10.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 219 dni.
WTOREK (04.07)
No i dzisiaj wstałem pół godziny przed smartfonem.
Zastanowiło mnie to sformułowanie. Bo jest klasycznym przykładem humoru z zeszytów szkolnych, niesztucznym i w pełni zrozumiałym. Znowu ten język polski.
Żona też wcześniej wstała, mimo że przecież wczoraj, jak na nas, poszliśmy spać później niż zwykle.
Zapomniałem w poprzednim wpisie odnotować dwa drobiazgi.
W niedzielę, gdy goście dotarli do Metropolii i gdy o tym zameldowali, Konfliktów Unikający smsem przesłał kilka uwag a propos ich pobytu i a propos "naszej obecnej miejscówki". I podsumował "generalnie":
- ...szkoda Wakacyjnej Wsi, ale już lubimy Uzdrowisko :) (zmiany moje).
A wczoraj zadzwonił Brat z informacją, że Siostra nie przyjechała z powodu jakichś badań lekarskich i ma zamiar przyjechać 30. lipca. Czyli, jak widać, lipiec zaczął się rozluźniać. Mój wyjazd do Rodzinnego Miasta, który planowałem w najbliższą niedzielę, został przesunięty na bliżej nieznany termin. A może też nie dojść do skutku wcale. Bo to, że Siostra "powiedziała", nic nie oznacza. I nie chodzi tutaj akurat o badania lekarskie.
Dzisiaj od rana szykowałem się na przyjazd Ślusarza. Miał zabrać ze szklarni półtora stołu. Dwie takie metalowe kolubryny stały na części ziemnej ograniczając o 50 % powierzchnię upraw. Poprzedni właściciele widocznie robili na ich rozsady i Bóg wie co jeszcze, bo deskowa powierzchnia była usytuowana wysoko i umożliwiała ergonomiczną pracę bez konieczności jakiegokolwiek pochylania się.
Zastanawiał mnie fakt, w jaki sposób oba znalazły się w środku, bo żadną miarą nie mogły być doń wniesione, skoro teraz żadną miarą nie dawało się ich ze szklarni wynieść. Jakiś ślusarz musiał je już wewnątrz pospawać. Stąd dzisiaj Ślusarz z pomocnikiem musieli zrobić analogicznie odwrotnie i gumówką przeciąć newralgiczne miejsca.
Usunąłem z blatów deski i posprzątałem wokół, żeby był dostęp. A potem żmudnie zacząłem wycinać bluszcz, żeby zrobić dostęp do furtki, którą panowie mieli zabrać na warsztat i przywrócić jej drugie życie.
Z wycinaniem uwinęli się w trymiga, a charakterystyczny smród ciętego metalu utrzymywał się w szklarni jeszcze długo. Miałem nadzieję, że to nie zaszkodzi moim ukochanym pomidorkom.
Dlaczego zabrali tylko półtora stołu? Bo połówkę, na moją prośbę, zostawili. Będę miał zgrabne, niekolubrynowate i ergonomiczne, oczywiście, stanowisko do przyszłych ogrodniczych prac.
Z furtką uwinęli się równie szybko. Po prostu zdjęli ją z zawiasów, po czym przywaloną na platformie auta pociętymi stołami, z powrotem wyciągnęli i założyli, bo po wycięciu przeze mnie kolejnych partii bluszczu (w trakcie ich obecności cały czas ciąłem) na słupie ukazał się elektromagnetyczny zamek, widomy dowód na to, że kiedyś musiał tu funkcjonować domofon. Panowie wymontowali go z postanowieniem reaktywacji. A do furtki, umówiliśmy się, że wstawią nowy zamek i klamki, bo w oryginale takowych nie było. I słusznie, skoro furtka nie pełniła rolę furtki, cała obrośnięta, że tylko po dwóch słupkach można było mniemać, że tam jest.
Sumarycznie furtkowa sprawa rokowała dobrze, gdyby nie pewien szczegół, drobny, ale istotny. Razem z panami i z Żoną szukaliśmy jakichkolwiek śladów drugiego, a raczej pierwszego końca domofonu, tego, który powinien był się znajdować właśnie w przedpokoju. Ni śladu, ni popiołu.
- Musieli chyba zlikwidować. - Ślusarz zareagował przytomnie. - Gdy byłem tutaj jakieś siedem lat temu, to widziałem, jak wszyscy domownicy wchodzili i wychodzili z posesji otwierając bramę wjazdową pilotami. - Każdy miał swój.
I słusznie, skoro furtka nie pełniła rolę furtki, cała obrośnięta, że tylko po dwóch słupkach można było mniemać, że tam jest.
Więc nie wiem, co zrobimy z "tym" domofonem. Może wylądować na dwudziestym poziomie, przepraszam, levelu, naszych potrzeb.
Biorąc pod uwagę wszystko powyższe nie bez kozery dom nazwałem Tajemniczym. I jestem dziwnie spokojny i zaciekawiony, jakimi tajemniczymi niespodziankami Tajemniczy Dom jeszcze nieraz nas zaskoczy.
A przy okazji:
Frazeologizm wywodzi się z gier karcianych. Kozerą niegdyś nazywano dzisiejszy atut, czyli kartę, która gwarantuje graczowi przewagę, a nawet wygraną. Polszczyzna znała także słowo "kozer". Określano nim gracza i szulera. Mikołaj Rej w "Zywocie człowieka poczciwego" pouczał: "Tracą czas opilcy, ożralcy, kozerowie".
Aleksander Bruckner w "Słowniku etymologicznym" wywodził "kozerę" od "kozy" i zwracał uwagę, że na Rusi, skąd słowo zapożyczone zostało do polszczyzny, czasownik "kozyrit" znaczy "stawiać się hardo". Od tego znaczenia blisko już jest do współczesnego nam "robić coś nie bez kozery".
Gdy panowie pojechali, nadal wycinałem bluszczowe pnącza. Sprawa się skomplikowała o tyle, że przy dwóch furtkowych słupkach musiałem zrywać kostkę wyraźnie wypychaną przez korzenie i grube łodygi, żeby móc je usunąć. I gdy już daną usunąłem, okazywało się, że pozostałe części łodyg i korzeni siedzą pod kolejną. Powierzchnia demolki się powiększała.
Żona się tym wszystkim martwiła, a zwłaszcza faktem, że pomiędzy słupami zionął teraz ogromny otwór "zapraszający" do środka. Ale gdy go zabarykadowałem europaletą przywiezioną przez panów i blokadę podwyższyłem olbrzymim sitem do przesiewania kompostowej ziemi, i gdy całość zaklinowałem starą, pogniecioną i zardzewiałą taczką, spadkiem po Prominencie, oraz deskami, natychmiast się uspokoiła. Bariera budziła zaufanie.
Uharałem się (stopień wyższy od zaharować się, uharować się, podkreślający szczególny stan fizyczny po ciężkiej pracy; pewna analogia do "zaskoczyła nas kontrol" jako stopień wyższy podkreślający ciężar sytuacji względem "zaskoczyła nas kontrola") nieźle, a I Posiłek zjadłem o... pierwszej.
Wczesnym popołudniem musieliśmy załatwić kilka spraw. Postanowiliśmy, jako pełnoprawni uzdrowiczanie, znający już nieźle teren poza standardowym obszarem turystycznym, obejść wszystko na piechotę. Nawet do tutejszego MZK znalazłem skrót.
Tym razem pani tłumaczyła oczywistości tylko dwa razy i wręczyła nam naklejki z kodami - oddzielne oczywiście na odpady bio (na razie będą u nas dominować), na papier (tego będzie tyle, co kot napłakał), na plastik (jesteśmy i zawsze byliśmy niepoważnymi "producentami" tego rodzaju odpadów) i szkło (ostatnio się mocno opuściliśmy z powodu puszkowego Pilsnera Urquella).
- Worki przed posesją należy wystawiać w dniu odbioru przed 07.00. - poinformowała pani. - U państwa będą to poniedziałki. - sprawdziła na grafiku.
