poniedziałek, 7 sierpnia 2023

07.08.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 247 dni.

WTOREK (01.08)
No i spieszę zrelacjonować dwa trudne dni.
 
W niedzielę, 30.07, jechałem do Rodzinnego Miasta przez tereny w sumie mi nieznane, więc je z wielką ciekawością obserwowałem. I napawałem się zmianami, które musiały zajść w ostatnich dwudziestu-trzydziestu latach. 
W trakcie jazdy wysłała smsa Trzeźwo Na Życie Patrząca, więc zadzwoniłem, żeby bezpiecznie porozmawiać. O Swoim Pokoju Marząca dostała się do wybranego ogólniaka. Więc ona, i oczywiście, matka, bardzo ten fakt przeżywają i od razu pewnymi rzeczami, istotnymi, zwłaszcza dla małolaty, zaczęły się przejmować. A wszystko przez oczywistość, czyli przez to, że O Swoim Pokoju Marząca wejdzie w obce, sobie nieznane środowisko. Od czego są jednak obecne możliwości komunikacji.
Na Facebooku od razu utworzyła się grupa tych rówieśników, którzy chodzili do tej samej podstawówki, ale do różnych klas i wylądowali w tym samym ogólniaku. Od razu psychicznie się polepszyło. Nawet Nieszablonowo Myśląca, która w zasadzie do wszelakich spraw ma stosunek krytyczno-olewający, się przejęła i "podjęła" decyzję, że ona za dwa lata pójdzie do tego samego ogólniaka, co siostra.
Ja zaś przejąłem się Konfliktów Unikającym. Ostatnio chodzi o kulach po nabawieniu się kontuzji nogi w trakcie zawodów czy kręglowym treningu, a teraz w domu się potknął i przewrócił. I na tyle się pogorszyło, że mocno cierpi, a z dostaniem się do lekarza specjalisty jest problem.
Zacytowałem Trzeźwo Na Życie Patrzącej Żonę W pewnym wieku pewnych sportów się nie uprawia!, ale co to może dać? Chociaż chyba jest coś na rzeczy, skoro stosunkowo niedawno Konfliktów Unikający na pierwszym treningu sztuk walki złamał obojczyk, a może "tylko" mu pękł.

Przed domem Brata byłem sporo przed planowanym czasem. Z Siostrą widziałem się ostatnio rok po pogrzebie Mamy, czyli sześć lat temu, gdy w mieszkaniu Brata rozdzieliłem pieniądze ze sprzedaży mieszkania rodziców. Objęliśmy się bez słowa przed budynkiem, a za chwilę przyszedł Brat, mocno zmaltretowany, na pewno wizytą Siostry i nocką w pracy.
Na parkingu przed cmentarzem dołączyli do nas Bratanica, Siatkarz i ich czteroletni synek. Zakup zniczy, cała droga oraz pobyt przy grobie stanowiły jedno wielkie zamieszanie. Ale gdy byli Siostra i Brat, inaczej być nie mogło. Ja dokładałem do tego umiejętnie, i przeważnie w punkt znając rodzeństwo, tylko niewielką prowokującą cegiełkę. Załamana Bratanica tylko od czasu do czasu kiwała głową, mimo że przecież ojca i jego rodzeństwo doskonale znała.
- Ale przyznasz - cichcem na boku się do niej odezwałem podśmiechując się z jej podłamanego stanu - że największą inwazyjność wnosi twoja ciotka, potem ojciec, a na końcu ja?...
Pokiwała twierdząco głową.
- Bo wujek, mnie zależy na świętym spokoju i po dwóch tygodniach wspólnego życia i mieszkania z wami bym zwariowała.
Miała rację. Ja też bym zwariował.

Istotne zakupy zrobiliśmy w Intermarche, kolejnej placówce pocztowej. I gdy w końcu dojechaliśmy i dotarabaniliśmy się z siatami na czwarte piętro, mogłem obejrzeć prawie cały finał, w którym Iga Świątek pokonała 2:0 Niemkę Laurę Siegemund. Przy czym sformułowanie "mogłem obejrzeć" było sporym nadużyciem. Siostra i Brat, bardzo "przejęci" faktem, że chcę obejrzeć mecz, co rusz poruszali jakiś temat, często ten sam po pięć razy, i wymagali ode mnie uczestnictwa w rozmowie. Nie było to aż takie straszne, bo wystarczyło odburknąć mhm, tak, nie lub no i sprawa była załatwiona, bo ani jedno, ani drugie nie zauważało mojej w końcu niegrzecznej postawy i zupełnie na nią nie reagowało. 
Ale już praw fizyki, konkretnie optyki, nie byłem w stanie pokonać i musiałem zirytowanym tonem zwracać albo Bratu, albo Siostrze uwagę Ale ja przecież oglądam! Mając w sobie nabyty przez całe dzieciństwo wzorzec zachowania Ojca, który bez pytania albo wyłączał nam telewizor, gdy oglądaliśmy jakąś bajkę, sport lub film Bo tak!, a gdy zdarzało się, że tego nie robił, stawał pomiędzy nami a telewizorem i żadna siła, nasze prośby, tłumaczenia Ale tato, to tylko jeszcze trzy minuty do końca! lub nasz płacz nie były w stanie niczego zmienić. Stał i albo nas wyzywał okropnymi słowami, albo gadał o czymś, co już tysięczny raz słyszeliśmy. Ponoć raz, ja tego nie pamiętam, ale Brat i Siostra mi przypomnieli, po jednej takiej akcji Ojca w szale zerwałem górną drewnianą listwę łączącą dwa łóżka, na których spaliliśmy i ją rozwaliłem w drobny mak. Według relacji rodzeństwa wtedy nawet nie dostałem wpierdol.
Więc Brat i Siostra idąc śladem Ojca, gdy do mnie coś mówili, stawali między mną a telewizorem chcąc ujrzeć moją twarz face to face. Ale robili to na tyle sprytnie, że, czując że nie mogą stać przykuci do podłogi, stawali chwileczkę, ale zawsze w istotnym momencie gema, czy seta. Cudem udało mi się obejrzeć bez zakłóceń piłkę meczową. Nawet raz się przyłapałem na tym, że to ich zachowanie uważałem w jakimś momencie za normalne. W końcu wychowaliśmy się w jednym domu, przy wspólnym Ojcu.

Po obiedzie (Siostra przygotowała kotlety schabowe i przepyszne żeberka) odwiedziła nas wraz ze swoim mężem (drugim, bo pierwszy zmarł z powodu alkoholizmu) koleżanka Siostry, bliska jej przyjaciółka. Nie widziały się 26 lat, to jest od czasu, gdy koleżanka wyjechała na stałe do Australii. Ale utrzymywały ze sobą regularny kontakt telefoniczny. Nawet był taki moment, że Siostra poważnie brała pod uwagę wyjazd z Europy za koleżanką, która zresztą ją bardzo namawiała. Ale na przeszkodzie stanęła Mama, która o niczym takim nie chciała słyszeć i oczywiście Siostrę szantażowała emocjonalnie. Do tej pory nie mam zdania, czy stało się dobrze, że nie wyjechała za ocean, czy też źle. Ale chyba taka nowa wersja życia odbywałaby się już za późno.
Koleżankę doskonale pamiętałem, a ona mnie. Byłem ciekaw ich życia, różnych australijskich realiów, ale pogadać się specjalnie nie dało. Bo bardzo szybko wtrącało się moje rodzeństwo ze swoimi monologami, a poza tym i ona i jej mąż należeli do tego typu osób, które w żaden sposób sami nie zainicjują jakiegokolwiek tematu, a na pytania odpowiadają zdaniem lub dwoma. Rozmawiało się więc ciężko, bo ileż można wkładać wysiłku. Z jednej więc strony żałowałem i czułem niedosyt, a z drugiej byłem zadowolony, gdy rodzeństwo nadawało. Przynajmniej nie było niezręcznej ciszy.
 
