poniedziałek, 31 lipca 2023

31.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 240 dni.
 
WTOREK (25.07)
No i w zasadzie dopiero dzisiaj dochodziliśmy do siebie po tygodniowym "wypoczynku" z Q-Wnukami. 

Nie można było tego powiedzieć o wczorajszym dniu, bowiem trwaliśmy jeszcze w nim w pewnym szoku, w gwałtownym spadku adrenaliny, w pewnego rodzaju ogłupieniu i dezorientacji powodowanej ciszą i brakiem konieczności "relaksowania się" z nimi na ich modłę (na jedno kopyto, pod jeden strychulec).
Leciutkim buforem między tym, co było przez ostatni tydzień, a tym "normalnym", czekającym nas teraz, było wczorajsze wieczorne oglądanie drugiego odcinka sezonu trzeciego Tacy jesteśmy
Czy więc narzekam? Nie. Czy czuję ulgę? Tak. Czy mi ich brakuje? Tak. Taki absurdalny mechanizm.

Ciekawe, że przez cały czas pobytu Q-Wnuków nie byliśmy z nimi w City. To najlepiej świadczy o Uzdrowisku, skoro przez tydzień potrafiło spełnić różnorodne oczekiwania wymagających dzieci. Nawiasem mówiąc to też całkiem nieźle świadczy o dziadkach, o każdym, że tak powiem w swojej kategorii, że potrafili pogodzić i wspólne zainteresowania dzieci, i siłą rzeczy ich różnorodne, w taki sposób, że nie  było mowy o nudzie.
Więc dzisiaj po I Posiłku pojechaliśmy do City. W Starostwie odebraliśmy nowy dowód rejestracyjny Inteligentnego Auta, a ponieważ City to nie Metropolia, to przed nim spotkaliśmy Laparoskopowego.
Porozmawialiśmy oczywiście o tej nieruchomości, do której się przymierzaliśmy i którą pokazywał nam dwa razy, i o Szczwanej Lisicy, czyli o sąsiadce in spe, na szczęście nie!
Nauczeni doświadczeniem zostawiliśmy auto na cudem zdobytym parkingowym miejscu, na które czyhał inny ziomal, przez którego zostaliśmy straszliwie strąbieni, bo wydawało mu się, że czyhał pierwszy, co nie było prawdą, o czym burak nie zajarzył, ale za to miał mocną rękę na klaksonie, i pieszo udaliśmy się do Tauronu. Nieumówieni!
I cóż się okazało? Ta sama sympatyczna i normalna pani, co poprzednio, kiedy byliśmy w tym oddziale po raz pierwszy, po ludzku, niekorporacyjnie, przedstawiła nam trzy możliwości. Albo wrócimy za godzinę, półtorej, bo teraz czekają już umówieni I może kolejni umówieni się nie pojawią..., albo się umówimy i spotkamy się za... miesiąc, albo wreszcie plik wypełnionych przy jej pomocy dokumentów wyślemy na podany tauronowski adres pocztą, poleconym.
Proszę typować, jeśli czytający nas znają, którą wersję wybraliśmy. Przepytam, nawet za rok, gdy i jeśli się spotkamy.
Tak, czy owak z Tauronu wychodziliśmy z tarczą, tym bardziej, że poznaliśmy dwóch braci, wiek plus minus 55 lat, jeden ze Stanów, drugi z Uzdrowiska, którzy właśnie kupili znany nam wcześniej (oglądaliśmy go z zewnątrz) ciekawy dom, poza naszymi nie tyle możliwościami zakupowymi, ale poza możliwościami finansowymi związanymi z jego remontem i adaptacją, co bracia potwierdzili przedstawiając swoje plany. A  chcą tam założyć fotowoltaikę i pompę ciepła, stąd ich wizyta w Tauronie (od razu mi się przypomniał Justus Wspaniały, ale o nim później) i poza tym wymienić wszystkie okna i cały dach (600 m2!) oraz dom ocieplić. Widząc ten dom, oszacowałem koszt tych prac na bańkę. A co ze środkiem?! Ale to nie nasz problem, choć nam niezwykle bliski.
Resztę pobytu w City spędziliśmy na zakupach. Trzeba było odtworzyć zapasy.
 
Po powrocie specjalnie nie kalałem się pracą, a nawet jeśli, to wybiórczo. Wyczyściłem wewnątrz szklarni nadmiarowe gałęzie winorośli, które niczego nie wnosiły, oprócz zacieniania miejsc, w których wisiały dorodne już kiście winogron. A ponieważ wszystko było tak poplątane, to z rozpędu wyciąłem również dwie, na których wisiały dwa piękne grona. Nawet usiłowałem je próbować, ale owoce były jeszcze za twarde i za kwaśne. Cierpiałem niesamowicie wrzucając je do worka na odpady bio.
Reszty prac się nie podejmowałem, bo przypomniałem sobie o meczu Igi Świątek z Uzbeczką Niginą Abduraimovą w pierwszej rundzie w ramach turnieju rangi WTA 250 BNP Paribas Warsaw Open. 
Obejrzałem cały drugi set bez specjalnych emocji, chociaż Iga wcale nie miała łatwo. Ale wygrała 2:0.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Tacy jesteśmy.
 