- A, to ja sobie już je wystawię dzień wcześniej, wieczorem... - bardziej powiedziałem do siebie w ramach planowania, żeby się dobrze poczuć i od razu mieć sytuację opanowaną.
- Nie radzę. - pani zareagowała. - Grasują dziki i rano będzie pan miał mnóstwo sprzątania.
Ciekawe? W Wakacyjnej Wsi zawsze wystawiałem dzień wcześniej i nigdy nic się nie działo. A pola wokół były zryte tak, że rolnicy regularnie dostawali odszkodowania od nadleśnictwa.
Idąc do Urzędu Gminy niestety przechodziliśmy koło Amfiteatralnej. I nie było siły. Żona skromnie zamówiła małego Kozela tmavego, ja zaś najpierw lemoniadę, żeby ugasić potężne pragnienie i żeby potem móc się powoli(!) delektować Pilsnerem Urquellem. I niespodziewanie dla nas okazało się, że obsługująca nas pani jest szefową tego interesu (nie dopytaliśmy, czy też właścicielką), co nas zaskoczyło, a ją z kolei zaskoczył fakt, że jesteśmy mieszkańcami Uzdrowiska. Bo jaki mieszkaniec przychodzi do restauracji lub kawiarni?
Ruch akurat był na tyle mały, że dało się porozmawiać, do czego pani była niezwykle chętna. Jej życiorysowi, przedstawionemu z wiadomych względów bardzo prowizorycznie, przeciwstawiliśmy nasz, również pospiesznie i prowizorycznie. Ale to wystarczyło, żeby w sobie wyrobić skruchę i pokorę. Bo nie tylko my jesteśmy takimi przeprowadzkowymi wariatami.
W UG dostaliśmy osobisty numer konta do zapłaty za wywóz śmieci. W Uzdrowisku jest ona sprytnie liczona w zależności od zużytej wody. Większe zużycie wody w gospodarstwie oznacza więcej osób w nim mieszkających, a to przekłada się na więcej "produkowanych" odpadów. Proste.
Nadal jednak nie wiem i nie rozumiem, w jaki sposób i kiedy będziemy płacić za wodę. Oczywiście są liczniki i zdaje się, że i w UG, i w MZK panie nam to tłumaczyły, ale ja tkwię ciągle w niewiedzy. Może przez mój wiek? Będę musiał jeszcze raz dopytać.
W ramach pieszego poznawania Uzdrowiska wybraliśmy się do Intermarche. A to już całkiem niedaleko naszego domu. Zakup był jeden - krewetki. II Posiłek był przepyszny. Zapowiadało się na maliznę i konieczność dojedzenia (kiełbasa, ser kozi), ale daliśmy radę i nie trzeba było się doposilać.
Całe popołudnie, chyba bite trzy godziny strawiłem na jednym z wielu balkonów. Tym "wielu" zostałem sprowokowany i obliczyłem. Są trzy. Wrażenie, że jest ich więcej, powodowane jest tym, że są bardzo duże, ale przede wszystkim tym, że do każdego prowadzą dwa wejścia, z dwóch różnych pomieszczeń. Często, do tej pory, jeszcze się w nich gubimy.
Jedna trzecia tego "mojego", dzisiejszego, była pokryta bluszczem. Wyglądało to oczywiście urokliwie, ale biorąc pod uwagę fakt aneksji takiej powierzchni, włażenie w podbitkę dachu i brutalne oplatanie głównego kabla zasilającego dom w energię elektryczną, było nie do przyjęcia. Nawet Żona nie protestowała i nie wymawiała w takich razach magicznego zdania Tak było urokliwie będącego w oczywistej opozycji do moich działań i będącego zarzewiem konfliktu.
Ciąłem bez opamiętania. Niektóre łodygi były tak stare, że ich grubość znacznie przekraczała grubość męskiego kciuka, nomen omen. Zielska nazbierało się co najmniej na trzy worki, ale to był tylko szacunek, bo na pakowanie nie miałem już sił.
Mimo tego, po II Posiłku, ciągnęło nas na spacer z Pieskiem do Uzdrowiska-Uzdrowiska. Czerpiemy z tego prawdziwą przyjemność. Zrobiliśmy takie bardzo ciekawe kółko, by w końcu wylądować w... Amfiteatralnej.
- A ty masz kartę? - zapytałem Żonę, gdy się rozsiedliśmy. - Bo ja nie wziąłem portmonetki. - wyjaśniłem.
- Nie mam! - Zmieniłam akurat torbę.
Natychmiast wstaliśmy i było po problemie. Nie cierpieliśmy.
Wieczorem obejrzeliśmy ósmy odcinek Tacy jesteśmy.
ŚRODA (05.07)
No i dzisiaj... Żona wstała o... 07.00!
Świat się wali!
Gdyby to się jej utrwaliło, to wtedy musiałbym wstawać o 04.00 - 05.00, żeby móc rano zakosztować tej niepowtarzalnej aury, jaką daje poczucie porannej quasi-samotności. Będę musiał bacznie obserwować trend "w obszarze żoninego porannego wstawania".
Dzisiaj nastąpiło totalne rozluźnienie.
- Opieprzaliśmy się do bólu! - podsumowałem pod wieczór. - Nawet tego wczorajszego zielska nie zapakowaliśmy do worków!...
- Ale pisanie, to nie opieprzanie się. - Żona starała się podbudować moje morale.
I tylko delikatnie wspomniała o zasranym sporcie, że taki w środku dnia to każdego wybiłby z rytmu.
Faktycznie, od 13.00 zacząłem oglądać mecz Ligi Narodów w siatkówce mężczyzn Polska - Słowenia (3:2), a za jakąś chwilę II rundę Wimbledonu, mecz Igi Świątek z Hiszpanką Sarą Sorribes Tormo (2:0).
Dobrze, że przed zasranym sportem udało się nam pojechać po Socjalną i po podstawowe zakupy do Biedry. W ogóle to mieliśmy jechać w tych i innych sprawach do City, ale Żona nadspodziewanie łatwo zgodziła się na moją modyfikację i propozycję wyjazdu jutro.
- Bo jutro nie będzie żadnego meczu. - wyjaśniłem.
Nawet nie było westchnięcia połączonego z rezygnacją i pogodzeniem się, i nawet nie było wiadomego epitetu. Złotko nie kobieta!
Pogoda przez cały dzień była na tyle przemienna, że co chwilę latałem do szklarni zamykać system wietrzenia, by potem gwałtem otwierać, bo wewnątrz błyskawicznie zapanowywała temperatura ponad 30 stopni, co w połączeniu z wilgocią dawało tropikalny klimat. W końcu przyszła wichura, bez piorunów i grzmotów, za to z silnym deszczem i z ... gradem. Wieczorem znowu zrobiło się pięknie, że aż się chciało wyjść na spacer z Pieskiem, tym razem do Uzdrowiska-Wsi.
Dzisiaj zadzwonił Były Teść Żony. Jednak nie przyjadą. W te upały i z racji wieku czują się na tyle źle, że taka podróż jest ponad ich siły. Umówiliśmy się, że zadzwonimy w dniu ich zbliżających się imienin, a przyjazd odłożymy na wczesną jesień, kiedy temperatury będą dla ludzi i będzie czym oddychać.
Jak widać, towarzyskie plany na I połowę lipca nie wypaliły w zupełności. Mamy nadzieję, że te na drugą połowę się ziszczą.
Wieczorem obejrzeliśmy dziewiąty odcinek Tacy jesteśmy.
CZWARTEK (06.07)
No i dzisiejszy dzień był męczący ze względu na mnogość załatwianych spraw.
Stan naszych nerwów i sił fizycznych kształtował się idealnie według krzywej Gaussa. Przy czym wyczerpanie nerwowe według tej krzywej klasycznie rosło, by osiągnąć swoje apogeum, zaś siły fizyczne zachowywały się idealnie odwrotnie proporcjonalnie.
