poniedziałek, 24 lipca 2023

24.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 233 dni.

WTOREK (18.07)
No i desperacko będę próbował nadrobić zaległości i pisać dalej.
 
W sobotę, 15.07, chciałem wstać o 07.00. 
Ale niestety wstałem przed szóstą. A Żona, dla równowagi, przed siódmą. 
Zaraz rano przyszedł troskliwy alert RCB ostrzegający przed upałem i tłumaczący czego nie nalezy robić i co robić w razie czego. W ramach stałego i ciąglego odmóżdżania społeczeństwa. 
Być może nim sprowokowany w pełnym słońcu na tarasie obcinałem winorośl, tę czarną, przerobową. Powłaziła wszędzie dusząc leszczynę, magnolię i nawet kokornaka odbierając mu palmę pierwszeństwa w duszeniu. Napadło mnie nieźle, ale nie na tyle, żeby  zmysłami nie rejestrować rzeczywistości. Więc po pewnym czasie ubrałem czapkę, a po robocie wypiłem... wodę, a zaraz potem uzupełniłem elektrolity pijąc wodę z solami - NaCl, KCl i MgCl2.

W oczekiwaniu na Krajowe Grono Szyderców całkowicie się odgruzowałem i odświeżony mogłem ich przyjmować.
Przyjechali ostatecznie... samochodem. Zaznaczam ten najzwyklejszy fakt dlatego, że od początku i oni, i dzieci przede wszystkim chciały jechać pociągiem. Nawet targając ze sobą dwa samochodowe foteliki. A tu taka niespodzianka - na żaden pociąg nie było już biletów. Takie obłożenie, które polskim kolejom powinno dać do myślenia, aby zastanowiły się nad reaktywacją kolejnych połączeń. Zarzuconych na fali zachłyśnięcia się 30 lat temu wkraczającym kapitalizmem. Bo samochodem od tamtego czasu to teraz każdy głupi może jechać. I pomyśleć, że jeszcze 40-50 lat temu...
Q-Zięć był mocno skwaszony faktem, że znowu musiał jechać autem, zwłaszcza że miał za sobą wczorajszy powrót z Pucka i możliwość wielokrotnego, wspólnego przebywania na drogach, często niebezpiecznego, z kierowcami idiotami. Nikt się jednak jego stanem nie przejął, zwłaszcza dzieci, które błyskawicznie i z prawdziwą frajdą w trakcie oprowadzania po Tajemniczym Domu i Tajemniczym Ogrodzie odkryły trzy różne tajemne przejścia umożliwiające obejście domu i prowadzące przez mroczne piwnice lub dziwną klubownię. Natychmiast zaanektowały przestrzeń i czuły się już u siebie, jak ryby w wodzie.

Gdy Krajowe Grono Szyderców jako tako okrzepło w nowym miejscu, wybraliśmy się do Uzdrowiska-Uzdrowiska. Upał był taki, że nie dało się wiele pochodzić. Więc przed powrotem do domu fakt pierwszej naszej wspólnej obecności w Uzdrowisku uczciliśmy deserami w uzdrowiskowej kawiarni.
W domu był kompletny luz i rozleniwienie. Na tyle, że posiłek, który miał być przygotowany na grillu, oddalał się i oddalał. Bo najpierw, gdy zacząłem podlewać ogródek, cały teren został opanowany przez deszcz z deszczownicy i dzieci, które w nieskończoność i z kwikiem wpadały na różne sposoby pod strumienie wody, a potem dziadek z wężem czaił się za tarasem i kto tylko nie wyszedł z domu, pędem i z wrzaskiem wpadał doń z powrotem. Nawet interwencja Żony, a potem Q-Zięcia nie pomogły. Silny i dobrze skierowany strumień wody miał bardzo dużą siłę perswazji.
Gdy jednak festiwal wodny się zakończył, dzieci zaległy w słońcu na ręcznikach, a rodzice poszli na piechotę, jak w porządnym cywilizowanym miasteczku, do Intermarche po ziemniaki i kiełbasę na grilla.
- Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie ten sklep. - zakomunikowała Pasierbica po ich powrocie. - Tyle różnego i ciekawego towaru.
Zaczęła w ten sposób odkrywać uroki Uzdrowiska.

Grill w końcu ruszył. Delektowaliśmy się posiłkiem i atmosferą ogrodu dyskutując o dalszym ciągu wieczoru. W końcu zdecydowaliśmy się pójść z Pieskiem na wieczorny spacer do Uzdrowiska-Uzdrowiska.
Była sobota, więc natknęliśmy się na tłumy, ale przede wszystkim na wakacyjno-weekendowo-uzdrowiskowe atrakcje, miedzy  innymi na koncert rockowego zespołu. A taki poziom decybeli Pieskowi nie mógł się podobać. Więc odstawiłem go z powrotem do domu.
Późny wieczór, gdy zapanował zmrok, był magiczny, zwłaszcza dla dzieci. Dwudziesta pierwsza, potem druga i  trzecia, a tu ciągle nie trzeba było iść spać. Muszę powiedzieć, że ta magia udzieliła się i mnie, takiemu staremu koniowi.
Większość czasu spędziliśmy w Parku Szachowym i siedząc wśród innych ludzi, w przykawiarnianym ogródku, odkryliśmy po raz pierwszy klimat tej drugiej uzdrowiskowej części, inny niż wszystko to, co poznaliśmy i czego dotykaliśmy dotychczas w Uzdrowisku. Nie muszę chyba wspominać, że w sposób istotny do tego klimatu dokładał się Pilsner Urquell i szachy.
Grali Q-Zięć kontra Q-Wnuk przy moim skromnym wsparciu tego młodszego. Wygrał, chyba dwa razy, młodszy. Z kilku powodów. Zauważyłem zdecydowany postęp w grze Q-Wnuka względem tej sprzed roku. Ale, co najważniejsze, załapał bakcyla i pcha się do gry. Po drugie, parkowa szachownica, takoż pionki i figury, były duże i trzeba było naprawdę się przyzwyczaić, żeby ogarnąć całe pole i dostrzec różne niuanse, w tym niebezpieczeństwa. A to zdecydowanie lepiej robił Q-Wnuk. Chociaż niższy, a więc patrzący z niższej perspektywy, jakoś dziwnie lepiej patrzył i dostrzegał. O swoim skromnym wsparciu już wspomniałem.
O 22.00 rozpoczął się pokaz woda, światło, dźwięk w głównym parku zdrojowym, więc po grze zdążyliśmy się jeszcze załapać na drugą połowę. Aranżacja była bez zarzutu i tylko należało się cieszyć, że Uzdrowisko posiada tyle różnorodnych ofert. Wszystkim się podobało. Na koniec twórcy i prowadzący otrzymali brawa.
W domu byliśmy o  23.00.
Próbowałem jeszcze oglądać mecz Polska - Chiny w Lidze Narodów kobiet, ale po pierwszym secie przegranym przez Polki padłem. Wykrzesałem jeszcze z siebie resztkę sił, żeby w gronie dorosłych porozmawiać przede wszystkim o dwutygodniowym urlopie Krajowego Grona Szyderców spędzonym w Pucku razem ze Słowianami i ich dwoma synami. Ale moją schyłkowość było widać gołym okiem - to bierne uczestnictwo, symulacja sztucznych pytań i sztuczne zainteresowanie oraz kolebanie głową przy zasypianiu... Więc nagłe stwierdzenie Żony Idziemy spać, bo jestem padnięta! przyjąłem z prawdziwą ulgą. W łóżku byłem najpierwszy.

Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Auto, którym jeździ nadal jest w warsztacie i nie wiadomo, kiedy z niego wyjedzie. A to jest dosyć przygnębiające. Zięć wyjechał na jakiś obóz, więc Córcia dysponuje drugim autem, ale i tak nie może przyjechać do Uzdrowiska. Bo Rhodesian miał usuniętą narośl i ma oczywiste przeciwwskazania do podróży. Nie ukrywam, że ewentualna jego obecność znacznie zwiększyłaby chaos i byłoby naprawdę trudno nad wszystkim zapanować. Nie wiadomo też, jak to wszystko zniosłaby Berta. Trzeba więc poczekać.
Ja tęsknię za Córcią, a ona bardzo chciałaby już do nas przyjechać. Oczywiście z dziećmi.

W niedzielę, 16.07, Żona wstała przede mną. Przed ósmą.
Myślałem, że zaraz wróci do łóżka, ale nie, na dobre zadomowiła się, nomen omen, na dole. Za jakiś czas też się zwlokłem i po prysznicu mogliśmy sobie posiedzieć przy kawkach. Reszta spała.
Dorośli wstali sporo po dziewiątej, a dzieci spały nadal. To było piękne, że po tak zróżnicowanych i licznych emocjach ich organizmy same wiedziały, co trzeba robić.
 
Na śniadanie (tradycyjna nazwa posiłku) zrobiłem wszystkim jajecznicę na słoninie, cebuli i papryce. Z siedemnastu jaj, a smażenie takiej ilości nie jest łatwe. Wszyscy zjedli, a Ofelia tknęła.
Specjalnie porannie nie zwlekając wybraliśmy się na długi spacer, na drugi koniec Uzdrowiska. Punktem docelowym była Panoramiczna, żeby wszyscy przy napojach mogli podziwiać panoramę Uzdrowiska, a przede wszystkim, żeby judzić dzieciaki widokiem letniego toru saneczkowego, po którym różni ojcowie śmigali ze swoimi dziećmi, a matki, również ze swoimi dziećmi, tragicznie się wlokły blokując całkowicie przejazd tym niefortunnym zjazdowcom, którzy jechali za nimi.
Judzenie powiodło się całkowicie, zwłaszcza u Q-Wnuka. Stał cały czas oparty o balustradę i komentował każdy przejazd i wszystko inne, co działo się na torze i wokół nie dając spokojnie się zrelaksować. Ale przecież to mieliśmy wkalkulowane.
W końcu we czworo zeszliśmy na dół, a Żona i Pasierbica zostały, żeby nam machać.
W pierwszym przejeździe ja jechałem z Q-Wnukiem, a Q-Zięć z Ofelią. Cała nasza czwórka czaiła się, żeby nie ustawić się w kolejce za jakąś, na pewno trochę przerażoną mamusią z malutką słodką córeczką, raczej nieprzerażoną, bo jadąc za takim zestawem cały przejazd mielibyśmy w plecy.
W trakcie drugiego zjazdu, gdy  miałem przed sobą małe ofeliowe ciałko, usłyszałem z niego:
- Tutaj tata nie hamował! 
I czułem, że nie był to przytyk, tylko stwierdzenie faktu.
Obciachu, zdaje się nie było. Dzieci, brutalne i bezwzględne w swych opiniach, nie ganiły dziadka i się z niego nie nabijały, a nawet Żona i Pasierbica, gdy zeszły na dół, stwierdziły Nie było źle!
Ja jednak wiedziałem, że jechałem trochę wolniej od Q-Zięcia, ale to "trochę" dało mi satysfakcję.

Wróciliśmy do centrum, do Parku Szachowego. I od razu napatoczyło się małżeństwo ze Śląska z dwójką dzieci, dziewczynką i chłopakiem, oboje idealnie w wieku Ofelii i Q-Wnuka. Dziewczyny natychmiast zajęły się sobą, a nowy kolega zaproponował Q-Wnukowi partię szachów. Więc przy PU mogłem kibicować.
Bardzo szybko Q-Wnuk się zagapił i stracił hetmana. Więc jeszcze szybciej jego przeciwnik się wyluzował, popełniał błąd za błędem, by ostatecznie ponieść sromotną klęskę. Podziwiałem Q-Wnuka, że się początkową wpadką nie załamał i ostatecznie doprowadził do zwycięstwa. A my to wszystko z tatą przegranego komentowaliśmy mając radochę. 
Partia trwała długo na tyle, że w danym momencie nie sposób było przewidzieć czasu jej zakończenia, więc  Krajowe Grono Szyderców postanowiło wracać do Metropolii. Żona i Ofelia poszły razem z nimi do domu, by za jakiś czas wrócić z Pieskiem. Podejrzewałem, że to był pomysł Ofelii, która chciała zaimponować koleżance tak olbrzymim psem, którego ona swobodnie wprowadziła do parku na smyczy. Efekt był piorunujący na tyle, że potem nie sposób było oderwać dziewczynki od Berty. Więc obie, na zmianę prowadziły biednego, cierpliwego do bólu Pieska, po całym terenie, pod nadzorem zszokowanej mamusi dziewczynki To tak można?!
Umówiliśmy się na kolejne spotkanie w nadchodzącym tygodniu, na szachy i na Pieska.

Idąc na obiad do Lokalu z Pilsnerem I co rusz byliśmy zatrzymywani przez różnych turystów, których dzieci chciały pogłaskać tak olbrzymią ciapowatą bestię. Na poczekaniu wymyśliliśmy z Żoną, że powinniśmy pobierać opłatę, na przykład 10 zł za dziesięciominutowe głaskanie. A ponieważ Piesek jest duży, to w prosty sposób można by zwiększyć efektywność przedsięwzięcia i, na przykład za głaskanie po głowie cena wynosiłaby wymienione 10 zł, ale za jednoczesne głaskanie przez drugie dziecko po grzbiecie już tylko osiem, a przez trzecie, ale tylko po dupsku, sześć. Cała trójka spokojnie by się zmieściła jednocześnie przy Piesku, co dawałoby dodatkowy efekt terapeutyczny, bo dzieci w naturalny sposób wzajemnie dodawałyby sobie odwagi. Za to prowadzenie Pieska na smyczy kosztowałoby już 20 zł za dziesięć minut.
Taka idylla mogłaby trwać dopóty, dopóki nie napatoczyłby się jakiś przedstawiciel fiskusa lub rozhisteryzowana mamusia. I nie byłoby wiadomo, co gorsze. 
 
