowsku, odbrązawiać "narodowej" Igi?
 
PIĄTEK (18.08)
No i wstaliśmy tuż przed 07.00. 

Narzekać nie mogliśmy.
Za jakąś chwilę dzieci i Córcia przyszły na górę. Krepowały się wejść do naszej sypialni wyraźnie zaciekawione, ale linia drzwi okazała się barierą nie do przejścia mimo moich przymilnych i infantylnych nawoływań. Za to w sąsiednim pokoju, gdzie Piesek usiłował nie tyle spać, bo się nie dało, ale chociaż trochę wygospodarować sobie porannego świętego spokoju, dzieci chętnie urzędowały przyzwyczajone do olbrzymiego psa. Wnuk-V upodobał sobie to miejsce szczególnie, gdy bardzo szybko odkrył miskę z wodą. Trzeba było skonfiskować.
Za chwilę, na dole, już w kuchni, nastąpiła symboliczna chwila. Zrobiłem Córci i Żonie po Blogowej, po czym ekspres się znarowił, pokazał mi wała i kawy odmówił. Porannie zostałem o suchym pysku i bezkofeinowo. Na szczęście Żona odpaliła mi trochę swojej, więc mogłem nawet jako tako funkcjonować.
Symbol polegał na tym, że mieliśmy przez bodajże 18 lat, a może nawet i więcej, dwa takie same ekspresy Krupsa. Gdy pierwszy dokonał żywota i gdy nie opłaciło się ("nie opłaca się" to taki znak naszych czasów, czytaj - niewyobrażalna produkcja śmieci) go naprawiać, jakimś cudem udało się nam kupić drugi, identyczny. Cudem, bo swoim designem, formą działania i prostotą obsługi już wtedy był poza wszelkimi nurtami i ekspresowymi trendami. I akurat teraz, gdy kolejny raz zmieniliśmy poważnie nasze życie, akurat przyszedł moment na nowy ekspres. Nie łudziliśmy się, że trzeci raz będziemy mieć taki sam. Ale przez sentyment postanowiliśmy dać ten drugi do serwisu, wybulić 100 zł, żeby usłyszeć Naprawa się nie opłaca!
To jednak dopiero nastąpi, a kawę trzeba było pić natychmiast. Żona próbowała na wszelkie sposoby wskrzesić staruszka, który w ostatnich dniach dawał nam czytelne sygnały, że wysiadają mu bebechy, ale nic to nie dało. Na szczęście był, o dziwo piątek, a nie niedziela, w której zawsze takie rzeczy i inne, podobne, się trafiają, kiedy nic nie można zrobić i dodatkowo weekend jest zrąbany, więc można było  działać i zapobiec katastrofie.
Spokojnie zrobiłem wszystkim jajecznicę. Wszystkim, to znaczy dzieciom też, bo Córcia je wychowuje od "zawsze" tak, że jedzą to wszystko, co dorośli, z pewnymi oczywistymi wyjątkami. Po czym cała trójka udała się do Uzdrowiska Uzdrowiska, a my pędem pojechaliśmy do City. Zaliczyliśmy trzy sklepy i w końcu, oczywiście w tym pierwszym, kupiliśmy Siemensa. Nawet ja nie protestowałem i chętnie zaliczyłem wszystkie, żeby się przekonać, że ostatecznie wybraliśmy egzemplarz znanej firmy, dla nas najbardziej odpowiedni i za względnie dobrą cenę. Jednocześnie skorzystaliśmy z "okazji" i zrobiliśmy spożywcze zakupy.