Gdy goście nas opuścili, chwilę tylko rozmawialiśmy we troje, bo nagle, a przyczyny i początku nie zarejestrowałem, Brat i Siostra zaczęli się ze sobą kłócić, potem żreć i na siebie wrzeszczeć.
Aż zrobiło mi się przykro, z jednej strony, bo przecież po tylu latach znowu udało się nam spotkać i moglibyśmy powspominać, z drugiej zaś  nie było to dla mnie nic nowego. Od kiedy pamiętam, w naszej rodzinie było tak zawsze. A więc teraz było "normalnie".
Siedziałem w milczeniu zrezygnowany i w ogóle się nie odzywałem, gdy zobaczyłem, że moja pierwsza prośba i uwaga Ale proszę was, przecież... wcale nie została w tym rozjątrzeniu zauważona.
Raz tylko się uniosłem, to znaczy nawrzeszczałem na Siostrę starając się jej uświadomić coś niezwykle oczywistego, co dla niej takim nie było, a mianowicie że to mieszkanie, w którym siedzimy, jest mieszkaniem Brata, że on może mieć w nim syf (nie ma), w kuchni poustawiane różne rzeczy jak mu się podoba, piasek kotom może zmieniać na swój sposób, a nie jej, ręczniki może mieć w łazience tylko dwa i popowieszane po ichniemu, itd., itd. Nie potrafię przemóc się i wymieniać dziesiątków drobiazgów i bzdur, o które Siostra zawsze czepia się Brata, gdy przyjedzie do jego domu, bo opanowuje mnie głębokie zażenowanie. No ja pierdolę! Nawrzeszczałem, nawrzeszczałem i umilkłem, jak nożem uciął.
Czy to coś dało? Owszem, ale nie w tym momencie, bo ten moment przez Siostrę nie zasługiwał na uwagę. Dalej kłóciła się z Bratem, jakbym ja nie istniał. Ale jednak nie! Istniałem. Bo co chwilę któreś z nich zwracało się do mnie No widzisz, co on/ona do mnie mówi?! jako niby do rozjemcy, ale to była czcza ułuda, bo nie czekali na moją żadną reakcję, tylko żarli się dalej. A ja milcząco nadal siedziałem i miałem wrażenie, że żarliby się mniej, gdyby nie było widowni w postaci mojej osoby, NAJSTARSZEGO BRATA! TAK POWAŻANEGO!
Więc co to wszystko dało? Tyle, że Brat, bardziej opanowany, z zimną krwią naigrywał i nabijał się z Siostry bezlitośnie ją punktując, a ona w końcu dostała histerii i zaczęła się teatralnie pakować używając słownictwa z tej samej dziedziny sztuki Wbiłeś mi nóż w serce! Wyprowadzam się natychmiast do mojej koleżanki i noga moja więcej tu nie stanie!
Musiałem jednak interweniować, bo zrobiła się 23.00, a ja już chętnie położyłbym się spać z nadzieją jako takiego spokojnego snu, bez afer i szukania Siostry po całym Rodzinnym Mieście. Tłumaczyłem jej więc łagodnie obejmując w ramionach, że teraz wynosić się od Brata nie ma sensu, bo i późno, i taksówek nie ma, i nie wiadomo, czy koleżanka jest akurat w domu A jutro rano będzie ci łatwiej i będziesz się mogła wyprowadzić. Pozwoliłem jej zachować twarz.
Gdy zasypiałem, było cicho.
 
W poniedziałek, 31.07, w nocy oczywiście źle spałem. Ale taka to uroda miejsca, czasu i rodzeństwa.
Śniadanie zjedliśmy normalnie, burza przeszła, ale nie wiedziałem czy nie wróci, gdy wyjadę. Normalnie ze sobą rozmawialiśmy, a Brat nawet stwierdził w tonie przepraszającym, że wczoraj przesadził. Więc po śniadaniu Siostra pokazała mi ogrom zdjęć swojego mieszkania i już mogłem jechać. Wyjeżdżałem z niedosytem i pewnym żalem. Bo jakoś tak było mi żal nas trojga.

U Wnuków nie zabawiłem długo. W zasadzie tylko tyle, żeby zapakować ich bagaże, a przede wszystkim, żeby wysłuchać oddzielnie nie całkiem odmiennych, ale jednak, poglądów Synowej i Syna na sposób żywienia Wnuka-III po zabiegu usunięcia u niego wyrostka robaczkowego. 
Aby temu sprostać, a nie było to takie łatwe, bo dodatkowo swoimi uwagami dokładał swoje trzy grosze Wnuk-III, i jednocześnie wyważyć całość swoim rozumem, po dość długiej podróży, zrobiliśmy we trzech poważne zakupy w City w Carrefour. Nie obyło się jednak bez telefonicznych konsultacji z Synową.

Wnuki na miejscu od razu obejrzały dokładnie dom racząc nas oczywiście swoimi uwagami i poważnymi sugestiami, bez szemrania zjadły posiłek (dla nich późny obiad) i mogliśmy pójść do Parku Szachowego. Chłopaki zagrały między sobą partię, która była o tyle nietypowa, że Wnuk-III po straceniu hetmana zrezygnował z gry (wyraźnie piszę zrezygnował, a nie poddał partię), więc Wnuk-IV go zastąpił, a ja zastąpiłem jego. Oczywiście Wnuk-IV przegrał, ale zupełnie nic sobie z tego nie robił, bo przecież to nie on stracił hetmana.
W międzyczasie napatoczył się kolejny kandydat do gry, rówieśnik Wnuka-IV z ... Czech. Kazałem im się przedstawić i losować. I na tyle potrzebny był język. Bo później panował tylko niemy, szachowy, który obaj znali. Wygrał Wnuk-IV i panowie się rozstali dziękując sobie uściskiem dłoni.
Wracaliśmy do domu zahaczając o kawiarnię, bo przecież inaczej się nie dało. Wybraliśmy taką, o której wiedzieliśmy, że oferuje galaretki. Wnuk-III mógł je jeść, więc nie było żadnego zgrzytu, gdy pozostała dwójka wybrała co innego. Tym bardziej, że Żona wybrała również galaretkę, bo je bardzo lubi.

Wnukom daliśmy do dyspozycji dolne mieszkanie. Pełen wypas - dwa pokoje i łazienka. Od razu się w nim urządzili, a kładąc się do podwójnego łóżka przykryci jedną kołdrą Bo my ostatnio u cioci też spaliśmy pod jedną kołdrą! poprosili o laptopa. Oglądali Sąsiadów i co chwilę na górę docierały do nas salwy śmiechu, a nam się udało obejrzeć siódmy odcinek Tacy jesteśmy.
Ale po wszystkim poprosili jednak o jeszcze jedną kołdrę.
 
Dzisiaj, we wtorek, 01.08, Wnuki wstały o... 10.30. Dalej  działa magia tego miejsca i pierwszej nocy. Dotyczyła już nas i Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego oraz Pasierbicy i Q-Zięcia.
O 09.30 miałem ich już budzić, ale Żona zabroniła.
Rano przy I Posiłku rozgrywaliśmy mecze szachowe i warcabowe. I staraliśmy się umówić z dziadkiem i mamą 7,5 letniego Kanadyjczyka na spotkanie w Parku Szachowym. Ponieważ jednak pogoda nie dopisywała, spotkanie zostało przesunięte na jutro.
W drobny deszcz wyszliśmy w Uzdrowisko Uzdrowisko. W pierwszej kawiarni z galaretkami nie było wolnych miejsc, to poszliśmy do drugiej, do tej, którą odkryliśmy galaretkowo. Sporo się zasiedzieliśmy domawiając a to soki, a to herbaty, a Wnuk-III oczywiście drugą galaretkę. I graliśmy w warcaby. Pani obsługująca nie mogła się Wnuków nachwalić i nadziwić, że tak można i Takie grzeczne.
- Pamiętajcie o słowie "proszę" - zawołałem do nich od naszego stolika, gdy poszli sami do pani, żeby złożyć kolejne zamówienie. Wnuk-III jako już dwunastolatek tylko wzruszył pogardliwie ramionami To oczywiste! (jeszcze nie dotarł do wieku, w którym przewraca się oczami), a Wnuk-IV jako za chwilę dziesięciolatek musiał dać odpór dziadkowi odpowiadając głośno To oczywiste!
 