No i Justus Wspaniały nie wytrzymał po moim ostatnim wpisie i wysłał długiego smsa z zaznaczeniem, że "sprostowanie mam umieścić!" To umieszczam.
Uprzejmie donoszę oraz informuję, że nie mam pierdolca ani tak ani inaczej a tylko nie posiadając urządzenia głośno ryczącego w samochodzie, prowadząc ww. telefonu nie odbieram. Za podobne insynuacje grożą konsekwencje z obiciem mordy włącznie lub zerwaniem wszelkich kontaktów poprzedzonym najazdem na Uzdrowisko. Do wyboru! 
Zgodnie z prawem prasowym żądam sprostowania poprzez umieszczenie niniejszej wiadomości bez zbędnych zmian w "gastronomiczno-ogrodniczo-sportowym pożal się Boże blogu" (pis.oryg.)
 
Dzisiaj rozmawiałem z Bratem i z Synem.
I wspólnie zmodyfikowaliśmy plan mojego wyjazdu do Rodzinnego Miasta i przyjazdu Wnuków-III i IV do Uzdrowiska. W niedzielę wyjadę do Brata i Siostry i tam przenocuję, co wcześniej nie było planowane. Pobyt u nich będzie więc niespieszny. 
Rano w poniedziałek, po śniadaniu, wyjadę do Metropolii, a nawet kawałek za nią, do Sypialni Dzieci. I zabiorę ze sobą Wnuka-III i IV. A jak będzie chciał jechać Syn, to i jego. Może nawet znajdzie się miejsce dla Wnuka-I (Wnuk-II jest "na szczęście" na obozie). I już po wizycie w Uzdrowisku odwiózłbym tych dwóch do City na pociąg.
 
ŚRODA (26.07)
No i dzisiejszy poranek był niewypałem.
 
A wszystko przez deszcz i moje gadulstwo. 
Deszcz padał w nocy mocno zahaczając o początek dnia. I zdradliwie uderzał o dach wytwarzając miły i kojący szum. Stąd, gdy smartfon zatrąbił o 06.00, zdławiwszy go natychmiast usnąłem. Zawsze w takim momencie jest to sen-dosypianie, takie w sumie senne czuwanie. U mnie trwa zazwyczaj od 2 do 5 minut max, po czym bez problemów wstaję. Bardzo rzadko zdarza się inaczej.
Dzisiaj się zdarzyło. Ocknąłem się o 06.22 w ewidentnej panice i chyba na tyle głośno, że wybudziłem Żonę. I od razu zacząłem niepotrzebnie chlapać jęzorem o tym, co mi się przytrafiło.
- To może pośpij sobie jeszcze, przecież do niczego nie musimy się spieszyć. - Po co się zrywać, deszcz tak przyjemnie szumi... - rozmiękczała mnie.
I rozmiękczyła. Nastawiłem smartfon na 08.00. Organizm jednak nie chciał się dać do końca oszukać, bo wstał sam z siebie o 07.40. Ale i tak wszystko było pomieszane i nie po kolei. Bo Żona wstała zaraz za mną i poranne procedury, a przede wszystkim ich kolejność, trafił jasny szlag. Z niczym nie mogłem zdążyć.
- A nie mógłbyś założyć słuchawek na uszy, bo ten dźwięk mi przeszkadza i mnie dekoncentruje?! - Żona przy swoim 2K+2M wysłała mi z drugiego końca salonu mały gwóźdź do trumny wiedząc, że nie cierpię oglądać i słuchać porannego onanu sportowego na słuchawkach.
Najpierw onan ściszyłem do maksimum, ale nic to nie dało, bo usłyszałem Proooszę cię! Założyłem złorzecząc pod nosem, co jednak Żona odczytała bezbłędnie.
- Wszystko przez to, że tak późno wstałeś! - usłyszałem. 
Mimo mojego gadulstwa nie wypsnęło mi się jedno słowa komentarza. Ale takiego porannego numeru nie powtórzę.

Sporo dzisiaj pracowałem. Z różnych miejsc wycinałem zielska (zebrało się aż 6 worów), a potem zabrałem się za wejście na posesję przez furtkę. Do dwóch taczek zebrałem mieszaninę ziemi, wyciętych korzeni, tłucznia i kawałów betonu, pozostałości po pracach brukarzy i kilkudziesięcioletniej działalności roślin. Było tego tyle, że ledwo taczkami wjechałem do klubowni. I nie wiem, co z tym zrobić, bo to nie Wakacyjna Wieś. Tam gruz, ziemię, piasek mogłem swobodnie wyrzucić na górkę powiększając ją. Chyba że tu zrobię podobną, oczywiście 1000 razy mniejszą niż tamta, ale zdaje się, że nawet na coś tak małego nie znajdzie się miejsce.
Pracą, która nie była pracą, było podlewanie pomidorów. Zrobiłem wodny roztwór drożdży, aby one mogły korzystnie zadziałać na dojrzewanie owoców. Zostały więc wykorzystane nie tylko w wiadomym, zbożnym, celu. Nie chwaliłem się, ale cztery dni temu zaróżowił się pierwszy pomidor. Łatwo to było wyłapać na tle pomidorowej zieleni. Teraz jest już w pełni czerwony i szykuję się na niego, a kolejne cztery idą w jego ślady.
 
