poniedziałek, 14 sierpnia 2023

14.08.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 254 dni.
I w tym wieku nie potrafię odbierać smsów.

WTOREK (08.08)
No i rano pławiliśmy się w atmosferze naszego domu. 

Cisza, niespieszność, nicniemuszenie, nicnierobienie i Blogowa, za którą się stęskniliśmy.
Zadzwonił Q-Wnuk, co z racji jego dziewięciu lat i swobody w rozmawianiu przez telefon samo przez się stanowi komiczny element (emelent). Zapewne został wypuszczony przez rodziców, którzy w ten sposób mieli rozmowę z nami z głowy i nie musieli słuchać moich durnowatych pytań i na nie odpowiadać. Nie po to kupili, albo kogoś sprowokowali do kupna, synowi na urodziny smartwatcha, żeby nie mieć z tego korzyści. To tak, jak opłacić swojemu dorastającemu synowi kurs prawa jazdy i go doń skierować. Taki łepek długie lata, nawet w środku nocy, gotowy będzie bez najmniejszego szemrania zawieźć lub przywieźć swoich rodziców z/na jakąś imprezę. Później mu przejdzie I niech starzy zamówią se taksówkę!, ale przez kilka lat korzyści będą.
Q-Wnuk zameldował przejęty, że właśnie od pięciu minut są w Bolonii.
- A jak się leciało samolotem? - bez skrępowania zacząłem zadawać serię durnowatych pytań zmierzając przez ich durnowatość do prowokowania Q-Wnuka i słuchania z niezwykłą  powagą jego odpowiedzi i wyjaśnień. Miałem duży komfort, bo jeszcze zejdzie z kilka lat, zanim usłyszę No, dziadek! i jeszcze kilka następnych, gdy będzie patrzył na mnie w takim momencie z ironią i jeszcze kilka, gdy zacznie przewracać oczami.
- Dobrze... - Trochę spałem.
- A jakimi liniami lecieliście?
- Nie wiem. - to go przerosło.
- LOT, Lufthansa, Ryanair?... - podpowiadałem.
- Nie wiem.
- A lecieliście z Metropolii, czy skąd?
- Tak, z Metropolii.
- A samochód zostawiliście na parkingu przy lotnisku?
- Tak.
- A ile zapłaciliście za parking?
- Nie wiem. - Chyba był bezpłatny... - Sto czterdzieści. - poprawił się słysząc podpowiedź.
- A kiedy wracacie?
- W niedzielę.
- A jak ci się podoba Bolonia? - zadałem ostatnie, najgłupsze pytanie.
- Nie wiem, bo przecież dopiero jestem na lotnisku.
Obyło się jeszcze bez teatralnych westchnień i zalegającej po nich ciszy, bez pouczeń i ironizowania.
 
Rano zadzwoniłem do Ojca Dwunastolatki. Był wtorek i zgodnie z umową miałem się odezwać. Swoim charakterystycznym głosem, spokojnym, rzeczowym, miłym, z którego emanowała kultura osobista i coś, co nakazywało się mieć na baczności, żeby samemu bezwiednie nie stanąć na baczność, poinformował, że on jest teraz w pracy i że poinformuje córkę, która oddzwoni.
Za jakiś  czas Dwunastolatka zadzwoniła i zaczęliśmy się umawiać. Poszło dość zgrabnie, bo przecież już się trochę poznaliśmy i co nieco o sobie wiedzieliśmy, a to zawsze ułatwia kontakt i powiększa obszar wzajemnej tolerancji, zwłaszcza jeśli bazowo, na samym wstępie znajomości, zadziałała pozytywna chemia. Jednak Dwunastolatka nadal była kobietą, antropologiem (antropolożką ?), pracownikiem (pracowniczką ?) dydaktyczno-naukowym (dydaktyczno-naukową ?) i na dodatek osobą kulturalną. Taki melanż cech, którego należało się nauczyć i zaakceptować, jeśli tego kogoś się polubiło. Zauważyłem w sobie, że poszło mi dość łatwo.
Rozpoczęliśmy ustalanie godziny spotkania, czyli pewną formę negocjacji. Przy tej okazji okazało się, że oni jedzą, chyba dinner, dokładnie o tej porze, co my II Posiłek. Umówiliśmy się więc bezkolizyjnie na 15.00.

Pojechaliśmy na zakupy do City. Zrobiliśmy je błyskawicznie, mimo że byliśmy w trzech sklepach. A to się Żonie nie spodobało. To "błyskawicznie". Zaskoczyła mnie na parkingu, już po wszystkim.
- Jakieś takie mam wrażenie, że jeszcze coś miałam kupić. - Ledwo zaczęliśmy, a już wyjeżdżamy. - Takie tempo narzuciłeś w sklepach, że czułam się przez ciebie popędzana i na pewno o czymś zapomniałam. - A ja muszę spokojnie pomyśleć, a nie tak..., odfajkować!
Nie podtrzymywałem tematu. Wszystko to, co było na kartce, kupiliśmy, w sklepach nauczyłem się już, co gdzie jest, mam dobrą orientację w terenie, więc faktycznie po olbrzymich powierzchniach nie snułem się, co by dawało pozór niespieszenia się, tylko precyzyjnie i sprawnie docierałem do danego celu. Bo po co się snuć? Nie cierpię tego, zwłaszcza w sklepach.
Na swoje usprawiedliwienie dodam jeszcze, że nic zewnętrznego mnie nie poganiało, bo czasu mieliśmy sporo. W Żonie pozostał jednak niedosyt i coś wspomniała o tym, że następnym razem...

W domu miałem jeszcze tyle czasu, że bez snucia się, mogłem go efektywnie wykorzystać. Załatwiałem więc sprawy zjazdowe dzwoniąc do koleżanek i kolegów, tych maruderów, aby dać im impuls do przyspieszenia. Czasu do zjazdu jest niby jeszcze dużo, ale już teraz chciałbym mieć podomykanych z 95% spraw, bo jak uczy życie i wywiedzione z niego prawa Murphy'ego, na pewno coś niesprzyjającego, nie wiem w jakiej skali, się wydarzy Bo, jeśli ma coś pójść nie tak, to pójdzie.
Jeden z kolegów w imieniu swoim i żony (koleżanka z naszego roku; jedno z wielu naszych chemicznych małżeństw ) przyspieszył aż tak, że na moją skrzynkę przesłał dowody przelania dwóch kwot do dwóch różnych podmiotów zjazdowych. Nie prosiłem go o te dowody, ale widocznie poszedł na całość wcześniej, w trakcie rozmowy, wzburzywszy się.
- Bo przecież termin był do 5. września!
Delikatnie, bo to kolega ze studiów, na dodatek z naszej niezwykle wąskiej specjalizacji (osiem osób), starałem się mu uzmysłowić, że owszem, ale to było w moim pierwszym mailu, którego wysłałem do wszystkich spokojnie ponad rok temu, a w międzyczasie zrobiłem to jeszcze pięć razy ciągle różne rzeczy uaktualniając i że jest w tym względzie trochę do tyłu.
To zażył mnie z innej mańki, bo to chemik.
- Ale co tak wcześnie?! - oburzył się. - Przecież w międzyczasie mogą wydarzyć się różne niespodziewane rzeczy, ktoś z nas może zachorować, umrzeć, bo przecież mamy już swoje lata!
Postanowiłem działać uspokajająco.
- Ale tym się nie martw, bo w razie niespodziewanej choroby lub śmierci, wszystkie wpłacone pieniądze zwrócimy tobie, albo żonie. - Poza tym zwracam twoją uwagę na fakt, że już jakieś 75% naszych koleżanek i kolegów, którzy, o dziwo, są w twoim, moim, naszym wieku, pieniądze wpłaciło nie patrząc na przykre lub ostateczne okoliczności losu. - zawiesiłem głos dając mu czas na przemyślenia. Poskutkowało.
- Jeszcze dzisiaj prześlę pieniądze.
I rozłączyliśmy się sympatycznie.
Drugi kolega zaś, który też ma przyjechać z żoną, nie z naszego roku, czyli przyszywaną koleżanką, trochę się oburzył, gdy mu zakomunikowałem, że w poniedziałek, w czasie bytności w Rybnej Wsi, został wpisany na listę tych, którzy jeszcze nie wpłacili.
- Ależ wpłaciłem! - Wyślę ci zaraz dowody w postaci przelewów.
I wysłał. Były dwa, tak jak trzeba, tylko że wysłane do jednego, tego samego podmiotu noclegowego, zamiast do dwóch. A w moim mailu wyraźnie podałem dwa różne numery kont i opisałem podmioty oraz kwoty, które należało każdemu wpłacić.
W kolejnej rozmowie telefonicznej zdziwił się bardzo ciągle wątpiąc w moje wyjaśnienia (bo to chemik!), ale spasował, gdy go pocieszyłem, że z przeksięgowaniem dam sobie radę i będzie ok. A potem to samo napisałem mu jeszcze w mailu. W końcu ma swoje lata i stres nie jest wskazany.
Takich i podobnych kwiatuszków było więcej. No kocham wprost te moje koleżanki i kolegów...