Niby się rozpogadzało, więc poszliśmy do Parku Szachowego. A on ma to do siebie, że w przypadku Wnuka-IV i moim stanowi swoistą pułapkę, swoistą szachową dziurę, z której nie sposób się wydostać. Zaś dla Żony jest pewną i ciekawą nawet atrakcją, ale tylko wtedy, gdy panuje czasowy umiar. Stosunek Wnuka-III był dość skomplikowany. Gra w szachy, ale jego chęci są chyba hamowane przez fakt, że młodszy brat gra lepiej od niego, co sam podkreśla, poza tym jako nastolatek nie może się wyłamać z trybów nastolatkowości (nastolatkizmu?) i pokazywać po sobie jakichkolwiek uczuć, z wyjątkiem oczywiście niechęci do wszystkiego, bo wszystko jest głupie, albo be. Poza tym dokładają się do jego postawy geny odziedziczone po jego ojcu, dziadku, pradziadku i praprababci, na szczęście wymieszane pokoleniowo. Trzeba też było wziąć pod uwagę czynnik  obiektywny, a mianowicie jego stan po usunięciu ślepego wyrostka. Obok toczyło się piękne życie deserowo-czekoladowo-lodowo- napojowe, z którego pełnymi garściami czerpał jego brat, więc wszystko musiało być do dupy.
Na dodatek w pierwszej partii, do której dał się namówić, dziadek ponownie (jak wczoraj brat) bezczelnie zbił mu hetmana (odszedłem gońcem atakując jego hetmana jednocześnie odsłaniając całe puste pole, na którym mój hetman szachował króla) i było po ptokach. Grę bez problemu przejął zaraz potem Wnuk-IV, bo starszy brat miał natychmiast dosyć, i ją skończył oczywiście przegrywając. Wiedział, że tak będzie i nic sobie z tego nie robił. Plamę dał starszy brat.
Żona dotarła do granicy "szachowej" percepcji. 
- To ja pójdę po Bertę, a wy tu będziecie?
Wnuk-III siedział na krzesełku z miną Buster Keatona z wychodzącym na twarzy lekkim zblazowaniem, a Wnuk-IV brylował. Tylko mu podsuwałem kolejnych jeleni, którzy nieświadomi niczego i wpuszczeni w maliny skromnym i drobnym wyglądem wnuka po mniej więcej godzinie gry musieli odchodzić z kwitkiem.
System był prosty, dyrektorski. Gdy przyszliśmy do Parku Szachowego i gdy w zasadzie przestawało padać, pozwoliłem sobie na drobne zdziwienie wobec młodej kelnerki, że kłódka zamykająca drzwi, za którymi na noc gromadzone są bierki, nie jest odblokowana.
- A bo, proszę pana, specjalnie są zamknięte, bo na deszczu się niszczą.
- Chce pani powiedzieć, że woda zaszkodzi tym plastikom?
- No, nie, mogę panu otworzyć.
Taka sytuacja z racji pierwszeństwa, z racji osobistych cech oraz cech dyrektorskich, nabytych, powoduje (działo się już tak kilka razy), że całym polem szachowym zarządzam, jako kulturalno-oświatowy, a turyści ustawiają się do mnie w kolejce do gry. Tak było i tym razem. Nie dość, że pokonaliśmy zapory kłódkowe, to jeszcze żmudnie wydobyliśmy bierki i nosiliśmy je i ustawialiśmy (Wnuk-III tylko piony jako najlżejsze). I gdy skończyliśmy pierwszą partię z Wnukiem-III/IV, kolejka już czekała. Zwróciłem się do pierwszych.
- To proponuję, żeby państwa syn zagrał z moim wnukiem. - wskazałem na Wnuka-IV.
Byli zachwyceni.
- A my? - odezwali się kolejni.
- Państwa syn zagra ze zwycięzcą tego meczu, chyba że on nie będzie już chciał grać, to wtedy z przegranym, lub wreszcie, gdy i ten nie będzie chciał, to stworzymy kolejną parę dla państwa syna z kimś z oczekujących.
Byli zachwyceni.
System działał bezbłędnie nawet wtedy, gdy któryś z tatusiów się wtrącił.
- Ale niech ich pan zostawi, oni sami dadzą sobie radę! - odezwał się dość natarczywie.
- Pozwoli pan?!... - zareagowałem, użyjmy tu słów: głośno, zjadliwie, wrednie, despotycznie i Nie wtrącaj się pacanie, skoro dopiero przyszedłeś i nie wiesz, co jest na rzeczy!
A chodziło o to, że przed każdą partią kazałem się zawodnikom przedstawić imieniem, podać swój wiek, a potem prowadziłem losowanie. 
Za każdym razem widziałem, że ta forma wprowadzania przeciwników do gry bardzo się podobała rodzicom i dziadkom z wyjątkiem oczywiście tego pacana.
Później już nie odzywałem się słowem, bo chłopaki sami dawali sobie radę, zwłaszcza mój wnuk łupiąc wszystkich po kolei. Szczególną satysfakcję miałem, gdy wygrał z synem (dziewięciolatek, sympatyczny i grzeczny) tego pacana.Chłopaka nie było mi żal, zwłaszcza że porażkę przyjął normalnie, bo raz się wygrywa, a raz przegrywa, ale krótkie spojrzenie na pacana było bezcenne.
- To może my pójdziemy do domu? - Wnuk-III się nudzi, trzeba przygotować obiad... - Żona podjęła decyzję, bo ile można?!
- Ok! - na trzy cztery radośnie zareagowaliśmy z Wnukiem-IV. - To my tu zostaniemy!
- Ale wracając kupcie szynkę drobiową gotowaną i odbierzcie paczki z paczkomatu.
- Ok! - odkrzyknęliśmy jeszcze radośniej. Wszystko byśmy zrobili w tym momencie, byleby...
Wnuk-IV w ciągu czterech godzin rozegrał cztery partie.
- O, to wychodzi godzina na partię! - obliczył, gdy wracaliśmy i je oraz różne posunięcia analizowaliśmy bez końca.
Przeciwnicy byli w wieku 9-14 lat. Zachowywali się różnie. Dwaj normalnie i bez problemów odwzajemnili uścisk dłoni Wnuka-IV, który w ten profesjonalny i kulturalny sposób dawał przeciwnikom do zrozumienia, że jest po ptokach I następny proszę!, wyrośnięty czternastolatek w równie profesjonalny i kulturalny sposób sam podał rękę poddając partię, co samo w sobie z racji dysproporcji wzrostu było komiczne, a jeden z dwunastolatków dostał histerii. Co prawda odwzajemnił uścisk dłoni, ale wyraźnie był w szoku nie mogąc zrozumieć, jak to się stało. Zwłaszcza, że Wnuk-IV na bezczelnego stanął hetmanem przy królu stojącym na linii 1 i już z tym nic nie można było zrobić, bo hetman był broniony przez swojego skoczka. Dwunastolatek wrócił do swojego "teamu" (ojciec, wujek i ciotka) i zaczął ryczeć, a potem obrażony na cały świat, czyli na swoich bliskich, rzucił się biegiem nie wiadomo dokąd tak, że ojciec natychmiast musiał za nim wystartować.
- Jest bardzo dobrym uczniem, czerwone paski... - Nie umie przegrywać... - Uczymy go tego, ale jak na razie, jak widać... - westchnęło wujostwo, gdy do nich podszedłem.

- A wy nie macie zamiaru wracać do domu? - Która to godzina?! - Przecież czas na obiad! - zadzwoniła Żona.
- Właśnie skończyliśmy! - odparliśmy zgodnie. - I wracamy!
- To nie zapomnijcie o załatwieniu po drodze spraw! - wyczuwała nasze rozgorączkowanie.
Do gry pchali się kolejni chętni, ale musieliśmy odmówić zostawiając bezhołowie i natychmiastowe zamieszanie, gdy nas zabrakło. Niektórzy kibice, mniej więcej w moim wieku, na odchodnym gratulowali mi wnuka.
- Świetnie gra w tym wieku.

- A wiesz dziadek, że ja mógłbym tak grać długo... - No, ale trzeba wracać.... - usłyszałem, gdy się oddalaliśmy od szachowej dziury.
O tym wiedziałem, więc w trakcie czterogodzinnego maratonu wsparłem go kupionym sokiem. Niczego więcej nie chciał. Normalny maniak.
- Bo ja chciałbym być szachistą, ale nie wiadomo, jak potoczy się życie... - wyjaśnił w swoim stylu, takim że trzeba zawsze uważać, żeby nie parsknąć śmiechem.
- Ale wiesz, że to będzie w dużym stopniu zależało od ciebie... - odpowiedziałem bardzo poważnie.
- Tak wiem, ale nie wiadomo, jak to będzie w życiu.
Znowu musiałem zagryzać usta.  