Dzień pracy przeplątany został trzema rozmowami telefonicznymi i listem ze świata.
Córcia mi zakomunikowała, że z racji braku samochodu będzie mogła przyjechać do nas dopiero po 15. sierpnia. Trochę to do dupy, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Zdecydowaną część  rozmowy zajęły nam sprawy ogrodowe i miałem drobniutką satysfakcję, gdy okazało się, że jej pomidory do tej pory ani myślą się czerwienić.
Lekarka przypomniała nam, kiedy bierze dwa tygodnie urlopu i wstępnie ustaliliśmy, że przyjadą do nas po pobycie Córci, żeby nie było kolizji. No i potwierdziliśmy wcześniejszy nasz przyjazd do nich.
Zaprzyjaźniona Szkoła z kolei wybiła nam pomysł, do którego ja starałem się ich namówić, aby przyjechali do nas w połowie września, jeszcze przed rozpoczęciem w ich szkole nowego roku szkolnego. Mąż Dyrektorki się rekonwalescentuje i są postępy, ale nie takie przecież, żeby być pewnym, że we wrześniu wsiądzie do auta i chorą nogą będzie naciskał pedały. 
- Za dwa tygodnie mniej więcej wsiądę do auta i zobaczę, jak mi idzie. -  I wtedy pogadamy. - Mąż Dyrektorki nie zamykał furtki.

Dzisiaj ze skrzynki wyjąłem pierwszy list zaadresowany do mnie na nowy adres. Dziwne uczucie. 
List był z ZUS-u i był konsekwencją mojej (naszej) wizyty w citizańskim oddziale, kiedy to wypełniłem stosowny druk dotyczący zmiany miejsca zamieszkania.
Korespondencja mnie ubawiła ubawiła(!), a potem ubawiła gorzko. Gdy skończyłem czytać jedno pismo, zacząłem drugie i od razu się zdziwiłem, bo wydawało mi się, że jest dokładnie takie samo, jak pierwsze, więc po co dwa egzemplarze? Postanowiłem się wysilić, odrzucić niechętną pobieżność i wczytać się, czyli zastosować się do debilnego polecenia stosowanego w naszej oświacie na każdym jej szczeblu Przeczytaj ze zrozumieniem! Lepsze, według mnie, byłoby polecenie Wczytaj się! albo Czytaj niepobieżnie!, chociaż wszystkie trzy byłyby równie siebie warte, bo egzaminowany nie ma chyba innego wyjścia, że, żeby zdać, to musi spełnić te polecenia nawet nie zdając sobie sprawy, że istnieją lub że mogłyby zaistnieć.
Żebym ja sam sobie unaocznił w jednym miejscu ich niewielką treść, pozwolę sobie na cytat.
Pismo  pierwsze lub drugie:
Szanowny Panie, w związku ze zmianą miejsca zamieszkania od sierpnia 2023r. świadczenie oraz wszelka korespondencja będzie przekazywana na adres zamieszkania podany wyżej.
Pismo drugie lub pierwsze: 
Zakład Ubezpieczeń Społecznych Inspektorat w Sąsiednim Płd. Powiecie uprzejmie zawiadamia, że w związku ze zmianą przez Pana miejsca zamieszkania akta dotyczące Pana świadczenia zostały przekazane - wg właściwości - do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych Inspektorat w City. (oczywiste zmiany moje)
Pisma zostały wysłane z jednego miejsca, z metropolialnego oddziału, podpisane przez te samą osobę.
Po przeczytaniu i zrozumieniu zachodziłem w głowę, dlaczego nie można było wszystkiego umieścić na jednej kartce, co więcej, na jednej stronie, skoro dolna połowa każdego pisma świeciła pustkami. O odwrotach kartek nawet  nie wspominam.
Jedna rzecz mi się jednak spodobała. Oba pisma podpisała ta sama pani, ale na pieczątce stało STARSZY APROBANT. Nie, zgodnie z aktualnym trendem językowym, modą i naciskiem feministek, STARSZA APROBANTKA. 
Przy okazji musiałem stwierdzić, kto zacz, czyli z kim miałem do czynienia.
Więc aprobant jest odpowiedzialny za weryfikację pod względem formalnym, merytorycznym i księgowym przedłożonych projektów decyzji oraz zaświadczeń.
Nie dokopałem się, za co odpowiada STARSZY.

Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek Tacy jesteśmy.
 
CZWARTEK (27.07)
No i ostatnio Piesek niedomaga. 
 