Żona została w domu. Musiała znaleźć czas na gotowanie posiłków dla nas i dla Pieska oraz na rozszyfrowywanie nowego ekspresu. Ja zaś doszlusowałem do Córci i Wnuków.
Od razu wybraliśmy się na letni tor saneczkowy. Wnuczka bardzo chciała zjechać z dziadkiem, a Dziadek bardzo chciał z nią. 
Zaczęło się jednak katastrofalnie. Przy wchodzeniu przez takie trójramienne barierki (stadiony, często publiczne toalety) jedno ramię trochę przycisnęło Wnuczki rączkę i to był koniec. Durnowaty Dziadek nie przewidział sytuacji i niskiego wzrostu dziecka i się stało. Ryk i obłapienie matki. Ryk trwał i trwał, na szczęście zupełnie nie było kolejki, więc można było czekać. W końcu dała się namówić, ale przy wyciąganiu liną sanek na górę cały czas milczała, jak nie ona, mimo mojego zagadywania i podlizywania się. Jazda zrobiła jednak swoje, a odebrane na końcu zdjęcie z naszego zjazdu pozwoliło jej wrócić do normy. Obsługujący pan znalazł się niesamowicie, bo znowu nas zobaczywszy nie kazał nam płacić za kolejny przejazd, tylko otworzył nam furtkę i przeszliśmy za friko.
Wnuczka była już w swoim żywiole. Do samej góry dziób się jej nie zamykał. Wystarczyło tylko zadawać krótkie pytania lub wydawać z siebie stosowne dźwięki świadczące o tym, że dziadek słyszy i uczestniczy w "dialogu", by leciał słowotok.
- Bo wiesz, dziadku, ja bardzo lubię zjeżdżać... - Jestem już duża! - I silna! - Dużo jem,... warzywka...
- A brat też je?
- Tak, ale on marnuje i ja muszę go uczyć!...
Ostatecznie z toru saneczkowego wracałem z tarczą, zwłaszcza że nagle Wnuczkę strasznie zabolały nóżki i sam zaproponowałem wzięcie ją na barana. Natychmiast ustawiła się przede mną w odpowiedniej pozie, żebym mógł sobie załadować na grzbiet 20 kg słodkiego ciałka. Nawet przeszedłem z nią spory kawałek. Za jakiś czas nóżki ją znowu zaczęły boleć, więc Córcia wzięła Gnypka na ręce, a w zasadzie na takie specjalne nosidełko, Wnuczkę załadowaliśmy do wózka i w ten sposób sprawnie wróciliśmy do domu.

Cała trójka dorosłych, jak dzieci, stała nad rozpakowanym ekspresem i go rozszyfrowywała. Żona po zapoznaniu się z najważniejszymi opisami instrukcji była głównodowodzącą, ale za to ja nikomu nie pozwalałem dotykać żadnych ikonek na pięknym ekranie. Trafiła mi się taka gratka. Bo to elektronika i wyświetlacze, a do nich podchodzę jeśli nie z niechęcią, to z wielkim namaszczeniem. A ponieważ z urządzeniem się komunikowałem, to dlatego nie pozwalałem go dotykać Żonie, ani tym bardziej Córci.
I od razu się z ekspresem zaprzyjaźniłem. W moim przypadku to ważne, bo jak się na początku zniechęcę, to na amen. Strasznie by to skomplikowało nasze poranne życie, bo, po pierwsze, musiałbym na kawę czekać z godzinę, dopóki Żona nie zeszłaby rano, a po drugie, mit o mojej porannej maestrii kulinarnej szlag jasny by trafił. Mit tak pieczołowicie przeze mnie tworzony i wbrew Żonie forsowany.
Blogowe smakowały wszystkim wyśmienicie. Oczywiście nie udawało się od razu trafiać z ilością i mocą kawy, ale to jest kwestia kilku prób, które dodatkowo będą dla mnie stanowić swoistą zabawę. 

Gdy odsapnęliśmy, we czworo poszliśmy na dmuchawce. Adekwatniej należałoby powiedzieć, że we troje,  bo Wnuk-V jechał przecież wózkiem. Żona została i miała fajnie, chociaż przecież szykowała wszystkim II Posiłek. A ja wiedziałem, co mnie czeka i się nie myliłem.
Przy dzieciach, zwłaszcza w takim wieku, trzeba mieć oczy dookoła głowy, a najlepiej jest, gdy takie oczy mają dwie osoby dorosłe. Prawie czteroletnia Wnuczka skupiała na sobie uwagę z racji swojej płci, swojego charakteru i faktu, że była normalnym dzieckiem żądnym wszystkiego i najlepiej naraz.
Prawie półtoraroczny Wnuk-V skupiał na sobie uwagę z tej racji, że posiadał rok i cztery miesiące i zapowiadał się na całkiem normalne dziecko, które jest żądne wszystkiego, ale uwaga! - po kolei. Dodatkowo potrafił się zafiksować na jednej rzeczy tak, że byłem gotów umrzeć z nudów, albo umrzeć z długiego wysiłku.
I nie było za bardzo wiadomo, na kogo bardziej uważać. Chyba jednak na Wnuka-V, do którego nie docierały żadne komunikaty - ostrzeżenia, wyjaśnienia, tłumaczenia i groźby. Nic! Więc pchał się wszędzie kolebiąc się na krzywawych nogach ciągle łapiąc równowagę i balansując na krawędzi przewrócenia się, co następowało wielokrotnie. Dla niego była to jednak taka oczywista oczywistość, że nic sobie z tego nie robił i po wstaniu szedł dalej niczym taran lub przecinak. Na różnych obranych przez siebie trasach mógł zostać albo przejechany przez zjeżdżających pędem na malutkich autkach bez możliwości hamowania różnych dziesięciolatków, albo stratowany przez nich, gdy zjeżdżali na linowej zjeżdżalni, albo skotłowany na torze, po którym zjeżdżający pędzili gwałtownie w dół na swych kołach-pontonach, albo przyduszony i/lub zmiażdżony przez skaczące w dmuchawcach dzieci, albo wreszcie "zwyczajnie" przewrócony na otwartym terenie przez starszych biegających w amoku "kolegów i koleżanki".
Z Córcią wespół w zespół daliśmy radę, aby moc twórczą móc wzmóc...
 