O 15.00 byłem już w Parku Szachowym. Jacyś dwaj młodzi chłopcy grali, ale tak, że "zęby bolały patrzeć". Widocznie się uczyli. Od razu zająłem kolejkę, ale gdy przyszli Dwunastolatka, Indianin (już odtąd były Kanadyjczyk Senior; któregoś razu zapytałem go, dlaczego pali papierosy? - bo tak, jak Indianie - odparł śmiejąc się) i ich syn, Kanadyjczyk, mój dzisiejszy przeciwnik szachowy, był jeszcze czas fajnie porozmawiać dowiadując się o sobie kolejnych rzeczy.
Pierwszą partię wygrałem grając czarnymi. Litości nie miałem chcąc tak naprawdę zobaczyć, kto zacz ten 7,5 - letni szachista. Pod koniec meczu ciśnienie miałem na tym samym poziomie, co w pamiętnym siatkarskim meczu pań Polska - Rosja, w którym Polki wygrały w tie-breaku.
- W rewanżu będę dalej grał na maksa... - wyjaśniłem Dwunastolatce. - I jeśli wygram, to w następnych partiach będę mu dawał niepostrzeżenie fory, żeby się nie zraził, bo to przecież jeszcze dziecko.
Dwunastolatka z przejęciem i pewną ulgą przyjęła mój zamiar.
Takiej potrzeby jednak nie było. Nie wiedzieć dlaczego, w którymś momencie nie zauważyłem, że czarny skoczek zaatakował moją wieżę, którą za chwilę zbił i to za darmo, bo Kanadyjczyk jest bezwzględny i akurat mnie, a chyba i nikomu, forów dawać nie ma zamiaru.
Rozległa się nagle burza braw. Zupełnie, z tego ciągłego napięcia, nie zauważyłem, że mamy widownię i to sporą, która od poprzedniej partii systematycznie się powiększała. Sam bym się powiększał, gdybym widział na planszy dwóch takich przeciwników - jeden 7,5 - letni, trochę wyższy od najwyższych bierek - hetmana i króla, a po przeciwnej stronie gość starszy o 65 lat, o siwych szczątkowych włosach, nie wspominając.
Strata wieży mnie zszokowała, nawet powiedziałbym oburzyła Jak śmiał?! To, plus śmiech, który mnie za chwilę opanował, zadziałały na tyle dekoncentrująco, że za niedługi czas w ten sam sposób straciłem drugą wieżę przy wybuchu oklasków, a za chwilę jeszcze większych, gdy partię poddałem.
Dwunastolatka była zachwycona i musiała udokumentować tę chwilę zdjęciami, na których, ramię w ramię z Kanadyjczykiem, dziękowaliśmy sobie za partię podając ręce, a drugie wykorzystaliśmy, aby on mógł podnieść swój kciuk do góry, a ja, niestety na dół. 
Myśl o dawaniu mu forów gwałtownie ode mnie odeszła.
Indianin mnie posądzał o to, że pierwszą wieżę dałem sobie zbić specjalnie. Oburzyłem się i na szczęście miałem alibi w postaci jego żony, której wcześniej wyjaśniłem przecież moją strategię na pierwsze dwie partie. 
Po szachach zaproponowałem im warcaby. Kanadyjczyk grał po raz pierwszy, ale błyskawicznie łapał zasady, zaś jego ojciec znał te grę, ale nie wiedział, na przykład, że bicia są przymusowe i że pionki mogą to robić również ruchem do tyłu. Grali więc dwaj przeciwko mnie.
Raz czy dwa podpowiedziałem im lepsze dla nich rozwiązanie, ale generalnie ciągle miałem lepszą sytuację i raczej pewne zwycięstwo. Do czasu. Sprytnie poddałem piona pod bicie, żeby w rewanżu zbić im dwa, ale nie zauważyłem, że drugi pion wcale nie stoi na polu 1, tylko 2, więc przeciwnicy zbili mi dwa i od razu mieli damkę. Było po meczu. Przegrałem ku sympatycznej radości Montrealczyków. Powinienem był więc napisać nie sprytnie, tylko "sprytnie"!
Można powiedzieć, że z Parku Szachowego wracałem na tarczy. Umówiliśmy się na jutro na późne popołudnie lub na czwartek. Przy rozstawaniu się nawiązała się krótka rozmowa o tym, że oni wylatują do Kanady w najbliższą niedzielę i że będziemy się musieli rozstać. Rodzice poinformowali, że przylecą za rok, a Kanadyjczyk zapewnił mnie, że next year in the summer I nigdy ciebie nie zapomnę!
To wyznanie w ustach 7,5-latka zaskoczyło wszystkich, a zwłaszcza mnie, bo czymżesz sobie zasłużyłem?! To mu powiedziałem, że ja tu, w Uzdrowisku, mieszkam, i że będę na niego czekał.

Po powrocie nadal załatwiałem sprawy zjazdowe starając się różnymi sposobami dotrzeć do "zaległowiczów".
Wieczorem obejrzeliśmy jedenasty odcinek Tacy jesteśmy. I tu także wróciliśmy na tory.

ŚRODA (09.08)
No i rano, po chwili spokoju, zaczęło być nerwowo.
 
Bo, gdy jeszcze nie zdążyłem skończyć swoich porannych rytuałów, weszliśmy w przyspieszoną fazę ustaleń, co i gdzie przenieść z dolnego mieszkania, które za chwilę mieli dopaść fachowcy. A przy nieskończeniu mojego(!) rytuału, przy lekkim pośpiechu i przy różnicy zdań dotyczących pewnych mebli i przy różnych naszych koncepcjach ich przemieszczania, zaczęło trochę zgrzytać na linii Żona - ja. W domowej atmosferze dawało się wyczuć różnorakie iskrzenia, ale do piorunów nie doszło.