Być może apogeum nastąpiło dziś w nocy. Bo we wczorajszej Piesek się "tylko" wyrzygał na wykładzinę na dole, w przedpokoju. Żona wstała i sprzątnęła. Ale już dzisiaj Żona wstawała kilka razy, pierwszy raz ze mną, i wypuszczała Pieska do ogrodu. Przez całą noc Piesek zdążył mieć chyba ze dwie sraczki i rzyganka, chyba też dwa.
Rano Żona siedziała przy Blogowej osowiała.
- Martwisz się Pieskiem? - zapytałem raczej retorycznie, a bardziej dlatego, żeby wiedziała, że z problemem nie jest sama.
Ja martwię się mniej. Po pierwsze dlatego, że jestem mężczyzną i nie mam tak rozbudowanej empatii, a po drugie codzienne życie toczy się, a różne chorobowe przypadłości są jego częścią i gdyby zatrzymało się z racji podobnej skali zmartwienia tkwiącej w nas obojgu, nastąpiłaby poważna dezorganizacja, która by nie służyła nikomu, więc i Pieskowi też.
- To może dać mu węgiel? - mądrze i racjonalnie podszedłem do problemu. Na chłodno.
- Ale ja mam tylko w proszku, więc jak jej to dać? - Żonie dołożyłem nieopatrznie kolejne zmartwienie.
- Poza tym chciałabym, żeby, jeśli to robi, robiła to dalej, żeby usunęła toksyny. - Żona starała się pocieszyć.
Granice usuwania jednak są. Nawet ja to wiem.
- To może, gdy dzisiaj pójdziemy do Uzdrowiska Uzdrowiska, kupimy w aptece węgiel w pigułkach?
Żona milcząco zaakceptowała. Ale widocznie sprawa nie dawała jej spokoju, bo w końcu gdzieś znalazła trzy piguły.
- To dasz jej?
- Oczywiście. - starałem się ją uspokoić.
- A jak to zrobisz?
- No jak?! - Jak zwykle! - Wepchnę w gardziel i po krzyku.
- Tak, jak kotom? - Żona wolała się upewnić.
Pokiwałem twierdząco głową. W Wakacyjnej Wsi to ja byłem tym od czarnej, nomen omen, roboty, bo to ja zawsze podawałem czarnym kotom, Bessie i Lalusiowi, różne piguły. Sprawa była trudna, bo trzeba było danego kota, zwłaszcza Bessę, dokładnie owinąć ręcznikiem, gdyż była gotowa pazurami rozorać brzuch mój albo Żony. Basior, czyli Laluś, taki nie był i krzywdy by nam nie zrobił, tylko zawsze w takich razach darł się wniebogłosy utwierdzając nas tylko w tym, że nadaliśmy mu adekwatną ksywę.
O Piesku, chociaż miałem mu po raz pierwszy brutalnie zaaplikować trzy tabletki, wiedziałem, że przy pieskowym charakterze będzie to tylko bułka z masłem.
- Ale on to źle skojarzy z Tobą, a ja bym nie chciała, żeby miał taki stosunek do ciebie... - Żona zaczęła dzielić włos.
- Nie przejmuj się! - uśmiałem się. - I tak już u niego od dawna mam zszarganą opinię, więc kolejny krok niczego nie zmieni.
Żona się uśmiechnęła trochę uspokojona.
Zrobiliśmy to w ogrodzie. Żona, jako ta dobra, stała przy piesku i głosem oraz głaskaniem starała się Pieska uspokoić. Psu na budę to się zdało, bo Piesek wiedział swoje, skoro Pan klęczał mu przed paszczą. Bo to nigdy nie kończyło się dobrze. Choćby takie usuwanie kleszczy, albo profilaktyczne sprawdzanie przez Pana na głowie, faflach i na klacie, czy są. Albo wycieranie kaprawych oczków po nocnym spaniu. Wszystko to stresujące sytuacje dla Pieska unaoczniane Państwu częstym nerwowym przełykaniem śliny.
Trzy razy brutalnie Pieskowi otwierałem paszczę, zaglądałem w potężną gardziel i wpychałem tabletkę tak, żeby już Piesek nie mógł jej z powrotem wykrztusić. W trakcie tego wpychania Piesek nie przełykał śliny, bo nie miał jak, tylko po wszystkim wytrzepał się dokumentnie, a to najlepiej świadczyło o jego stosunku do Pana i do tego, co zrobił. Dokładnie tak samo się zawsze wytrzepuje, gdy, po jeździe samochodem, której nie cierpi, otwieramy bagażnik i go wypuszczamy. 
 