Ranek więc był spokojny ze swoim niespiesznym I Posiłkiem. Bez specjalnego stresu wyjechaliśmy do City. Wczoraj opracowałem marszrutę, żeby nie miotać się po nim chaotycznie, bo jak sama nazwa wskazuje, City swoje korkowe prawa ma. I już się z nimi trochę pogodziłem coraz rzadziej przywołując z westchnieniem piękne momenty na skrzyżowaniach świetlnych w Powiecie (aż trzy na całe miasto), gdy czekałem na przejazd maksymalnie trzy cykle świetlne. W City, które jest zdecydowanie większe, odnotowałem takich skrzyżowań ... trzy. Światła na dwóch działają zawsze, a te, przy kolejowym dworcu, tylko pulsują i na tym skrzyżowaniu właśnie korków nie ma wcale. Ruch jest płynny mimo ewidentnego podporządkowania jednej istotnej dla City ulicy względem innej, mniej istotnej, co jest kolejnym ciekawym rozwiązaniem zaproponowanym przez inżynierów ruchu drogowego.
Za to City ma niezliczoną liczbę rond, co jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Ale i tu w beczce miodu trafiła się łyżka dziegciu. (Dziegieć, zwany także smołą drzewną, to ciemna, prawie czarna, lepka i tłusta maź pozyskiwana z drewna i jego pochodnych, od pradawnych czasów wykorzystywana przede wszystkim w lecznictwie. Choć jest skuteczny, jego stosowanie może mieć też negatywne skutki dla organizmu). Bo jest takie jedno, zaraz przy Starym Mieście, zawsze zakorkowane. Jest ono o tyle irytujące, że korek tworzy się na głównym ciągu komunikacyjnym, a wszystkie auta z podporządkowanych włączają się do ruchu w trymiga. Dlaczego? Bo na każdym z czterech wylotów z ronda są przejścia dla pieszych. A piesi mają to do siebie, że żadną miarą się nie zorganizują i nie skumulują w sensownym wymiarze czasowym swojego przechodzenia, tylko je cykają. Czyli idą, nomen omen, jak krew z nosa. Swoją drogą, ciekawe byłyby badania statystyczne takiego przechodzenia i może na ich podstawie dałoby się ustalić jakieś prawidłowości.
Najprościej można było dotrzeć do Urzędu Skarbowego jako pierwszego na trasie. Oczywiście będąc przy nim go przeoczyliśmy z racji gęstego szpaleru gęstych drzew, za którymi stał niepozorny budynek, blok z lat 70-tych ubiegłego wieku. Była to oczywista zmyłka, bo za nim na dużym placu-parkingu stał drugi, bardziej nowoczesny, ten do obsługi podatników i/lub płatników.
W środku żywego ducha, co, jako żywo, przypominało mi "nasz" Urząd w Powiecie. Za to sala operacyjna była nieporównywalnie większa, zwłaszcza że w Powiecie takiej sali nie było wcale.
Udaliśmy się do pani, bo tak wynikało z kierujących napisów. Byłem oczywiście przygotowany i miałem w zanadrzu trzy sprawy-pytania. Pierwsza dotyczyła konieczności zgłoszenia zmiany miejsca zameldowania (pięć rzeczowników!), więc pani dała nam stosowne dwa druki.
- Proszę je wypełnić i złożyć u kolegi obok.
- A czy ja muszę, skoro jestem emerytem i żadnych innych dochodów nie posiadam? - zapytałem pro forma, bo po pierwsze jednak chciałem być pełnoprawnym przerejestrowanym, a po drugie chciałem dłużej zobaczyć panią w akcji, skądinąd sympatycznej, ale trochę nadpobudliwej i wychodzącej przed orkiestrę, czyli gdzieś przed połową mojego danego pytania.
W takiej połowie nie dawałem się zagadać i zawsze doprowadzałem pytanie do końca. W ten sposób wyjaśniliśmy sobie, jak się dalej rozliczać z fiskusem, gdy nadal będziemy za jakiś czas przyjmować gości i dowiedzieliśmy się, jak i kiedy rozliczyć się ze sprzedaży Pół-Kamieniczki i Wakacyjnej Wsi, o czym świetnie wiedzieliśmy, ale daliśmy się pani wykazać, trochę przy pomocy jej kolegi.
Przy wypełnianiu druków musieliśmy kolejny raz uważać, żeby nie wpisać Wakacyjna Wieś 16a, gmina i powiat Powiat wraz z przynależnym mu kodem pocztowym. Bo cholernie się pchały na papier.
Pan przyjął dokumenty bez konieczności okazania dowodów osobistych, co mnie zdziwiło, ale tylko na chwilę. Bo sobie uświadomiłem, że po PESELU to nawet będzie wiedział, jaki mam numer buta. I nie tylko.
Tak więc płatnikowo-podatkowo staliśmy się pełnoprawnymi mieszkańcami Uzdrowiska.
Potem wybraliśmy się do ZUS-u. Abym mógł emeryturę otrzymywać pocztą w nowym miejscu zamieszkania, co dawało pretekst do sympatycznej rozmowy z listonoszem, usłyszenia od niego różnych uzdrowiskowych plotek i dodatkowego rozwiązania języka przekazując mu co miesiąc pewną kwotę z właśnie otrzymanej emerytury.
Z ZUS-em wiązały się dwie sprawy. Łatwa i prosta oraz upierdliwa i trudna. Z tą ostatnią ZUS w zasadzie nie miał nic wspólnego, ale tylko pozornie.
Pani w okienku, lat 53-55, uśmiechająca się sympatycznie, ale z domieszką drwiny i sarkazmu, co mi odpowiadało, bo świadczyło o jej inteligencji I z niejednego pieca chleb jadłam, czyli, czytaj, nie z takimi dziadami-emerytami miałam do czynienia, pod swoim nadzorem kazała mi wypełniać druk.
- To może ja pójdę, o tam, do stolika wypełniać... - Żeby nie zajmować kolejki. - wyjaśniłem przymilnie.
- Tu niech pan siedzi i wypełnia! - zmieniła ton na bardziej rygorystyczny.
Chyba wiedziała, co mówi zapewniając sobie w ten sposób mniej użerania się z dziadami. Zejdzie jej taki z oczu, nawypisuje głupot i wszystko trzeba będzie robić od początku. To pal diabli, bo przecież nie ma płacone od akordu, ale to jałowe tłumaczenie dziadowi, dlaczego od początku...
- A pan dostaje emeryturę z Metropolii? - pani zerkała na monitor.
- Tak - zaskoczony odparłem po dłuższej chwili, co tylko utwierdzało w niej krystaliczny obraz emeryta-przygłupa, który nawet nie wie, skąd otrzymuje emeryturę.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo ZUS to ZUS. Byt wszechmocny i wszechogarniający, chociaż taki kolos na glinianych nogach.
- O, to proszę pana, następną emeryturę dostanie pan jeszcze w starym miejscu, bo dzisiaj jest ostatni dzień na zmiany, a zanim oryginał wniosku dotrze do Metropolii, to niestety...
Nie przejąłem się tym zbytnio.
- A wie pani, muszę powiedzieć coś poza formalnościami. - Na pani ręce składam gratulacje dla szefostwa za tak przemyślany pomysł ulokowania tej instytucji w tym budynku, że nie sposób doń dojechać, a o zaparkowaniu auta nie ma mowy.
Uśmiechnęła się leciutko, bo przecież mogła być nagrywana.
- Ta decyzja o tej lokalizacji zapadła 30 lat temu w innych ówczesnych realiach. - wybrnęła elegancko z sytuacji.
Budynek znajduje się w samym centrum Starego Miasta. Do niego prowadzi skomplikowana i kręta sieć dróg rodem ze średniowiecza, czyli od czasu, gdy miasto zaczęło się żywiołowo rozrastać, co nie byłoby przywarą, ale z tego powodu wszystkie są jednokierunkowe. I wystarczy raz się zagapić, coś przeoczyć i za chwilę można się znaleźć na obrzeżach Starego Miasta i zaczynać cyrk z dojazdem od nowa. Poza tym 30 lat temu szefostwo nie przewidziało rozwoju turystyki. I teraz szpilki nie wsadzisz między parkujące samochody. Gdybyśmy o tym wiedzieli, samochód zostałby gdzieś na obrzeżach. Ostatecznie do tego się sprowadziło. W desperacji zaparkowałem przy dużej kamienicy, na której z dwóch stron wisiały wielkie tablice Uwaga! Wstęp wzbroniony! Obiekt grozi zawaleniem!, na jedynym wolnym miejscu wzdłuż szeregu innych nieszczęśników. Bo owczy pęd podpowiadał, że skoro oni, to dlaczego nie ja. Oczywiście rozmijało się to całkowicie z jakąkolwiek logiką.