W Lokalu z Pilsnerem I Piesek ma szczególne względy okazywane mu zwłaszcza przez panią kelnerkę, z którą od bodajże roku się zaprzyjaźniliśmy, gdy okazało się najpierw, że ma doga, a potem, gdy się okazało, że dog zmarł, jak mówiła. Więc Piesek od razu dostaje wodę i jest wygłaskany.
Dzieci nawet zjadły zamówione przez siebie potrawy, co mnie budowało. A rozśmieszył mnie moment składania przez nich zamówienia. Tak mam zawsze, nawet gdy tylko proszą o głupie lody. Te interakcje między nimi a dorosłymi. Czują się w nich swobodnie, zwłaszcza Q-Wnuk.

Po południu obejrzałem finał Wimbledonu panów. Wygrał w nim po raz pierwszy Hiszpan Carlos Alcaraz (20 lat). Suchy wynik 3:2 mówi oczywiście o długości i zaciętości spotkania, ale nie jest w stanie oddać kunsztu obu zawodników i piękna tenisa. Novak Djokowić musiał się pogodzić z faktem, że nie udało mu się w liczbie zwycięstw na Wimbledonie wyrównać rekordu Rogera Federera.
Po meczu rozmawiałem telefonicznie z Gruzinem. Chciałem się dowiedzieć, co u nich słychać, co słychać w Wakacyjnej Wsi i u Tematu Na Zdjęć. Nie dowiedziałem się niczego, bo Gruzin akurat wrócił od rodziny ze Lwowa. Ale miło było go słyszeć. Taki głos z poprzedniego świata.

Wieczorem obejrzeliśmy szesnasty odcinek Tacy jesteśmy.
 
Dzisiaj rozpoczęliśmy drugi miesiąc naszego życia w Uzdrowisku. 

W poniedziałek, 17.07, wszystko, pod każdym względem, od rana było wywrócone do góry nogami.
Do 10.14 trzeba było odebrać paczkę w paczkomacie. I z pozoru taki zwyczajny incydent zdeterminował cały dzień.
Zaraz po porannej kawie i mleczku dla dzieci pojechaliśmy po paczkę i na zakupy do Biedry. A ponieważ byliśmy już w centrum, to szkoda było z niego wychodzić. Zostawiliśmy samochód z zakupami i zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie można by było zjeść śniadanie. Większość lokali oferowała swoje usługi od godziny 11.00, ale o jednym wiedzieliśmy, że zaprasza na śniadania od 09.00. Stosowna tablica z informacją potwierdzającą naszą wiedzę kłuła w oczy, a jeszcze bardziej je kłuła kłódka na drzwiach. Żywego ducha, a sąsiedztwo nic nie wiedziało. Nie spodziewaliśmy się, że nawet w Uzdrowisku dopadnie nas Powiatowstwo.
No cóż, w pobliskiej, otwartej już kawiarni, dzieci zjadły po olbrzymiej eklerce, Żona kawałek tortu bezowego popijając espresso, a ja sernik na gorąco uzupełniając "śniadanie" americano. 
Q-Wnuk poprawił nam trochę humory, zmniejszył w nas poczucie winy i pozwolił nam sprytnie wyjść z niezręcznej i mocno niepedagogicznej sytuacji, bo gdy usłyszał nasze rozterki, stwierdził, że to przecież było drugie śniadanie. A skoro drugie śniadanie, to od razu spojrzeliśmy na to innym okiem.

Po "drugim" śniadaniu poszliśmy do Parku Szachowego. Na wejściu dałem łupnia Q-Wnukowi, a potem on zagrał z jakimś facetem, na oko 35 lat, z którym przegrał. Mógł spokojnie wygrać, bo facet był słaby, ale młodziak chyba nie wytrzymał psychicznie.
Od czasu, gdy z Q-Wnukiem opanowaliśmy tę dużą parkową szachownicę, prowokujemy, a raczej ja prowokuję biednych turystów-spacerowiczów przechodzących obok i ledwo zerkających na szachownicę pytając ich, czy by nie zagrali. Panie reagują spokojnie odmawiając z uśmiechem, większość panów robi to nerwowo wymawiając się a to z lekkim oburzeniem, a to z lekceważeniem.
Ale raz na jakiś czas ktoś się trafi.
Z kolejnym graczem było łatwo, bo do gry namówili swojego syna rodzice. Chłopak miał 11 lat. Tatuś widząc od razu, że syn jest słabszy podpowiadał mu kolejne posunięcia, więc miałem moralne prawo, żeby te Q-Wnuka z nim konsultować. Podkreślam "konsultować", a nie na chama podpowiadać. Bo dany ruch lub sekwencje kolejnych analizowaliśmy wspólnie. Często ja czegoś nie zauważałem, często Q-Wnuk i wtedy ruch był oczywisty, ale przy wariantach równorzędnych zawsze decydował Q-Wnuk. Zresztą wziął on sobie do serca moją analizę jego wcześniejszej partii, tej przegranej z 35-latkiem, i teraz przeciwnika po prostu rozniósł.
 