W okolicach południa pojawił się u nas Prominent. Wreszcie. Jego wczorajsze badania, jak również jego żony, były na tyle uciążliwe i inwazyjne, że musieli się zatrzymać na noc u swoich przyjaciół. 
Do wizyty przygotowałem się wcześniej spisując na dwóch kartkach moje pytania. A wszystkie, bez wyjątku, dotyczyły dziesiątków elektrycznych gniazdek w całym domu, od piwnic, które są piwnicami, po strych, który de facto strychem nie jest, umieszczonych w dziwnych miejscach, często dublowanych, włączników oświetlenia, niektórych tajemniczych, różnych kabli przedłużaczowych wpuszczonych za przypodłogowe listwy Bo nie chciałem niszczyć wcześniej położonej tapety, kabli antenowych, telefonicznych i internetowych (tych akurat nie zrozumiałem), zgromadzonych naraz dla komfortu oglądania telewizji, prowadzenia rozmów telefonicznych i korzystania z Internetu nawet w czterech pokojach oraz dodatkowo dziwnych kabelków Ale niektóre z nich może pan sobie wyciąć!
Wizyta była efektywna, sporo tajemniczych lub dziwnych rzeczy mi się wyjaśniło, a jednej, absurdalnej, bez niej chyba nigdy bym nie rozwikłał. Jeden włącznik, usytuowany wewnątrz domu, nie włączał niczego, a był, więc wkurzał. I dopiero Prominent wyjaśnił, że włącza on oświetlenie w zasadzie zewnętrzne, bo jedną lampę w holu i trzy na zewnątrz budynku, wszystkie zapalane na czujnik ruchu. Nigdy bym na to nie wpadł. System był nie do rozwiązania w obecnej porze, kiedy jest długo jasno. Ale już niedługo się przyda.
 
Postanowiłem się dzisiaj opieprzać. Więc dla rozrywki pozałatwiałem tylko kilka drobiazgów w ramach poznawania Uzdrowiska. Najpierw dowiedziałem się od Fachowca, gdzie w Uzdrowisku można kupić... piasek. I, o dziwo, bez umawiania się, przy zakupie czterech worków, w ... składzie opału się z nim spotkałem. A piasek jest mi potrzebny, abym mógł go zmieszać z cementem i na takiej suchej zaprawie ułożyć z powrotem brukowe kostki.
W drodze powrotnej usiłowałem zaparkować w miarę w pobliżu poczty i Biedry, ale za friko się nie dało. A 4 zł za godzinę postoju nie zamierzałem płacić. Wróciłem więc do domu, zostawiłem auto i z powrotem poszedłem do centrum piechotą. Czas na wysłanie do Tauronu protokołu zdawczo-odbiorczego oraz na drobne zakupy spędziłem bardzo  przyjemnie, bo obcowałem na różne sposoby z Uzdrowiskiem.
Gdy wracałem, zadzwonił Po Morzach Pływający. Akurat w swoich przepastnych lasach zbierał kurki. Nawet się zdziwiłem, że są grzyby, ale u nich tylko czerwiec był upalny, teraz zaś jest ciepło i codziennie pada.
Zakomunikował mi, że w najbliższym czasie nie przyjadą, bo czyta bloga i widzi, jak jesteśmy zajęci. Oprotestowałem ich decyzję, ale nic z tego nie będzie, bo już 8. sierpnia Po Morzach Pływający wypływa, a do domu wróci  dopiero w połowie... stycznia. Więc na ten czas zaplanowaliśmy wstępnie ich przyjazd.
U nich specjalnie nic nowego oprócz wybudowania dużej wiaty na drewno i na narzędzia ogrodnicze oraz na różnego rodzaju klamoty. Chociaż zmianę koloru włosów Czarnej Palącej można uznać za wydarzenie. Przestała je farbować na czarno i uzyskała piękny kolor (według męża, zaznaczam), swój własny, czyli sól-pieprz. W takiej sytuacji może się zrobić problem z jej indiańskim imieniem. Bo co prawda pali dalej, ale pierwszy człon trzeba będzie chyba zmienić. 
I tu napotkałem na kilka przeszkód. Bo SoląPieprzą Palącą brzmi głupio ze względu na drugi człon pierwszej części imienia, SoląPieprzną Palącą nie wiem, czy nie gorzej, a SoloPieprzną chyba nawet najgorzej. To pozostanę przy starej nazwie. Tym bardziej, że jest wielce prawdopodobne, że Czarnej Palącej, jako kobiecie, za chwilę odbije i znowu włosy sobie przefarbuje na czarno. A ja z nową, głupią nazwą zostanę niczym Himilsbach z angielskim.
 
Opieprzałem się dalej, ale nie mogłem się oprzeć drobnemu obcinaniu czarnej winorośli, która wlazła na magnolię i leszczynę (od kokornaka już ją odciąłem) i je dusiła.
A apogeum opieprzania się uzyskałem oglądając cały mecz Igi Świątek z Amerykanką Claire Liu. Wygrała Iga 2:0.
Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek Tacy jesteśmy.
 
PIĄTEK (28.07)
No i nad ranem padał deszcz.
 