Fachowcy przyjechali o 11.00 zamiast o 09.00. Trzeba im zapisać na plus, że o spóźnieniu uprzedzili smsem. Pracowali do 13.00, a potem siedzieli i gadali. Nic z tej fachowej logistyki nie rozumiałem, ale też nie dociekałem. Za to Żona rozumiała w trybie wyrozumiałości. Twierdziła, że pracownik cały czas coś robił, a szef, owszem gadał, ale przez telefon, ustalając coś ze swoimi innymi pracownikami pracującymi u innego inwestora.
Pierwsza, na razie drobna, demolka nastąpiła. Po drzwiach prowadzących do małego gabineciku nie pozostało śladu, jak również po prowizorycznej ściance działowej. Odzyskaliśmy drugi, powiększony pokój dla gości w dolnym mieszkaniu. Dodatkowy plus był taki, że tylko nieliczne rzeczy pozostałe z demolki przeniosłem ja sam lub razem z szefem do piwnicy, a zdecydowaną większość zbędnych mebli, pasujących wyłącznie w tym gabineciku, panowie zabrali. I zabrali cały powstały gruz, tak że całość była przygotowana do następnych prac.

Starałem się dalej załatwiać sprawy zjazdowe. Napastowane przeze mnie mailami lub smsami  koleżanki i napastowani koledzy czuli się w obowiązku zadzwonić do mnie po wyjaśnienia, a potem powtórnie z karnym meldunkiem, że ostatnia transza została wpłacona.
O 15.00, gdy fachowcy pojechali umówiwszy się na jutro, poczuliśmy się bardzo zmęczeni. A przecież nic takiego specjalnego nie robiliśmy. Toteż z pewną ulgą przyjąłem fakt, że dzisiaj na szachy ostatecznie nie da się umówić. Po rozmowie z Dwunastolatką stwierdziliśmy, że ostatecznie to dobrze, bo będzie można obejrzeć mecz Igi Świątek. A Kanadyjczyk jej kibicuje i to z Polski, a nie z Montrealu, do którego za chwilę wróci.

Po południu zadzwonił Kolega Współpracownik. Rozmawialiśmy 43 minuty, więc w tym względzie niewiele się zmieniło. Mówił on, a my w zasadzie słuchaliśmy. Ale udało się nam kilka spraw przekazać i ustalić nasze spotkanie w Uzdrowisku na okolice października.
Z ciekawostek - w ogródek (50 m2) zainwestowali 6 tys. zł w zautomatyzowany system nawadniania... trawy, bo nie mogli już zdzierżyć jej suchego wyglądu.
- Gdy wyjeżdżamy, na przykład na dwa tygodnie na urlop, po powrocie zastajemy suchy wiór. - zrelacjonował Kolega Współpracownik. - A teraz system sam dozuje wodę i na dodatek można nim sterować z daleka siedząc gdzieś na odludziu na łodzi i popijając piwko.
Oczywiście fachowiec zdarł starą darń i położył nową trawę z rolki. Teraz do ogródka Farmaceutki i Kolegi Współpracownika nawet Wimbledon się nie umywa.
Z poważniejszych - Kolega Współpracownik ma zaplanowany kolejny przepuklinowy zabieg, trzeci już bodajże w ostatnich latach.
- Pan jest cały jedną wielką przepukliną! - zakomunikowała mu pani doktor w trakcie ostatnich badań.
Kolega Współpracownik zacytował ją ze śmiechem. Ma do siebie dystans i wydaje się nie przejmować takimi "pierdołami".
 
Wieczorem obejrzałem mecz 2. rundy Igi Świątek z Karoliną Pliskovą. Wygrała Iga 2:0.
I, gdy kładłem się spać, w panice przypomniałem sobie, że miałem zadzwonić do Kolegi Inżyniera(!). Jak co roku tego dnia. 
Swoją drogą, dlaczego akurat tego samego dnia musiałem rozmawiać i z Kolegą Współpracownikiem, i z Kolegą Inżynierem(!) narażając się na blogu na kolejną pomyłkę? Kilka lat temu tak się stało i Kolega Inżynier(!), wówczas nazwany akurat przez moje niedopatrzenie Kolegą Współpracownikiem, strasznie się oburzył, że on nie jest żadnym moim współpracownikiem i że sobie wyprasza. Stąd od tamtego czasu wykrzyknik przy jego blogowym imieniu zaświadczający, że panuję nad sytuacją i jestem świadom tego, co piszę i o kim.
Pamiętałem o nim, o Koledze Inżynierze(!) i o dniu, grubo wcześniej, wczoraj i cały dzień dzisiejszy czekając, aż spokojnie będziemy mogli pogadać, gdy wróci z pracy i uspokoi swoje nerwy.
- Zadzwonisz jutro! - zasugerowała Żona wybudzona jakimś nienaturalnym ruchem i przyspieszeniem.
Odpadało. Była 21.00, gdy zszedłem z powrotem na dół.
Rozmawialiśmy jak zwykle niezwykle sympatycznie. Kolega Inżynier(!) wrócił jeszcze raz do tych nieszczęsnych smsów, które mi, nawet nie napiszę "ponoć", skoro tak twierdzi, a skoro tak twierdzi, to nie ma zmiłuj się, wysłał swego czasu, a na które ja nie zareagowałem.
- To dałem sobie spokój z nagabywaniem ciebie, a przypominanie ich teraz nie ma sensu, bo dotyczyły tamtej chwili i różnych kontekstów. - wyjaśnił swoje wielomiesięczne milczenie. - A mówię o tym tylko dlatego, że nie wiem, co ci nagadał Konfliktów Unikający, gdy się spotkaliście i się napiliście...
Przysięgałem, że żadnych smsów nie dostałem.
- A może byś jednak - nie ustępował w swoim stylu - napisał pod tym Mam 72 lata i ... 287 dni (strzelił z pamięci), "że w związku z tym nie umiem odbierać smsów"?! Zaklinałem się, że umiem, ale to nic nie dało. Nawet odbiór jego próbnego smsa wysłanego zaraz po rozmowie i sprawnie odebranego przeze mnie nie potwierdził w jego oczach, że umiem. 
Ale czego się nie robi dla Kolegi Inżyniera(!). Nawet mój Święty Blog, jego uświęconą tradycją szatę graficzną i rytuał odnotowywania przybywania moich dni życia wywróciłem do góry nogami.
Rozmawialiśmy 12 minut. Dziwnie zaznaczę, że był to dialog. Ale musiałem to zrobić w kontekście dzisiejszej wcześniejszej rozmowy.
Kolega Inżynier(!)  nadal czyta, więc mnie delikatnie obśmiewał, gdy mu opowiadałem o rzeczach, o których on wiedział. Ale mimo tego dopytywał o Żonę, o którą się martwił.
- Bo piszesz, że wyjeżdża nie wiadomo dokąd, na dodatek z urlopu, a nie ze swojego domu i wraca też nie wiadomo dokąd.
To mu wytłumaczyłem cały mechanizm i różnice między mną a Żoną w szybkości reagowania na tak poważne zmiany w życiu. 
- Musi się powoli do nowego stanu przyzwyczaić. - dodałem.
Umówiliśmy się na jego lub jego z córkami przyjazd do nas w pierwszy weekend października.

CZWARTEK (10.09)
No i ranek upłynął niby normalnie, ale jednak oczekiwanie na fachowców odcisnęło swoje piętno. 
 