Żona i Ofelia miały dość tego szachowego maratonu i poszły do domu, by za jakiś czas wrócić z Pieskiem i z kawałkiem kurczaka (pozostałość po sobotnim grillu) i z ogórkami. Miałem więc trzecie śniadanie, a może to był brunch, chociaż godzina pasowała bardziej do lunchu. Pal licho z nazwą! (Licho wykazuje oczywisty związek z przymiotnikiem lichy 'będący w złym stanie, mały'. Pozostałości po wierzeniach w tę istotę widoczne są również w utartych językowych frazach: pal licho! do licha! licho nie śpi, tam do licha!) Najważniejsze, że mogłem zakąsić ten drugośniadaniowy sernik, bo zaczęło mnie mulić.
Gdy już wszyscy mieli dosyć szachów, my zasiedliśmy w Amfiteatralnej przy stałym zestawie, a dzieci jeździły przy amfiteatrze. Ofelia na żyrafie, Q-Wnuk na zebrze. Dziesięć minut spokoju.
I żeby sobie ten spokój w miarę przedłużyć, Żona wymyśliła obiad w Lokalu z Pilsnerem II. Droga do niego prowadziła, o dziwo, przez Park Szachowy, ale tym razem nie graliśmy. Za to napatoczyliśmy się na rodzinę, dwoje dziadków, ich córkę mieszkającą w Mediolanie i wnuka, czternastolatka, niezwykle rezolutnego, bezbłędnie mówiącego po polsku, a jak się później okazało, również po włosku i angielsku. A zaczęło się od tego, że młodzieniec obsługiwał półprofesjonalnego drona i gdy my wykazaliśmy zainteresowanie tym tematem, nie mogliśmy się od niego odczepić. Przy okazji dowiedziałem się od dziadka i od córki, jak to się stało, że wyszła za Włocha, jak to jest mieszkać we Włoszech, a konkretnie w Mediolanie i komu wszyscy kibicują. Wyszło na to, że wyłącznie Milanowi i że w domu nie wolno używać słowa Inter.
- To my już pójdziemy! - Żona gwałtownie mi zakomunikowała - bo jesteśmy bardzo głodne! - znacząco spojrzała na mnie.
Ja z Q-Wnukiem się nie przejęliśmy i jeszcze trochę zostaliśmy. Byliśmy na miejscu raptem parę minut po dziewczynach.
Efekt tego spotkania był również wymierny. Chłopak nakręcił z drona mały filmik, a my wystąpiliśmy w rolach głównych. Wyszło super, a na dodatek łepek natychmiast wysłał go na żoniną skrzynkę. W ten niespodziewany sposób z pobytu Q-Wnuków w Uzdrowisku mamy świetną pamiątkę, oczywiście poza dziesiątkami zdjęć.
To teraz retoryczne pytanie - czy mielibyśmy ją, gdybym ich nie zaczepił? I drugie - czy wypadało tak od razu, po jego nakręceniu, porzucić towarzystwo wykręcając się głodem? 

W Lokalu z Pilsnerem II obowiązywały uświęcone standardy, to znaczy pizze, zawsze te same dla każdego. 
Pobyt miałem urozmaicony, bo gdy zacząłem się delektować gorącymi i pikantnymi kawałkami, usłyszeliśmy z ust Ofelii Siku! W popłochu rzuciłem więc wszystko, gwałtownie przełykając i poświęcając się, żeby Żona mogła spokojnie zjeść i z zadowoloną Ofelią pognałem do damskiej toalety narażając na poważną dezorientację i stres gości płci żeńskiej usiłujące doń wejść. A gdy wyszliśmy z Lokalu i przeszliśmy spory kawałek z ust Q-Wnuka usłyszeliśmy równie oszczędny, co u siostry, ale jednak bardziej rozbudowany w słowa komunikat Chcę kupę! Więc pędem zawróciłem z nim do Lokalu, tym razem do męskiej. 
W drodze do domu Ofelia, niczym nie prowokowana, przeprowadziła głęboką, mądrą i porównawczą analizę.
- Ten dom tutaj, ten tajemniczy, bardziej mi się podoba niż w Wakacyjnej Wsi, ale tam był fajny większy teren i można było biegać.
Nie dało się ukryć, że miała 100 % racji.

Wieczorem kleciłem bloga, bo to przecież poniedziałek.

Dzisiaj, we wtorek, 18.07, od rana grałem w Q-Wnukiem, w ramach podnoszenia jego umiejętności, w szachy, potem w warcaby i uczyłem go porządnie grać w wilka i owce, w której to grze wilk z definicji skazany jest na przegraną.
Po I Posiłku poświęciliśmy się, my, dorośli, i poszliśmy, bo to blisko, po drugiej stronie Bystrej Rzeki, do FunParku. Nie wiem, czy pisać "tak zwanego".  Jest to spory teren wypełniony dziesiątkami nadmuchanych konstrukcji, mocno nieestetycznych i straszących swoim wyglądem, ale chyba tylko mnie i Żonę, z płytkim basenem, z pontonową zjeżdżalnią, z częścią gastronomiczną, żeby było gdzie wydawać pieniądze i z zasłoniętym przed słońcem tarasem, gdzie dorośli mogli, przy wtórze wrzasku i pisków milusińskich, co normalne, i przy wrzasku mamuś-idiotek tudzież babć, zapasionych, którym z tej racji nie chciało się wstawać do swojego popisującego się wnuczusia, tylko, ile fabryka dała w płucach, wydzierały swoje pochwały, "wypoczywać".
Ja starałem się izolować czytając nową zdobycz kupioną w Uzdrowisku w trakcie spaceru z Krajowym Gronem Szyderców sprowokowany wówczas tytułem książki, który brzmiał Księga Szyderców. Z  autorem Zbigniewem Niedźwieckim Raviczem była okazja wtedy porozmawiać i otrzymać autograf. 
Żona zaś starała się czujnie relaksować obserwując, co porabiają Milusińscy. A Milusińscy zachowywali się normalnie, jak dzieci. Różnica była jednak taka, że stosunkowo mało się darli, a gdy chcieli, aby ich podziwiać, podchodzili blisko do miejsca "wypoczynku" dorosłych i dopiero wtedy wołali. Babcia szła podziwiać, ale to nie mogło wystarczyć, bo gdy wracała, zawsze słyszałem ten sam komunikat Teraz ty idź, bo dzieci chciały ci też pokazać... A ponieważ, jak wspomniałem, były dziesiątki miejsc do pokazywania, byliśmy w stałym ruchu. Widać więc było różnicę w zachowaniu Q-Wnuków i nas samych względem reszty. Przypisałbym to sensownemu wychowaniu od małego Q-Wnuka i Ofelii oraz nas, dorosłych, nie posiadaniu ciasnych umysłów, za to posiadaniu wyobraźni, no i nie posiadaniu zwałów tłuszczu. 

Po trzech godzinach nerwy mieliśmy zszargane. Jeśli ktoś mógłby nie rozumieć naszego stanu, niech ten ktoś podejmie się pewnego wysiłku i niech kiedyś wybierze się do szkoły podstawowej, i niech wyceluje w przerwę. Pięć minut wystarczy.
Wróciliśmy do domu na posiłek. A ja dodatkowo musiałem położyć się na pół godziny.
Jako tako zregenerowani wróciliśmy do FunParku (bilety całodzienne). Było łatwiej, bo tym razem siedzieliśmy tylko dwie godziny.
Aby przedłużyć dzieciom relaks i przede wszystkim, aby mieć względny święty spokój, po powrocie do domu wspólnie z dziećmi zamontowałem hamak. I było z głowy. Ich wrzaski, co prawda, były zdecydowanie większe, ale po pierwsze, to były nasze wrzaski, po drugie na naszym terenie, a po trzecie, ja całkowicie relaksacyjnie zamknąłem się w szklarni mając na nie oko i wycinałem zbędne gałęzie winorośli.
 
Wieczorem, po  bajkach dla dzieci, obejrzeliśmy siedemnasty odcinek Tacy jesteśmy
 
ŚRODA (19.07)
No i dzisiaj rano wstałem o 06.00, Żona o 07.00, a dzieci o 08.00.
 