A, gdy wstałem o 06.00, rozpadał się jeszcze bardziej, więc dzień zapowiadał się pięknie. Od razu założyłem, że kawy nic nie dadzą i że po I Posiłku z przyjemnością zalegnę w łóżku.
Ale już od 09.00 zaczęło się fatalnie przejaśniać i zdawałem sobie sprawę, że bez wsparcia deszczowego nie będę w stanie pójść do łóżka w biały dzień. Pójść nie na krótką drzemkę i regenerację sił, tylko na demoralizujące leżenie w łóżku z książką zakończone, na przykład, dwugodzinnym snem. 
Korzystając z pogody dosyć długo telefonicznie załatwiałem sprawę koleżanki ze studiów. Okazało się, że sanatorium będzie miała w drugiej połowie września, więc na zjazd chętnie przyjedzie. No i trzeba było poukładać te klocki. Trwało to długo, bo koleżanka ma swój wiek, no i jest emerytowaną chemicą.
Przy okazji zjazdu ciągle nie mogę się nadziwić, że jakiś kolega lub koleżanka mają jakiś tam termin sanatorium. Dla mnie do sanatorium jeździ Teściowa, zresztą nie wiedzieć po co. Tu akurat nie muszę spuszczać z tonu, bo co prawda Uzdrowisko jest pełne charakterystycznych pogrubionych pensjonariuszy, ale mam nadzieję, że do nas tacy przyjeżdżać nie będą.
 
W południe nie było już złudzeń. Jeszcze I Posiłek zjadłem w salonie, przy książce, ale, gdy tylko skończyłem, przyroda jakby uparła się na mnie i zrobił się lazur nieba. A jak lazur, to był czas najwyższy zabrać się za układanie betonowej kostki brukowej przy furtce. Zdjąłem ją przy okazji odtwarzania funkcji jej przypisanej. Nawet nie mogę powiedzieć, że zdobywałem kolejną harcerską sprawność, bo kamieniarstwem i brukowaniem zajmowałem się już w Biszkopciku, w Naszej Wsi nie, bo nie było po co, a ostatnio w Wakacyjnej Wsi.
Piasek kupiony wczoraj mieszałem na sucho z cementem i mozolnie, na kolanach (nakładki w spadku po Prominencie; moje gdzieś są w jakimś kartonie), układałem kostkę po kostce. A jak już złapałem system, robota posuwała się do przodu dość wyraźnie. Mogłaby nawet szybciej, gdyby nie moje pigularstwo.
I stała się rzecz dziwna. Po ułożeniu wszystkich dostępnych kostek, pozostała kłująca w oczy wyrwa. Obliczyłem mniej więcej, że na jej zlikwidowanie potrzebuję jeszcze z 60 kostek. To w jaki sposób i czym był poprzednio wybrukowany teren wokół furtki? 
Tę sytuację przypomina inna, tylko że analogicznie odwrotnie. Często mi się zdarzało, że rozebrawszy na czynniki pierwsze jakieś urządzenie elektro-mechaniczne i po jego naprawie i po złożeniu, zostawał, ku mojemu zaskoczeniu, jeden lub dwa elementy (emelenty), ni przypiął, ni przyłatał, bo urządzenie świetnie działało. Tu zostawało, tam zabrakło.
 
Znowu u Fachowca dowiedziałem się, że kostki w Uzdrowisku nie dostanę, bez przesady przecież, i że będę musiał się za nią wybrać  do City. To natychmiast zadzwoniliśmy do Leroy Merlin, ale mieli tylko kolor brązowy, a potem do Castoramy. Mieli różne kolory, a co najważniejsze, sprzedawali w detalu, najmniej 1 m2. Wychodziło 100 kostek, ale trudno świetnie. Postanowiliśmy jutro jechać i jutro temat zakończyć, bo potem długo nie będzie kiedy. 
Gdy po robocie wróciłem do domu skonany i połamany, Żona wyszła na zewnątrz "odebrać" dzieło.
- Nooo... wygląda całkiem profesjonalnie... - A bałam się, że wyjdzie tak sobie.
Nie czepiałem się słowa "całkiem", bo wiedziałem, że niczego nie muszę udowadniać, skoro gołym okiem widać, że profesjonalnie. Ale pozwoliłem sobie na zdziwienie.
- Jesteśmy 23 lata ze sobą i powinnaś wiedzieć, że sroce spod ogona nie wyskoczyłem.
Żona się uśmiechnęła. Robi tak zawsze, gdy wspominam o tej sroce.
 
Bez prysznica nie byłbym w stanie funkcjonować. Dzięki niemu na tyle się zregenerowałem, że bez przeszkód wieczorem obejrzeliśmy szósty odcinek Tacy jesteśmy.
 
SOBOTA (29.07)
No i Piesek zdaje się dochodzić do siebie.
 
W nocy pazurkami szurał po podłodze, więc Żona wyszła z nim do ogrodu. Wysikał się, co prawda, ale za jakiś czas znowu szurał. Żona wpuściła go więc na górę do pieskowego pokoju i sama z pościelą się tam przeniosła, żebym mógł spać. 
Resztę fragmentów nocy znam z jej relacji. Piesek się dalej kręcił i było oczywiste, że jest głodny. Dostał garstkę chrupków, którą pożarł w swoim stylu, czyli błyskawicznie, co przez ostatnie dni było nie do pomyślenia, skoro nie dotykał nawet takich smakołyków jak żółtko jajka, czy kefirek.
Widocznie było za mało, bo Piesek dalej się kręcił, więc dostał drugą garstkę. To go na tyle zadowoliło, że kręcił się już tylko, żeby wyjść na sraczkę. Jeśli ona wreszcie zniknie, będzie dobrze. 
 