W Tauronie poszło gładziutko. Po pierwsze dlatego, że był tuż obok ZUS-u, a po drugie dlatego, że protokół zdawczo-odbiorczy nie był podpisany przez Prominenta, czym bardzo sympatyczna i chętna do pomocy pani wykłuła nam oczy. Trzeba będzie podpisać umowę przez Internet, albo przyjść ponownie.
Trochę już zmachani weszliśmy do centrum Starego Miasta. Żona go nie lubi, ja nie przepadam. Dlatego, że ono samo i wszystko wokół mogłoby być perełką, a jest zapyziałe, bez pomysłu, ze słabiutką ofertą kulinarną, w której przeważają polskie standardy. Trochę je obeszliśmy i nawet zajrzeliśmy do hotelu z restauracją, w którym ileś lat temu spędziliśmy sylwestrowy czas. Był on dość specyficzny, a plusy wtedy wygospodarowaliśmy sobie sami. Bo jedynym były posiłki w hotelowej restauracji. I to koniec. Materace do spania były jakoś tak wygniecione i zagłębione, że mimo że, na naszą interwencję, położono na nie dodatkowe grube kołdry, byłem przez trzy dni tak połamany, że miałem problemy z wsiadaniem do samochodu. Żona odczuła to trochę mniej, ale też narzekała na kręgosłup.
Dni wyglądały tak, że ja zostawałem w hotelu pracując nad szkolnymi problemami, a Żona jechała autobusem do... Uzdrowiska i szczęśliwa zaszywała się w uzdrowiskowej kawiarni. Po południu jechałem po nią i już wtedy razem cieszyliśmy się Uzdrowiskiem.
Sylwestra też spędziliśmy specyficznie. Chcieliśmy się gdzieś wybrać, ale nie było gdzie. Stare Miasto wyglądało tak, jakby nie było przełomu kolejnego roku. Żadnych ozdób, świecidełek. Żadnych okolicznościowych imprez.
- A jakieś sztuczne ognie o północy to możecie sobie państwo wybić z głowy! - Tu panuje marazm! - poinformowała nas citizianka, u której kupowaliśmy buty dla Żony. To był plusik, bo buty kupiliśmy.
A Sylwestra spędziliśmy w hotelowym pokoju przy szampanie i wiekowym telewizorze.
Niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Dlatego ze sporą niechęcią, ale przecież gdzieś trzeba było odsapnąć, poszliśmy na małego Kozela Tmavego do restauracji. O PU można było tylko pomarzyć.
Zdziwiłem się tak skromną ofertą piwną, bo do "wyboru" było jeszcze tyskie z kija.
- Bo my tu, proszę pana, jesteśmy restauracją i nastawieni jesteśmy na obiady. - "wyjaśniła", ni przypiął, ni przyłatał, obsługująca nas kelnerka niezdająca sobie chyba sprawy z absurdu tego "wyjaśnienia". Przy płaceniu napiwku nie dostała.
- Gdy przyjedzie Zaprzyjaźniona Szkoła, musimy im pokazać to Stare Miasto. - stwierdziłem już przy stoliku.
- A w życiu! - zaprotestowała Żona. - Brzydoty nie będziemy im pokazywać!
- Ale chodzi o to, że Mąż Dyrektorki byłby na pewno ciekaw. - Chciałbym mu pokazać niewykorzystany potencjał i unaocznić, jak można tak źle gospodarzyć. - broniłem się.
- A w życiu! - usłyszałem ponownie. - Mało mamy tutaj pięknych miejsc?! - Je trzeba pokazywać, a nie to?!... - wzrokiem powiodła z obrzydzeniem po otoczeniu.
Może i trochę wypoczęliśmy, ale to "trochę" zostało skutecznie zniwelowane przez długą powrotną drogę do auta. Dodatkowo upał i bezwyrazowość mijanych miejsc się dołożyły.
Inteligentne Auto stało nienaruszone. Z wielką ulgą wyjechaliśmy, ale nie bez problemów w związku ze średniowiecznym układem ulic i ich oznakowaniem.
I w takim stanie dotarliśmy do PGNiG, aby podpisać kolejną umowę, tym razem na dostawę gazu.
W sporym holu stały sobie dwie gawędzące ze sobą panie, co było zrozumiałe, skoro nie było żadnego klienta. Ubrane stosownie, korporacyjnie, w białe bluzki, spodnie i szpilki. Ta, "nasza" nie spodobała mi się nie dlatego, że przy niskim wzroście miała potężny biust i całą resztę, która wylewała się pokonując opór obcisłej bluzki, ale dlatego, że od początku emanowała sztuczną, wyuczoną uprzejmością. Od razu zatęskniliśmy za tą z Tauronu. Bardzo szybko okazało się też, że ma spore braki w inteligencji i w związku z tym zachowuje się jak robot. Z całym szacunkiem dla robotów.
Pani wyraźnie została zaprogramowana i każde odejście od schematów powodowało komplikacje. Zaczęło się od tego, że protokół zdawczo-odbiorczy miał datę 16. czerwca, A dzisiaj mamy 6. lipca poinformowała nas w sposób sugerujący, że w ogóle nie mamy takiej świadomości i jak śmiemy jej nie mieć I system mi tego nie przyjmie.
- Czy pani sugeruje, że natychmiast 16. czerwca mieliśmy tutaj być z protokołem i stać na baczność?!... - obśmiałem ją i system.
- No, nie! - żachnęła się. Nawet ona.
- To w czym problem? - Ma pani stan licznika, do tego stanu płacą poprzedni właściciele, od tego stanu my. - użyłem bezużytecznie logiki.
- Pójdę zapytać panią kierownik. - zrejterowała.
- A proszę pani - nie ustępowałem - a gdybyśmy przyszli w tej sprawie za miesiąc, to już nigdy nie dałoby się przepisać licznika?!
- Pójdę zapytać panią kierownik... - powtórzyła uspokajającym głosem, który dopiero mnie wkurwił, bo tak był sztuczny, nie wsparty uśmiechem, luzem i ... wdziękiem, niestety.
I poszła.
W międzyczasie przy drugim stanowisku pojawiła się nowa klientka, która chciała podpisać umowę na dostawę gazu. I z nudów oczywiście podsłuchiwaliśmy. Nawet Żona.
- Bo co mam robić?! - odgryzła mi się szeptem, gdy zwróciłem jej uwagę, że zawsze w różnych instytucjach, kawiarniach, restauracjach, tramwajach, itp. ma mi za złe, że podsłuchuję.
Trzeba powiedzieć, że obie panie w kwestii wiedzy i inteligencji były siebie warte. Klientka czasami mówiła bzdury, ale miała do tego prawo, a pani (ta na szczęście szczupła, ale o jadowitej twarzy) nie potrafiąc zmodyfikować swojego tłumaczenia powtarzała je w nieskończoność dokładnie słowo w słowo z uporem godnym dobrej sprawy, że nam obojgu otwierały się dwa scyzory.
Na koniec, gdy panie przebrnęły przez wszelkie niemożliwości, nieporozumienia, bariery intelektualne, etc., etc. usłyszeliśmy:
- A ma pani może już wybrany kocioł? - zapytała Jadowita. - Bo my mamy teraz świetną ofertę. - Do tej pory kosztował cztery tysiące siedemset, a teraz cztery czterysta... - zawiesiła głos zachwycona. - Przyzna pani, że jest to świetna oferta... - ponownie zawiesiła głos chyba czekając na to, że klientka z radości rzuci się jej na szyję.