- My jeszcze na hurtowni - o 09.22 otrzymaliśmy smsa.
Przyjechali o ok. 11.00.
Zostawiliśmy ich samych i pojechaliśmy do City. Zakupy spożywcze były przy okazji, bo głównym celem wyjazdu była chęć kupna dla mnie biurka. Żona marzy o tym, żebym się wreszcie wyniósł z jej wymarzonego pokoju, ja i cały mój majdan, na górę, do pokoju Uzdrowiskowej Córki, który przez jakiś czas stanie się naszą sypialnią, gdy fachowcy zaczną na górze demolkę, aby przysposobić drugie mieszkanie dla gości. Nawet zaciągnęła mnie na poddasze, całkiem już na samej górze, na którym do tej pory nie byłem i jakoś mnie tam specjalnie nie ciągnęło, żeby mi pokazać regały (to mnie zaskoczyło).
- Tu mógłbyś ułożyć sobie swoje "Święte Segregatory", a przy biurku mieć tylko te bieżące. - Żona przy słowach "Święte Segregatory" się nadęła, czym mnie nie zaskoczyła, bo tak zawsze robi przy zbitce tych dwóch słów.
Przyznaję, idea mi się bardzo spodobała. Zwłaszcza, że te, aktualnie poniewierane w piwnicach i w garażu, znalazłyby wreszcie dla siebie po czterech latach poniewierki (dwie i pół przeprowadzki wliczając w to Nasze Miasteczko) półgodne miejsce.

W City panowała kompletna biurkowa mizeria i chyba trzeba będzie biurko kupić z pomocą Internetu.
Pobyt wykorzystaliśmy o tyle, że w Leroy Merlin i w Castoramie obejrzeliśmy ofertę z obszaru wkładów kominowych z płaszczem wodnym i kuchni żeliwnych opalanych drewnem. Również w tym względzie panowała mizeria. 
A skąd to zainteresowanie? Z trzech powodów.
Pierwszy, finansowy. Prawie pewne jest, że gaz nas zeżre. A Szef  Fachowców zobaczywszy kominek i piwnice stwierdził, że umieszczenie nowego wkładu kominkowego z płaszczem wodnym i podłączenie go do obecnego centralnego gazowego systemu ogrzewania stanowić będzie bułkę z masłem. To byśmy się przymierzyli do tej kolejnej demolki w przyszłym roku, po sezonie grzewczym. O ile wcześniej gaz nas nie wykończy, nomen omen. Kuchnię zaś, twierdził, można by podłączyć jeszcze teraz, czyli od razu. Nie dość, że by ogrzewała, to można by na niej gotować (gaz i prąd).
Drugi, na wszelki wypadek. Przy braku gazu, prądu i nawet wody, byłoby czym grzać, na czym gotować, a wodę można by czerpać pełnymi wiadrami z Bystrej Rzeki.
Trzeci, bo lubimy cały ten system z drewnem. Pierwotny, skuteczny, niezawodny i niezależny.

W sklepach dopadła nas telefonicznie Dwunastolatka. Znowu się umawialiśmy, tym razem na jutro na 11.00.
W domu prace się posuwały, a ja naprawiałem podparcie, swoistą pergolę pod czarnymi winogronami.
Żona, gdy tylko wychodziła na ogród, od razu była w nerwach Bo to się za chwilę zawali! 
Faktycznie, całość podparta na przegniłych słupkach chwiała się niemożebnie i przechyliła pod wpływem nabierających coraz większego ciężaru kiści czarnych winogron.
Dwa słupki wzmocniłem wbijając obok nich dwie, dzisiaj kupione, kotwy. W nie wsadziłem krawędziaki, które skręciłem ze starymi słupkami i konstrukcja odzyskała pion i moc. Pozostaje jeszcze wzmocnić  pozostałe dwa słupki.
Umęczyłem się, bo potrzeba było niezłych wywijasów w gęstwinie zielska. Ale nie to było najgorsze.
Szukanie narzędzi, śrub, wkrętów i innych pierdołek, ta jałowość poczynań, wykończyły mnie bardziej niż sama praca. A i tak musiałem pożyczyć od fachowców bity do wkrętarki. Wiedziałem, że mam ich tyle, że mógłbym nimi obsłużyć kilka ekip budowlanych, ale nie znalazłem w tym bajzlu ani jednego.

Wieczorem oglądałem mecz Igi Świątek z Czeszką, Karoliną Muchovą. Tą z finału Rolanda Garrosa, kiedy to dała się Idze mocno we znaki. Teraz było podobnie. Pierwszego seta wygrała Iga, drugiego Karolina. I przy stanie 1:1 mecz został przerwany z powodu deszczu. Nie czekałem dalej wiedząc, co może być.

PIĄTEK (11.08)
No i dobrze, że nie czekałem dalej.
 
Panie wróciły do meczu tuż przed północą naszego czasu, by po dwóch setach mecz znowu przerwać. Ponownie zaczął padać deszcz. Do spotkania wróciły około trzeciej i pojedynek udało się zakończyć. Ostatecznie Iga wygrała 2:1. Laptopa jednak rano odpalałem z dużą obawą, by za chwilę poczuć ulgę i się cieszyć.
Już wczoraj wieczorem Żona miała o mnie jak najgorsze zdanie, którego do końca dnia nie zmieniła. A zrobiło się nawet  gorzej. Bo uczciwie przyznam, że od razu, czyli wczoraj w Carrefourze, gdy na dzisiaj umawiałem się na szachy na 11.00, powinienem był o tym porozmawiać i nie tyle prosić ją o zgodę, bo by przecież się zgodziła, ale bardziej zauważyć fakt, że ją... zauważam.
Problem był taki, że bez słowa, pytania czy jakiegokolwiek wtrącenia zostawiałem ją sam z wizytą Prominenta, który wcześniej zapowiedział się na dzisiaj. Bo to, że mieli być fachowcy w zasadzie nie stanowiło problemu, ale i w tym względzie wypadało się zająknąć.
Więc usłyszałem, gdzie się szereguję w obszarze kultury osobistej (wyjaśnię - nisko), a gdy starałem się rzecz nieudolnie i poniewczasie naprawić, usłyszałem:
- Przestań, bo to jest żenujące.
Ale po przespaniu się z tematem, rzecz zawsze widzi się inaczej. Więc dzisiaj rano ja biłem się w piersi, przyznawałem Żonie rację I nie wiem, co mi się stało, że pominąłem całą sprawę milczeniem i że przecież zwyczajnie powinienem..., a Żona była łatwiejsza do przeprosin. Tym bardziej, że mówiłem szczerze, a ona to widziała.
Patrząc z boku - taki małżeński teatr.