W trakcie gier Wnuka-IV dokolegował się do mnie ojciec jednego z synów, który przegrał z Wnukiem-IV.
- Wie pan, my tu jesteśmy na urlopie z żoną i z synem dwa tygodnie... - nie wiedziałem, do czego zmierza. - Mam piękne szachy, może byśmy się umówili na partyjkę, tu w kawiarni, przy piwku?...
Wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy się na przyszły tydzień.
- Teraz mamy wnuków, a za chwilę jedziemy do Metropolii. - Przyszły tydzień będę miał luźniejszy.
Nie wspominałem mu, że odłogiem leży wiele spraw na obejściu.
Masakra! Nie pomyślałem, gdy podejmowaliśmy zamiar o przeprowadzce do Uzdrowiska, że szachy mogą stać się przysłowiowym czasowym gwoździem do trumny. 
 
Gdy wreszcie w domu spotkaliśmy się na II Posiłku dla nas, dla Wnuków którymś z rzędu, mogliśmy ochłonąć. Relaksacyjnie zagraliśmy w kierki. Wygrał dziadek.
Wieczorem Wnuki ponownie oglądały Sąsiadów i co chwilę na górę ponownie docierały do nas wybuchy śmiechu, a nam się udało obejrzeć ósmy odcinek Tacy jesteśmy.
 
ŚRODA (02.08)
No i rano sprawy toczyły się powolnym, zaspanym rytmem, by nagle dostać przyspieszenia. 

Gdy Wnuki wstały (10.00), zadzwoniła matka Kanadyjczyka. Po jej cienkim, specyficznym głosie, już wczoraj można było sądzić, że ma się do czynienia z dwunastoletnią dziewczynką.
Zaczęła mi tłumaczyć wszystko od Chaosu - zasady dzisiejszego szachowego spotkania, uwarunkowania związane z koniecznością wcześniejszego zajęcia kolejki, z pogodą oraz z faktem, że najpóźniej 13.20 muszą jechać do City. Powtarzała się z pięć razy, a za każdym następnym sprawę wyłuszczała jeszcze dokładniej, niż chwilę wcześniej.
Żona i Wnuki słuchali zafascynowani. Żona tembrem głosu i coraz bardziej szczegółowym powtarzaniem, Wnuki tembrem.
- A pani, zdaje się, jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym?! - przerwałem jej brutalnie.
Wiedziałem o wszystkim od jej ojca.
Świetnie odczytała intencje mojego pytania, bo wybuchnęła śmiechem.
- A to pan chyba wszystko wie lepiej ode mnie!
Dalej poszło jak z płatka. Nawet jej tłumaczenie, dlaczego ona wie mniej w sprawach szachowych i całej organizacji przy planszy w Parku Szachowym, nie potrwało zbyt długo, zwłaszcza że miłym, acz stanowczym głosem wysłałem jasny komunikat Do zobaczenia!!!
 
O 11.00 przyszedł zaproszony na rekonesans nowy fachowiec. Tubalnego spuściliśmy bowiem intensywnie, żeby nie pozostał smród. Bo ile można dopraszać się o obiecaną wycenę i codziennie lub co drugi dzień czytać w smsie lub w mailu Wyślę jutro. Żona przestała się dopytywać, a on w końcu przestał się odzywać. Jako żywo sposobem bycia przypominał Hochsztaplera i chociaż młodszy i szczuplejszy też był do niego podobny fizycznie. A drugiego takiego chuja bym nie zdzierżył.
Nowy budził zaufanie w dwójnasób. Bo dobrze mu patrzyło z oczu, od razu wstępnie uprzedził o pewnych obowiązujących teraz cenach, podsuwał rozwiązania, aby unikać kosztów i demolki i  emanował niedrażniącą pewnością siebie oraz uspokajał nas swoją wiedzą. Ponadto miał uprawnienia gazowe i w jego gestii mogłoby leżeć podciągnięcie gazu do kuchni i instalacja kuchenki gazowej z wypieprzeniem z hukiem obecnej, indukcyjnej. 
Druga strona jego osobowości była nie mniej ciekawa. Bardzo szybko, chyba przy zrobionej mu kawie bez cukru!, Żona weszła na tematy jej bliskie i, jak się okazało, bliskie jemu i jego żonie. Filozofia jedzenia, unikanie współczesnej farmakologicznej medycyny, odrzucenie szczepionek i spożywanie różnych dziwnych roztworów, które powodują, że "normalnym" ludziom włos się jeży na głowie, co więcej, na karku też.
Facet obmierzył wszystko (nie zrobił tego Tubalny!) i poinformował, że jeszcze dzisiaj wieczorem spróbuje wysłać nam kalkulację prac związanych ze zrobieniem dolnego mieszkania dla gości.
Wszedł w nas optymizm.

W Parku Szachowym poznaliśmy Dwunastolatkę i jej męża, Kanadyjczyka Seniora. Kanadyjczyk Junior traktował nas już jak starych znajomych i później, w trakcie gry z Wnukiem-IV, często doklejał się do mnie i parlarował po angielsku tylko dlatego, że nieopatrznie kilka razy wcześniej odezwałem się do niego w tym języku. Mogłem się tylko domyślać, co mówi, bo jako szajbnięty na tle szachów nie mógł oczywiście mówić o niczym innym, tylko o aktualnej sytuacji na planszy, więc tylko wystarczyło za każdym razem potakiwać, albo powiedzieć mhm i konwersacja biegła bez przeszkód. 
Dwunastolatka okazała się być kobietą 49-letnią (dawałem jej 40), miłą i sympatyczną z trochę stępionymi ostrzami tych cech z powodu gadulstwa. Ale dawała sobie przerwać i, o dziwo, ale to chyba wynikało z jej zawodu antropologa, pamiętała wszystko, o czym się do niej mówiło i często tym pamiętaniem nas zaskakiwała. Kanadyjczyk Senior (fizyk) był zaś po prostu zwyczajnie sympatyczny i cecha ta emanowała z twarzy, nawet gdy nic nie mówił, a tym bardziej, gdy mówił, bo prawie zawsze się uśmiechał.
Przeciwnicy rozegrali tylko jedną partię. Długą, bo to w końcu szachy, a dodatkowo byli równorzędnymi partnerami. Wygrał białymi Kanadyjczyk Junior. Ciekawe, że przed partią, bez losowania, on chciał grać właśnie tymi, a Wnuk-IV czarnymi.

Czas był zmienić atrakcje, zwłaszcza w związku z Żoną i Wnukiem-III. Poszliśmy do Panoramicznej, żeby przy Kozelu tmavym odsapnąć i żeby przygotować się do zjazdów na saneczkowym torze. Żona nie mogła zrozumieć, dlaczego non stop komentujemy poszczególne zjazdy i nabijamy się z dziadów, którzy się toczyli, zamiast zjeżdżać z porządną prędkością.
W końcu  Żona została, żeby wreszcie... odsapnąć, a my zeszliśmy na dół. Po pierwszym przejeździe Wnuk-III jadący ze mną przyznał się, że miał pietra. W drugim jechał sam mniej więcej jak ci wcześniej obśmiewani, ale jego usprawiedliwieniem była tkwiąca w nim świadomość niedawnej operacji i upierdliwość jednego ze szwów. 
Na dole, gdy Żona zeszła po naszym drugim zjeździe, zagraliśmy jeszcze męski trójmecz w cymbergaja.
- To jest air hockey! - poinformował mnie niezawodny Wnuk-III patrząc na mnie z lekką ironią.
Żona w międzyczasie wybadała, że w Lokalu z Pilsnerem I podają ruskie pierogi, a te Wnuk-III mógł jeść. Oczywiście w tej sprawie w życiu sami nie podjęlibyśmy decyzji, chociaż Wnuk-III podjął ją od razu, tylko sprawę oparliśmy o zgodę Synowej. Mogliśmy więc spokojnie i ku zadowoleniu wszystkich (był kufel chłodnego Pilsera Urquella) z przyjemnością konsumować.
Przyjemnej konsumpcji było chyba za mało, bo bezpośrednio po pierwszej poszliśmy na drugą.
W sąsiedniej kawiarni pożarliśmy na deser galaretki.