Po dwóch godzinach wróciliśmy do domu, żeby odsapnąć, zjeść II Posiłek i żebym ja mógł obejrzeć mecz Igi Świątek z Czeszką Marketą Voundrosovą (tegoroczna zwyciężczyni wimbledońskiego turnieju). Ta ostatnia sprawa była trzymana przeze mnie w tajemnicy do ostatniej chwili. Bo wcale nie zakładałem powrotu na "śliczny" plac zabaw.
- To znaczy, chcesz powiedzieć tato, że gdy do ciebie przyjechała córka z wnukami, ty będziesz oglądał mecz, zamiast przebywać z nami?
- Ale ja przecież przebywam, a poza tym są pewne granice, mam 73lata i coś mi się od życia należy! - broniłem się dość skutecznie i asertywnie.
- Ale tato, nie wygłupiaj się! - Idziesz?! - Córcia przypuściła za jakiś czas kolejny szturm.
Za każdym razem odmawiałem. Ale przyszła kryska na matyska.
- Dziadek, chodź! - usłyszałem obok siebie kategoryczny głos Wnuczki. Nie dałem rady się jej oprzeć, zwłaszcza jej poważnym minom. Miała nade mną wiele przewag, w tym taką, że nie była w stanie zrozumieć przecież sportu, zwłaszcza tego zasranego!
Córcia, gdy spojrzałem na nią oskarżycielsko, zaprzeczyła, jakoby ją podpuściła na dziadka.
Poszedłem o tyle łatwiej, że jednak w tych trudnych warunkach udało mi się obejrzeć cały pierwszy set, który Iga wygrała.

Na placu było bez zmian z tą różnicą, że bardzo szybko i nieopatrznie wykopałem sobie grób. Bezmyślnie, zapominając że młody ma fazę na wodę, wziąłem go na ręce, mocno oparłem się o napompowany brzeg basenu, w którym w specjalnych walcach, wewnątrz nich, szalały dziesięciolatki, i w mocno nieergonomicznej postawie wsadziłem malutkie stópki do wody. Radocha była pewna. Wierzganie i chlapanie. Długo nie wytrzymałem, bo zadziałały prawa fizyki. Ciężar co prawda tylko 9 kg, ale wzmocniony przez ramię (moje wyciągnięte ramiona) robił swoje. Wyciągnąłem go poza basen. Natychmiast podniósł rączki dając wyraźny sygnał, że nawet głupi by się połapał. Wsadziłem go więc z powrotem. I tak to trwało. W końcu miałem dosyć. Udawałem, że nie widzę, co wyprawia, więc cwaniak na chama przywierał do mnie plącząc się gdzieś tam na dole. No i niestety wymiękałem widząc te malutkie wyciągnięte łapki i ten słodki dziób naznaczony desperacją i determinacją, co oczywiście wyglądało komicznie. W końcu naprawdę miałem dosyć. Wziąłem więc ten worek kartofli, który wcale nie protestował, i przeniosłem do daleko, w inne miejsce. Worek co prawda obrał od razu właściwą marszrutę na basen, ale po drodze było tyle atrakcji, że natychmiast o nim zapomniał.