Rano przyszedł mail z upalnego Teksasu, jak donosiła koleżanka ze studiów. Okazało się, że we wrześniu będzie jednak w Polsce i bardzo by chciała przyjechać na zjazd. Dam radę nawet wobec faktu, że la donna e mobile. Odpowiedziałem jej obiecująco-uspokajająco.
 
I rano porozmawialiśmy z Przyjaciółką Pasierbicy. Wczoraj wieczorem napisała w smsie, że chciałaby porozmawiać w sprawie Nie Naszego Mieszkania. Od razu się domyśliliśmy, że ta niesłychana era siedmiu lat dobiega końca. I to dokładniutko w lipcu. Przez ten czas w Nie Naszym Mieszkaniu przeżyliśmy wiele i łączy nas z tym miejscem mnóstwo wspomnień. Przy rzadkim jednak przebywaniu dziwnie dużo się działo - spotkania towarzyskie, rodzinne, święta, choroby, praca, powitania i pożegnania.
Nie Nasze Mieszkanie dawało nam niesamowity komfort, gdy trzeba było zatrzymać się w Metropolii, a nawet wtedy, gdy byliśmy przejazdem. Ostatnio zaglądaliśmy rzadko, raz na trzy, cztery miesiące i widać było, że od czasu braku Szkoły jest nam już niepotrzebne. Zawdzięczamy mu wiele i trudno nie być sentymentalnym. 
Słowa Przyjaciółki potwierdziły nasze domysły. Przy luźnym i trudnym związku ze swoim partnerem postanowiła porzucić poprzednie mieszkanie i zamieszkać z ich córeczką (3,5 roku) w Nie Naszym Mieszkaniu. Umówiliśmy się na piątek na spotkanie, kiedy to wyjedziemy na tournee - Uzdrowisko - Sypialnia Dzieci - Metropolia - Piękne Miasteczko - zahaczenie o Wakacyjną Wieś - Rybna Wieś - Uzdrowisko.
Noc z piątku na sobotę w Nie Naszym Mieszkaniu będzie chyba pożegnalną. Piszę chyba, bo na spotkaniu ostatecznie umówimy się, kiedy trzeba będzie zabrać nasze rzeczy. Nie jest tego wiele, ale może się okazać, że logistyka będzie wymagała jeszcze jednego noclegu.
Zabrać się ze wszystkim będzie łatwo - dwa łóżka (spadek po Naszej Wsi) chcemy zostawić, a zabierzemy nasze ciuchy oczywiście, telewizor, dwa krzesła, garnki, talerze i sztućce oraz różne moje dokumenty, pozostałość ze szkolnych czasów. Niby jeden załadunek i kurs, ale zbyt wiele razy się przeprowadziliśmy, żeby nie podchodzić z szacunkiem do tak małej nawet przeprowadzki. Bo one, małe czy duże, kierują się swoimi prawami i, jak uczy nas doświadczenie, zawsze może coś wyskoczyć.
Przyjaciółka Pasierbicy na wejściu przeprowadzi częściowy remont, bo w takich nienaszomieszkaniowych warunkach na stałe nie da się mieszkać, zwłaszcza z małym dzieckiem. Na pierwszy ogień pójdzie wymiana okien i drzwi (poprawa, to mało powiedziane, akustyki i przede wszystkim warunków termicznych) pamiętających czasy PRL-u, jak wszystko zresztą, remont łazienki i ubikacji oraz instalacji elektrycznej. Po takiej demolce nie wydaje mi się, aby Przyjaciółka Pasierbicy była w stanie się zatrzymać, skoro w przedpokoju, sypialni i w zasadzie też w kuchni podłogę stanowi goły beton, a ściany wszędzie są w sznytach od szpachelki, pozostałości po próbach przygotowania ich przez jej brata do malowania. 