W domu zamknęliśmy się w "ich" mieszkaniu i zagraliśmy w Bankruta. To taka gra, którą Żona "poznała" jeszcze w Wakacyjnej Wsi i której nie jest w stanie wytrzymać. A to z powodu kłótni i wrzasków, jakie wydajemy z siebie pod wpływem emocji.
Kierki wyciszyły wszystkich. Jeszcze przed loteryjką było wiadomo, kto wygra, ale Żona i Wnuki ją bardzo lubią, więc graliśmy do ostatniej karty.
Wieczorem Wnuki obejrzały Bolka i Lolka na dzikim zachodzie, a nam udało się obejrzeć dziewiąty odcinek Tacy jesteśmy. Piszę często "udało się", a to oznacza, że oglądanie wcale nie było takim oczywistym i łatwym zwieńczeniem dnia. Trzeba było trochę powalczyć z zasypianiem po wszystkich trudach.
 
CZWARTEK (03.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed planem.
Obudziły mnie nieregularne werble w lewym uchu słyszane przeze mnie na tyle mocno, że nie dało się dłużej spać. Towarzyszyły mi w łazience i później, już na dole, przed laptopem, mocno utrudniając skupienie się na czytaniu i pisaniu. Zmieniałem ułożenie głowy, przełykałem ślinę... - nic to nie dawało. Czekałem na Żonę.
Gdy otworzyłem laptopa, ujrzałem maila od Kapitana. Przysłał zdjęcie z pogrzebu naszej wychowawczyni z ogólniaka. Zmarła mając 91 lub 92 lata ostatnio pogrążona w całkowitej demencji, takiej, że nie było z nią żadnego kontaktu. A jeszcze kilka lat temu, gdy była na naszym klasowym spotkaniu świetnie się orientowała, kto jest kto i pytała mnie o Siostrę i  Brata.
Z racji wieku oraz z faktu, że wiele lat pracowałem w oświacie, patrzę teraz na nią dawną przychylnym okiem zdając sobie sprawę, że jako jej wychowankowie byliśmy krnąbrni i wiele razy dawaliśmy jej mocno do wiwatu. Przy czym zdaję sobie sprawę, że w obecnych czasach każdy wychowawca chciałby mieć tak "krnąbrnych" uczniów.
Zapamiętam Ją jednak również jako Wychowawczynię, do której czuję żal. Bo fakt faktem, że w końcu klasy VIII zacząłem sobie swoim postępowaniem robić w papierach, ugruntowałem je w klasie IX i o mało nie wyleciałem ze szkoły, co stanowiło apogeum moich wyczynów, by w X intensywnie i z wielkim trudem wracać na tory, a w XI walczyć o zdanie matury, ale Ona mnie już zaszufladkowała i położyła kreskę sugerując w jakiejś poradni w bezpośredniej rozmowie, żebym ze studiami dał sobie spokój. Nie dałem. 
 
Dość wcześnie zadzwoniła Dwunastolatka zaczynając umawianie się "tylko" od niewielkiego Chaosu. A wszystko przez to, że tłumaczyła, że o 12.00 jej nie będzie i dlaczego, i dlatego do Parku Szachowego przyjdzie tylko jej mąż z synem, co też tłumaczyła.
Tym razem wygrał Wnuk-IV grając znowu czarnymi. Bilans spotkań 1:1. I już się nie zmieni, bo jutro z racji naszego wyjazdu możliwości kolejnego, rozstrzygającego spotkania nie będzie.
Za to umówiłem się na wtorek, po naszym powrocie, na partię z Kanadyjczykiem Juniorem, a rodzice (Dwunastolatka zdążyła wrócić nawet nie tłumacząc niczego) zaprosili nas na piwo. Kanadyjczyk Senior wypowiedział to słowo bezbłędnie okraszając je swoim porozumiewawczym, tym razem, uśmiechem. 
Cały czas byliśmy z Bertą. To w niczym nie przeszkadzało, żeby pójść na galaretkę. Piesek też dostał, chyba pierwszy raz w życiu, bo na początku nie wiedział co z tym zrobić. Gryźć się nie dawało, połknąć też nie, bo jakieś takie dziwne i się kleiło do międzyzębowia, więc na wszelki wypadek, gdy nos dawał mu sprzeczne sygnały, zglucony i mizerny kawałek odpluł. Ale za chwilę dał sobie radę. Każdy następny kawałek już bez zastanowienia połykał zanim ten zdążył się nieprzyjemnie przykleić do wnętrza paszczy, bo inteligentnie doszedł do wniosku, że galaretka nie zasługuje na nic innego.
Na przerwę w "relaksie" wróciliśmy do domu. Żona przygotowała Wnukom posiłek, ja zadowoliłem się kawałkami sera i winem, i znów wyszliśmy. Aby Wnukowie mogli w trakcie tego pobytu zażyć ostatniej atrakcji - przejażdżki ciuchcią po Uzdrowisku. Jakieś wrażenie to nawet na nich zrobiło.
Gdy ostatecznie tego dnia wróciliśmy do domu, Żona dorosłym zrobiła na II Posiłek chińszczyznę. I można było grać. Jakoś tak wszyscy wpadli na pomysł i każdy z uczestników go modyfikował, aby doprowadzić do optymalnego wycyzelowania nowej gry, żeby wyłącznie zagrać w loteryjkę. I to 10 razy. Kto wygrywał, otrzymywał 200 pkt, drugie miejsce było premiowane 100., trzecie 50., a czwarte obchodziło się smakiem.
Wygrał Wnuk-III, drugie miejsce zajęła Żona, trzecie Wnuk-IV. Ja zająłem również dobre miejsce, bo tuż za podium.

Pod wieczór Żona odpaliła laptopa. Facet, na razie no name, przysłał kalkulację. Po rozmowie telefonicznej i po rozwianiu wątpliwości koszty zaakceptowaliśmy zostawiając sobie furtkę, on na niespodzianki, które mogą się pojawić, my na zrezygnowanie z pewnych prac. 
Rozpocznie w najbliższy wtorek lub w środę. Może będzie dobrze?
 
Wieczorem Wnuki grały w jakąś komputerową grę, a nam się udało obejrzeć dziesiąty odcinek Tacy jesteśmy.