Wracaliśmy bez problemów. Po drodze natknęliśmy się na panią, która prowadziła kota na smyczy.
- A wiesz mamusiu, my nie mamy takiej opcji, żeby kota prowadzić na smyczy! - zagadała Wnuczka.
Te i inne zwroty i słowa biorą się stąd, że i Córcia, i Zięć rozmawiają z nią w sposób dorosły używając "normalnych" słów bez zdrobnień i infantylizmów. Stąd to "marnowanie", na przykład. Co nie zmienia faktu, że w pełni świadomie i przepięknie stosuje różne zdrobnienia.
- A ta woda, to dla zdrowotności, prawda mamusiu?! - odezwała się, gdy nabierała do bidonu darmową wodę ze źródła szokując swoim słownictwem starszą kuracjuszkę stojącą nieopodal.
"Na szczęście" mówi też "normalnie", czyli, na przykład, Kiedy pójdziemy na jody? i tym podobne, czego nie byłem w stanie zapamiętać oprócz tego, że za każdym razem było słodkie, zaskakujące i zabawne.

W domu od razu rzuciłem się do laptopa, żeby ujrzeć to, na co miałem nadzieję. Mecz retransmitowali od początku. Mogliśmy więc spokojnie pójść do parku na jody. I potem nabrać do bidonu  śmierdziucha - Córcia i śmierdziuszka - Wnuczka.
W drodze powrotnej Wnuczka cały czas trzymała Żonę za rękę i nadawała non stop. Coś jej opowiadała co chwilę się zapowietrzając, bo język nie nadążał za myślami, tyle tego było. A gdy któremuś z nas udawało się przebić i coś powiedzieć, za każdym razem słyszeliśmy Ale ja chciałam coś ważnego powiedzieć! I natychmiast kontynuowała.

W domu miałem komfort, bo bez problemów ustawiłem sobie cały drugi set i do końca go obejrzałem. Iga wygrała 2:0, ale nadal nie wyglądało to za ciekawie.
Dzieci nie chciały spać i klasycznie, wieczornie, dymiły, a my mimo tego z ulgą poszliśmy na górę. Poleżeć i poczytać. I dopiero za jakiś czas się zorientowaliśmy, że od jakiegoś momentu panuje przecież głęboka cisza. Musiała zapanować gwałtownie, od cięcia nożem.
 
SOBOTA (19.08)
No i dzisiaj dzieci wstały o... 07.15. Pięknie.

To my oczywiście razem z nimi.
Rano facet od drewna napisał, że chętnie przywiózłby mi je dzisiaj. Umówiliśmy się po 13.00 Bo teraz mam córkę z wnukami!
Po śniadaniu/I Posiłku wszyscy poszliśmy do Uzdrowiska Uzdrowiska na pożegnalny spacer. Nie mogło się obyć bez jodów, śmierdziuszki i... tłuczenia bierek. Ale przynajmniej zwracaliśmy dzieciom uwagę, że tak przewracać nie wolno. Młody nawet dawał radę przenosić pionki, ale nigdy nie było wiadomo, czy za chwilę pionek go nie obali. Za każdym razem Wnuk-V chwiał się dramatycznie, ale nie upadał.

Córcia wyjechała trochę po 12.00. A zaraz po przyjechaniu do domu wysłała mmsa - zdjęcie dyplomu, jaki otrzymała Za zajęcie I miejsca w konkursie powiatowym "Gospodarstwo Przyjazne Naturze". Gdy była u nas, opowiadała, jak się do niego zgłosiła, jako pełnoprawny rolnik. Trochę na wariata. Celem wizytacji miejsca pofatygowało się do niej jury konkursu.
- Jury nam powiedzialo ze bylismy bezkonkurencyjni i jak tylko od nas wyjechali to wiedzieli kto wygral - informowała mnie w kolejnym smsie (pis. oryg.) - No ale co się dziwić jak 3/4 Polski tujami stoi :) - uzupełniła.
Świnto prowdo! Od razu wiedziałem, że wygra. Nagroda 2 tys. zł, ale... niestety w bonach do wydania w sklepie ogrodniczym w Rodzinnym Mieście wiec fajnie ale nie super :) (pis. oryg., zmiana moja)