Czy można narzekać?
Zaraz po otrzeźwieniu Q-Wnuka rozegraliśmy partie szachów w ramach Abyś po powrocie dał ojcu łupnia! Wygrałem i zacząłem kombinować, w jaki sposób dać mu następnym razem wygrać, żeby się nie zorientował, że się podłożyłem. Bo musi czerpać z czegoś motywację i się nie zniechęcać.
O 11.00 wpadł na krótko Prominent, przede wszystkim po to, żeby podpisać dla Tauronu protokół zdawczo-odbiorczy. Wraz z żoną przyjechali z Metropolii do Uzdrowiska na jakieś badania i okazało się, że jego zostały odwołane. Obiecał więc, że za tydzień przyjadą ponownie i po swoim badaniu nas odwiedzą.

Po I Posiłku ruszyliśmy w Uzdrowisko w poszukiwaniu galaretki. To znaczy nie szukaliśmy jej, tylko od razu poszliśmy do jedynej, według naszej wieloletniej wiedzy, kawiarni, w której zawsze były do  dyspozycji, ale okazało się, że przed nami przyszła jakaś ekipa i wyżarła cały zapas. Szukanie więc zaczęło się dopiero potem.
Żona bardziej, dzieci mniej, a ja najmniej, bardziej ze względu na nich, byliśmy zawiedzeni. Bez wiary poszliśmy dalej szukać wiedząc, że sprawa jest przegrana. Żona była tak pewna, że galaretki są w Uzdrowisku tylko w tym jednym miejscu, że odradzała mi wchodzenia do kolejnych kawiarni Bo to bez sensu! A jednak! W kolejnej były. Więc całej trójce oczy się zaświeciły, Żonie na równi z jej wnukami.
Mogli się delektować wspierając się dodatkowo gałkami lodów, ja zaś skromnie towarzyszyłem przy americano i kawałku ciasta. "Niespodziewana" poranna rozpusta, którą potem kontynuowaliśmy, bo przy dzieciach nie da się inaczej. Zasiedliśmy więc w Amfiteatralnej przy PU i tmavym Kozelu, a dzieci "skakały", Q-Wnuk na zebrze, Ofelia na żyrafie.
Po rozpuście zaniosło nas do Parku Szachowego. W jedynym meczu Q-Wnuk rozwalił jakiegoś jedenastolatka. Piszę "jedynym", bo przez wiele ostatnich dni nie widziałem, żeby ktokolwiek grał. A jeśli, to zawsze brali w tym udział Q-Zięć, jego syn i ja. Przeważnie pole szachowe i bierki są atrakcją dla dwu-trzy-czterolatków, którzy, niczego nieświadomi, włażą w trakcie gry i dymią przestawiając wszystko, co przestawić się da. Moja sztucznie miła uwaga, żeby danych bierek nie dotykali, a bawili się tymi, które są poza planszą, prawie zawsze budziła u czujnych babć lub mamuś nieskrywaną obrazę Jak śmiałem zwrócić maleństwu uwagę!Jak śmiałem zająć całą planszę i nie podzielić się nią z milusińskimi. A wyjaśnienie Przepraszam, ale my tu gramy! dolewało tylko oliwy do ognia i przeważnie dało się słyszeć wypowiedziane z oburzeniem Nie ruszaj i chodź! Bo paaanowie tutaj grają!!!  Takie polskie. I takie pisowsko-polskie.

W drodze powrotnej do domu odebraliśmy z paczkomatu trzy paczki. W końcu po zachowaniu stricte turystycznym trzeba było się zachować, jak lokalsi. 
Gwałtem, w pozycji horyzontalnej, regenerowałem w domu siły, bo pobyt w Uzdrowisku trochę mnie wyczerpał, a czekało mnie nieuchronne. Musiałem zebrać siły. Udało się przez 15 minut.
Wszyscy, łącznie z Pieskiem, poszliśmy na boisko (Orlik) otwarte codziennie przez 7 dni w tygodniu dla turystów i mieszkańców w godzinach 16.00 - 20.00. Q-Wnuk już tego przypilnował. 
Nie było nikogo, więc przez pierwszych 5 minut strzelaliśmy sobie gole tylko we dwóch, ale zaraz potem szczęśliwie napatoczył się jedenastolatek z babcią i z młodszą od siebie siostrą. 
A granie we trzech natychmiast otworzyło wiele atrakcyjnych możliwości. Były więc mecze - oni kontra ja, potem, zachowawszy resztki swojego rozsądku, zaproponowałem wersję oni przeciwko sobie, a ja na bramce, i wreszcie wszelakie konkursy rzutów karnych.
Jedenastolatek nie miał żadnych szans z Q-Wnukiem, bo ten przewyższał starszego kolegę pod każdym względem - celnością i siłą strzałów, techniką, szybkością i kondycją. 
I gdy już wszyscy mieli dosyć, to znaczy ja, Żona, Ofelia, babcia i siostra jedenastolatka, on sam, no i oczywiście Piesek, postanowiliśmy na dzisiaj skończyć i umówiliśmy się na jutro, bo wyraźnie chłopaki przypadli sobie nawzajem do gustu.
Przy pożegnaniach był tylko jeden zgrzyt.
- A dlaczego już(!) idziemy, skoro boisko jest otwarte do dwudziestej?! - zapytał Q-Wnuk, a w jego głosie dało się słyszeć mieszaninę niezrozumienia i protestu.
Wszystko przez cholerną edukację, bo już dość dobrze czyta i z tablicy stojącej przed boiskiem sam sobie wyczytał najważniejsze informacje. I nie można było już wcisnąć mu kitu. 
 
Wieczorem, po bajkach dzieci, obejrzeliśmy osiemnasty odcinek Tacy jesteśmy

CZWARTEK (20.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00, mimo że smartfona nastawiłem wczoraj na 06.00.
 
Wyraźnie w trakcie snu musiał mnie dźgać blog, więc wstałem, żeby nadrabiać. 
W trakcie poranka, sam z siebie przyjechał... Ślusarz. Miło z jego strony, że mogłem mu wreszcie zapłacić za furtkę. Przy okazji zabrał europaletę, która dodatkowo szpeciła rozkopany teren wokół niej. To znaczy wokół furtki i wokół europalety również.
Przed I Posiłkiem założyłem na głównych schodach prowadzących do sypialni specjalne nakładki na każdy stopień, sztuk dziesięć. A zaczęło się od tego, że Piesek od jakiegoś czasu upodobał sobie jeden pokój na górze, bo wyczaił, że w ten sposób będzie jak najdalej od nieprzewidywalnej i podejrzanej energii wytwarzanej przez Pana. I wszystko było dobrze dopóki, dopóty, gdy któregoś razu schodził na dół, nie pośliznął się na jednym stopniu, gdzieś w połowie drogi. A Pieskowi wystarczy jeden raz takiego przykrego wydarzenia. Natychmiast wyciągnął z tego wnioski, ale tylko w jedną stronę. Bo nie wymyślił, że jak pójdzie na górę, co nadal robił ochoczo, to potem trzeba będzie zejść na dół. I nie można było żadną miarą go na ten dół ściągnąć, tak sobie zapamiętał. Mogła to zrobić z wielkim trudem tylko Żona używając debilnego, pieszczotliwego cienkiego głosiku, i to wielokrotnie, jednocześnie szczując Pieska smaczkiem lub kefirkiem. 
Nie można było tej gehenny ciągnąć w nieskończoność, stąd jej pomysł na kupno podkładek i moja realizacja. Jednak nie do końca moja, bo Q-Wnuki mocno się udzielały a to podając kolejną podkładkę, a to odrywając część ochronną od taśmy dwustronnej przyklejonej przeze mnie, a to wreszcie trzymając podkładkę w momencie, gdy przyklejałem ją do danego stopnia, żeby franca nie przykleiła się krzywo.
Pół godziny roboty i po I Posiłku można było ruszyć w Uzdrowisko.
 
Pobyt był dla dzieci szczególnie rozrywkowy. A jeśli dla nich, to i dla nas też. 
Najpierw zaliczyliśmy zjazdy na letnim torze saneczkowym. Uważałem, że już jeżdżę szybciej niż Q-Wnuk, ale on się z tym zupełnie nie zgadzał.
W drodze do Lokalu z Pilsnerem II dopadł nas deszcz, ale na szczęście padał krótko. Zmokliśmy na tyle, że wystarczyło zdjąć wierzchnie okrycia i można było spożywać. Tym razem Q-Wnuk się wyłamał z pizzowego reżimu i jako jedyny zamówił makaron z czymś tam. Porcja była dla dorosłego człowieka, więc oczywiście nie podołał. Ciekawe, że za jakieś 10 minut już podołał lodom włoskim.
Zaniosło nas takim kołem do Parku Szachowego. I tam Q-Wnuk rozniósł pana, lat około pięćdziesiąt.
- Już niedługo nikt z nim nie będzie chciał grać jako z szachowym postrachem Uzdrowiska... - Żona się śmiała.
Obok parku jest stacja początkowa i końcowa dwuwagonowej ciuchci, więc postanowiliśmy wreszcie się nią przejechać. Jazda oczywiście stanowiła atrakcję samą w sobie, ale w końcu dzieci by znudziła, gdyby nie dziadek. Od razu w trakcie jazdy zacząłem machać do mijanych ludzi (prędkość ciuchci max. 10 km na godzinę), co dzieciom natychmiast się spodobało, a spodobało im się jeszcze bardziej, gdy dziadek zaczął do nich się wydzierać "Dzień dobry!" i/lub "Pozdrawiamy!". No i nie było mijanego człowieka, któremu by dzieci nie machały i do niego się nie wydzierały. A paliwo miały stąd, że zdecydowana większość "napastowanych" się uśmiechała i machała rękami.
- Ja bym chciała jeszcze raz pojechać... - zamarudziła Ofelia na początkowej/końcowej stacji, ale tak nienatarczywie.

Musieliśmy spieszyć do domu, żeby coś zjeść, bo już o 17.00 na Orliku czekali babcia, jej wnuczka i nowy kolega Q-Wnuka. Tym razem wszystkie panie, wliczając w to Bertę, się zmyły, a ja zostałem sam z chłopakami, żeby powtórzyć wczorajszy scenariusz.
Tym razem po graniu marudzenia ze strony Q-Wnuka nie było, bo zdawał sobie sprawę, że w parku spotkamy się z Babcią, Ofelią i Bertą, a krótka tradycja mówiła, że to może skończyć się lodami. I tak się skończyło. Bo dzieci są pojętne i bardzo szybko ugruntowują w sobie ciekawe tradycje.
Limit naszego wałęsania się wyznaczał wieczorny mecz o 20.00. Ćwierćfinał Ligi Narodów mężczyzn Polska - Brazylia. Wygraliśmy 3:0 po emocjonującym spotkaniu. Takich czasów doczekałem, że lejemy Brazylię regularnie.

PIĄTEK (21.07)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.

Najpierw o 04.11, kiedy Robaczki przyszły do nas i zakomunikowały teatralnym szeptem Babcia, nie możemy spać. Ten kierunek informacji precyzyjnie oddaje ich orientację w wielu tematach. Z czym do Babci, a z czym do Dziadka. I nigdy kierunków nie mieszają. A jeśli jest jakiś nowy problem, sprawa, po pierwszym moim lub Żony Z tym do Babci albo Z tym do dziadka już nigdy potem się nie mylą.
Godzinę, czy dwie wcześniej Ofelia pochlipywała Ja chcę do rodziców!, ale po wizycie Żony się uspokoiła i zasnęła, zwłaszcza gdy w środku nocy obudzony przez nią brat poczytał jej bajkę.
Jak się okazało, pomogło, ale nie na długo.
- To chodźcie tutaj, koło Babci, a ja już wstanę. - zaproponowałem półprzytomny.
- Może idź się połóż i trochę pośpij u dzieci. - Żona była wyraźnie przytomniejsza ode mnie.
Gdy odrzuciłem z dziesięć przytulanek, przy czym robiłem to na raty, bo, gdy już się jako tako umościłem, to odkrywałem coś kolejnego uwierającego mnie w kolejny bok, zaległem na czymś nieludzkim, czyli twardym i śliskim śliskością sztucznej skóry, spadkiem po poprzednich właścicielach.
A za "chwilę", zaraz po tym, gdy udało mi się usnąć, ujrzałem trzy postacie, jedna duża, dwie małe, stojące nade mną i usłyszałem zmaltretowany głos Żony.
- Niech one jednak tutaj śpią, bo ja muszę chociaż trochę pospać! - Inaczej będę nie do życia!
Zwlokłem się. Była 05.40.
- Powiem krótko... - zakomunikowałem dwóm małym postaciom. - Jeśli Babcia będzie nieprzytomna i nie do życia, to dzisiaj nigdzie nie pójdziemy. - zagroziłem.
Poskutkowało. Bez słowa zalegli w swoim łóżku. I grzecznie usnęli.
Moja półprzytomna sielanka na dole nie trwała jednak długo. Żona zeszła na dół o 07.00, a już o 07.40 usłyszeliśmy na górze słodkie głosiki.
 