O 10.00 przyjechali fachowcy, a w zasadzie jeden, bo szef był na innej budowie. Tym należało tłumaczyć fakt tak "wczesnego"  przybycia. I zaraz za chwilę zadzwoniła Dwunastolatka przekładając spotkanie z 11.00 na 12.00.
- Bo wczoraj byliśmy u mojego brata, długo, i długo chodziliśmy po górach. - Stąd dłużej spaliśmy.
Zyskałem godzinę, żeby zrobić drobne porządki i po I Posiłku poszedłem do Parku Szachowego.
Oczywiście pierwszą partię grałem czarnymi. Trzeba powiedzieć, że sam siebie zaskoczyłem, bo stosunkowo szybko dałem Kanadyjczykowi mata. W rewanżu grając żenująco (nie wiem, po co poszedłem na samym początku na wymianę hetmanów, a chyba bez niego gram zdecydowanie gorzej), po utracie mocnych figur partię poddałem. Wynik 1:1, jak poprzednim razem.
Kanadyjczyk chciał dalej grać w warcaby, ja też, ale na przeszkodzie stanęła Dwunastolatka.
- Bo to jest ostatni roboczy dzień przed naszym odlotem i musimy jeszcze co nieco pozałatwiać. - Dwunastolatka asertywnie wyjaśniła, dlaczego nie możemy.
Obaj nie robiliśmy z tego tytułu sprawy, bo umówiliśmy się na jutro na 11.00, ale wyłącznie na gry w warcaby, bo Kanadyjczyk chciał się podszkolić.
Z Dwunastolatką i z Indianinem pożegnaliśmy się ostatni raz, bo jutro z Kanadyjczykiem przyjdzie już ojciec Dwunastolatki. Rodzice będą się pakować.
Na kartce przekazałem wszelkie namiary na nas i ostatecznie zdecydowałem się przekazać blogowy adres. Ale przy tym musiałem im wyjaśnić pokrótce ideę bloga, opisać mój stosunek do opisywanych i ludzi, i zdarzeń, i zaznaczyć, że blogowe imiona nadane przeze mnie mogą sobie w każdej chwili zmienić. Dwunastolatkę i Indianina ubawiła ksywa "Dwunastolatka", a Indianin swoją zaakceptował bez problemu, tym bardziej, że jego ojciec jest (był? - nie dopytałem) Indianinem.
Na koniec przeszliśmy na "ty". Po czym ona nadal zwracała się do mnie per "pan", a ja do niej już po imieniu.
- Bo to nie jest takie proste... - wyjaśniała za każdą moją poprawką.

Całe popołudnie obcinałem zieleninę, która weszła w rynny, obróbki blachowe i w podbitkę. Grubość łodyg, ich długość oraz ilość wyprodukowanej próchnicy świadczyły, że w te miejsca nie zaglądano ze  trzy, cztery lata. A to nie mogło się podobać ani mnie, ani pokryciu domu. Pewne uczynione przez inwazyjne zielsko szkody będę musiał naprawić.
Na dwusegmentowej drabinie gimnastykowałem się nieźle wyrywając lub wycinając łodygi i starałem  się przy tym, aby przy mocniejszych szarpnięciach od niej nie odpaść. Parę razy musiało być śmiesznie dla potencjalnego widza oglądającego moje rozpaczliwe łapanie równowagi.
Ale przeżyłem, tylko sporo wykończony. II, pyszny, Posiłek (krewetki) oraz spacer do Uzdrowiska Uzdrowiska i Amfiteatralna zregenerowały moje siły, ale nie na tyle, żeby dać się zwariować. Mecz Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins sobie odpuściłem. Planowo miał się rozpocząć o około 21.00-21.30, po dwóch innych, więc czasowo i organizacyjnie nie było źle. Przed nim mogliśmy spokojnie obejrzeć dwunasty odcinek Tacy jesteśmy. To znaczy jego pierwszą połowę, z racji nagłego charakterystycznego oddechu Żony.
Gdy zszedłem na dół, leciał dopiero początek trzeciego seta meczu Ludmiły Samsonovej (Ruska, ta, co ileś lat reprezentowała Włochy) z inną BiałoRuską, Aryną Sabalenką. Gdybym wiedział, że Sabalenka dostanie baty, to bym końcówkę oglądał, ale wtedy wiedzieć tego nie mogłem. Do meczu Igi czekał mnie jeszcze ten drugi mecz, a wszystko to powodowało, że oglądanie mógłbym rozpocząć gdzieś o północy.
Odpuściłem sobie i wróciłem na górę. W pojęciu Żony wróciłem natychmiast, bo zdążyła już zasnąć. Ale wybudzona z pierwszego snu i zdziwiona nie dodała jednak Ten zasrany sport!
 
SOBOTA (12.08)
I znowu dzisiaj rano gwałtownie i z niepokojem otwierając laptopa rzuciłem się na ten zasrany sport.
 
Iga wygrała po dość ciężkim boju 2:1. Było super, tym bardziej, że Sabalenka dostała w dupę i odpadła.
A to oznaczało, że na pewno jeszcze przez kilka tygodni Iga nadal będzie numerem 1. 
 
Po raz pierwszy będę musiał zrobić dzisiaj poważny wyłom w fundamentalnej zasadzie prowadzenia bloga. A jaki? Pozostawiam do "odkrycia" czytającym...
Rano zadzwonił z Bolonii Q-Wnuk.
- Mam coś dla was fajnego. - Mama wysłała na messengera. - To zobaczcie.
Żona odpaliła. Q-Wnuk śpiewał dokładnie po włosku (nie wiem, skąd się tych słów nauczył; podejrzewam, że za poduszczeniem rodziców) według tekstu piosenki Zuppa Romana:
Maccheroni 
cannelloni 
peperoni 
eccola per me duppa romana 
bella donna 
mamma mia 
alimenti 
ciao 
roma 
roma 
napoli 
amore mio 
mozzarella 
mortadella 
tarantella 
eccola per me duppa romana...
Przy "duppa romana" dusił się ze śmiechu starając się całość dośpiewać do końca, co mu się udało. Przy tych newralgicznych i bardzo istotnych słowach jego siostra swoim cieniutkim głosikiem starała się trafić słownie we właściwym momencie muzycznym. Pękaliśmy ze śmiechu.
A wszystko zaczęło się od jakiegoś wspólnego spotkania, być może w Wakacyjnej Wsi, gdy dzieci słuchały tej piosenki, która im wyraźnie wpadła w ucho, a dziadek w newralgicznym momencie śpiewał właśnie "duppa romana". Dzieci za każdym razem i z żelazną konsekwencją protestowały, że to wcale nie tak i że to jest "zuppa romana". Jednak z biegiem czasu nowa wersja zaczęła im się podobać, co tylko wskazywało na ich nieunikniony prawidłowy rozwój osobniczy. 
Apogeum nastąpiło, gdy któregoś razu przyjechali razem z rodzicami. Wszyscy siedzieliśmy w salonie, więc miałem niezłą widownię. Przy słowach "zuppa romana" odwracałem się "wdzięcznie" i głośno śpiewając "duppa romana" okazywałem ją w całej swojej krasie oczywiście rytmicznie kołysząc nią w takt piosenki. I robiłem to tyle razy, ile z niej wynikało. O ile dobrze pamiętam, spokojnie odbyły się takie cztery lub pięć sesji.
Żonę zamurowało. Pasierbica wydała z siebie tylko jęk O matko!, Q-Zięć chichotał, Ofelia zdezorientowana milczała, ale wiedziała, że coś się dzieje i jest na rzeczy, zaś Q-Wnuk jednocześnie wstydził się zindoktrynowany już przez taki cywilizacyjny wynalazek, jak kultura, i starał się nie patrzeć, ale jednocześnie w sposób naturalny widząc komizm sytuacji i taką gratkę nie mógł się oprzeć i mnie podglądał takim zezem ledwo hamując śmiech, który go dławił.
Gdy piosenka się skończyła, dzieci w naturalny sposób natychmiast doszły do siebie.
- Dziadek, a zrobisz tak jeszcze raz?! - krzyknęły na trzy cztery.
- Nie!!!!!! - krzyknęli na trzy cztery dorośli, gdy zrobiłem prowokacyjny ruch.
Ale wygłupiać się nie miałem zamiaru.Wiadomo, jeden raz a mocno, wystarczy.
Od tamtej pory Q-Wnuki słuchając gdziekolwiek tej piosenki zawsze śpiewają z dziką satysfakcją i radością "duppa romana". Czy to w domu, czy w aucie, czy u którychś dziadków. Rodzice już dawno nie mają sił, aby protestować.
A teraz, jak widać, mądre i uczące się szybko Q-Wnuki wykorzystały tygodniowy urlop we Włoszech, żeby temat docyzelować. Podróże kształcą.
Jak znam dzieci, a przede wszystkim Q-Wnuka, znanego kablarza, wiedzą o tym fakcie A dziadek pokazywał dupę! jego koledzy z klasy i na bank paczworkowa rodzina. Ale wszyscy zachowują klasę i jak do tej pory nikt nawet się nie zająknął w kwestii "niby" (tak uważam), niepedagogicznego, oburzającego przypadku.
 
O 11.00 przyjechali fachowcy. Tym razem dwaj, ale... bez szefa. Nowy był jego wujkiem, jak się okazało. 
W międzyczasie Dwunastolatka negocjowała ze mną smsowo przesunięcie terminu spotkania na 12.00.
A potem, w kolejnym, poinformowała mnie pytająco, że Kanadyjczyk chciałby jednak grać w szachy A w warcaby za rok. Poprosił mnie żebym tak napisała :) (pis. oryg.). Z niczego nie robiłem problemu, nawet z faktu, że za rok przecież mogę nie żyć. I nawet go nie podkreślałem.
Kanadyjczyk był z dziadkiem. Tym razem przegrałem obie partie poddając je. Już wcześniej zauważyłem, że w takim przypadku mój przeciwnik jest trochę zawiedziony. Bo co to za satysfakcja ze zwycięstwa, kiedy na końcu nie można powiedzieć szach mat czyli checkmate. Chyba przez ten upał (złej tanecznicy przeszkadza rąbek u spódnicy) grałem fatalnie i nie miałem zamiaru dłużej stać na tej odkrytej patelni.
Za nami zamówili sobie kolejkę dwaj 15-17- latkowie.
- A czy mogę zagrać z którymś z nich? - zwrócił się do mnie Kanadyjczyk.
Chłopaki się zgodziły, dziadek też. Pierwszą partię Kanadyjczyk przegrał, drugą, z drugim przeciwnikiem, wygrał. Oczywiście ten drugi przeciwnik partii do końca nie poddał, więc mat dał Kanadyjczykowi pełnię satysfakcji. Po nieprzytomnych oczach widziałem, że grałby dalej, ale i dziadek, i ja, a przede wszystkim Dwunastolatka smsowo i telefonicznie gnębiąc ojca Ale on przecież dostanie udaru! zaprotestowaliśmy. Z tym udarem to była lekka przesada, bo Kanadyjczyk miał czapkę na głowie, my również, to znaczy seniorzy, bo 15-17- latkowie oczywiście nie, bo po co? Ponadto dziadek cały czas pilnował, żeby Kanadyjczyk pił wodę podsuwając mu co chwilę na szachownicy butelkę i napominając More water!, gdy ten machinalnie połykał tylko jeden łyk zezując cały czas na szachownicę i myśląc o kolejnych ruchach, bo przecież nie o kolejnym. Ale co przesada, to przesada.
Ostatecznie się pożegnaliśmy i umówiliśmy się za rok Maybe June or June, July. I wyjaśnił, że to zależy od szkoły. Po francusku życzyłem dobrej podroży, jemu i jego rodzicom. "Rodziców" wymieniłem po angielsku, więc nie omieszkał mnie poprawić wymawiając to słowo płynnym francuskim z akcentem i charakterystycznym "r". Bo skoro zadeklarowałem francuski?...
I w ten sposób na tym etapie saga o Kanadyjczyku się skończyła. Maybe next year?...
 
Po tym wszystkim nic dziwnego, że wracałem do domu poruszając się jak mucha w smole. A to mi dało asumpt do całkowitego opieprzania się. W końcu upał, sobota, fachowcy odjechali, no i coś się od życia należy. 
Zaległem na narożniku wygodnie podparty poduchami, w przyjemnym chłodzie salonu, z książką i z dedykowanym, pięknym kuflem wypełnionym złocistym, zimnym Pilsnerem Urquellem. Było pięknie.
Oczywiście taka atmosfera bardzo szybko przełożyła się na drzemkę.
- Ale przecież minęło dopiero 5 minut! - Żona zaprotestowała, gdy zacząłem się zbierać. - Pośpij jeszcze trochę.
Nie mogłem. Bo zacząłem odczuwać wyraźny chłód salonu łamiący mi kości u nagich nóg, ale przede wszystkim, po tak długim czasie relaksu, zaczęły mnie nieprzyjemnie kłuć wyrzuty sumienia, więc wstałem. I żeby się nazywało, za niedługą chwilę jedną partię wczoraj ściętej zieleniny zapakowałem po brzegi do worka. I to byłoby na tyle dnia dzisiejszego.

Wieczorem oglądałem półfinał Igi Świątek z Amerykanką Jessicą Pegulą. Iga przegrała 1:2 po słabszej grze. Dość powiedzieć, że w całym meczu Amerykanka przełamała ją 11 razy, a Iga miała ogromne problemy ze swoim serwisem. Może była zmęczona poprzednimi meczami (ponad 7 godzin na korcie, podczas gdy Pegula tylko ok. 4), a może po prostu była człowiekiem?...
W tej sytuacji niedziela jawiła się jako niedziela, już bez zasranego sportu! Ten stan jednak nie utrzyma się długo, bo już w poniedziałek rozpocznie się turniej WTA 1000 w Cincinnati, a na przełomie sierpnia i września wielkoszlemowy US Open, w którym Iga będzie bronić 2000. pkt z poprzedniego roku, a za jej plecami będzie dyszeć Sabalenka czyhając na pierwsze miejsce w światowym rankingu.
A gdy dodam jeszcze chociażby Mistrzostwa Europy w siatkówce mężczyzn...

NIEDZIELA (13.08)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
W końcu niedziela. 
Dość długo i na luzie uzupełniałem wpis. I jak rzadko o tej porze tygodnia byłem bezwzględnie na bieżąco.
Jakoś tak mnie naszło po tym długim siedzeniu przed laptopem, że zaproponowałem w ramach dywersyfikacji wysiłku i pod hasłem Niedziela dla Żony! zrobienie jajecznicy na chudym boczku, smalcu, cebuli i pomidorach. Była w tym momencie 10.24.
Całość zajęła mi dobrą godzinę. Rozdzieliłem spore porcje (ja z pięciu jaj, Żona z trzech) i poszedłem z książką na ogród. Gdy wróciłem, Żona na temat jajecznicy nie zająknęła się słowem. Nie dlatego, że jej nie smakowała, bo smakować musiała, taka była pyszna, czego dowodem był jej puściutki talerz, ale wyraźnie żyjąc w internetowym świecie wyboru mebli do mieszkania gości, zwyczajnie powiedzieć cokolwiek zapomniała.
Żal mi jej, bo przeczyta bloga we wtorek rano i się ocknie. I może już wtedy nawet nie będzie pamiętać smaku. Oczywiście oberwie mi się za to Ale jesteś!, gotów jednak jestem podłożyć głowę pod gilotynę, żeby zobaczyć co się będzie działo zakładając jednak, nomen omen, że ta głowa wcześniej nie spadnie.
Oczywiście po powrocie z ogrodu mogłem rzucić niewinne Jak jajecznica?, ale nie tyle czasy dopominania się u Żony komplementów za każdą zrobioną przeze mnie pierdółkę, ile skala mojej natarczywości w tym względzie mocno spadła (Żona tak jednoznacznie tego nie ocenia). Może od momentu, gdy kiedyś powiedziała mi w naprawdę poważnej sprawie Przecież ty już niczego nie musisz udowadniać!, a mnie wtedy olśniło i taki mój "nowy" stosunek do spraw przeniosłem również na wszystkie pierdółki właśnie. Więc teraz nie robię tak, jak drzewiej i nie pytam retorycznie Żony Dobrze to zrobiłem?!, Widzisz, jaka fachowa robota?!, Podoba ci się?!, Sroce spod ogona nie wyskoczyłem, prawda?!, Niczego nie zauważyłaś?!, itp., itd. i nie słyszę najczęściej w odpowiedzi, jak dawniej, Ale nie dałeś mi żadnych szans, żeby to skomplementować! albo Już wszystko powiedziałeś, to co ja jeszcze mogę dodać, żeby się nie powtarzać i żeby nie brzmiało sztucznie?!
Teraz najczęściej informuję o jakiejś wykonanej przeze mnie pracy na zasadzie meldunku, albo wcale o tym nie mówię. I się z tym dobrze czuję. Chyba, że jest coś, na czym Żonie szczególnie zależało, więc wtedy zapraszam ją do odbioru pracy i sprawia mi przyjemność, gdy się cieszy. 
W zasadzie stare zasady postępowania zachowałem tylko przy blogu. Gdy Żona przeczyta dany wpis, upierdliwie i po pięć razy dopytuję się o różne sprawy i jej odbiór, a ponieważ jest to powtarzalne do bólu, więc Żona, półzłośliwie oczywiście, po przeczytaniu natychmiast recytuje(!) wszystkie odpowiedzi na moje pytania, których jeszcze nie zdążyłem zadać i podsumowuje odpowiadając na niezadane przez mnie fundamentalne pytanie Jesteś blogerem! Ma przy tym nieskrywany niezły ubaw.
Oczywiście po jej popisie pytania i tak zadaję. Muszę tylko czuwać, żeby nie przekroczyć cienkiej i delikatnej granicy, po przekroczeniu której Żona się zatnie Bo ile można?! i gówno usłyszę.
Ale i z tą moją popublikacyjną postawą walczę. 
Tak czy owak, już teraz Żony jest mi żal, a dopiero co będzie we wtorek rano?!...

Postanowiłem się przełamać i użyć nowej drabiny w jej nowym ustawieniu, z którym dotychczas nigdy (podobną, ale dłuższą, moją dumę, miałem w Naszej Wsi i potem w Wakacyjnej Wsi) nie miałem do czynienia. A jak jest coś nowe i nieznane, to zwykle podchodzę do tego, jak pies do jeża.
Sprawa okazała się banalnie prosta i wykorzystując jednocześnie jej trzy elementy (emelenty) mogłem bez żadnych dodatkowych podpórek w postaci ścian, na przykład, przystąpić do ostatecznego rozwiązania, jakim było całkowite oddzielenie czarnej winorośli od magnolii i leszczyny. Bo przez kilka lat zapuszczenia wszystkie nawzajem się zagłuszały. Myślałem, że całość skończę, ale przez sakramencki upał, mimo wypicia dwóch pełnych ikeowskich (większa pojemność) szklanek wody z lodem, po 70.% musiałem spasować. A i tak wyszły trzy wory zieleniny.
Byłem nadal mocno spragniony, ale myśl o trzeciej szklance mnie mierziła. Dopiero Pilsner Urquell przyniósł ulgę i zaspokojenie. Piłem go sobie niespiesznie przy stole w ogrodzie i zacząłem się odgruzowywać. A gdy skończyłem już w domu, po II Posiłku z prawdziwą przyjemnością i z Pieskiem poszliśmy do Uzdrowiska Uzdrowiska. Zostaliśmy zaskoczeni tłumami ludzi. Takich jeszcze tutaj nie odnotowaliśmy. A ponieważ był już poważny wieczór, wychodziło na to, że te tłumy dzisiaj nie wyjadą i zostaną na weekbeginning aż do wtorku.
Wcale nam to nie przeszkadzało. Zauważyliśmy u siebie nie tyle większą tolerancję na różne sprawy, chociaż ten trend coraz bardziej się ujawnia, zwłaszcza we mnie, której nie mieliśmy żyjąc na wsiach, ale w ogóle zmianę nastawienia. Bo skoro jest to uzdrowisko, to nie można przecież spodziewać się tamtych  klimatów, w których żyliśmy 17 lat. A dodatkowo, skoro jest to Uzdrowisko, to w zasadzie nie ma o czym mówić. Najważniejsza jest możliwość decydowania. Jeśli chcemy Uzdrowiska Uzdrowiska, to się tym faktem cieszymy i nic nam nie przeszkadza. Mnie może "tylko" to, z racji pewnego przywiązania do Parku Szachowego, że rodzice małych dzieci nie reagują na popisy swoich latorośli, które zwyczajnie, tu akurat, niszczą bierki szachowe przewracając je, tłukąc nimi o kamienną posadzkę, wlokąc je, usiłując na nie wleźć i tocząc nimi między sobą wojny. 
- Ani mi się waż! - Żona wysłała kategoryczny sygnał, gdy relaksacyjnie siedzieliśmy obok pod parasolami, a mnie zęby zgrzytały na widok niszczonych "moich" bierek. Wyczuła, że za chwilę byłem gotów wyskoczyć na planszę i wydrzeć ryja na "tolerancyjnych", bezmózgich rodziców.
Więc się uspokoiłem, ale pilnie wyczekiwałem momentu, w którym któryś z gnojków zrobi krzywdę, sobie albo innemu gnojkowi. Taką niewielką, bo dzieci lubię, ale żeby ten nieunikniony wrzask za chwilę dotarł do debilnych rodziców. Nic się takiego niestety nie stało, ale krótki, a rzęsisty deszcz zrobił swoje. Debili ze swoimi latoroślami wymiotło i można było dalej się relaksować.
 
Wracam do decydowania. Gdyby jednak w jakimkolwiek momencie aura Uzdrowiska zaczęła nam doskwierać, zawsze mamy możliwość zamknąć się w naszej domowo-ogrodowej głuszy i wychodzić tylko do uzdrowiskowej wiejskiej części. Wtedy zupełnie mi (Żonie już od samego początku) nie przeszkadza półdebilny pies sąsiadów ujadający na kogo i na co się da, przejeżdżające rzadko i powoli Piękną Uliczką samochody i parkujący po jej drugiej stronie turyści radośnie lub konstruktywnie nawołujący się przy swoich zaparkowanych autach. Nadal, co prawda, reaguję alergicznie, ale już tylko trochę, na motocyklistów, ale tylko tych, którzy na krótko, bo nie mają na szczęście, gdzie się rozpędzić, chociażby tak, jak w Wakacyjnej Wsi (do 200 km/godz.) przykręcają manetkę gazu. Ale to odbywa się na jednej z głównych ulic Uzdrowiska, która oddzielona jest od nas pasem zieleni i domów, a przede wszystkim Bystrą Rzeką, której naturalny i kojący szum sporo niweluje z wrednego dźwięku o wysokich częstotliwościach.

Wracając do domu rozmawialiśmy z Justusem Wspaniałym i w jakimś tle z Lekarką (byli w lesie na grzybach). Przyjechała w piątek i jest już na dwutygodniowym urlopie. Chce go maksymalnie wykorzystać. W tym maksimum nie mieści się niestety ich przyjazd do nas z dwoma noclegami, za czym od dawna optowałem. Przyjadą więc w następny poniedziałek i to tylko na jedną noc. Kijowo, ale dobre i to.
 
Wieczorem, zrelaksowani po uzdrowiskowych doznaniach, obejrzeliśmy drugą część dwunastego odcinka Tacy jesteśmy. Zrobiło się na tyle późno, że moje jutrzejsze zaplanowane wstawanie o 05.30 przemówiło nam do rozsądku.

PONIEDZIAŁEK (14.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30. 

Z mobilizacją nie miałem żadnego problemu. Jeszcze wczoraj przeprowadziłem dosyć długą, zróżnicowaną i ciekawą smsową korespondencję z Kolegą Inżynierem(!). Sugerowałem mu, że w związku z weekbeginningiem może jednak Biedra w ostatniej chwili rozszerzy promocję 12+12 również na Pilsnera Urquella, czego w weekend nie zrobiła chcąc tanio sprzedać inne piwne barachło i za co została przeze mnie we wcześniejszych smsach do Kolegi Inżyniera(!) wyzwana nieładnie, ale adekwatnie, od skurwysynów.
Uspokajał mnie, że będzie czuwał i że dzisiaj, będąc raniutko na nogach, natychmiast sprawdzi i da mi znać. Dał jeszcze przed 06.00, ale dobrych wieści nie miał. To mu ze smutkiem podziękowałem dołączając w smsie te same inwektywy na Biedrę. A byłem nawet gotów raniutko jechać do City, gdyby w tej naszej, uzdrowiskowej, nie "stykło". Wieczorem Żonie powiedziałem o moich zamiarach.
- Wyjdę tak, żeby ten głupi alarm przy wejściowych drzwiach nie piszczał i żeby cię nie obudzić.
- Właśnie odwrotnie! - Przyjdź i mi powiedz, że wyjeżdżasz.
- Ok, ale jeśli nie będę wyjeżdżał, to też mam przyjść i powiedzieć, że nie wyjeżdżam?!
- Nie!
- Co nie?!
- No nie!
- A nie możesz powiedzieć "Nie, nie przychodź"!
- Nie, nie przychodź!
Ten durnowaty i niejednoznaczny polski język.
Potrzeby budzenia Żony nie było i wszystko potoczyło się swoim porannym rytmem.

II Posiłek jadłem w ogrodzie, gdy przyjechali fachowcy. W starym składzie, jak określiła Żona.
Obgadaliśmy sprawy organizacyjne, a Żona I jak to będzie z tymi kolorami ścian?!  Bardzo to przeżywała. Ja mniej, bo skoro farby zostały wybrane i przywiezione, na dodatek wiaderka pootwierane, to klamka zapadła. Będzie, jak będzie, czyli kolor ścian będzie mniej więcej podobny do tego na wzorniku umieszczonym na wiaderku. Ale, zdaje się, że Żonie właśnie chodziło o to "mniej więcej".
W City byliśmy aż w czterech sklepach o podobnej charakterystyce. Zaliczyliśmy Biedronkę, Carrefour, Lidla i Aldika. Ale przede wszystkim sklep z wykładzinami. Zawieźliśmy to, co nam zostało z wykładzinowych odpadów, resztę dokupiliśmy i poprosiliśmy o obrobienie i przygotowanie nam 13. mb cokołu, który zostanie przyklejony do ścian w nowo powstałym pokoju dla gości w dolnym mieszkaniu. Zaliczyliśmy w cholernym upale także Leroy Merlin (kolejne dwie kotwy i śruby do wzmacniania q-pergoli pod czarną winoroślą), ale znowu przede wszystkim salon meblowy (chyba na te nazwę zasłużył), do którego wybieraliśmy się co najmniej od miesiąca. I tam niespodziewanie znalazłem "moje" i moje biurko. Po przecenie za 379 zł! A dlatego tak tanio, bo było głębokie, a blat duży. A kto teraz takie kupuje, skoro potrzebna powierzchnia równa się powierzchni laptopa. A w tym moim, teraz bez cudzysłowu, była duża szafka na segregatory, szuflada i blat, na którym poustawiam sobie różne przyrządy i akcesoria biurowe. Może nie poczuję się, jak dyrektor, ale każde przebywanie za moim biurkiem da mi wiele satysfakcji.
- A myślałam, że biurko kupię ci przez Internet... - Żona wzdychała narzekająco, gdy wychodziliśmy z salonu. 
Nie komentowałem tego wcale. Chyba minęły ze dwa tygodnie, bez mała, gdy zaczęła mówić o kupnie dla mnie biurka i dokładnie cztery dni, gdy zaciągnęła mnie na stryszek, żeby mi pokazać miejsce, w którym mógłbym zmagazynować swoje okropne segregatory - ona, ukochane, które mógłbym pieczołowicie ulokować - ja, i zaprowadziła mnie do pokoju Uzdrowiskowej Córki wskazując miejsce, w którym mógłbym mieć swoje biurko z jasnym przekazem, żebym się wynosił z jej pokoju. Ciekawe, że ta przeprowadzkowa akcja odpowiadała i mnie, i jej, co tylko potwierdzało dziwną i dość rzadko jednak spotykaną małżeńską zgodność. Przypomnę - w Metropolii, w pierwszą rocznicę ślubu, ona zaliczyła kino, ja w tym samym czasie mecz na stadionie, a wieczorem spotkaliśmy się na wspólnym uroczystym obiedzie w restauracji. I przypomnę, jak temu dziwował się wówczas nawet nie Dla Życia Stracony, a późniejszy Kolega Inżynier(!), bo bloga wtedy jeszcze nie było, że tak można.
Znając Żonę mógłbym na biurko czekać, nie wiadomo ile. A po drodze odbyłoby się wiele męczących sesji przed laptopem i to nie natychmiastowych, bo przecież każde z nas miało jakieś swoje zajęcia i plany i trwałoby długo, zanim przed tym laptopem byśmy się spotkali. A potem czekałby nas żmudny i męczący wybór w morzu ofert. Makabra. A tak szast-prast i po wszystkim!
Biurko przybędzie za tydzień, a może za sześć tygodni. Takie są procedury w tym salonie. 
- Boże, tak długo?! - A ja miałam zamiar kupić ci przez Internet! - znowu słyszałem, gdy wsiadaliśmy do Inteligentnego Auta.
- A czy w pani gestii jest może możliwość przyspieszenia dostawy? -  zagadałem do pani, która konstruowała zamówienie.
- No, mogę napisać "Pilne!", ale nie wiem, co  to da?
- A mogłaby pani napisać "Pilne! Klient musi natychmiast wyprowadzić się z pokoju żony!"?
- A myśli pan, że to coś da? - zapytała śmiejąc się.
- Zapewniam panią, że słowa "żona" i "teściowa" otwierają wszystkie drzwi!

Fachowcy siedzieli dzisiaj nad podziw długo. Wyraźnie zbliżał się koniec roboty i początek rozliczeń oraz zapłaty.
Ja zaś siedziałem całe popołudnie nad blogiem. Nie skalałem się nawet drobiną pracy fizycznej.
Wieczorem obejrzeliśmy trzynasty odcinek Tacy jesteśmy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć  razy i wysłał smsy, jednego nudnego, a drugiego bardzo poważnego, w którym zwracał się do mnie per Państwo.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 19.40.

I cytat tygodnia:
To zabawne w życiu, że kiedy zaczynasz zwracać uwagę na rzeczy, za które jesteś wdzięczny, zaczynasz tracić z oczu rzeczy, których ci brakuje. - Germany Kent (amerykańska dziennikarka prasowa i radiowa, osobowość telewizyjna, była królowa piękności, aktorka, bizneswoman, producentka, filantropka i autorka)