Po 13.00 facet napisał, że jest upał i że nie można rąbać. To się umówiliśmy na dostawę w poniedziałek do południa Bo później mamy gości. Zdaje się, że rozpoczyna się kolejna drewniana (drzewna?, chyba żadne nie oddaje sensu) saga.
W ciszy i spokoju zaczęliśmy ogarniać dom. Musieliśmy zacząć zaraz i natychmiast, kiedy drzemały w nas resztki sił i odpowiedzialności. I oczywiście dobrze nam to zrobiło.
Nie wiem dlaczego i skąd ten impuls, ale ni z gruszki, ni z pietruszki, zabrałem się za segregatory. Cztery z nich przejrzałem i wyrzuciłem mnóstwo nieaktualnego śmiecia. Zebrał się prawie cały wór. Oczywiście z takimi zbędnymi dokumentami jest jak ze zdjęciami. Ogląda się je, analizuje i przychodzą wspomnienia. A czas leci. Te cztery to było dopiero preludium. Szacuję, że jeszcze do uporządkowania jest ze... trzydzieści.
Gdy tak sobie porządkowałem i wspominałem, niespodziewanie douczyłem się biologicznie.
- A mógłbyś sprzątnąć tę muchę w kuchni, pod oknem?... - Tak ohydnie leży na plecach..., nogami do góry!
Sprzątnąłem wysuszone musze truchło i przy okazji poużywałem sobie, nomen omen, biologicznie na Żonie. Dodatkowo rozśmieszył mnie fakt, powtarzalny sto na sto w takich przypadkach, że gdy mi to mówiła, twarz "ozdobiła" charakterystyczna mina, mieszanka obrzydzenia i zgrozy. A gdy rzuciłem się do kuchni, widać było, że za żadne skarby tam nie wejdzie, dopóki głośno nie oznajmię Clear!

Wieczorem obejrzałem mecz Igi Świątek z Amerykanką Coco Gauf. Do tej  pory spotkały się siedem razy i wszystkie siedem wygrała Iga. Coco nie zdobyła nawet seta. Dzisiaj wygrała po raz pierwszy, 2:1.
Trzeba szukać dobrych stron. Jutro będzie więcej czasu, bo finału oglądać nie będę.

NIEDZIELA (20.08)
No i dzisiaj wreszcie ustawiliśmy swoje kawy.

Nowy ekspres ma takie możliwości. Te wybrane, nasze ulubione, zapisaliśmy na kartce, żeby co rano od nowa nie kombinować Zaraz, zaraz, jaką to ja kawę wczoraj piłem/-am, bo zdaje się, że była trochę...
Praktycznie cały dzień pisałem. Z różnymi przerwami. Najgorsza była ta, kiedy postanowiłem dla relaksu powycinać trochę chabazi. Wiedziałem, że to mnie wciągnie, ale nie mogłem się oprzeć, zwłaszcza że dobrałem się do takiego miejsca, w którym w niedalekiej przyszłości wybuduję wiatę, żeby w niej składować i sezonować drewno. Pomiary i wymyślanie koncepcji pochłonęły mnie bez reszty.
Ale w tym wszystkim udało mi się, co prawda dopiero dzisiaj, ostatecznie odtworzyć wtorek, który był zapewne innym niż ten pierwszy. Takim bardziej względem niego równoległym. Nie w sensie faktograficznym, bo tu wszystko zarejestrowałem, ale mentalnym. Czułem to, ale nie mogłem wiedzieć, który z nich byłby lepszy. 
Pod wieczór najpierw smsowo, a potem telefonicznie ustalałem z Justusem Wspaniałym szczegóły ich jutrzejszego przyjazdu. Zupełnie niepotrzebnie, bo Justus Wspaniały był dobry w dojazdach do Uzdrowiska i tego faktu nie omieszkał mi wytknąć.

Wieczorem obejrzeliśmy piętnasty odcinek Tacy jesteśmy.

PONIEDZIAŁEK (21.08)
No i dzisiaj wstałem o 04.00. Godzinę i 28 minut przed wschodem słońca.
 
Wiadomo, blog i goście.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 16.15.

I cytat tygodnia:
Ostatecznie zapamiętamy nie słowa naszych wrogów, lecz milczenie naszych przyjaciół. - Martin Luther King Jr. (amerykański pastor baptystyczny, lider ruchu praw obywatelskich, działacz na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów i zniesienia dyskryminacji rasowej, laureat pokojowej Nagrody Nobla z roku 1964, człowiek roku 1963 magazynu „Time”)