Rano, gdy Q-Wnuk oprzytomniał, "tradycyjnie" zagraliśmy w szachy, a potem piechotą, żeby przetrzeć szlak, poszedłem do Biedry. Jedenaście minut przyjemnego porannego spaceru i tyle samo z powrotem.
Po I Posiłku zapakowaliśmy chętne dzieci i niechętnego Pieska do Inteligentnego Auta i pojechaliśmy do sąsiedniego miasteczka, bo tam swego czasu odkryliśmy specjalnie ogrodzony teren dla piesków. Pomysł się zrealizował w połowie, bo był tylko jeden pan z małym pieskiem, który się Berty bał, więc interakcji nie było. Żona stwierdziła, że trzeba będzie się specjalnie umawiać z psiarzami, na przykład na FB. Ale dzieci miały radochę, bo ganiały i skakały po pieskowych przeszkodach.
Po powrocie Pieska odstawiliśmy do domu, żeby wypoczął po "przyjemnościach", a sami wybraliśmy się do uzdrowiskowego parku, a konkretnie do Parku Szachowego. Najpierw Q-Wnuk wygrał  z trzynastolatkiem, a za chwilę dwa razy z tym samym piętnastolatkiem. Postrach Uzdrowiska.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Amfiteatralnej, aby dzieci mogły spróbować ohydnej waty cukrowej i poskakać na zebrze i żyrafie. Wata, niebieska i różowa, była na tyle ohydna, że dzieci jej nie zmogły. Za to my bez żadnych problemów daliśmy radę Pilsnerowi Urquellowi i Kozelowi tmavemu.

W domu, ledwo zjedliśmy II Posiłek, a już trzeba było gnać na Orlika. O 17.00 cała trójka już na nas czekała. Znowu zostałem sam z chłopakami. Trzeba mieć końskie zdrowie. I po wszystkim ponownie dołączyliśmy do naszych pań, żeby delektować się włoskimi lodami.
Na koniec dnia czekała nas niespodzianka, którą, już w domu, wszyscy, nawet Ofelia, odbierali jako przygodę. W drodze powrotnej złapał nas rzęsisty deszcz. Co prawda do domu mieliśmy tylko pięć minut drogi, ale to wystarczyło. Nikt nie narzekał, a Ofelia mi zaimponowała. Nie zamarudziła i nie poskarżyła się najdrobniejszym słowem, tylko mocno skoncentrowana i zdeterminowana szła bardzo szybko starając się małymi rączkami owinąć bluzę wokół małego ciałka.
W domu natychmiast wszystko z siebie zrzuciliśmy, powycieraliśmy się i poprzebierani w suche ciuchy zgodnie stwierdziliśmy, że było fajnie.

Wieczorem, po bajkach dzieci, obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu trzeciego Tacy jesteśmy
 
SOBOTA (22.07)
No i dzisiaj w nocy dzieci dały pożyć, czyli pospać. 
 
Dzisiaj praktycznie był ostatni dzień pobytu Q-Wnuków.
Po I Posiłku poszliśmy do Parku Szachowego, gdzie Q-Wnuk rozwalił jakiegoś dwunastolatka. 
Po drodze udało się króciutko porozmawiać z Lekarką. Dłużej się nie dało, bo po pierwsze akurat z Justusem Wspaniałym i mamą Lekarki była w schronisku dla zwierząt, można powiedzieć tradycyjnie, a po drugie Lekarka była w kiepskim nastroju, totalnie przygaszona, bo z Ziutkiem przyjechali do Bruna, żeby razem wyjść na spacer, bo między psami wreszcie pozytywnie zaiskrzyło, a tu jakieś żłoby przyjechawszy wcześniej upatrzyli sobie akurat jej(!) Bruna i poszli z nim na spacer. W ostatnich chwilach szarpanej rozmowy okazało się, że żłoby akurat wróciły ze spaceru i że Bruno jest już ich. Tym bardziej nie dało się porozmawiać. Z taką Lekarką, która z głębokiego doła nagle weszła na szczyty swojej radości. Prawie słyszałem Brunuś, Brunuś, patrz Brunuś, kto do ciebie przyjechał?! Toż to Ziutuś!
Oczywiście najpierw dzwoniłem do Justusa Wspaniałego. Aby pogadać. Ale ten wcale nie odbierał. Będąc w schronisku, o czym dzwoniąc przecież nie wiedziałem, widocznie miał takiego samego pierdolca jak Lekarka, ale inaczej.

Po Parku poszliśmy wszyscy na tor saneczkowy. Tak pożegnalnie.
Kupiwszy bilety i mając już doświadczenie staraliśmy się unikać takich sytuacji, żeby przed nami nie było mamuś z małymi dziećmi albo dojrzałych pań, takich z wałeczkami, bo inaczej groziło nam straszliwe wleczenie się za nimi i brak jakiejkolwiek przyjemności ze zjeżdżania.
Najpierw wszyscy zjeżdżający natknęli się na taką mamusię, więc obsługa zatrzymała cały ruch na wyciągu, żeby mamusia zjechała, a robiła to z prędkością 1km/godz., więc wszyscy z dołu obserwowali to "widowisko" zgrzytając zębami i/lub wypowiadając niewybredne komentarze.
Niestety przez to całe zamieszanie Q-Wnuk jechał za takimi dwiema paniami z wałkami, które zasiadły na jednych sankach i od początku nie wiedziały, o co w tym wszystkim chodzi. Stąd biedny Q-Wnuk musiał za nimi ciągle hamować, a gdy w którymś momencie nierozważnie się zatrzymały, nawet doprowadził do lekkiego zderzenia, żeby się opamiętały. Nie na wiele to się zdało, ale jako dziewięciolatek, co prawda przyszły mężczyzna, nie mógł jeszcze o tym wiedzieć.
Drugi przejazd był już fajny. I z niego kupiliśmy dwa zdjęcia na pamiątkę. Na jednym był rozanielony i wyluzowany Q-Wnuk, na drugim Ofelia szczerząca się do kamery Bo tu jest napisane, że za 20 m trzeba się uśmiechnąć i ja, skupiony i ze zgrozą na twarzy.

Wróciliśmy do Parku Szachowego. Po raz pierwszy Q-Wnuk dostał łupnia. Od siedemnastolatka. 
Przy okazji zawarliśmy kolejną znajomość w Uzdrowisku. Pan, mniej więcej w moim wieku, mieszkaniec Uzdrowiska przyszedł ze swoim siedmioipółletnim wnukiem mówiącym po angielsku i po francusku, a to z tej racji, że ze swoją mamą, Polką, i z tatą, Kanadyjczykiem, mieszkają w Montrealu.
Dziadkowi zależało, żeby wnuk, który rozumie po polsku, nawiązywał kontakty z rówieśnikami, Polakami. Nie chciałem nowo poznanemu Uzdrowiczanowi tłumaczyć, że raczej w trakcie gry w szachy to oni nie pogadają. Co więcej, nie pogadają w żadnym języku. Ale umówiliśmy się na jutro, na 10.00, na mecz wnuków Bo mój to strasznie lubi!
 