Klientka niczego nie chciała przyznać, rzucać się i wiła się, jak piskorz broniąc się przed wszelką deklaracją. A ponieważ Jadowita nie odpuszczała, to jej vis a vis robiła różne zwody i podawała tłumaczenia zrzucając decyzję o wyborze, a to na kominiarza, a to montera. I tak to trwało. Chyba z pięć podobnych cykli.
- Ale ja panią wcale nie namawiam... - odezwała się za szóstym, a fałsz i hipokryzja były tak duże, że obryzgały nasze stanowisko. To dopiero było skandaliczne.
Nas czekało jeszcze gorsze.
Nasza wróciła od kierowniczki i okazało się, że umowę da się podpisać.
-To teraz przedstawię państwu naszą ofertę. - wydeklamowała z namaszczeniem. A zabrzmiało to złowieszczo.
- Jaką taryfę chcielibyście państwo wybrać?
Skąd mieliśmy wiedzieć? Widząc naszą niewiedzę poczuła się jak ryba w wodzie.
- Bo oprócz opłat licznikowych jest stała miesięczna opłata abonamentowa. - Od 12 zł do 53.
- A z czego ta skala wynika? - zainteresowałem się.
- Są progi zużycia. - Im większe zużycie (tu podała wartości progów) to tym większa opłata.
- A nie dziwi panią fakt pewnej rynkowej sprzeczności? - W interesie państwa firmy jest chyba, aby poborca gazu spalał go jak najwięcej, to po co mu zakładać hamulec, aby spalał mniej? - Nie powinno być odwrotnie?
Pani się zacukała i za chwilę, jak gdyby nigdy nic przeszła do dalszej części swojego wywodu, z którego ją wybiłem, a w którym była szkolona i miała przykazane, aby klienta namówić. Dałem sobie więc spokój z dociekaniem i udowadnianiem czegoś, co udowodnić się nie mogło dać.
- Bo gdybyście państwo przyjęli taryfę 12 zł, to razem z nią w pakiecie mielibyście opiekę zdrowotną i pomoc prawną.
Żona w pierwszym odruchu gwałtownie podziękowała, ale potem wylazł jej charakter. To znaczy wylazł od razu na dźwięk słowa "opieka zdrowotna", ale ta jego druga część - dociekliwość - wzięła górę.
- Ale jak to jest, że będziemy płacić mniej, a dodatkowo dostaniemy te, proponowane przez panią, świadczenia?
I to był początek końca. Zirytowany w milczeniu dziwiłem się Żonie, że urzędniczce będącej gdzieś na dziesiątym stopniu w korporacyjnej hierarchii, zadaje takie pytanie, zamiast prezesowi lub zarządowi PGNiG. Wiadomo, że ktoś z nich, albo wielu, ma szwagra, teścia, zięcia wśród zrzeszeń lekarskich lub prawniczych i że trzeba dać im zarobić w ramach oficjalnych kosztów działalności. Ale do tego jest potrzebna podkładka w postaci pospolitego jelenia, który na taką taryfę się zgodzi.
Pani albo o tym nie wiedziała, albo wiedziała, ale przecież głośno o tym powiedzieć nie mogła, a będąc wyuczonym robotem tylko wyklepała z tonem niedowierzania:
- Ale to przecież się państwu opłaca!...
- Rozumiem - odparła Żona - że to się nam opłaca, ale jak to się dzieje, że się opłaca państwu?
W tym momencie zacząłem ją uspokajać prosząc, żeby dała sobie spokój.
- Ale ja chcę wiedzieć. - upierała się - I chciałabym, żeby pani mi wyjaśniła.
Przy piątej próbie, kiedy było widać, że tak można w nieskończoność, ostro zaprotestowałem. Żona niechętnie ustąpiła widząc mój wkurw.
Pani też odstąpiła.
- To niech będzie ta taryfa za 53 zł!... - "podsumowała" łaskawie, zirytowana, z ledwo tłumionym obrażeniem się. Bo ona chciała dla nas tak dobrze, a my matoły i niewdzięcznicy.
Na koniec, po podpisaniu umowy, udało mi się zadać jeszcze jedno pytanie.
- A czy pani mogłaby nam powiedzieć, ile teraz mniej więcej kosztuje m3 gazu?
- Dwadzieścia groszy ("groszy" strasznie zaakcentowała) za jeden kilowat.
- No tak, ale to mi nic nie mówi, bo licznik mam w m3, a nie w kilowatach.
Dalej nie mogła kluczyć i lawirować.
- Mniej więcej 3 zł za m3.
- A to 15 razy więcej niż te 20 groszy. - powiedziałem bardziej do siebie.
Gdy wyszliśmy, kipiałem z wściekłości. Dawno nie byłem na takim wkurwie. I to na Żonę. Bo przecież nie mogłem na robota?!
- Czyś ty zwariowała?! - Co ci odbiło?
- Bo chciałam, żeby mi pani wytłumaczyła! - Ty nie zadawałeś pytań? - A ja nie mam prawa?!
- Owszem masz, ale zauważ, że ja zadawałem pytanie raz, ewentualnie drugi i widząc przed sobą robota powtarzającego ciągle tę samą nieodpowiedź na moje pytanie, natychmiast się wycofywałem!
- Mówię ci, byłem bliski kopnięcia cię w piszczel, gdybyś spróbowała szósty raz. - Nie byłem w stanie znieść dłużej tej sytuacji.
Żona nadal argumentowała.
- Ale słuchaj, czy ty byłaś może na jakimś grillu, pikniku wśród twoich znajomych, przy piwku i z nieograniczonym czasem, i starałaś się w sympatycznej dyskusji udowodnić twojemu koledze lub koleżance, że nie ma racji, że jest w błędzie?! - Nie! - Ty siedziałaś w siedzibie korporacji przed robotem! - Nie widzisz różnicy?!
Żona dalej argumentowała, więc się zamknąłem. Gdy się wygadała, wszystko powoli zaczęło wracać do normy i tylko od czasu do czasu wspomnienie tamtej chwili mną wstrząsało.
Przez Lidl przemknęliśmy niczym burza. Podobnie było w Leroy Merlin, gdzie kupiliśmy drabinę do 4 m wysokości, składaną, trzyelementową i kolejne bambusowe podpórki. Zakupy skończyliśmy w Carrefour. Do domu wracaliśmy wykończeni.
Ale Tajemniczy Dom i Uzdrowisko mają to do siebie, że mimo zmęczenia chce się nam wychodzić do Uzdrowiska-Uzdrowiska na spacer z Pieskiem. Tylko, że tym razem ominęliśmy Amfiteatralną, bo w amfiteatrze występowały zespoły ludowe w ramach jakiegoś festiwalu. Poszliśmy do innej kawiarni na desery, ale wszystko było oczywiście słuchać. W którymś momencie dał się słyszeć zespół z... Meksyku. Z ciekawości poszedłem na chwilę, żeby zobaczyć, bo słuchało się fajnie, ale to przecież nie wszystko.
Na scenie dwóch Meksykanów grało na skrzypcach, dwóch na trąbkach, jeden na takiej dużej dziwnej gitarze, drugi na małej, solista zresztą, i jeden na... harfie. Zaś przed nią sześć par w adekwatnych strojach tańczyło do muzyki. Piękny folklor.
Jednak, gdy prowadzący całe widowisko, Polak, zaprosił do wspólnej zabawy, salwowałem się ucieczką. Ujrzałem bowiem natychmiast gorące spojrzenia kuracjuszek, ich "ponętne" ruchy, więc się wystraszyłem. Lepiej było nie wchodzić w sytuację, z której nie potrafiłbym wybrnąć. Z dużą ulgą wróciłem do Żony i do Pieska.
Wypad ten był jednak wypoczynkiem od całego dnia. I od tych dwóch pań z PGNiG.
Wieczorem obejrzeliśmy dziesiąty odcinek Tacy jesteśmy.
PIĄTEK (07.07)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
- A to są jakieś mistrzostwa świata, albo finał? - zapytała Żona, gdy wczoraj jej zakomunikowałem, o której wstaję.
