17.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 226 dni.
WTOREK (11.07)
No i dzisiaj Inteligentne Auto stało się pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego w powiecie citizańskim.
Kosztowało to 160 zł. Moglibyśmy nie ponosić tego kosztu, ale jeżdżenie na powiatowych numerach w nowej rzeczywistości ciągle nas uwierało. Tak bardzo chcieliśmy być w każdym elemencie (emelencie) tubylcami, lokalsami, jak mówi Żona, że ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości. Za tę kwotę otrzymaliśmy tymczasowe prawo jazdy (stałe za jakieś trzy tygodnie) i piękne nowe tablice rejestracyjne o numerach bardzo łatwych do zapamiętania. Założyłem je wspólnie z Żoną przed budynkiem starostwa i w ten sposób dokonaliśmy pewnego rodzaju obrządku przyjęcia Inteligentnego Auta do tutejszej autowej wspólnoty.
- Szkoda, że nie widzimy tych numerów, gdy jedziemy... - westchnęła Żona, gdy już, jako lokalsi, zaczęliśmy się włączać do ruchu.
Więc pojechaliśmy do Głównej Galerii Handlowej, z przytupem, bo na tutejszych numerach.
W Leroy Merlin kupiliśmy Żonie sekator Fiskarsa w bardzo przystępnej cenie, model, który się sprawdzi przy picowaniu ogrodu. Bo do brutalnych prac dysponuję innym Fiskarsem oraz dużym teleskopowym sekatorem pamiętającym czasy Naszej Wsi.
Ponieważ oferta taczkowa była dziadowska, pojechaliśmy do Castoramy. A tam okazało się, że głęboka taczka ogrodowa, a taką byłem zainteresowany, po zapłaceniu za jej trzy elementy (emelenty) do samodzielnego montażu, będzie kosztować więcej niż budowlana I poza tym ona panu bardzo szybko się rozleci, jeśli będzie pan nią woził gruz i inne ciężary. Decyzja była więc prosta, tym bardziej, że już "dawno" się zorientowałem, że w zakamarkach ogrodu jest sporo różnych dziwnych kamieni, płyt, bloczków, które trzeba będzie spacyfikować.
Z Castoramy wyjeżdżałem więc nie na taczce, a z taczką, a to czyniło istotną różnicę.
Jeszcze tylko w Biedrze i w Aldi zrobiliśmy drobne zakupy i zmęczeni wróciliśmy do domu. I dopiero w nim zdaliśmy sobie sprawę ze skali zmęczenia. A wszystko przez upał - 30 st. w cieniu.
O 14.30 w komforcie czasowym obejrzałem ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Ukrainką Eliną Svitoliną. Obie są ze sobą zaprzyjaźnione, między innymi przez fakt jawnego i konkretnego stanowiska Igi potępiającej agresję Rosji i Białorusi na Ukrainę.
W meczu sentymentów żadnych oczywiście nie było. Wygrała... Svitolina 2:1. Chyba jednak bardziej dzięki katastrofalnym i licznym ponad miarę błędom Igi. Ale muszę dodać sprawiedliwie, że Ukrainka zagrała bardzo dobrze i ją podziwiałem, zwłaszcza w ostatnim secie, kiedy się wydawało, że kondycyjnie pęknie. Nie pękła i, co więcej, wyraźnie wygrała 6:2.
Mecz ten potwierdził we mnie pewną, irytującą mnie, bo przecież widzę dane sytuacje w meczu, ułomność Igi, którą obserwuję od kilku miesięcy. I Igę, i jej ułomność. Nie wiem, czy się boi, czy nie czuje się pewna, bo w sytuacjach oczywistych, kiedy aż się prosi zagrać po prostej czy to backhandem, czy forehandem, gra crossa, najczęściej tam, gdzie jest przeciwniczka. I często przez to traci punkt/-y.
Tak było w dzisiejszym meczu. No i ten pierwszy serwis!... Ale czy ja jestem Wiktorowskim, żeby się wymądrzać?
Przez to wszystko, przez dzisiejszą przegraną, jeśli Aryna Sabalenka zagra w finale, Biało-Ruska zasiądzie na fotelu lidera rankingu bez względu na to, czy finał wygra, czy przegra. Wkurzające! Nadzieja jest taka, że może któraś z zawodniczek w ćwierćfinale lub w półfinale z nią wygra.
Dzisiaj Ślusarz wykazał inicjatywę. Zadzwonił rano, że chętnie by przyjechał o 12.00 zakończyć temat furtki. No, ale my w tym czasie chętnie wyjeżdżaliśmy do City, a po powrocie ja chętnie oglądałem mecz, więc się "umówiliśmy" na jutro, na 10.00. W obu nas nie było nawet cienia irytacji czy złośliwości. Panował wersal, czyli "ą" i "ę".
Pod wieczór Żona zaczęła ciąć. Była zachwycona swoim osobistym(!) sekatorem.
- Ale nie będziesz mi go podbierał?... - patrzyła badawczo.
Potwierdziłem, że nie. A kto wymyślił sposób, żeby Żona miała pod każdym względem przyjemność z własnego cięcia? A względy to, po pierwsze, nie wtrącanie się męża, po drugie miłe, nie pokryte krytyką i wymądrzaniem się tegoż To tego jeszcze nie wiesz?! i po trzecie, własny sekator Z którym będę mogła robić, co chcę, kłaść go, gdzie chcę i zastanawiać się, gdzie go położyłam i szukać go bez twoich naigrywań!
To cięliśmy na cztery ręce. Żona na tarasie, a ja powoli zacząłem wybierać to wszystko za szklarnią, które rozpocząłem wycinać w niedzielę, czwartego dnia NOWEGO ETAPU NASZEGO ŻYCIA.
Po okolicy rozlegał się szczęk i trzask dwóch sekatorów.
Pracowaliśmy z umiarem, bo jakąś godzinkę. A potem poszliśmy na nietypowy spacer z Pieskiem. W zasadzie po Uzdrowisku-Wsi, ale zahaczyliśmy o Uzdrowisko-Miasto, gdzie w tej jego części mieści się dworzec autobusowy (jedna z nielicznych w Uzdrowisku pozostałości po PRL-u biorąc pod uwagę design peronów, czyli nawierzchnię, zadaszenie i drobną infrastrukturę), stacja paliwowa ORLEN-u i paczkomat. A on był naszym pretekstem dla tego typu spaceru. Trzy nieduże paczki pozwalały na dalszy spacer już po Uzdrowisku-Wsi i na odkrywanie nowych miejsc.
Wracaliśmy wypoczęci.
Wieczorem obejrzeliśmy dwunasty odcinek Tacy jesteśmy.
ŚRODA (12.07)
No i dzisiaj od rana umacnialiśmy się w Uzdrowiskowej społeczności.
Na 09.00 stawiłem się w warsztacie, aby dokonać rocznego przeglądu Inteligentnego Auta. Nowy Mechanik odwiózł mnie z powrotem do domu, bo jego praca plus odgrzybienie w sąsiednim warsztacie układu klimatyzującego miały trwać co najmniej trzy godziny.
Ledwo wróciłem i zasiadłem przed laptopem, gdy przez okno ujrzałem w okolicach bramy jakiś ruch. Przyjechał Ślusarz z pomocnikiem i od razu zabrali się za furtkę. Dobrze kombinowali z trudnym układem spowodowanym pochyłością jednego ze słupków (wieloletnia praca korzeni), a stojąc nad nimi nauczyłem się wielu prostych myków. W końcu zamek furtki musieli zabrać na warsztat, żeby go ślusarsko przerobić.
- Będziemy za pół godziny, do czterdziestu minut. - oznajmił Ślusarz.
Wrócili za dwie. Akurat gdy Inteligentnym Autem przyjechał Nowy Mechanik. Odwiozłem go oczywiście, to znaczy on odwiózł sam siebie, bo prowadził, i przy okazji pokazał mi kilka drogowych myków, skrótów, którymi można dojechać w ciekawe miejsca nie nadkładając drogi.
Gdy wróciłem, furtka była gotowa. Względem dwóch słupków, jednego stojącego w pionie i drugiego, tego pochylonego, siłą rzeczy nie dało się uzyskać cudów.
- Teraz, ktokolwiek do nas przyjdzie, będzie nas informował i odkrywał Amerykę O, macie krzywą furtkę! - A tak było fajnie. - Furtka była zarośnięta, wychodziło się i wchodziło otwierając bramę na pilota... - narzekała Żona.
Czyli będzie, jak w tym dowcipie.
W czasach środkowego PRL-u facet miał Syrenkę. Oprócz wielu sympatycznych wad przypisanych wszystkim egzemplarzom, tej akurat telepał się błotnik.
- Błotnik się panu telepie. - wrzeszczał kolejny kierowca mijając Syrenkę.
- Nic nie słyszę, bo mi się błotnik telepie! - odwrzeszczywał za każdym razem właściciel.
Wreszcie mogłem się zabrać za codzienność. Czyli kupić dwie skrzynki Socjalnej i w Biedrze zgrzewkę mleka bio.
Z Biedrą w Uzdrowisku jest ten problem, że nie dość że jest jedna, a "powinny!" być dwie(!), to na dodatek jest usytuowana w fatalnym miejscu ze względu na parking. Jest malutki, ma karkołomny dojazd i dojście i samochodowo często na nim dochodzi do klinczu. Samochody stoją i żaden nie może wjechać lub wyjechać, bo tak jest ciasno. A tuż obok, prowokacyjnie, usytuowany jest duży parking. Płatny. Cztery złote za godzinę. Gdy wjechałem widząc mnóstwo miejsc, błyskawicznie wyjechałem. Nie będę do zwykłych zakupów dokładał 4 zł. 53 % butelkowego PU bez promocji. Niech to robią turyści, ale my, zwykli mieszkańcy?! Wystarczy chyba przecież, że dokładamy się do budżetu Uzdrowiska wałęsając się po knajpach.
Do Biedry można byłoby oczywiście chodzić piechotą, ale jest ona tak perfidnie usytuowana względem Tajemniczego Domu, że pokonanie takiej trasy będąc obładowanym zakupami odpada. Z kolei odległość jest na tyle mała, że żal uruchamiać samochód, pomijając nawet problemy z parkowaniem, ze świadomością niszczenia drogiego katalizatora.
Żona znalazła wyjście do zrealizowania w najbliższej przyszłości.
- Kupimy taki wózek zakupowy na kółkach i będzie można chodzić na zakupy piechotą.
Pomysł jest logiczny i bardzo dobry, ale na samą myśl zrobiło mi się słabo. Bo oczami wyobraźni ujrzałem siebie ciągnącego taki pusty wózek, w jedną stronę, i obładowany, w drugą. Ujrzałem takiego starego dziada wpisującego się w zestaw takich samych starych dziadów z podobnymi wózkami. Koszmar.
Coś z tym trzeba będzie zrobić. Na poczekaniu wymyśliłem od razu pierwszy sposób, najprostszy i sam się narzucający, a mianowicie unikanie tej Biedronki. Dodatkowo zmotywowany wizją siebie przyklejonego do wózka wstąpię na wyżyny organizacji za każdym razem, gdy będziemy robić zakupy, zwłaszcza w City. Bo tam Biedronki są z dużymi bezproblemowymi miejscami parkingowymi.
Drugim, zdecydowanie gorszym wyjściem, byłoby puszczanie Żony na zakupy z wózkiem bez mojego udziału, czyli obecności. Trochę byłoby mi jednak głupio.
Najgorszym byłaby jednak moja obecność. Do Biedry wózek ciągnęłaby ewentualnie Żona, ale z powrotem psychicznie nie wytrzymałbym, gdyby robiła to ona ponownie. Byłoby mi znowu głupio ze względu na nią. A na pewno nie zniósłbym myśli mijających nas ludzi Taki perfidny dziad! - Kobieta ciągnie ciężki wózek, a on lezie obok. jak gdyby nigdy nic! Albo jeszcze gorszych: No tak, musi być mocno schorowany i niedołężny, skoro kobieta ciągnie wózek!
To się nazywa w psychologii projekcja, bodajże, ale nic na nią w sobie nie poradzę. Niczego, ani ja, ani nikt, w tym Żona, nie będzie mi w stanie wytłumaczyć i przekonać do głupiego wózka.
Zaraz po 16.00 przyjechał fachowiec, który z mety uzyskał u mnie na blogu ksywę Tubalny. Gdzieś w połowie jego pobytu zaczęła boleć mnie głowa. Poza tym był jak najbardziej w porządku. Żona go wynalazła w Internecie, gdzie posiadał mnóstwo pozytywnych opinii. Facet z City, lat około 40.
Pojawił się dlatego, bo ciągle nie wiemy, czy Ślusarz podejmie się zrobienia zewnętrznych schodów, a Fachowiec czy w okolicach października rozpocznie prace budowlane. Bo, gdyby w ostatniej chwili, przed nowym rokiem, zrezygnowali lub nie mogli się podjąć, to z wynajmem dwóch apartamentów obudzilibyśmy z ręką w nocniku.
Tubalny zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Przypomnę, z wyjątkiem tubalności.
- Ale ja się nawet szybko przyzwyczaiłam... - wyjaśniła Żona, gdy już z Tubalnym się rozstaliśmy.
Mnie na ból głowy pomógł PU.
Facet wykazał się dużą wiedzą i kompetencjami przy omawianiu kolejnych planowanych prac, co nawet my, jako nie laicy budowlani, doceniliśmy. Podsuwał wiele pomysłów i rozwiązań, które ukazywały się nam, jako oczywiste po jego podsunięciu. Podstawowe sprawy pomierzył i zapisał. Całość prac podzieliliśmy na sześć etapów, bodajże, według ich pilności i/lub hierarchii:
1) Uruchomienie dolnego mieszkania, żeby było można go jak najszybciej wynajmować.
W łazience należałoby zrobić prace kosmetyczne, w małym pokoiku wyburzyć ścianę działową, a raczej ściankę, i powiększyć go o "biuro", do którego teraz jest wejście z naszego przedpokoju, który w zasadzie przedpokojem nie jest, bo to jest Tajemniczy Dom, zamurować wejście do obecnego "biura" i pomalować stworzony w ten sposób większy pokój. I fertig. Tubalny ocenił czas wykonania na jedną sobotę Muszę to zrobić z doskoku przy sześciu pracownikach. Ale za chwilę się zreflektował przy naszej pomocy Bo chyba oni w takiej ilości będą sobie raczej przeszkadzać?!
2) Wykonanie zewnętrznych schodów.
Elementy (emelenty) zamówiłby na wymiar w firmie je produkującej, a montowałby sam. To dałoby możliwość wchodzenia na górę i prowadzenia prac adaptacyjnych bez konieczności łażenia przez naszą część domu. W ten sposób dewastacja by go ominęła.
3) Adaptacja góry, aby przygotować do wynajmu drugi apartament.
To będzie się wiązało ze zrobieniem od nowa łazienki z obecnego pokoju nad łazienką dolną. A więc cała armatura sanitarna, bez wanny oczywiście, i kafle. A to z kolei pociągnie za sobą lekką demolkę dolnej łazienki, bo trzeba się będzie dostać do przyłączy wodno-kanalizacyjnych. Reszta będzie pikusiem. Zamiast witryny w drugim obecnym pokoju, w przyszłości salonem, Tubalny wstawi drzwi wejściowe, no i zamuruje wejście do tego zestawu pokoi, czyli odetnie od niego naszą część.
A skoro ekipa będzie się miotać na górze, to po "drodze" w pralni zamontuje umywalkę (takowa u poprzednich właścicieli była) i wprowadzi novum, czyli zainstaluje sedes. Przyda się.
4) Wykonanie od zera naszej przyszłej sypialni.
Będzie ona usytuowana nad obecnym salonem. Jego wysokość przypomina tę z Naszej Wsi. A to oznacza, że ciepło ma i miało gdzie uciekać. Trzeba będzie zamontować belki nośne stropu i na tym ułożyć podłogę, która z dołu będzie dodatkowo wyłożona warstwą wygłuszającą. Ponadto trzeba będzie wykuć otwór w ścianie nośnej, żeby zrobić drzwi do sypialni. Więc szykuje się demolka głównej części domu, czyli salonu.
Ta demolka może spaść w hierarchii na ostatnie miejsce, jeśli się okaże, że zabraknie kasy. Trzeba będzie ją zarobić.
5) Wymiana płytek na tarasie. Stare tego bezwzględnie wymagają.
6) Powiększenie dolnej łazienki. W tej chwili jest w niej tylko umywalka i sedes. Kosztem zbędnej szafy (zabudowa) i małej wnęki łazienkę się powiększy i wstawi do niej kabinę prysznicową.
No to podsumowanie. Z wyliczanki wydaje się, że jest to ogrom prac adaptacyjno-remontowych. W skali bezwzględnej i względnej zapewne tak jest. Ale w stosunku do skali remontu Wakacyjnej Wsi wymienione prace będą stanowić raptem 25% tamtych. Z kolei zakres prac remontowych Wakacyjnej Wsi wobec prac w Naszej Wsi stanowił też mniej więcej 25%. Wynika z tego, że zakres prac w Uzdrowisku będzie stanowić 1/16 (6,25%) tego, co się działo w Naszej Wsi.
Widać, że rozsądnie spuszczamy z tonu.
Tubalny swoim tubalnym głosem przekazał nam również kilka lokalnych ciekawostek, na co jesteśmy łasi. Będąc mieszkańcem City w miarę wyjaśnił nam przyczynę jego zapyziałości i marazmu, ale przede wszystkim opowiadał o Uzdrowisku. Że jest najpiękniejsze w Polsce (zawsze byliśmy tego samego zdania) i że jest nazywane Białym Miastem, bo zimą jest odśnieżane, ale nie posypywane ani solą, ani piaskiem. Bardzo się to nam spodobało.
- Oczywiście blacharze i lakiernicy mają więcej roboty. - roześmiał się tubalnością do kwadratu.
I wyjaśnił nam, czym jest ta dziwna budowa w sąsiedniej wsi, nad którą zawsze się zastanawiamy jeżdżąc do City i z powrotem. Otóż tam powstaje zbiornik retencyjny, który w razie czego będzie w stanie przyjąć całą nadmiarową wodę z Bystrej Rzeki. Bo ona w okresie opadów już nie raz nawywijała. A wygląda niewinnie, gdy się na nią patrzy z naszego brzegu. Ładnie szumi, jest płyciutka na tyle, że przybrzeżni mieszkańcy urządzają sobie po niej... spacery.
Wieczorem, przed spacerem, miałem przyjemność poznać kolejną Uzdrowiczankę. Bliską znajomą Prominenta i jego żony. Akurat w tych dniach przyszła korespondencja do Prominenta, więc w tej sprawie zadzwonił do mnie. A wcześniej Żona dowiedziała się od Uzdrowiskowej Córki, że za tydzień, w środę, Prominent przyjedzie do Uzdrowiska na jakiś zabieg.
- Czy mógłby pan przekazać korespondencję naszej znajomej, która mieszka w Uzdrowisku? - Wyślę panu smsem jej nazwisko i numer telefonu.
- Oczywiście, ale nie rozumiem, po co mam to robić, skoro pan za tydzień przyjeżdża i się zobaczymy. - Nie byłoby prościej, gdyby...
Przerwał mi w pół zdania.
- Nie musi pan rozumieć... - zaśmiał się swym stonowanym głosem.
Natychmiast się wycofałem, bo przy prawie takich samych naszych charakterach Wiem albo Wiem lepiej to on jest starszy o 8 lat. A poza tym, kto dłużej mieszkał w Uzdrowisku? Przestałem fikać.
- Jej syn często jeździ do Metropolii, więc nam przekaże korespondencję. - Bo żonie zależy zwłaszcza na tym biuletynie lekarskim, który nadal prenumeruje. - jednak wyjaśnił.
Zadzwoniłem i się z panią zobaczyłem. Spieszyła się na tyle, że nie chciała wejść do środka, ale nie na tyle, żeby przed furtką nie porozmawiać.
- A pani jest może też z branży lekarskiej?
- A broń Boże! - żachnęła się mocno. - Jestem księgową.
To jej podałem, że to mógłby być jeden z czterech moich zawodów, gdybym wiedząc to co wiem, zaczynał życie od początku. I wymieniłem - chemik, ogrodnik, stolarz w drewnie i tenżesz księgowy.
Oboje się zgodziliśmy, że to już nie ta księgowość, co drzewiej (pani ma 76 lat) Bo teraz nie sposób nadążyć za ciągle zmieniającymi się przepisami, które często są ze sobą w sprzeczności.
- Powiedziałam synowi, który ma firmę w Niemczech, że absolutnie nie będę mu prowadziła księgowości. - Tylko wystawiam mu faktury i robię przelewy.
- A jak pomidory i wywalił pan te olbrzymie stoły? - zmieniła temat.
O pomidorach musiała wiedzieć od Prominenta. Więc opowiedziałem całą epopeję z nimi związaną.
- A stoły wywaliłem! - Przecież bez sensu zajmowały połowę szklarni i zabierały mi ziemię pod uprawę.
Zgodziła się ze mną kiwając głową.
- A tyle razy im mówiłam!...
- A Pani jest rodowitą Uzdrowiczanką? - z kolei ja zmieniłem temat.
Okazało się, że nie, że przyjechała tutaj z drugiego końca Polski za mężem mając wówczas 25 lat.
- I tak zostało. - zaśmiała się.
- I jak się pani mieszka? - byłem ciekaw wiedząc, ale chcąc potwierdzenia lokalsa, chyba raczej lokalsini.
- Bardzo dobrze! - Jest spokojnie, czysto, porządnie, piękny park zdrojowy i w ogóle piękne tereny, nie tylko tu, w Uzdrowisku. - A ten dom... - Znam go, przeżyłam tutaj z moimi przyjaciółmi wiele pięknych chwil... - zadumała się. - Na pewno będzie się tu państwu dobrze mieszkać.
Czyli przekazała nam wszystko to, czego my codziennie i podświadomie, i świadomie doświadczamy.
Zaprosiłem ją przy następnej okazji, gdy będzie miała więcej czasu.
Spotkanie było bardzo sympatyczne, ale w jednym momencie delikatnie, gdzieś w głębi mojego ciała, rozległy się alarmowe dzwonki. Bo z pewnej jej wypowiedzi, a bardziej ze sposobu, w jaki to zrobiła emanując przekonaniem i wsparciem realizowanego przez rząd pomysłu, wychodziło mi, że może być propisowska. Może jestem przeczulony, ale na przyszłość postanowiłem być czujny.
Spacer odbył się naszą ulubioną trasą z etapem wypoczynkowym. W Amfiteatralnej delektowaliśmy się atmosferą wspartą Pilsnerem Urquellem i małym Kozelem tmavym.
Wieczorem obejrzeliśmy trzynasty odcinek Tacy jesteśmy.
CZWARTEK (13.07)
No i dzisiejszy dzień był piękny.
Od rana było pochmurno i ciemnawo. Ale to nie pierwszy taki poranek, który mógł wpuścić w maliny. Bo zazwyczaj ostatnio zaraz potem się rozjaśniało, by w dalszej części dnia dawać swoim upałem w kość, nomen omen. I gdzieś w okolicach 08.00 rzeczywiście zaczęło się rozjaśniać, ale na szczęście na krótko, bo bardzo szybko tak się zachmurzyło, że w domu było zwyczajnie ciemno. Przy "biurowym" stole musiałem zapalić lampkę. A Żona odsłoniwszy sobie firanki i łapiąc drobiny światła z tarasu relaksacyjnie czytała sobie na narożniku książkę. Było pięknie.
Szkoda było takiej chwili na durnowate rozmowy, więc przeprowadziliśmy oszczędny dialog, żeby wiedzieć, czy druga strona czuje to samo.
- I będzie można się przespać w ciągu dnia. - zagadałem przeciągając się.
- I nic nie trzeba robić. - temat zamknęła Żona.
Leniwie zadzwoniliśmy do Męża Dyrektorki. Jako rekonwalescent siedział w domu, żona zaś w pracy
Nadal emanował pogodą ducha.
- Idąc o dwóch kulach jestem już w stanie otworzyć sobie drzwi balkonowe i wyjść na balkon i posiedzieć. - Ale nie daję rady jednocześnie wziąć ze sobą coś do picia. - Przydałaby się trzecia ręka.
Przypadek braku trzeciej ręki jest doskonale znany nam wszystkim.
W południe perfidnie się rozjaśniło i trzeba było iść do roboty. Ja do sąsiadki na godzinę, a potem w pełnym słońcu (po pół godzinie dotarło do mnie, że powinienem założyć czapkę) przy płocie tarasu wycinałem gałęzie rozbujałych ponad miarę i bez sensu winorośli. Zebrało się wszystkiego trzy worki.
Żona zaś, ale z racji upału oszczędnie, kontynuowała pic na tarasie.
Po południu obejrzałem tylko końcowe piłki półfinałowego meczu Eliny Svitoliny (Ukraina; ta, która wyrzuciła za burtę Wimbledonu Igę Świątek), z Czeszką, Marketą Vondrousovą. Wygrała Czeszka.
Za to drugi półfinał obejrzałem cały. A po nim byłem najszczęśliwszy na świecie. Moja ulubiona Tunezyjka, druga zaraz po Idze, Ons Jabeur, wygrała z Białoruską, Aryną Sabalenką. To już w zupełności wystarczało do szczęścia, ale wisienką na torcie był fakt, że w ten sposób Iga nadal pozostała numerem 1 światowego rankingu.
Po emocjach wybraliśmy się na kojący spacer do Uzdrowiska-Wsi.
A wieczorem obejrzeliśmy czternasty odcinek Tacy jesteśmy.
No i wstaliśmy rano w ostatnio powstałych standardach.
Ja - 06.00, Żona - 07.00.
Zaraz po kawach zabrałem się za pomidory. Haczką wyplewiłem wszelkie trawsko, a nową przesianą ziemią z sypiącej się skrzyni permakulturowej zarzuciłem przy krzakach pocący się wąż, aby pomidory zasilić w odżywcze składniki, no i żeby efektywność kropelkowego podlewania była większa. A potem zabrałem się za same krzaki prześwietlając je.
Na I Posiłek usiłowałem zrobić jajka na miękko. Kiedyś trzeba było się zmierzyć w tej delikatnej materii z indukcyjną kuchenką. Jaja wyszły tak sobie, zdecydowanie za miękko. Białko było wodniste, a tego Żona nie lubi w nich najbardziej. Pierwsze koty za płoty.
W kontekście jutrzejszego przyjazdu Krajowego Grona Szyderców pojechaliśmy do City na zakupy.
Przez cholerny upał w każdym sklepie i pomiędzy nimi coś mi się nie podobało - a to arogancka pani sprzedawczyni, a to ser pakowany specjalnie w opakowaniach tak twardych, że można sobie przy jego otwieraniu pokaleczyć palce, a wszystko po to, żeby drożej sprzedać, a to bezsensowny parking, na którym część kierowców parkuje według własnego widzimisię, a to za duże przestrzenie handlowe, że trzeba się nachodzić i naszukać, a to nieotwierający się szlaban ze strefy kas samoobsługowych, mimo przykładanego do czytnika kodu znajdującego się na paragonie, a to...
W pewnym momencie Żona miała mnie dosyć. Ale gdy wróciliśmy, sytuacja powoli się normowała. Na tyle, że wieczorem mogliśmy pójść na spacer do Uzdrowiska-Uzdrowiska i zatrzymać się w Amfiteatralnej. Cudem znaleźliśmy stolik, bo akurat jakaś para go zwalniała. A na stoliku, po dość długim czasie, bo dużo ludzi, pojawiły się nasze standardowe napoje. I dzień kończyliśmy bardzo sympatycznie.
Wieczorem obejrzeliśmy piętnasty odcinek Tacy jesteśmy.
PONIEDZIAŁEK (17.07)
No i przy Ofelii i przy Q-Wnuku nie da się nic.
A jeśli nic, to i pisać również.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego standardowego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała w wiadomej sprawie.
Godzina publikacji 20.31.
I cytat tygodnia:
Po partii szachów zarówno król, jak i pionek lądują w tym samym pudełku. - John Boys (nie dotarłem z całą pewnością, kto to jest John Boys, a raczej co to jest. Liczę na pomoc.)