Do domu wracaliśmy dość pospiesznie, bo o 17.00 chciałem oglądać półfinał Ligi Narodów Japonia - Polska. Stąd po II Posiłku zostałem sam w domu, a Żona odprowadziła Q-Wnuka na stadion, oddała go pod opiekę babci kolegi, a sama z Ofelią i z Bertą poszły do zdrojowego parku.
Wygraliśmy 3:1 i jutro zagramy w finale. W pierwszym secie Japońce nas rozłożyli, ale w korespondencji z Konfliktow Unikającym napisałem, że najpierw oni muszą się wystrzelać, a potem my ich  sprowadzimy do parteru. I tak było.
Mecz skończył się na tyle wcześnie, że jeszcze poszedłem do parku po Żonę, Q-Wnuki i Bertę. Pożegnalnie zjedliśmy lody włoskie albo gałkowe. Jak kto chciał.
Wieczorem przygotowałem dzieciom wannę. Nie wypadało wypuścić ich w takim stanie (czarne kolana i stopy, i ogólne szczęśliwe zapuszczenie). Dzieci dymiły w wannie pod moim nadzorem. Siedziałem w kącie i czytałem książkę mając baczenie na ich durnowate pomysły.
Na więcej nie było mnie stać. Żona puściła dzieciom bajki i nawet im poczytała, a ja po prostu padłem.

NIEDZIELA (23.07)
No i poranek był raczej taki w trybie wojskowym.
 
Wszystko musiało być przyspieszone w związku z umówionym meczem. A dodatkowo trzeba było zmieścić pakowanie przed wyjazdem do Metropolii. 
W Parku Szachowym stawiliśmy się punktualnie i zaraz potem młodzi zaczęli grać, a dziadkowie rozmawiali miedzy sobą i wymienili się numerami telefonów. 
Wygrał Kanadyjczyk. Starałem się z tego nie robić tragedii, bo według Żony, Q-Wnuk od razu  wyczułby aurę promieniującą ode mnie, ale jego porażki przeboleć nie mogłem. Obaj rozegraną partię przeanalizowaliśmy ustalając, że przecież nic się nie stało.
Na ostateczne pożegnanie poszliśmy na lody i dzieci ostatni raz poskakały na zwierzakach.
Gdy wyjeżdżaliśmy spod bramy, ciekawie działo się w naszych psychikach. Ja wyjeżdżałem z domu do Metropolii i wracałem do domu, a Żona wyjeżdżała z jakiegoś, bliżej niesprecyzowanego urlopu, do nie wiadomo dokąd. I w ogóle nie czuła swojego powrotu.
U Krajowego Grona Szyderców byliśmy po godzinie i czterdziestu minutach męczącej jazdy. Trzech idiotów, jeden jadący wyłącznie osiemdziesiątką, drugi siedemdziesiątką, a trzeci między pięćdziesiątką a siedemdziesiątką, skutecznie tworzyło łańcuch jadących za nimi samochodów. Nie było mowy, aby wyprzedzić ich przy zakrętach i ciągłych zakazach oraz przy intensywnym ruchu w każdą stronę. Z rozrzewnieniem wspominałem czterdziestominutową jazdę do nich z Wakacyjnej Wsi. Proste drogi i mały ruch.
U Krajowego Grona Szyderców siedzieliśmy raptem trzy godziny. Byli zadowoleni, że dzieci wróciły, między innymi dlatego, że jeszcze kilka dni bez nich spowodowałoby, że mogliby się wykończyć. Działał bowiem syndrom zerwania się z łańcucha. Czas bez dzieci wykorzystywali do maksimum na życie towarzyskie. A wiadomo, że do tego, jak i do wielu innych spraw, trzeba mieć zdrowie. Nawet wtedy, gdy jest się młodym.
Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną. Ja do domu, a Żona nie wiedzieć dokąd. Tym razem jechało się zdecydowanie lepiej, bo pół Polski wyjeżdżało z Uzdrowiska i z okolic, a do niego jechali praktycznie ziomale, czyli tacy jak my. Przepraszam, tacy jak ja.
Zaparkowaliśmy auto na podjeździe i nie skalaliśmy się żadnym wypakowywaniem. Wyciągnęliśmy tylko Pieska i poszliśmy nie do parku zdrojowego, tylko prosto do Amfiteatralnej. Co prawda, leży ona w sercu parku, ale wyraźnie zaznaczam - tym razem poszliśmy wyłącznie do niej.
W skupieniu przerywanym zasysaniem cudownych  trunków i przy oszczędności słów przeżywaliśmy efekt kozy. 
W drodze powrotnej nawiązaliśmy kolejną uzdrowiskową znajomość. Oczywiście dzięki psom. Pani mieszkająca tuż obok, a wcześniej z mężem na Pięknej Uliczce, prowadziła bigla. I się zaczęło. Pieski swoje, my swoje. Doszło do tego, że Żona wymieniła się z panią numerami telefonów, a potem, już w domu, korespondowała z nią smsowo. I umówiła się, że gdy tylko mąż tej pani wróci z podróży służbowej, to my zapraszamy do nas na kawę. A mąż jest... Kameruńczykiem I świetnie mówi po polsku.
Szykują się kolejne jaja.
 
O 20.00 świętowałem. To znaczy jakieś trzy godziny później. W finale Ligi Narodów pokonaliśmy Amerykanów 3:1. Graliśmy świetnie, ale nawet nie o to chodziło. Pokazaliśmy po prostu moc! 

Dzisiaj wreszcie odezwał się do mnie Syn. Przysłał mi zdjęcie Wnuka-III leżącego w łóżku, jak się okazało, szpitalnym. Dopadło go zapalenie wyrostka. Wyrostek wycięto bez żadnych komplikacji i wszystko wskazuje na to, że jego przyjazd z bratem, Wnukiem-IV, 1. sierpnia, jest niezagrożony.
Zadzwoniłem do Syna i sympatycznie sobie porozmawialiśmy.
 
PONIEDZIAŁEK (24.07)
No i dzisiaj się zaparłem i większość dnia pisałem, żeby zlikwidować zaległości.

Pozwoliłem sobie tylko na telefon do Wnuka-III, żeby obgadać sprawy, i na wycięcie różnych chabazi znad szklarni, które tak się rozrosły, że pozasłaniały jedno okno w salonie i powłaziły w dachową podbitkę i w rynnę.
- Tak wyciąłeś, że teraz widzę ohydny talerz satelitarny sąsiadki. - A tak było pięknie... - Żona niczym mnie nie zaskoczyła.
Ale ją uspokoiłem tłumacząc, że najpierw muszę zielsko wyciąć prawie do żywego, by w następnym roku tak je prowadzić, żeby miała pięknie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego cyborgowego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 18.37.

I cytat tygodnia:
Poza zdrową dyscypliną bądź dla siebie łagodny. Jesteś dzieckiem wszechświata w nie mniejszym stopniu niż drzewa czy gwiazdy. Masz prawo tu być. - Max Ehrmann (amerykański prawnik, ekonomista i pisarz z Terre Haute w stanie Indiana. Autor Dezyderatów).