Imponuje mi wiedzą, którą uzyskała przez lata w obszarze zasrany sport.
- To będzie mecz Polska - Brazylia w siatkówkę z cyklu Ligi Narodów. - Turniej rozgrywany na Filipinach, dlatego tak wcześnie. - wyjaśniłem tłumiąc śmiech po jej pytaniu.
- To po co oglądać? - zapytała raczej prowokacyjnie niż logicznie.
Dalej nie tłumaczyłem. Nie po to tyle lat czekałem, żeby nasi mogli łoić Brazylię, żeby teraz odpuścić taki mecz.
Nasi ich złoili 3:1. Była to z nimi trzecia z rzędu wygrana. Takich czasów doczekałem.
O 10.00 pojawił się Ślusarz z furtką. Zrobił przymiarki do wstawienia nowego zamka i ją zostawił już na zawiasach.
- Dzisiaj przywiezie go kurier, to bym po południu wstawił i mielibyśmy temat zamknięty. - obiecał.
Wyglądało optymistycznie, ale na wszelki wypadek furtkę zabarykadowałem europaletą i deskami.
Po I Posiłku poszliśmy kolejny raz do Urzędu Gminy. A drugi raz w sprawie podatku od nieruchomości. Mieliśmy mandat w postaci ostatecznego aktu notarialnego.
Ta sama pani, co poprzednio, na jego podstawie sama wypełniła druk IN-1 Bo będzie szybciej i myślałem, że będzie po sprawie. Ale niestety nie. Bo powierzchnia zabudowy wymieniona w akcie to nie to samo, co powierzchnia użytkowa. A ja myślałem, że podatek będziemy płacić od powierzchni wymienionej w akcie. Użytkową pomierzyłem kilka dni wcześniej, ale nie wiedziałem, że będzie potrzebna. Tak więc w poniedziałek przyjdziemy trzeci raz. Nawet dobrze, bo pani nam doprecyzowała definicję powierzchni użytkowej i okazało się, że się rozpędziłem i bym wykazał więcej, niż trzeba. I ileś Pilsnerów Urquellów byłoby w plecy.
Po drodze do MZK zmieniliśmy nasze lokalizacyjno-kawiarniane przyzwyczajenia i na chwilę zasiedliśmy w Kawiarni Na Schodach. Ja przy lokalnym piwie, Żona przy białym winie.
W MZK pani na nasz widok wyraźnie była zdziwiona i po raz pierwszy się zdenerwowała, bo ile razy można przychodzić i zawracać głowę o umowę na dostarczenie wody i odbiór ścieków.
- Przecież państwo już złożyliście wniosek. - Podpisaną umowę dostaniecie pocztą.
Skąd mieliśmy o tym pamiętać? Przy takiej ilości spraw i papierów mogło się nam pomieszać i pozapominać.
W drodze powrotnej, ku naszemu nieszczęściu, przechodziliśmy koło Lokalu z Pilsnerem II. Była 13.30, gdy pożeraliśmy pizze i zapijaliśmy je czerwonym wytrawnym. To się nie mogło dobrze skończyć.
Żona niedługo po powrocie do domu padła na jakąś godzinę. Ja zaś, jeszcze pełen werwy, zmontowałem nową drabinę i zabrałem się za wycinanie bluszczu z rynien i dachu garażu. Część mogłem wykonać stojąc na drabinie, ale większą część czasu spędziłem na dachu. A dach jest z blachy, a blacha w słońcu się nagrzewa i to dość mocno.
Gdy wróciłem do domu wyciąwszy wszystko na tym etapie, co wyciąć należało, padłem. Jeszcze chwilę, całkiem rześki, siedziałem przy laptopie, gdy nagle dopadło mnie takie zmęczenie, że ledwo doszedłem do narożnika i usnąłem w mgnieniu oka.
Motywacja do wstawania była mocna, bo czaiłem się na kolejny mecz Igi. Mecz się jednak sporo opóźniał, więc wziąłem prysznic, który przywrócił mnie do życia. A skoro nabrałem sił, to zadzwoniłem do Ślusarza z informacją, że ponieważ go do tej pory nie ma, to niech nie przyjeżdża, bo ja chcę obejrzeć mecz. Więc umówiliśmy na jutro na 12.00.
- Wie pan - zaczął się usprawiedliwiać - przyjechał mój stały klient i musiałem mu pomóc. - Dlatego do pana nie zajrzałem.
Gdy nic nie zapowiadało początku transmisji, zadzwonili Lekarka i Justus Wspaniały. W bardzo dobrym momencie, bo mogliśmy swobodnie porozmawiać.
Lekarka była w siódmym niebie, przeszczęśliwa, dumna, radośnie roztrzęsiona i jeszcze nie wiadomo jak to nazwać. A wszystko z powodu syna, który tak zdał maturę, że praktycznie przyjmie go każda uczelnia. Wyniki wysłał jej smsem, gdy była w pracy. Więc się od razu rozryczała i nie było za bardzo w tym momencie wiadomo, kto jest lekarzem, a kto pacjentem. Pacjent-pacjent wiele długich lat był pacjentem Lekarki, więc wykazał zrozumienie i oczywiście pogratulował.
Drogę od siebie do Pięknego Miasteczka pokonała w 2 godziny i 15 minut nawet nie wiedząc, kiedy to zleciało, bo w czasie jazdy dzieliła się telefonicznie swoją radością z najbliższymi. Dopiero 16 km przed celem się ocknęła i wysłała smsa do Justusa Wspaniałego, że zaraz będzie.
Justus Wspaniały był również dumny, ale on pokazywał to na swój sposób, tak, żeby nikt go nie podejrzewał o tego typu słabości, albo o słabości w ogóle. Trzeba go znać, żeby wiedzieć.
Dodatkowo do huraszczęścia Lekarki dołożył się jej syn i córka, która dzisiaj obchodziła 28. rocznicę urodzin. Przyrodni brat zadzwonił do siostry z życzeniami i zdaje się, że po raz pierwszy rozmawiali ze sobą ciepło, dojrzale i w sposób dorosły. A to był prawdziwy miód na chore serce Lekarki.
Mecz zaczął się późnym wieczorem. Iga wygrała z Chorwatką Petrą Martic 2:0. Tedy można było iść spać.
SOBOTA (08.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Smartfona miałem nastawionego na 06.00, ale obudziłem się o 05.13 i było po spaniu. Żona, bez już "o dziwo", wstała przed 07.00. Co to wszystko ma oznaczać?
Rano Piesek domagał się wcześniejszego wyjścia. "Niechcący" i nieopatrznie wyszliśmy razem z nim. Nieopatrznie dlatego, że przy tak pięknej pogodzie zachciało się nam od razu czyścić zbocze między tarasem a ogrodem z różnych suchości, zbędnych roślin (małe klony i sosenki) i z chwastów. A jak się zacznie, nie sposób przestać.
Czasu zeszło tyle, że mecz Polska - Kanada w siatkówce mężczyzn w Lidze Narodów zacząłem oglądać ze sporym opóźnieniem (rozpoczął się o 09.00). Ale i tak oglądanie przeplatałem z pisaniem i robieniem I Posiłku. Wygraliśmy 3:0.
Żonie poranek się udzielił, bo za jakiś czas ponownie "przypięła się" do zbocza. Po raz pierwszy w Tajemniczym Ogrodzie objawiła się jako ogrodnik, ogrodniczka oczywiście. Stosowny letni strój z chustką na głowie, sekator w rękach i taczka na odpady. Do tego podłączony wąż z pistoletem do podlewania.
Długo nie wytrzymałem w domu słysząc trzask sekatora i odgłosy podlewania i sam wylazłem robić swoje. A było co - skracanie gałęzi i różnych chabazi wyciętych wczoraj i pakowanie do worów.
Czekając na Ślusarza, który obiecał, że będzie około dwunastej, aby zamknąć temat furtki, wlazłem na dach nad przyszłą gościową klubownią i zrzucałem z niego góry pociętego wcześniej bluszczu. A potem pokrycie z blachy wyczyściłem z kilkuletnich warstw liści i z... próchnicy, która po latach z nich powstała.