Na I Posiłek został wykorzystany, nomen omen, nasz pierwszy pomidor. Czerwoniutki i miękkawy w dotyku, pyszny, chociaż Żona twierdziła, że jeszcze z dzień, dwa powinien był zostać na krzaku.
Podzieliliśmy się po połowie. Twarożek smakował jeszcze lepiej niż zwykle.
Do City pojechałem sam, bo Żona nie chciała nawet na krótko zostawić samego niepewnego Pieska.
I w Castoramie okazało się, że wczorajszą telefoniczną rozmowę to mogę sobie wsadzić w buty, bo owszem kostka była, ale nie tej grubości. A ta właściwa może będzie za dwa tygodnie, a może...
Nawet się ucieszyłem, bo po pierwsze stwierdziłem, że podejście przy furtce zrobię w tej sytuacji mniejszym kosztem zrywając potrzebną ilość kostki z przejścia w szklarni, a po drugie, po małych zakupach w Biedrze, cieszyłem się, że zdążę na ćwierćfinał Igi Świątek, ten, który miał być rozegrany wczoraj, ale nie mógł z powodu deszczu, z Czeszką Lindą Noskovą. Wygrała Iga 2:0.
Kostki w szklarni zerwałem sporo, na tyle że przejście zostało prawie w połowie satysfakcjonująco zdemolowane (będzie co robić przy odtwarzaniu) i sporo ułożyłem, ale podejścia nie skończyłem, bo przeszkodziła mi burza, a potem półfinał (Iga jednego dnia grała dwa mecze w krótkim odstępie czasu) z Belgijką Yaniną Wickmayer.
Do końca nie skończyłbym i tak, i tak, bo teraz pozostało mi jeszcze ciąć kostki specjalną tarczą i otrzymane trójkąty oraz trapezy powkładać w miejsca, które takimi pustymi kształtami kłują oczy. Bardziej żonine, która znowu miała drobne wątpliwości, czy dam radę.

Żona po ostatniej nocy padła bardzo szybko, na tyle, że już jej nie było na dole, gdy rozpoczynał się półfinał. Iga wygrała pierwszego seta 6:1, w drugim prowadziła 5:3 i miała dwie piłki meczowe, by ostatecznie mnie załatwić. Bo dała pograć Belgijce, która doprowadziła do stanu 5:5, przy którym mecz został przerwany z powodu zapadającego zmierzchu (stadion Legii nie dorobił się sztucznego oświetlenia). Zostanie dokończony jutro akurat w okolicach, gdy będę jechał do Rodzinnego Miasta, więc będę musiał się obejść smakiem. A przesunięty w tej sytuacji finał, w którym zagra Iga (nie dopuszczam innej możliwości), odbędzie się akurat w tym czasie, gdy z Siostrą i Bratem będziemy na cmentarzu na grobie Rodziców, bo tak zaplanowaliśmy początek naszego spotkania.

Gdy zamykałem laptopa, akurat przyszedł mail od koleżanki ze studiów, tej z Texasu (specjalnie nie piszę Teksasu), czyli od Texanki. Cieszyła się, że będzie mogła przyjechać i zaskoczyła mnie prośbą, żebym dał jej adres mojego bloga, bo wie od ostatniego naszego zjazdu, że piszę. To oczywiście jej dam, a ona sama zweryfikuje, czy da się go czytać, czy nie.

Żona spała, a ja postanowiłem dążyć do tego, żeby noc była spokojna. Więc wyszedłem z Pieskiem do ogrodu. Piesek albo chodził za mną, albo stał i patrzył na mnie, albo patrzył na mnie zupełnie nierozumiejącym wzrokiem, kiedy siadłem na krześle postanowiwszy do upadłego czekać, aż Piesek w końcu zrobi siku i wymarzoną przez Państwa kupę. Piesek moje zabiegi miał w dupie i tylko kombinował, jak tu wrócić do domu, ale przy kolejnej próbie ciągle odbijał się od zamkniętych drzwi tarasowych, które w międzyczasie nie chciały się w cudowny sposób otworzyć. Za każdym razem wracał na dół i ... patrzył na mnie.
Wygrał.
Wziąłem go na smycz i wyszedłem na zewnątrz na długi spacer. I Piesek zrobił dwa razy siku i kupę zbadaną wzrokowo przez Pana, całkiem już sensowną w kontekście jej twardości, a przede wszystkim nie żarł trawy. A ta informacja była najistotniejsza dla Żony, która, gdy przyszedłem do sypialni, oczywiście natychmiast się wybudziła i musiałem jej zdać szczegółową relację z wszelakich zachowań Pieska.
Mogłem spokojnie zasypiać. 
 
NIEDZIELA (30.07)
No i noc była spokojna.
 
Żadnego popiskiwania a przede wszystkim kręcenia się i charakterystycznego podrapywania pazurami o podłogę. Piesek spał kamiennym snem, a my razem z nim.
Już od 06.00 pisałem, żeby było na bieżąco, bo przyszły tydzień blogowo będzie trudny i zakładam, że powstaną zaległości.
Przed wyjazdem gruntownie się odgruzowałem i już parę minut po dziesiątej ruszyłem w drogę. Miałem zamiar zrobić takie pretournee - Uzdrowisko - Rodzinne Miasto - Sypialnia Dzieci - Uzdrowisko.
 
PONIEDZIAŁEK (31.07)
No i o 16.10 zamknąłem moje pretournee i przywiozłem Wnuka-III i IV do Uzdrowiska.
 
Te dwa dni były ciężkie pod każdym względem, ale ich nie żałuję i mojego wysiłku też nie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał smsa z informacją, że "rozważa...". Podobał mi się ten subtelny język polski.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Co innego miała do roboty.
Godzina publikacji 20.16.
 
I cytat tygodnia: 
Potrzeba dwóch lat, aby nauczyć się mówić; pięćdziesięciu, aby nauczyć się milczeć. - Ernest Hemingway (amerykański pisarz i dziennikarz)