PIĄTEK (04.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Co z tego, że nieprzytomny. Spać dalej nie mogłem. Może przez ten dość skomplikowany logistycznie wyjazd. Plus był taki, że werbli nie było. I to od wczoraj, kiedy to Żona przed wyjściem do Parku Szachowego posmarowała okolice lewego ucha Płynem Wojskowym. Poddałem się temu zabiegowi bez obaw. Ale do wnętrza nie dałbym go sobie wkroplić za żadne skarby.
Mimo wyjazdu ranek toczył się dość spokojnie. Bagaże w Inteligentnym Aucie spakowałem tak, że każdy z pasażerów coś miał. Z wyjątkiem oczywiście kierowcy. Żona z przodu miała pod nogami moją torbę, Wnuki obok siebie i pod nogami wszystko, co się dało, a Piesek w bagażniku miał walizkę Żony.
Zakładałem czas podróży na 1 godz. 45 minut, a wyszło pół godziny dłużej. I nie to było najgorsze, tylko wpadanie z deszczu pod rynnę. Bo od początku zamierzałem odstawić najpierw Wnuki do Sypialni Dzieci, a potem wylądować w Nie Naszym Mieszkaniu, ale Żona ze względu na Pieska chciała odwrotnie. 
Był piątek, pierwsze pół godziny jechaliśmy ze średnią prędkością 54 km/godz. i gdy zbliżyliśmy się do kolejnego miasta powiatowego i na jego pierwszych światłach zobaczyłem potężny sznur samochodów gwarantujący przejechanie świateł w siódmym lub ósmym cyklu, miałem dość. Bo czekały nas jeszcze dwa podobne skrzyżowania, a w kolejnej miejscowości wiedziałem, że będzie skrzyżowaniowy (skrzyżny?) horror, który przeżyłem pięć dni temu, gdy do Uzdrowiska wiozłem Wnuki. Zjechałem na trasę prowadzącą do Sypialni Dzieci.
I to był gwóźdź do trumny. Pomijam w większości "nowej" trasy kiepski stan dróg dorównujący wzorcowi, jakim były drogi wokół Naszej Wsi, ale w kolejnej miejscowości (ciekawej - musimy zrobić sobie do niej wycieczkę) praktycznie cały przejazd przez nią prowadził przez dokumentnie rozryte ulice, przez które w tumanach pyłu jechaliśmy za jakąś wywrotą, za którą wcześniej staliśmy z jakieś pięć minut na światłach kierujących ruchem wahadłowym. I gdy wydawało się, że najgorsze mamy za sobą, w kolejnym mieście powiatowym czekała nas niespodzianka. Trasa, którą miałem zamiar jechać, była ślepa z jakichś powodów, a kierowców kierowano do wybranego, docelowego miejsca objazdem prowadzącym do tej pierwotnej trasy, a konkretnie do tego skrzyżowaniowego (skrzyżnego?) horroru. Załamka normalnie.
Nie w ciemię bity grubo przed nim znalazłem posługując się zwykłym, starym atlasem samochodowym inny objazd, oczywiście przez służby drogowe nieoznakowany. Do Sypialni Dzieci dotarliśmy o 14.05. Nie zdziwiło to ani Synowej, ani tym bardziej Syna, który... spał, bo wcześniej uprzedziłem ich, że będziemy około... 14.00. Mieliśmy krótką okazję powitać wszystkich Wnuków i ich matkę i natychmiast ich pożegnać.
Po pół godzinie drogi, bez żadnych niespodzianek, z ulgą weszliśmy do Nie Naszego Mieszkania. I zaraz potem, po rozpakowaniu się i po odsikaniu Pieska, wybraliśmy się do Wielkiej Galerii.
Żona znalazła jakieś takie miejsce z boku, którego nie znałem, a w którym z dala od łomotu i tłumów można było spokojnie i przyzwoicie zjeść. I to za cenę dwa razy mniejszą niż w ... Uzdrowisku, oczywiście zakładając taki sam zestaw obiadowy.
Odpoczęliśmy i mogliśmy pójść do Carrefour na zakupy. Ponieważ wydawały się proste (dwa PU, cydry dla Żony i wino do Nowych w Pięknej Dolinie oraz woda w szkle), jawiły się nawet jako specyficzna przyjemność.
- A wejdźmy tutaj po drodze, bo zobaczyłabym torby. - Żona z pełną świadomością dopiero teraz mnie zaskoczyła wiedząc, że w trakcie posiłku wiadomości tej mógłbym nie strawić, nomen omen.
Nad nowinką zakupową nawet przeszedłem dość spokojnie, bo obiecaliśmy sobie nawzajem, że po sprowadzeniu się do Uzdrowiska Żona wreszcie kupi sobie torbę właśnie, a ja sztyblety, gdy się pojawią, bo te moje, ukochane, siedmioletnie dożyły kresu dni swoich z objawami przepuszczania wody do środka przez powstałe dziury w podeszwach.
Toreb było bez liku, ale tylko jedna nadawała się dla Żony, o czym doskonale wiedziałem. Wypatrzyłem ją już po jakiejś minucie i od razu namawiałem Żonę, żeby tę właśnie kupiła wiedząc, co usłyszę.
- Bo ty byś od razu sprawę chciał odfajkować i wyjść ze sklepu! - oczywiście usłyszałem.
"Odfajkować" jest kolejnym ulubionym słowem Żony, którego używa, gdy rzeczywiście sprawę, zwłaszcza zakupową, ale nie tylko, chcę odfajkować, bo ile można bić pianę?!
To sobie poszedłem "w sklep" w celu poznawania rzeczywistości, żeby nie odstawać od realiów i w razie czego móc szpanować w towarzystwie. Żona buszowała wśród toreb mając tę "swoją", "wybraną" przeze mnie, na wszelki wypadek przewieszoną przez ramię. Procedura i ceremoniał musiały się odbyć.
Za jakiś czas przyszła do mnie na drugi kraniec olbrzymiej połaci sklepowej z przewieszoną torbą, tę żesz właśnie.
- To jak myślisz - zapytała, jak gdyby nic - mogłaby być?
- Jest super! - zacząłem wspinając się na wyżyny nieodwalania i niezbywania. - Po pierwsze nie jest typem torby cioci Kloci, tylko w twoim stylu. - Ponadto ma idealny kolor i kształt. - Pojemność jest optymalna, nie za duża i nie za mała, a wewnątrz są fajne kieszonki na różne szpargały. - No i kapitalnie leży, ozdabia twoją figurę i jakby jest do niej wpasowana. - A cena przy wyrobie ze skóry?!... - Bardzo przyzwoita!
Wypowiadałem się z pełnym przekonaniem, uczciwie i bez picu.
- To ja jeszcze zobaczę!... - Ale mnie nie naciskasz?! - spojrzała na mnie podejrzliwie.
I poszła do... toreb.
No ja...
Za jakiś czas wróciła.
- To jak myślisz?! - Kupować?!
- Swoje już powiedziałem, a ty zrobisz, jak uważasz... - przyjąłem postawę racjonalno-defensywną.
Bo ileż razy, kurwa, mogę przyjąć postawę nieodwalania i niezbywania?! I ileż razy mogę wznosić się, jako mężczyzna, na wyżyny?!
Ze sklepu wyszliśmy z torbą, tą właśnie. 
- Chciałam ci podziękować, że pomogłeś mi w wyborze, bo mogłabym mieć z nim trudności. - A teraz wydaje mi się, jakbym tę torbę miała zawsze.
Minęło raptem pół godziny od momentu, gdy do sklepu wchodziliśmy.
Zakupy w Carrefour stanowiły po poprzednich prawdziwą gratkę, nawet dla mnie. Dwa PU, wino, trzy cydry i dwie wody załatwiliśmy błyskawicznie. Gorzej było z niesieniem tego szklano-płynnego ciężaru do Nie Naszego Mieszkania. Ale dałem radę niosąc torbę naprzemiennie i rozcierając sznyty na uwolnionych palcach danej ręki.

Mogliśmy spokojnie czekać na Przyjaciółkę  Pasierbicy.
Napisała, że się spóźni bo..., czym nas zupełnie nie zaskoczyła. Ale jednak nas zaskoczyła, bo przyjechała ze swoim partnerem, z którym od roku są w specyficznej separacji. A ponieważ są dziwni, a dodatkowo dziwni osobno, każde na swój sposób, to nie sposób tej sytuacji zrozumieć i nawet ja nie dotykałem tej materii czując, że jest bardzo delikatna.
Jeszcze, gdy Przyjaciółka Pasierbicy była w ciąży, oboje w ostatniej chwili załapali się na Naszą Wieś.
Od tego czasu minęły prawie cztery lata, a na świecie pojawiła się ich córeczka, artystka dosłownie i w przenośni. Oglądaliśmy zdjęcia i filmiki, i można było pękać ze śmiechu.
Siedzieli u nas długo, jak na nasze wspólne relacje. Ja tylko może ze trzy razy delikatnie trącałem ich obecną sytuację (córeczka mieszka z mamą, ale ma świetny kontakt z tatą i dla niej ta sytuacja jest normalna i bezstresowa), ale z tego trącania nic konkretnego się nie wyjaśniło.

Wieczorem długo rozmawialiśmy z Konfliktów Unikającym i z Trzeźwo na Życie Patrzącą, ale przede wszystkim z Konfliktów Unikającym, zmartwieni jego stanem fizycznym i faktem, że chodzi o kulach, nawet w domu, a może raczej wyłącznie w domu, skoro nie chodzi do pracy, ani nigdzie indziej.
Po kilku wizytach u różnych lekarzy i ortopedów nawet miał dobry humor, a to dlatego że mu powiedziano, że na tę jego kontuzję mięśniową potrzeba czasu, żeby poprzerywane włókna mięśniowe albo coś tam jeszcze mogły się zregenerować. 
Podstawowej kontuzji nabawił się w trakcie kręglowego treningu. A potem ją wzmocnił w domu chodząc o kulach i starając się coś sprzątnąć z podłogi. Oczywiście się potknął i upadł. A jedno z praw Murphye'go mówi, że taki upadek będzie na pewno na kontuzjowaną nogę. 
Udało nam się porozmawiać o Dzidku, który ponoć schudł i przede wszystkim o Koledze Inżynierze(!), który ze wszystkich tematów dotyczących naszych znajomych, szeroko ujmując, jest tematem najwdzięczniejszym. 
Otóż Kolega Inżynier(!) ma się dobrze, ale nadal otoczony jest aurą tajemniczości. Tak uwielbia. 
O nas pamięta. Nawet nie wiadomo, czy mi zarzuca, czy wypomina, czy wyjaśnia, czy też się tłumaczy w ostateczności, choć on nie z takich, z mojego ponoć niezrozumienia i/lub przeinaczenia smsowej korespondencji, o której już nie pamiętam, bo chyba odbyła się jakieś pół roku temu albo i wcześniej. Ale wystarczy, że on pamięta. Nie wiem, co by to miało wnosić do naszych relacji. Zbliżają się jego imieniny, o których według niego, nikt nie pamięta, nawet on sam, z wyjątkiem mnie. Więc może być ciekawie tym bardziej, że mam doroczny mandat, uświęcony tradycją, aby do niego zadzwonić.
 
SOBOTA (05.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Nic mi  tego nie kazało robić z wyjątkiem bloga. 
Wczoraj nie sprawdziliśmy i po powrocie z zakupów stwierdziliśmy, że nie ma kawy. Ale Żona wymyśliła na dzisiejszy poranek, że można rozwalić kapsułki, które tutaj zalegały lata, bo kiedyś tam kupiłem za duże do wówczas działającego ekspresu.
To rano rozwalałem, co tylko po "szarpanej" nocy mnie oprzytomniło, bo nie było to takie proste i przy każdej kapsułce groziło ześlizgnięciem się nożyczek i ich wbiciem się w rękę. Ale dałem radę i w zaparzarce mogłem zrobić sobie półsypankę.
Żona, gdy wstała, jakoś nie miała na nią ochoty. Tęskniła za Blogową, którą teraz robię jej codziennie w Uzdrowisku.

O 11.00 byłem już u Wielkiego Woźnego. We trzech, dodatkowo jeszcze z Kolegą Plastykiem, omówiliśmy szczegóły zjazdu, zwłaszcza jego części oficjalnej, i po rozstaniu się z kolegami mogłem być spokojny.
Gdy wróciłem do Nie Naszego Mieszkania, od razu pojechaliśmy do Krajowego Grona Szyderców. Na dziewiąte urodziny Q-Wnuka. W drodze zadzwonił Syn dopytując się o wrażenia z pobytu Wnuków i dziękując nam za opiekę nad nimi.
Gości częstowano najpierw kawą, podczas której panowała swobodna atmosfera rodzinno-kawiarniana, a później zamówioną pizzą. Dziewięcioletni Solenizant tym razem miał do dyspozycji cztery babcie i czterech dziadków oraz wiele prezentów. Hitem spotkania był smartwatch, który Q-Wnuk otrzymał nie wiedzieć od kogo, i z którego zachwycony, bo mógł sam, do wszystkich wydzwaniał.
Z przyjęcia zebraliśmy  się dość prężnie. Czekało nas powtórne pakowanie do auta powiększone o dodatkowe rzeczy, które postanowiliśmy już w tej turze zabrać ze sobą. I już teraz w świetle opuszczania Nie Naszego Mieszkania wiele rzeczy wyrzuciliśmy po prostu do śmieci.

U Lekarki i Justusa Wspaniałego byliśmy o 17.45. Nie ma to jak goście, czytaj, nie ma nic gorszego, jak goście, którzy przyjeżdżają aż 15 minut przed czasem. Pan domu został zdybany w łazience ewidentnie szykując się na nasze powitanie. Ale z faktu naszego przedwczesnego przybycia specjalnie niczego sobie nie robił. Jak nie on.
Na wejściu od razu zastrzegłem, że my ich w ten, rzucający się natychmiast w oczy sposób, gdy przyjadą do Uzdrowiska, nie przyjmiemy. W części salonowo-kuchennej stała na stole wypicowana w sznycie śląskim lub poznańskim pełna zastawa ze świecami i różnymi ozdóbkami wyraźnie czekająca na gości. To praktycznie od razu, jeszcze przed poważnym rozpakowaniem się, zasiedliśmy przy olbrzymim stole, miejscu naszych częstych spotkań. I toczyło się towarzyskie życie.
Ja byłem autentycznie w siódmym niebie.
- A masz jakieś piwo? - zapytałem od razu z nadzieją Justusa Wspaniałego.
Nie wiem dlaczego, ale żadnego nie wziąłem na skutek jakiegoś zaćmienia. A po pizzy chciało mi się pić, jak jasna cholera. Pytałem z nadzieją, bo ostatnio, jeśli jakoweś u nich było, to bezalkoholowe.
- Mam... - patrzył na mnie prowokacyjnie. Ma taki styl, że na zadane pytanie odpowiada do bólu specjalnie konkretnie.
- Ale alkoholowe? - Bo jeśli tak, to biorę każde.
- Tyskie.
- Biorę! - z desperacją i z ulgą przyjąłem ten fakt.
- A mówiłem ci, że weźmie każde?! - wybuchnął śmiechem kierując go do Lekarki.
I za chwilę podał mi, a może to była Lekarka, bo z doznanego szoku i szczęścia, nie pamiętam, kufel i puszkę Pilsnera Urquella. Na dodatek Lekarka tłumaczyła się, że nie pamiętała, że ja wolę w butelce.
Z tego szczęścia nie mogłem dojść do siebie i przez cały wieczór wypiłem wszystkie cztery z czteropaku. Było pięknie.
Ciekawe, że nasze rozmowy dotyczą ciągle tych samych tematów, ale zawsze trochę wzbogacone zmianami w czasie, jakie nieuchronnie się pojawiają, nabierają innego wymiaru.
Nigdy, gdy zamieszkaliśmy w Wakacyjnej Wsi, do głowy by nam nie przyszło, że za trzy i pół roku, będziemy nocować w tym domu. Najpierw traktowaliśmy go jako coś ciekawego, pustego i obcego, a potem jako coś normalnego, skoro stał się domem Lekarki i Justusa Wspaniałego.
Z całym majdanem i z Pieskiem w końcu przenieśliśmy się na górę i tam spędziliśmy pierwszą noc.

NIEDZIELA (06.08)
No i całą noc lało.
 
Od "takiego" deszczu przez 3,5 roku zdążyliśmy się już odzwyczaić. Bo taki dopadał nas nocami w Wakacyjnej Wsi. A to z racji połaciowych okien. I tam i tu towarzyszył nam dudniąc o szyby. Ale nie męczyliśmy się zbytnio, bo w końcu byliśmy na wyjeździe, na mini urlopie, a wtedy postrzeganie rzeczywistości i tolerancja na różności są inne.
Rano znowu siedzieliśmy przy olbrzymim stole przy kawach (my) i przy gadkach. A po zróżnicowanym posiłku pojechaliśmy z Żoną do Powiatu. Pretekstem był zakup kawy na jutrzejszy poranek, ale również konieczność wybrania gotówki, żeby jutro w Rybnej Wsi wpłacić pierwsze zaliczki na zjazdowy tort i beczkę piwa.
Pobyt uczciliśmy lodami i wspólną herbatą w Kawiarnio-Cukierni. I tam przeanalizowaliśmy nasz obecny stosunek do Powiatu. Ten po 51. dniach od rozstania się. Określiliśmy stan naszego ducha jeszcze nie na obojętność, bo taka chyba nie nastąpi, ale na spory dystans do wszystkiego, czego już doświadczaliśmy. A to w Żabce, a to w Rynku, czy wreszcie w Kawiarnio-Cukierni obserwując tamtejszą klientelę, jednak mocno różną od tej uzdrowiskowej.
Na obiad, bo tak by należało określić ten posiłek, gospodarze zaserwowali "leczo", jeśli trochę się na tym znam z zastrzeżeniem, że w tym względzie mówienie, że nie jestem autorytetem byłoby mówieniem na wyrost. Ale skoro były tam: patison mój!, marchew moja!, pietruszka moja!, papryka słodka moja!, pomidory moje!, cebula moja!, czosnek mój!, fasolka szparagowa moja! plus przyprawy - oregano moje!, bazylia moja!, zielona pietruszka moja!, keczup własnego wyrobu mój!, słodka oraz ostra papryka w proszku i sól, to wiele się nie myliłem. Chyba jest zrozumiałe, że wymienieniu tych wszystkich składników sam bym nie podołał. Robiłem to przy pomocy, a raczej pod nadzorem Justusa Wspaniałego, który  przy okazji nie omieszkał narzekać, że zdradzam cały jego! przepis.
Kursywą zaznaczyłem konsekwentne odzywanie się głośnym i stanowczym głosem Justusa Wspaniałego przy całej wyliczance przy stole. Zjedliśmy z dużym smakiem, ale niestety jechało malizną. Więcej nie podano. Zakładając, że jednak mają oni inny tryb dziennego żywienia, w tym przypadku kolacja jawiła się nam jako coś oczywistego i przyjemnego.

Lekarka wyjechała tuż po 16.00. Chciała to zrobić w klapkach, ale będąc na miejscu przy pożegnaniach, w przedpokoju, wykazałem czujność. Szkoda, że nie zostałem dopuszczony do pożegnań jeszcze dalej, czyli w garażu, z którego Justus Wspaniały postanowił wyprowadzić samochód Lekarki. Nie wiedzieć po co, ale nie wnikałem, skoro i on, i Żona kategorycznie zabronili mi dalej iść.
W ciszy, jaka zapanowała, postanowiłem się zdrzemnąć. A gdy wstałem, na dole Żona siedziała i coś grzebała w laptopie, a Justusa Wspaniałego nie było.
- Wyszedł maksymalnie wkurwiony na spacer z Ziutkiem. - wyjaśniła. - Zostawił telefon w aucie Lekarki.
Też bym się wściekł. Ustalono, że Lekarka wyśle telefon kurierem i że powinien on dotrzeć, i kurier, i telefon, ten z powrotem, do niego we wtorek. Dałoby się przeżyć. 
Gdy Justus Wspaniały wrócił, starałem się  maksymalnie nie dociekać Jak to się stało? czy też W jaki sposób skontaktował się z Lekarką? Z krótkich informacji wynikało, że przy wyprowadzaniu auta z garażu odłożył machinalnie telefon obok i ten wraz Lekarką sobie pojechał. Kontaktowali się zaś za pomocą telefonu Żony.
Sytuacja wróciła w miarę do normy, gdy sporo po dwóch godzinach, Żona odebrała telefon od Lekarki. Stała pod bramą ich domu i prosiła, żeby Justus Wspaniały do niej wyszedł.
Słowo daję, o nic więcej nie dopytywaliśmy, zwłaszcza ja. Ale już przy sympatycznej i przedłużonej kolacji było jasne, że wszystkim nam było jej żal i nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego po takim czasie wróciła. Sam sobie musiałem powiedzieć, że la donna e mobile i spuścić zasłonę miłosierdzia.

PONIEDZIAŁEK (07.08)
No i w nocy nie padało.
 
To i fakt, że była to nasza druga noc, oznaczało, że spaliśmy zdecydowanie lepiej. Ja nawet nosiłem się z zamiarem wstania o 06.00, ale co wtedy miałbym robić?  Pisać, bo warunki miałem super - oddzielny pokój na górze dopisania, z którego kilka razy skorzystałem - ale bez kawy wiele bym nie napisał. Ażeby mieć kawę, musiałbym zejść na dół, a z tym miałem opory nie chcąc budzić Justusa Wspaniałego. A nawet gdybym go nie obudził to i tak kawy nie potrafiłbym zrobić (chyba że sypankę), bo trzeba byłoby uruchomić ich kawiarkę. A to było poza moim zasięgiem intelektualnym.
Dotrwałem do 07.00, gdy usłyszałem, że gospodarz wyszedł z Ziutkiem na spacer. 
W trakcie wstępnego pakowania ktoś zaczął się dobijać do domu. Nie mogłem wyjść na zewnątrz, bo zostaliśmy zamknięci, co okazało się nieprawdą. Justus Wspaniały wyjaśnił nam po powrocie, jaki jest system otwierania i zamykania i gdzie leżą klucze, i przedstawił ją jako rzecz najbardziej oczywistą na świecie.
A dobijający się facet był z sąsiedniej budowy i coś potrzebował. Nowi w Pięknej Dolinie będą mieć drugiego sąsiada. Wykupił on bodajże dwie działki i z przytupem zaczął budowę, na początku, w ramach dobrosąsiedzkich stosunków, czerpiąc od nich prąd.
Lekarka poszła wreszcie po  rozum do głowy i po rocznym zastanawianiu się postanowiła kupić jedną z działek, tą przylegającą bezpośrednio do ich posesji, co umożliwi im stworzenie buforu między nimi a nowym sąsiadem, a być może nawet nowymi sąsiadami, bo do kupienia pozostały jeszcze dwie działki. 
Poza tym nowy teren byłby naturalnym do wypuszczania Ziutka, a w przyszłości może i Bruna.
 
Jeszcze przed kawą, którą Żona zaczęła szykować, bo posiadała ową tajemniczą dla mnie umiejętność, poszedłem przysposabiać Inteligentne Auto do przewiezienia dwóch dywanów, spadku po Nowych w Pięknej Dolinie. A gdy wróciłem, dom skrzętnie pozamykałem nie wiedząc, że gospodarz jest na zewnątrz, w  szklarni. Ujrzałem go po chwili. Nawet z odległości emanował wkurwem, gdy chciał się dostać do domu. Ale ta niemożliwość to była tylko jakaś kropelka w skali jego wkurwu.
- Kurwa! - usłyszałem od razu po otwarciu. - Ostatni raz wiążę pomidory w szklarni na sznurkach! - Już drugi się zerwał i cały krzak pierdolnął na ziemię!
Nie odważyłem się mówić mu, że widocznie sznurki do dupy, bo u mnie akurat się nie zrywają. Postanowiłem zabierać głos jak najmniej i przeczekać do 10.45, kiedy to mieliśmy wybrać się do Rybnej Wsi. Przeczyta to sobie w poniedziałek lub we wtorek, kiedy będę daleko. A gdy przyjadą do nas, zdąży mu przejść, chyba że jakiś sznurek pęknie tuż przed ich wyjazdem.
Po śniadaniu wreszcie się zebraliśmy. Nie powiem, żeby Justus Wspaniały przebierał nogami nie mogąc się doczekać naszego wyjazdu, ale coś na rzeczy było. I świetnie go rozumieliśmy, zwłaszcza ja, bo przecież robota od dwóch dni leżała odłogiem.

W trzech noclegowych miejscach załatwiliśmy wszystko jak trzeba. Omówiliśmy jeszcze raz wszystkie aspekty zjazdu, wyjaśniliśmy powstałe nieporozumienia i braki, i spokojni mogliśmy wracać do domu - ja, do nie wiedzieć dokąd - Żona. Świadomie wybraliśmy trasę dłuższą obiecując sobie, że zwiedzimy miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, i robiąc w ten sposób zamiast 160. km dwieście. Po trzech godzinach jazdy, o 17.00, byliśmy na miejscu. 
Ja rozpakowywałem, Żona szykowała II Posiłek. Oboje działaliśmy bezsłownie. A potem nastąpiła cała seria różnorakich telefonicznych rozmów. Po kolei:
- zadzwoniliśmy do Justusa Wspaniałego, żeby mu zameldować i jeszcze raz podziękować za gościnę,
- zadzwonił facet (ciągle no name), że prace remontowo-adaptacyjne rozpocznie u nas w środę o 09.00,
- zadzwoniliśmy do Lekarki, żeby jej podziękować za gościnę i dowiedzieć się, czy żyje,
- zadzwoniliśmy do dziadka Kanadyjczyka, żeby umówić się na szachy; sprawa została odłożona do powrotu jego córki i zięcia,
- zadzwonił Dzidek, żeby uzyskać od nas, a zwłaszcza od Żony, wszelkie informacje na temat kupna nieruchomości; z Tańczącą z Kulami zamierzają kupić mieszkanie w miejscowości położonej stosunkowo blisko tej, w której od lat mają kempingową przyczepę, do której jeżdżą non stop,
- oddzwoniła Dwunastolatka i umówiliśmy się na jutro na 15.00 na szachy.
Pod koniec dnia, w deszczu, poszedłem do szklarni, żeby się uspokoić. Wszystko było w porządku. Żaden sznurek się nie zerwał i żaden krzak nie pierdolnął na ziemię.
A potem to już "tylko" pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta w fazie uzdrowiskowej szczekała w wiadomej sprawie. W fazie metropolialnej takiej wolności ani potrzeby nie miała. Za to raz jedyny zaszczekała półszczekiem na Ziutka chcąc go sprowokować, aby zszedł z kanapy, co jej się idealnie udało, bo za chwilę Ziutek dostał pierdolca i teatr mieliśmy za darmo.
Godzina publikacji 21.36.
 
I cytat tygodnia:
Spędzamy czas na szukaniu bezpieczeństwa i nienawidzimy go, kiedy je otrzymujemy. - John Steinbeck, (amerykański pisarz i dziennikarz, laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 1962).