Ślusarz się nie pojawił. Postanowiłem nie telefonować i się nie przypominać, czyli nie brać udziału w specyficznej grze słownej: - Chciałem się przypomnieć... - No właśnie miałem do pana dzwonić. Umówmy się na jutro, bo moi stali klienci mieli problem i musiałem się tym zająć. Pasuje 12.00? - Dobrze, będę czekał. - Chciałem się przypomnieć... - No właśnie miałem do pana dzwonić.
Umówmy się na jutro, bo... Pasuje 10.00? - Dobrze, będę czekał... - Chciałem się przypomnieć...
Czas bez Ślusarza wykorzystaliśmy na odpoczynek, a potem zmobilizowani jutrzejszym przyjazdem Heli i Paradoxa Robimy sobie wycieczkę motocyklową i wpadlibyśmy na kawkę sprzątnęliśmy balkon, ten, na który wchodzi się z pralni i z pokoju Uzdrowiskowej Córki. Pociętego bluszczu uzbierało się prawie trzy wory. Pozostaje teraz tylko doczyścić kafle z wieloletniego brudu i z wielką przyjemnością będzie można na tym balkonie wywieszać pranie. Bo co prawda pralnia jest duża, dysponuje zamontowanymi na stałe sznurami i przenośną suszarką, spadkiem po Wakacyjnej Wsi, umożliwiającymi wywieszenie dwóch prań naraz, ale co na dworze, przy pięknym słoneczku i wiaterku, to na dworze. Stąd dzisiaj Żona nie czekając na ostateczne porządki wywiesiła na sznurkach i balustradach psie pranie. Narzuty, kocyki, prześcieradła. I od razu zrobiło się domowo i... wiejsko.
W ramach dobrosąsiedzkich stosunków, kiedy byłem już nieźle złachany, poszedłem jeszcze do sąsiadki, tej wiekowej, aby, zgodnie z umową, zacząć wycinać gałęzie naszych brabantów. Postanowiłem dozować sobie tę "przyjemność" przez jakiś tydzień, żeby się nie dobić tą zieleniną. Za jakiś czas ujrzałem murek obrośnięty bluszczem (naszym?) stanowiący część śmietnika na kubły, z którego sąsiadka już dawno nie korzysta, tak zarosło. Sprawa będzie poważniejsza niż myślałem, bo brabanty mają już tak grube gałęzie, że się ich nie będą imać żadne sekatory. W ruch będzie musiała pójść akumulatorowa piła.
Po godzinie pracy cichcem zniknąłem nie odmeldowując się, żeby uniknąć jakichś bieżących pomysłów pani.
Zaobserwowałem u siebie ostatnio ciekawą reakcję organizmu. Wieczorem, po całym dniu fizycznej pracy, jest on mocno zmęczony, ale wcale nie wysyła sygnałów, jak w Wakacyjnej Wsi Weź prysznic i kładź się do łóżka i odpoczywaj!, tylko wypycha mnie na wieczorny spacer z Żoną i z Bertą. A ja się temu chętnie poddaję. Nawet wtedy, gdy wychodzimy "tylko" w wiejską część Uzdrowiska. Przeważnie ciągnie nas jednak do uzdrowiskowego, zdrojowego parku. Wystarczy, że jesteśmy dopiero w połowie Pięknej Uliczki, a już czuję, jak wypoczywam. Głowa, wiadomo.
Tak było i dzisiaj. Zrobiliśmy sobie naszą ulubioną rundkę i z wielką przyjemnością zasiedliśmy w Amfiteatralnej, Żona przy małym Kozelu tmavym, ja przy normalnym PU. Było pięknie z tego powodu co zawsze.
A gdy ma się ze sobą pieska, czyli Pieska, muszą nastąpić różne interakcje. Tak między pieskami, również między ich właścicielami, a nawet krzyżowymi. Obok, przy jedynym wolnym akurat stoliku, dosiadła się para, na oko oboje po 38-39 lat, jak się później okazało, ze Śląska. I bardzo szybko nas zaczepili oraz Pieska. Bo dwa miesiące temu, po 16 latach, pożegnali swojego. A ten stan psiarzy znamy doskonale. Rozmowy przeszły na Uzdrowisko (byli pierwszy raz), zdziwili się, że jesteśmy stąd, a w końcu Żona dała im swój numer telefonu, na który pani prześle swój adres mailowy Bo bardzo nam się tutaj podoba, odkrywamy tę część Polski i być może przyjechalibyśmy do państwa.
- Może tak być - zauważyłem, gdy wracaliśmy do domu - że to będą nasi pierwsi goście w Uzdrowisku. - Też ze Śląska, jak pierwsi w Naszej Wsi. - Ale gdyby przyjechali, to ja wyjeżdżam na okres ich pobytu do Metropolii, do Nie Naszego Mieszkania, bo chyba nie byłbym w stanie wytrzymać ich nawiedzenia na tle psów, podróży i żywienia, tak... psów jak i ludzi (ona styl Żony, on weganin) i musiałbym ich spacyfikować, a to nie wypada, bo byliby przecież naszymi goście i na dodatek pierwszymi.
Wiesz - Żona obśmiewając się musiała podzielić się swoim stanem, którego doznała siedząc przy stoliku i rozmawiając z sąsiadami - w pierwszej chwili zgłupiałam, gdy ona zapytała A skąd państwo jesteście? - Normalnie się zacukałam. - Trudno się dziwić, skoro 17 lat odpowiadałam
Z Pięknej Doliny. - Ale dość szybko się zreflektowałam i odpowiedziałam Stąd, co mnie mocno... zdziwiło i zaskoczyło. - Musiałam się utwierdzić w tym, co powiedziałam i dodać Z Uzdrowiska!
Przyznam, że w tamtym momencie, sam byłem zaskoczony pytaniem i odpowiedzią Żony. I świetnie Żonę rozumiałem.
Wieczorem obejrzeliśmy jedenasty odcinek Tacy jesteśmy.
NIEDZIELA (09.07)
No i mimo naszego dziwnego poczucia niedzielności prawie wszystkich dni w tygodniu, od rana (06.00/07.00) czuliśmy, że jest to niedziela.
Musiała widocznie zawierać w sobie więcej niedzielności niż pozostałe dni.
Stąd z niczym kompletnie się nie rozpędzaliśmy, zwłaszcza mając świadomość, że przyjadą Hela i Paradox. Hela dzisiaj rano wreszcie się odezwała po moim wczorajszym prowokującym smsie i określiła ich czas przyjazdu na jakąś trzecią - czwartą.
To mogłem spokojnie pisać, zjeść I Posiłek w ogrodzie i nawet obejrzeć mecz Japonia - Polska Ligi Narodów w męskiej siatkówce. Bałem się o wynik, bo Japończycy na dziewięć dotychczas rozegranych spotkań przegrali tylko jedno, a my dwa. Do połowy pierwszego seta drżałem, ale potem pokazaliśmy moc. I tak było w następnych. Rozbiliśmy ich całkowicie i wygraliśmy 3:0.
Tuż po 16.00 motocyklem (wiem tylko tyle, że to BMW i że waży jakieś 250 kg) przyjechali. Kierowany szóstym, siódmym a może ósmym zmysłem akurat wyszedłem na Piękną Uliczkę i z daleka ujrzałem kosmitów na swoim kosmicznym pojeździe błyskającym światłami i wydającym niskie, buczące dźwięki. Dla mnie jest to tak obce i nieznane, że czuję się uprawniony, żeby tak opisywać mój odbiór tego, co zobaczyłem. Ale, gdy zajechali na podjazd i zdjęli kaski, się uczłowieczyli.
Pokazaliśmy im Tajemniczy Dom i Tajemniczy Ogród i równie "tajemnicze" piwnice. I opowiedzieliśmy im o naszych planach i zamiarach.
Ponieważ przyjechali na krótko, to zaraz potem wybraliśmy się do zdrojowego parku. Zdziwili się, że to tak blisko. Musieli, nawet sobie tego nie uświadamiając, czuć się podobnie jak my, gdy za każdym razem przekraczamy granicę-ulicę i wchodzimy w inny świat. Czy to w jedną, czy w drugą stronę.
Czasu starczyło jeszcze na tyle, żeby zasiąść w kawiarni przy deserach i porozmawiać.
Po powrocie nawet nie wchodzili do domu, bo wszystko mieli przy motocyklu. Błyskawicznie przeobrazili się w kosmitów i wyjechali z gwizdem.
Od razu zacząłem oglądać mecz o ćwierćfinał Wimbledonu Igi Świątek ze Szwajcarką Belindą Bencić (mistrzyni olimpijska z Tokio z 2020 roku). Był opóźniony względem planów, a ja oglądałem w systemie dodatkowo opóźnionym względem realnej transmisji. Potęga Internetu. Mogłem się cofać i przeskakiwać do przodu, oczywiście do momentu zbiegu transmisji zarejestrowanej i transmisji rzeczywistej. Bo tej ostatniej już nie potrafiłem przeskoczyć.
Nawet telefon Żony Dyrektora niczego nie zakłócił, bo wiedziałem, że transmisję mogę zatrzymać i potem z powrotem puścić niczego nie tracąc.
- Co się stało?! - bez ceregieli i od razu zapytałem nie na żarty wystraszony słysząc jej grobowy głos.
- Nie przyjedziemy! - Mąż Dyrektorki złamał nogę!
Zatkało mnie i zamurowało, a za chwilę Żonę, która słysząc, że coś jest nie tak, zeszła na dół.
Przecież gość był na artystycznym plenerze, więc co do cholery?!
I co się okazało. W nocy, gdy wracał z sikania, po ciemku tak niefortunnie położył się na hotelowym łóżku, że z niego... spadł. Początkowo trochę bolało, ale potem coraz bardziej, więc Mąż Dyrektorki zaczął się w nocy pakować, bo postanowił natychmiast samochodem wracać do domu i do żony. Blisko 200 km. Na szczęście szef pleneru zorientował się w czas i mu to wybił z głowy. Karetka najpierw zabrała go do szpitala powiatowego, skąd go przeflancowali do wojewódzkiego. I tam przeszedł pod znieczuleniem od pasa w dół, takim, w którym, gdy w trakcie jak mu rozcinali kawał uda i wycinali kawał kości, żeby wstawić endoprotezę, mógł sobie swobodnie słuchać miłych pogawędek chirurgów, a nawet z nimi podyskutować.
Ciekawe, że oboje rozmawiając z nami tryskali dobrym nastrojem. Jak sami mówili, brało się to stąd, że po pierwsze mają to już za sobą, po drugie są już razem, a po trzecie kolega przytransportował na miejsce ich samochód. Pozostaje "tylko" rehabilitacja. Mąż Dyrektorki był dodatkowo w takim humorze, że rozpędzał się i opowiadał nam ze szczegółami o częściach swojego ciała i co z nimi robili, ku protestom Żony Dyrektora, która o niczym nie chciała wiedzieć i słyszeć, a na pewno nie w takiej formie.
Tak więc przez starego dziada (ma 70 lat), który już nie potrafi normalnie położyć się do łóżka (na trzeźwo, jak od razu zastrzegł w pierwszych słowach), nie przyjadą. Ale sprawy nie odłożyliśmy ad acta, tylko poczekamy na lepsze, bardziej sprzyjające starym dziadom, czasy.
Czy muszę wspominać o lipcu, który kolejny raz się rozluźnia?
Oglądanie meczu kontynuowałem. Kosztował mnie mnóstwo nerwów, a w pewnym momencie z rezygnacją pogodziłem się nawet z przegraną Igi. Ale Iga to Iga. Pierwszego seta przegrała w tie-breaku, drugiego w tie-breaku wygrała. Ale zanim to nastąpiło, Szwajcarka miała dwie piłki meczowe, więc z ćwierćfinałem się żegnałem. W trzecim wygrała 6:3 i cały mecz 2:1. We wtorek będzie grała dalej. Jak dotąd jest to jej największe osiągnięcie na kortach trawiastych.
A po tym meczu nie mogłem się oprzeć i zacząłem oglądać Mecz Huberta Hurkacza z Nowakiem Djokoviciem. Postawa Hurkacza była imponująca, więc mecz zapowiadał się bardzo ciekawie. Ale dotrwałem do 1,5 seta, bo już nie dawałem rady siedzieć tak długo. Kładłem się spać tuż przed północą wiedząc, że mecz ze względu na nocną ciszę, która panuje w Wimbledonie od 23.00 ichniejszego czasu, za chwilę będzie przerwany i kontynuowany jutro.
PONIEDZIAŁEK (10.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po sześciu godzinach snu. Ale jak się chce oglądać zasrany sport...
Spałbym dłużej, ale dzisiaj był dzień odbioru odpadów dla Pięknej Uliczki. Należało wystawić je w workach na granicy posesji do godziny 07.00. Gdybym podszedł do sprawy literalnie, zająłbym tymi worami cały chodnik tak, że piesi musieliby schodzić na jezdnię. Otworzyłem więc wjazdową bramę i część ustawiałem u nas na posesji, a część na chodniku. Wyszło 19 worków, które wynosiłem pojedynczo z klubowni każdy oklejając nalepką z kodem. Był w tym zestawie jeden papier, dwa szkła i szesnaście wszelakich chabazi, które ciąłem przez te tygodnie.
Waga sprawy, moje lekkie napięcie, bo to pierwszy raz w Uzdrowisku oraz przede wszystkim wściekły pisk alarmu, gdy otworzyłem główne drzwi do domu, spowodowały, że półprzytomna Żona zeszła na dół, żeby zobaczyć, jak się ma sprawa, bo jej też się udzielało. Za chwilę wróciła na górę, ale długo tam nie wytrzymała.
I tak zaczęliśmy kolejny dzień.
Cały dzień pisałem wszakżesz z drobnymi przerwami poświęconymi małym przyjemnościom.
Do takich należała chociażby poranna pogawędka z panami, którzy przyjechali po szkło i bio. Byli sympatyczni, z niczego nie robili problemu i poinformowali, że jeszcze przyjadą dwie śmieciary, jedna po zmieszane, druga po papier. Do 10.00 po worach nie było śladu.
Po I Posiłku, który sam w sobie był przyjemnością, poszliśmy do Urzędu Gminy, trzeci raz w sprawie podatku od nieruchomości. Uzbrojeni w różne pomiary w końcu złożyliśmy druk IN-1. Więc zameldowawszy się na stałe oraz złożywszy ten druk ostatecznie staliśmy się pełnoprawnymi mieszkańcami Uzdrowiska. A to była duża przyjemność.
Nie mniejszą, w nagrodę, było siedzenie w Amfiteatralnej. Żona zamówiła jakiś dziwny napój piwny bezalkoholowy, a ja... 0,5 l beczkowego PU. Piana w gębie!
W domu dokończyłem oglądanie meczu. Stał na wysokim poziomie, a Hurkacz nie miał się czego wstydzić i grał jak równy z równym. Ostatecznie przegrał 3:1, ale przecież z Djokoviciem.
Do ostatniej przyjemności dzisiejszego dnia zaliczyłbym brak śladów życia Ślusarza. Bo co prawda dobrze byłoby mieć sprawną furtkę, ale z drugiej strony to zawracanie głowy...
Kończyłem pisać na ostatnich nogach, a raczej plecach. Tak mnie bolały.
W tym tygodniu Bocian wysłał jednego nudnego smsa. A w zasadzie trzy takie same w odstępie dwóch sekund. Widocznie coś mu się zacięło w bocianim systemie.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W wiadomej sprawie. I ponoć raz w ogrodzie. Żona nie dojrzała przedmiotu obszczekania.
Godzina publikacji 21.45.
I cytat tygodnia:
Gdybyśmy mieli więcej mówić niż słuchać, mielibyśmy dwoje ust i jedno ucho. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz).