03.07.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 212 dni.
WTOREK (27.06)
No i od rana czułem dużą ulgę.
A jednocześnie przerażenie z wielkości poprzedniego wpisu. Nic dziwnego, że Żona rano się do niego praktycznie nie zabierała, zwłaszcza w obliczu wyjazdu do Metropolii.
Poniedziałek, wczorajszy dzień, umieszczony w poprzednim wpisie, wcale się tak nie zakończył, jakby było można po nim sądzić. I po poniedziałku, i po wpisie.
Bo o 19.00 trochę zniechęcony brakiem meczu Igi Świątek oklapłem całkowicie i mocno zdeterminowany postanowiłem zakończyć dzień i iść na górę.
- A może wyszlibyśmy z Pieskiem na spacer?... - zapytała Żona.
Nawet od razu się zgodziłem w pierwszej chwili myśląc o pójściu w wioskową część Uzdrowiska.
- Ale pójdziemy w kierunku centrum, a potem zobaczymy... - zwekslowałem swoje postanowienie.
Oczywiście "a potem zobaczymy" nie mogło się skończyć inaczej, jak pójściem do zdrojowego parku.
Od razu byliśmy zrelaksowani i obliczyliśmy, że się wyrwaliśmy z tej wioskowej głuszy po trzech dniach.
- Trzeba będzie mniej więcej co trzy dni się wyrywać... - zaproponowała Żona.
Byłem absolutnie tego samego zdania. Bo nagle znaleźliśmy się w innym świecie, który polubiliśmy w naszym Uzdrowisku. Specyficzni ludzie, specyficznie się zachowujący, no i knajpka w centralnym punkcie parku zdrojowego, świetnie usytuowana, z dobrym miejscem obserwacyjnym, ale jakby z boku. Mimo specyficznego ludzkiego gwaru czuliśmy się zrelaksowani. Relaks w kategoriach wymiernych kosztował raptem 25 zł - duży PU z beczki i mały Kozel tmavy.
Ciekawe, że wracałem całkowicie wypoczęty i w świetnym nastroju. A to jeszcze w Tajemniczym Domu dodatkowo się pogłębiło, bo mogłem obejrzeć opóźniony mecz Igi. Wybrałem wersję "oglądaj od początku", a nie "na żywo". Dzięki temu, w sytuacji kiedy mecz trwał już jakiś czas, mogłem "przeskakiwać" przerwy i omijać debilne reklamy. To, plus zwycięstwo Igi, jeszcze bardziej poprawiło mi humor. Wygrała z Niemką 2:1. I dodatkowo, taki smaczek na koniec - byłem zadowolony z wyniku, bo mecz i przeciwniczka zmusiły Igę do większego wysiłku, do rozegrania trzech setów, a tego nie mógł zastąpić żaden trening.
Dzisiaj w nocy Pieska "nie było". To, i fakt, że rano szczeknęła jednoszczekiem na tarasie przed zamkniętymi drzwiami mogło chyba świadczyć o tym, że wreszcie jest u siebie.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City na kolejowy dworzec. Siłą rzeczy rano nie było zwykłego luzu Bo pociąg nie poczeka. Żona jechała do notariuszki celem podpisania ostatecznej umowy. Sugerowałem jej, że może by się chciała oderwać od tego kartonowego kołowrotu i przenocować, na przykład, w Nie Naszym Mieszkaniu i skorzystać z pozytywów Metropolii.
- Wiesz, gdybym już tu była dłużej, to bym chętnie wykorzystała konieczność wyjazdu do Metropolii. - Ale tak, to byłoby mi trochę żal.
Więc już wcześniej umówiliśmy się, że to będzie taka podróż zadaniowa, tam i z powrotem.
- A popatrzysz trochę na Pieska? - zapytała na peronie.
- Będę cały czas przy nim stał i na niego patrzył... - odparłem, co zdaje się, Żonie się nie spodobało.
Pociąg czekał i odjechał punktualnie, ale zaplanowany czas jazdy, 1 godzinę i 43 minuty, wydłużył docelowo o 7 minut. Nawet nie było się nad czym pochylać. Bo co to było wobec starych, PRL-owskich czasów, kiedy to na podobnej trasie "potrafiał" się opóźnić nawet i trzy godziny. A często słyszało się już na dworcu w oczekiwaniu na pociąg komunikat Pociąg relacji X-Y jest odwołany. A człowiek akurat nim był zainteresowany i czekał na jego trasie w punkcie Z, czyli był ulokowany X-Z-Y. I aby się dostać do Y, trzeba było kombinować i przez to życie stawało się ciekawsze.
Wracałem do siebie. Z paczkomatu odebrałem paczkę i w sklepiku przyzakładowym kupiłem dwie skrzynki Socjalnej. Tym razem lekko gazowaną i gazowaną. Tej niegazowanej, którą kupiliśmy za pierwszy razem, nie dało się specjalnie pić. Pani była już miła i sympatyczna, a nie oschła, jak poprzednio. Wiadomo, przyjechał już stały klient, a nie, tak jak ponad tydzień temu, jakaś efemeryda.
Gdy wjechałem w naszą Śliczną Uliczkę ( śliczna, bo cicha, wąska, jednokierunkowa, z nowiutkim asfaltem i z wieloma miejscami parkingowymi, które nigdy do końca nie są zajęte, ze śmiesznym ruchem samochodowym i takoż ludzkim; a będzie jeszcze śliczniejsza, bo znikną latarnie z czasów PRL-u, a na ich miejsce <są już przygotowane kable i śruby do przymocowania> staną nowe, porządne, żeliwne, takie, jakie są wszędzie w Uzdrowisku, a nie żaden plastikowy imitujący pic), z daleka ujrzałem samochód dostawczy DPD. Stał kilka posesji wcześniej przed naszą.
Zatrzymałem się i przez okno zapytałem kuriera, czy ma coś pod 16a. Pokręcił przecząco głową.
Ledwo zaparkowałem na podjeździe i zamknąłem bramę, dostawczak DPD z tym samym kurierem zatrzymał się tuż obok mnie. Byliśmy wyraźnie zdezorientowani.
- Widocznie coś źle zrozumiałem... - kurier zachował się śmiejąc się.
W tym momencie mnie tknęło.
- Wiem, co się stało. - Pomyliłem się. - Wie pan, my tu mieszkamy ledwo ponad tydzień, a poprzednio mieliśmy numer właśnie 16a, stąd ta pomyłka. - Musimy się przyzwyczaić do nowego, 12a.
Młody człowiek wypakował jedną paczkę.
- A niech mi pan powie, gdyby nikogo nie było, to pan wtedy dzwoni do odbiorcy?
Potwierdził.
- A pan tu często przyjeżdża?
- No tak..., właściwie zawsze... - był zaskoczony pytaniem.
- To jakby nas nie było, to proszę paczkę rzucać za furtkę, o tutaj, w to zielsko. - A tu proszę, dycha na dobry początek.
Każdy kurier w takim przypadku wzbrania się, odmawia, bo mu nie wolno. Ten zachował się tak samo. Ale wtedy mój stały tekst Też woziłem paczki i wiem, co to jest za robota! kruszy wszelkie lody i otwiera kurierskie drzwi. Dychę przyjął z uśmiechem i... wręczył mi jeszcze jedną paczkę.
- Ooo?! - zdziwiłem się. - To Żona będzie zadowolona, bo zamówiła mięso i martwiła się, kiedy te paczki przyjdą.
Musiałem do niej zadzwonić, bo chciałem wszystko wpakować do zamrażarki.
- A broń Boże! - Wszystko wsadź do lodówki, a gdy przyjadę, sama zdecyduję, co gdzie. - Żonę akurat złapałem, gdy wysiadła z pociągu.
Obecnie rozpakowywanie paczek jest mocno upierdliwe. Bo, żeby dostać się do wnętrza trzeba pokonać dziesiątki metrów taśmy o różnym stopniu "klejności". A dodatkowo oderwanie ich od kartonu jest o tyle ważne, że trzeba go w ramach selekcji uwolnić od plastiku.
Trzy paczki zajęły mi... 40 minut! W tym rozdzielanie do lodówki i do szafek, ale to już była sama przyjemność.
Pisałem na przemian z cięciem zielska. Gdy padało, pisałem, gdy się rozpogadzało, z przyjemnością wychodziłem do ogrodu. Udrożniłem kolejne dwa przejścia, oba wokół grilla. To, plus sprzątanie terenu wokół i ubijanie ubijakiem zielska w nowo tworzonym kompostowniku (założenie takie, aby tam prowadzić kwaśny kompost), jak zwykle mnie ubiło. Ale dałem jeszcze radę dać Pieskowi jeść i samemu sobie odgrzać strawę, którą Żona przed wyjazdem pokazała mi w lodówce i powiedziała co i jak. Zdążyłem jeszcze 10 minut zalec i się zregenerować i już trzeba było jechać.
Jechałem na dworzec w City w terenie... obcym. Coś mi się nagle zrobiło. Dziwne, bo, gdy po odwiezieniu Żony wracałem do Tajemniczego Domu, tak nie miałem. I gdy Żonę na dworcu odebrałem (spóźnienie pociągu... 7 minut - widocznie to taki sznyt na tej trasie) i mimo że z sympatią i z humorem wspominaliśmy analogicznie odwrotne sytuacje z Naszego Miasteczka, kiedy to Żona odbierała mnie na dworcu, stan ten się nie zmieniał. Chociaż trochę uległ modyfikacji, bo Żona siedziała w Inteligentnym Aucie tuż obok.
Cholerstwo tkwiło we mnie dalej, gdy przy stole i przy cydrze Żona relacjonowała swój pobyt w Metropolii, przemieszczanie się w niej... na piechotę, kupienie mi w EMPiK-u nowej książki i, najważniejsze, podpisanie u notariuszki ostatecznej umowy. Była najwyraźniej w podobnym stanie, gdy po podpisaniu umowy warunkowej i po gównie, w sprawie którego musieliśmy niespodziewanie i nagle jechać do Powiatu, w końcu wylądowaliśmy u Justusa Wspaniałego na nalewkach.
- Bo czuję, że wreszcie mam za sobą ważną sprawę.
Cieszyliśmy się z tego faktu, ale nie jakoś entuzjastycznie, bo ile można się cieszyć ciągle z tego samego. Żona jednak uważała, że można.
Moją decyzję o pójściu na górę przyjęła spokojnie. Umówiliśmy się, że ona ogarnie kuchnię, ja będę na nią czekał i potem obejrzymy kolejny odcinek Tacy jesteśmy. Jednak po jakichś 10 minutach oglądania zatrwożyła się.
- Jestem przerażona. - Mówię coś do ciebie, a tu zero reakcji!
Faktycznie. Oczy miałem otwarte, ale niczego nie widziałem, nie słyszałem i na nic nie reagowałem. Ani na serialową akcję, ani na Żonę.
Z ulgą usnąłem. Żona słuchała audiobooka, ale ile efektywnie można słuchać, kiedy obok mąż zapadł w głęboki sen, jest już szarawo i emocje zrobiły swoje.
ŚRODA (28.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Wybudzony z głębokiego snu. W nocy Pieska nadal "nie było". Może dlatego tak głęboko spałem. I rano czułem się świetnie.
Żona zeszła na dół, ku mojemu zaskoczeniu już o 07.00.
- A co miałam robić, gdy obudziłam się już o 06.00 kompletnie wyspana?... odpowiedziała średnio agresywnie na moje zdziwienie. - Coś trzeba będzie z tym twoim blogiem zrobić! - Zdaje się, że sama sobie wykopałam grób! - Bo nie może tak być, że ty zasypiasz o 20.00-20.30, wstajesz w środku nocy i wszystko jest rozwalone! - kontynuowała wczorajszy wątek, kiedy nagle w łóżku onieprzytomniałem.
Nie dopytywałem przezornie co oznaczają "wszystko" i "rozwalone", tylko do problemu podszedłem konstruktywnie i ugodowo.
- Ale możesz wstawać i schodzić na dół, kiedy chcesz. - Mnie to nie przeszkadza.
- Ale sam wielokrotnie podkreślałeś, że najlepiej ci się pisze rano, wcześnie i kiedy mnie jeszcze nie ma.
- Bez przesady... - zrejterowałem. - Gdy zrobię ci Blogową i jesteś w swoim 2K+2M, jest ok.
Temat ucichł i każde mogło się oddać swojemu.
Rano, gdy odpaliłem smartfona, przyszedł sms od Synowej wysłany wczoraj o 21.44.
- To ten sierpień, 1-4.
Chodziło o to, że w planowanym przeze mnie i przez Wnuka-III pierwszym tygodniu lipca, Synowa też coś zaplanowała, a to jest siła wyższa.
- Myślałam, że oni przyjadą do ciebie w ostatnim tygodniu... - wyjaśniła, gdy wczoraj telefonicznie rozmawialiśmy.
Zaproponowaliśmy z Żoną alternatywnie właśnie 1.- 4. sierpnia Bo wtedy będziemy ich mogli odwieźć do was, bo w ten weekend będziemy akurat w Metropolii. To chyba musiało przeważyć.
Tak więc lipiec zapowiada się ciekawie...
Teraz początek dnia mam zmodyfikowany. Jeszcze przed gimnastyką i kawami wychodzę na taras, biorę zgrabny pojemniczek i szpachelkę i zbieram ślimaki. Te wredne i paskudne, bez skorupek.
Po czym całą zaśluzowaną zawartość wyrzucam do Bystrej Rzeki. Ze względu na Żonę więcej o tym pisać nie będę, chociaż i tak sobie pozwoliłem na wiele.
Odkryłem, że liście kokornaka, którego wycinałem, bo chciał zadusić czarną winorośl, są ulubionym przysmakiem tych oślizgłców. Trzeba go więc ratować. Panta rhei.
Po I Posiłku mogliśmy, mając akt notarialny w dłoni, pójść ponownie do Urzędu Gminy, do USC, i się zameldować na pobyt stały. Staliśmy się prawowitymi mieszkańcami Uzdrowiska. Z tej okazji pani wręczyła nam w imieniu burmistrza prezenty. Każde z nas otrzymało w specjalnej torbie upominki - list gratulacyjny, notatnik z emblematem Uzdrowiska i kubek termiczny z takimż emblematem. Kurczę, naprawdę poczuliśmy się dobrze i zostaliśmy mile zaskoczeni.
- Z takim powitaniem spotkaliśmy się po raz pierwszy w życiu. - zareagowała spontanicznie Żona.
Więc nie omieszkałem pani powiedzieć, ile to razy w swoim życiu się przeprowadzaliśmy.
- Mamy nadzieję, że to ostatni raz! - dodałem. - Chociaż z nami to w tym względzie nigdy nic nie wiadomo.
Pani weszła w manierę tego spotkania, znalazła się, więc nasz kontakt nie był aż taki urzędniczy.
- Mam nadzieję, że to będzie ostatni raz. - podsumowała ze śmiechem.
Daliśmy się poznać.
W kolejnym pokoju też daliśmy się poznać. Tamżesz podpisaliśmy umowę o wywóz odpadów, niesegregowanych i segregowanych - szkło, plastik i drobne metale, papier i bio, mimo że deklarowaliśmy, że mamy kompost. Ale tego roślinnego poodgruzowania jest tyle, że żaden kompostownik nie pomieści, więc lepiej, żeby stosowne służby ten odpad odbierały.
Obsługiwała nas pani, ciut bardziej formalna od tej z USC, ale bardzo pomocna. Pozostałe dwie panie w sprawę nie były zaangażowane, ale jednak były w ramach "dajemy się poznać".
Trasę do City tak ułożyłem, żeby mieć po drodze pocztę i Ślusarza.
Na poczcie Żona przekierowała wszelką korespondencję, która mogłaby jeszcze przychodzić do Wakacyjnej Wsi, na Uzdrowisko. Ja mógłbym zrobić to samo, ale stwierdziłem, że przekierowanie mam w dupie i niech mnie szukają.
Ślusarza zaskoczyliśmy w jego warsztacie. Przyznał się, że nie odbierał moich porannych telefonów, bo był mocno zajęty. Porozmawiać nie szło, bo miał klienta, więc się umówiliśmy na jutro u nas. Bo trzeba będzie omówić jego wycenę wykonania zewnętrznych schodów. Wszystko w niej grało oprócz ceny, która okazała się być zdecydowanie wyższa od moich zgrubnych planów. To nie powinno dziwić, bo tak jest zawsze, ale obojętnie obok tego faktu przejść się nie da. Trzeba będzie ponegocjować.
W City byliśmy na szczęście tylko w jednym miejscu parkingowym. To jest istotne o tyle, że Główna Galeria Handlowa jest tak rozbudowana, trochę dziwnie, że żeby obskoczyć w niej wszystko, trzeba parkować nawet w trzech miejscach, sporo od siebie odległych. A to jest upierdliwe w związku z labiryntem dojazdów, który jeszcze nie całkiem rozszyfrowałem. Jysk i Biedronka są akurat obok siebie.
Sprawy załatwiliśmy dość szybko, bo ten akurat Jysk był w rozsypce I pełną ofertę będziemy mogli państwu zaprezentować dopiero w połowie lipca, a teraz zapraszamy na nasze strony internetowe.
W sklepie był rozgardiasz. Przygotowanie całej nowej ekspozycji szło pełna parą i w zasadzie miejsca dla klientów tam nie było. Żona się jednak uparła Bo muszę się zorientować! i nawet zrobiła kilka przykładowych zdjęć. Tu szukaliśmy, na przykład, regałów książkowych. Bo chcemy wreszcie wszystkie sponiewierane książki posegregować i poukładać. Żeby były łatwo dostępne i cieszyły oko.
W Biedrze nie było żadnych, wiadomych, promocji, więc zakupy opędziliśmy szybko. I można było wracać do domu.
Po południu zacząłem sprzątać kolejną tutejszą stajnię Augiasza. Dobrałem się do skrzyń.
Jedna, drewniana, rozsypująca się, służyła uprawom permakulturowym. Ale wyraźnie od roku albo i wcześniej rosło na niej, co się dało. Dodatkowo Uzdrowiskowa Córka i jej mąż sprzątając jako tako po zimie ogród zarzucili ją wszelkimi roślinnymi odpadami. Musiałem zdjąć potężną warstwę różności i przerzucić ją w nowe miejsce kompostowe, aby dokopać się do pięknej czarnej ziemi. Mam zamiar całą, po przesianiu, przerzucić do szklarni. Skrzynię zaś rozbiorę i co będzie dalej, zobaczymy. Bo cały układ wokół jest przygotowany zdecydowanie ponad miarę, zajmuje dużo miejsca i w związku z tym jest trochę bez sensu. Chodzi o dwa kompostowniki stojące z boku. Oba olbrzymie, solidne, głębokie, z murowanymi ścianami. Mogące pomieścić zielsko z trzech posesji co najmniej. Zarzucone wszystkim zielonym powstałym po sprzątaniu ogrodu, więc w jednym w połowie udało mi się dobić do ziemi. Ciekawe tylko, co mam z nią zrobić. Przekazać sąsiadom? A jeszcze pozostaje drugi, nieodkryty. Tak więc całość będzie wymagać gruntownego przemyślenia. Może je skrócę i zrobię więcej miejsca na zgrabne skrzynki permakulturowe, które będą, poza szklarnią, cieszyć oko swoimi uprawami?
Dodatkowo na całym tym terenie rozpleniły się maliny, więc, naprawdę, będzie co robić. Ale takie numery lubię.
I gdy tak żmudnie pracowałem, przyszła Żona.
- Przyszedł listonosz do ciebie. - śmiała się. Bo jak by nie patrzeć, był to kolejny ciekawy dowód na to, że tu mieszkamy.
Pan listonosz był bardzo sympatyczny, poznaliśmy się i pogadaliśmy. Przekazał mi 600 zł, które wysłał mi w poniedziałek kolega ze studiów Bo nie chcę, żeby ten sponsoring ciągle mi siedział w głowie!
Dałem panu napiwek, raczej nalistek albo raczej naprzekazik, co tylko ugruntowało nasze sympatyczne relacje i dobrze rokowało na przyszłość.
Późne popołudnie poświęciłem na relaks. Najpierw przy PU, a potem przy II Posiłku oglądałem mecz
Igi Świątek ze Szwajcarką Jil Teichmann (2:0; wydaje się, że Iga na trawie czuje się coraz lepiej), a wieczorem z Żoną dokończyliśmy oglądanie "wczorajszego" odcinka Tacy jesteśmy i nawet obejrzeliśmy połowę "dzisiejszego".
CZWARTEK (29.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Piesek dał pospać. Raz tylko w nocy trochę wędrował tam i z powrotem, ale potem zaległ. Szczeknąć się nie odważył.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za komposty. Wyczyściłem drugi murowany zbiornik, przez co ten prowizoryczny, którego nie tknę przez trzy lata, się zapełnił. Otworzył się logiczny ciąg robót. Potrzebowałem jednak odsapki. II Posiłek w południe i relaks przy książce zrobiły swoje.
Temat kompostów zakończyłem. Ten drugi z ziemi opróżniłem do połowy przerzucając ją do pierwszego. W głębi, w drugiej połowie, dalej się będzie kompostować to, co zastałem, a w potężne puste miejsce zacząłem wrzucać mój tegoroczny (w zasadzie dwutygodniowy) zielony urobek.
Wszystko zaczęło wyglądać po gospodarsku.
Tak się zmachałem, że musiałem wziąć prysznic, a potem, pierwszy raz siedząc w ogrodzie, przy PU, dalej się odgruzowywałem. W inny sposób chłonąłem miejsce, po raz pierwszy w pełni relaksacyjny. Szum Bystrej Rzeki, wrzaski srok, pitolenie pitołków (też są upatrzywszy sobie do pitolenia potężny i piękny świerk na działce) oraz rudego kota, który z luzem właściwym kotom łaził sobie po ścieżkach, jak gdyby nigdy nic, zaznaczając kilkukrotnym miauknięciem fakt, że mnie zauważył. Wypuścił się nawet na taras, ale doskonale wiedział (skąd?), że to już jest teren niebezpieczny. Bo luz mu się skończył. Co dwa stopnie przystawał, jedna z przednich łapek wisiała nieruchomo w powietrzu, a szyję wyciągał do góry niczym żuraw. Wyraźnie zapuszczał żurawia. Ledwo dotarł, a już cały finezyjny obraz, który obserwowałem czekając co będzie, został zbrutalizowany przez ciąg lampucerowatości.
- Jak ona mogła go dostrzec, skoro była ze mną na górze?! - Żona nie mogła wyjść z podziwu, gdy Bertę wypuściła i sama wyszła zobaczyć, co się dzieje. Nie działo się nic, bo kota już dawno nie było.
Ale Piesek wiedział swoje wąchając każdy stopień.
Popołudnie i wieczór wypadły troszeczkę inaczej, niż zaplanowaliśmy. W trakcie mojego siedzenia w ogrodzie zadzwonił Ślusarz, który miał dzisiaj do nas wpaść w okolicach 16.00-17.00, co zresztą wczoraj sam zaproponował. Pogodziłem się z faktem, że jego wizyta nałoży się na kolejny mecz Igi.
- To o której chciałby pan, abym przyjechał? - zapytał zaskakując mnie i rozśmieszając.
- Jak najszybciej! - odpowiedziałem biorąc pod uwagę mecz, o którym wiedziałem, że rozpocznie się za jakąś godzinę.
To "jak najszybciej" jego z kolei rozbawiło. I, od słowa do słowa, umówiliśmy się na... jutro na 10.00.
Półpowiatostwo?
Transmisja meczu się odwlekała, więc po I Posiłku zaproponowałem wyjście na spacer do Uzdrowiska.
A ono musiało się zakończyć siedzeniem we troje (to znaczy Berta przez cały czas stoi jako nieobyta i żadna siła nie zmusi jej do siedzenia lub leżenia) przy małym Kozelu tmavym i dużym Pilsnerze Urquellu. W ogóle się nam to nie nudzi, ale po raz pierwszy stwierdziliśmy, że "kiedyś" trzeba będzie wybrać się w głąb parku, żeby sobie pewne rzeczy poprzypominać, te, które z dużą przyjemnością poznawaliśmy jako turyści. Żeby nie było obciachu.
Gdy wróciliśmy w świetnych nastrojach, zdążyłem obejrzeć ćwierćfinał w Bad Homburg. Iga Świątek wygrała 2:0 z Ruską Anną Blinkovą. A potem skończyliśmy oglądać drugą połowę piątego odcinka Tacy jesteśmy. Z kolejnym ani do głowy nam nie przyszło, żeby się rozpędzać.
PIĄTEK (30.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W nocy Pieska nie było. Nawet nie szurał pazurkami.
Za to Żona zeszła na dół o 07.00. Speszona tym faktem siadła na najwyższym stopniu schodów, taka rozespana bida w nocnej koszuli, więc natychmiast ją zapewniłem, że nie ma sprawy i że przecież nie będzie mi na dole przeszkadzać. To wróciła, ubrała się i poranek potoczył się swoim zwyczajnym rytmem, tyle że wcześniejszym.
Zawsze jest fajnie, gdy przyjeżdżają nasi prywatni goście. Wtedy bowiem wkracza w umysł większa motywacja i mobilizacja do ogarnięcia domu i/lub ogrodu. Nawet, jeśli są nimi tak mało inwazyjni, niewymagający, nieoczekujący i wyrozumiali, jak Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, to jednak, chciał, nie chciał, wypada coś ogarnąć i przygotować.
Według mojego umysłu wypadało powsadzać do brązowych worów sześć wielkich kup zieleniny, które zalegały już na tyle długo po mojej wstępnej akcji wycinania i udrożniania przejść, że zaczęły się kompostować. Do wyczyszczonych kompostowników żadną miarą by się nie zmieściły, pozostało więc żmudne przycinanie i wsadzanie do worów na odpady bio. Uzbierało się dziesięć sztuk.
Przyjazd gości zawsze dodatkowo ma ten plus, że powstaje wtedy u mnie bezwzględny imperatyw odgruzowania się - strzyżenie, golenie, paznokcie, prysznic i wymiana intymnej, jak zwykle mówią tajemniczym głosem różne panie w reklamach, bielizny. Czyli mówiąc po męsku i brutalnie - wymiana majtek i skarpet. A jeśli tak, to dobrze jest również zmienić koszulkę.
Robię tak nawet w związku z przyjazdem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, którzy są "niewymagający, nieoczekujący i wyrozumiali", ale nawet oni mają swoje granice.
Pojechaliśmy po nich na dworzec kolejowy do City. Pociąg miał opóźnienie 4. minut, więc nie było o czym mówić. Plan był taki, że od razu jedziemy na zakupy. Wypadło na Carrefour, który dysponował największą ofertą, w tym, co było istotne dla Żony, francuskimi, pysznymi cydrami (sam próbowałem) w cenie polskich. W ramach parapetówy Żona w prezencie otrzymała od gości trzy butelki (może cztery?), ja zaś czerwone wytrawne chilijskie wino i jedną butelkę jakiegoś ciemnego piwa, bo mnie zaciekawiło. Konfliktów Unikający oczywiście chciał mi kupić kilka butelek Pilsnera Urquella, ale się zaparłem Po moim trupie!
- Nie będziesz mi kupował po 7,80 zł za sztukę!...
- No i co z tego?! - nie ustępował.
- Przez gardło mi nie przejdzie! - Za każdym siorbnięciem będę miał w świadomości, ile kosztuje jeden łyk, bo na pewno szybko to sobie obliczę!...
Ustąpił, zwłaszcza że podsunąłem mu rozwiązanie.
Jadąc do Uzdrowiska umówiliśmy się, że gdy przyjedziemy, niczego w Tajemniczym Domu nie oglądamy, w ogrodzie też nie, tylko wypakowujemy zakupy i natychmiast wychodzimy do Lokalu z Pilsnerem II Bo wszyscy jesteśmy głodni!
Oczywiście, zaraz po wejściu kompulsywnie pchało mi się na język, żeby już o jakimś szczególe opowiedzieć, ale Konfliktów Unikający mnie pilnował i dusił wszelkie próby w zarodku. Za co, w kontekście głodu, byłem mu wdzięczny.
Co tu dużo mówić - w Lokalu z Pilsnerem II zaszaleliśmy. Zadziałał syndrom łańcucha, z którego się zerwaliśmy, każda para ze swego. Jego ogniwa były reprezentowane przez głód, świadomość małego urlopu u gości, odskoczni od kartonowo-zielskiej naszej codzienności, towarzyskiego spotkania jako takiego i atmosfery Uzdrowiska. Trudno było się temu wszystkiemu oprzeć.
Żona zamówiła pizzę Frutti di mare, karafkę domowego czerwonego wytrawnego wina, na deser roladę bezową i espresso (nie mogła po nim spać), Trzeźwo Na Życie Patrząca pizzę Gamberi-Pizza bianca z sosem śmietanowym, na deser roladę bezową, Konfliktów Unikający na dobry początek duży kufel Pilsnera Urquella z beczki, wsparty drugim w trakcie przesiadywania, Linguine vongole, cokolwiek to znaczy, na deser espresso, ja zaś w kwestii Pilsnera Urquella szedłem dokładnie szlakiem wytyczonym przez Konfliktów Unikającego, pizza Diavola była głównym daniem, na deser zamówiłem roladę bezową i kawę americano.
Czas leciał, a z nim pieniądze. Bo czas to pieniądz...
Nasyceni pysznymi daniami i wrażeniami po powrocie mogliśmy oglądać Tajemniczy Dom i Tajemniczy Ogród. Na piwnice nie starczyło sił i czasu. Od razu założyliśmy, że piwnice nie zając...
Woleliśmy niespiesznie porozmawiać.
Dzisiaj Iga Świątek miała rozegrać w Bad Homburg półfinałowy mecz z Włoszką Lucią Bronzetti. Ale się wycofała ponoć z powodów zdrowotnych (drobne zatrucie pokarmowe). Piszę "ponoć", bo część krytykantów i wiecznie niezadowolonych posądzała ją o to, że zrobiła unik, aby odpocząć i lepiej się przygotować do Wimbledonu. Nie miałem nic przeciwko ewentualnemu takiemu zabiegowi taktycznemu. Wolno jej, zwłaszcza gdyby to miało pomóc na londyńskich kortach.
Tak czy owak, mecz się nie odbył i Żona mogła odetchnąć, że zasrany sport nie przeszkodzi w najbliższych dniach i będzie można w nich w całości oddać się towarzyskim atrakcjom.
SOBOTA (01.07)
No i rano oboje wstaliśmy przed gośćmi.
Pierwszy to taki przypadek, bo w Wakacyjnej Wsi Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający byli już co najmniej po pierwszej kawie i siedzieli w kuchni zapatrzeni w dal i w Brzozową Alejkę, gdy my schodziliśmy na dół.
Chciałem się tym razem wymigać od robienia dla wszystkich śniadania, ale Żona mnie ubłagała. Zrobiłem więc smakową jajecznicę na słoninie, boczku, cebuli i papryce. Z ilością jaj według życzenia.
I tak pokrzepieni poszliśmy w Uzdrowisko.
Można by powiedzieć, że była to długa wędrówka "szlakiem nieruchomości, którymi, w taki czy inny sposób, byliśmy w różnych okresach w ciągu ostatnich czterech-pięciu lat zainteresowani". Dzięki temu mogliśmy ukazać gościom różne oblicza Uzdrowiska.
Ku naszemu zaskoczeniu przy nieruchomości oglądanej swego czasu z zewnątrz i na dwudziestominutowym zabójczym filmiku (dyszący pan mówił, na przykład, - "A tu są drzwi. - Drzwi mają klamki. - A tu jest okno..." - opisałem to szerzej w tamtym czasie) odkryliśmy otwartą w ubiegłym sezonie knajpkę ze wspaniałym dużym tarasem, z którego, przy czterech małych Kozelach tmavych, podziwialiśmy panoramę Uzdrowiska i letni tor saneczkowy, który stanie się na pewno atrakcją dla wszystkich naszych wnuków.
Przy powrocie do Tajemniczego Domu zregenerowaliśmy siły zatrzymując się w kawiarni przy amfiteatrze. W tej, do której mniej więcej co trzy dni chodzimy z Pieskiem , żeby się relaksować i chłonąć atmosferę. Tam też podają Pilsnera Urquella z beczki, takoż Kozela tmavego i desery.
Do Tajemniczego Domu wróciliśmy stosunkowo późno, ale nie na tyle, żeby pierwszy raz w naszej uzdrowiskowej historii nie zrobić grilla.
Wszystko było przygotowane. Parę dni temu go odchaszczyłem, żeby było swobodne dojście, kupiliśmy węgiel drzewny, karkówkę i kaszankę. Trzeźwo Na Życie Patrząca doszorowała i dopicowała ogrodowe meble - stół i cztery krzesła, które zdążyły się zamechowić przez ostatni rok nieużywania, Żona donosiła niezbędne rzeczy, a ja... poziomowałem stopnie (chyba jakiś konglomerat kamienno-betonowy) prowadzące z tarasu w dół do ogrodu i analogicznie odwrotnie. Szykowałem tę pracę na pobyt Konfliktów Unikającego, bo zakładałem, że będzie potrzeba dwóch chłopów. Jeden do podważania danego stopnia łomem, drugi do ustawiania poziomu i podkładania kamieni. Przez lata użytkowania okazało się, że na dziesięć sześć z nich zmieniło kąt nachylenia, ale tak perfidnie, że schodząc do ogrodu noga mogła się łatwo poślizgnąć, "pojechać" w dół, zwłaszcza gdy stopnie były mokre, a jeszcze lepiej, gdy trafiły się na nich śluzowate bezkręgowce. Groził wtedy upadek do tyłu z narażeniem pośladków, kręgosłupa lub głowy.
Schody zostały wypoziomowane z leciutkim pochyłem, żeby woda mogła po nich spływać "od domu".
Satysfakcja była duża, ale chyba było mi mało, bo na jednej ze ścieżek zbudowanych z tych samych konglomeratów, ale w kształcie sierpa księżyca (jakieś 3/4 pełni) jeden z nich wystawał ponad inne, więc się uparłem go wpuścić głębiej w ziemię, żeby się nie potykać, chociaż do tej pory nikt na nim się nie potknął.
Nierówność kłuła mnie w oczy. Żona mnie błagała, żebym dał sobie spokój, że jest przecież dobrze, że przecież mamy gości i moglibyśmy sobie fajnie posiedzieć, Konfliktów Unikający mówił to samo z wyjątkiem "moglibyśmy sobie fajnie posiedzieć", a Trzeźwo Na Życie Patrząca nie odzywała się wcale.
Zaparłem się. Dla wyjaśnienia dodam, że byłem po trzech albo czterech piwach, więc w takich razach o moje samozaparcie jest szczególnie łatwo. Wykopałem gada, usunąłem trochę ziemi i za cholerę nie mogłem go z powrotem wsadzić na miejsce. Pałowałem się na różne sposoby.
- Zostaw to... - zasugerował Konfliktów Unikający. - Jutro spojrzysz na to innym okiem i wejdzie od razu.
Poddałem się, ale nie od razu, żeby Konfliktów Unikający nie pomyślał sobie Bóg wie co.
Zmachany siadłem wreszcie przy stole, ale chyba przez fakt, że moje myśli nie zostały odciągnięte przez wysmażoną karkówkę, bo jeszcze nie była gotowa, nagle mnie olśniło. Wróciłem na ścieżkę. Wydedukowałem, co należy zrobić, ale musiałem prosić o pomoc Konfliktów Unikającego, i to kilka razy, bo ciągle coś nie pasowało.
- Uprzedzam cię, kurwa, że przyszedłem ostatni raz! - wydarł się jak nie on, gdy przyszedł... ostatni raz.
Nawet mu się nie dziwiłem, bo przecież odpowiadał za karkówkę, na którą dmuchał i chuchał.
Ta jego reakcja jednak tak mnie zmobilizowała, że natychmiast uzyskałem to, co chciałem. Temat ścieżki miałem zamknięty.
Karkówka, mimo mojego odwracania uwagi Konfliktów Unikającego, tym bardziej później kaszanka, udały się rewelacyjnie. Siedzieliśmy i kontemplowaliśmy podkreślając cały czas i zgadzając się ze sobą, że to jest magiczne miejsce.
I gdy tak sobie siedzieliśmy, zadzwoniła Lekarka i Justus Wspaniały. Oczywiście z Pięknego Miasteczka (na granicy z Wakacyjną Wsią). Pogadaliśmy o wszystkim i o niczym, ale ustaliliśmy jedną ważną rzecz. Mianowicie, że w sytuacji, gdy 5. sierpnia będziemy jechać do Metropolii na 9. urodziny Q-Wnuka, a potem do Pięknej Doliny na spotkania w Rybnej Wsi związane ze zjazdem, to przenocujemy u nich. Żeby się spotkać i żeby nie musieć niepotrzebnie kursować na linii Metropolia - Rybna Wieś. Lekarka zapewniła, że specjalnie wtedy zjedzie do Pięknej Doliny.
Wieczorem, gdy już siedzieliśmy we czworo w salonie, zadzwoniło Krajowe Grono Szyderców, żeby zameldować, że dotarli do... Pucusia, w którym spędzą dwutygodniowy urlop wspólnie ze Słowianami.
Wszyscy staną w Pod Złotym Lwem. Nie powiem, gula nam lekko skoczyła.
Zaraz po przyjeździe i chwilowym, jak zwykle, zaparkowaniu w Rynku, przed Pod Złotym Lwem, żeby się rozpakować i odjechać na parking, zetknęli się ze strażą miejską i nie było dyskusji. Q-Zięć zapłacił 100 zł, mimo że posiadał kartę upoważniającą do wjechania. Albo zmieniła się władza - opcja polityczna, albo Pucuś potrzebuje pieniędzy. Inaczej sobie tego nie mogłem wytłumaczyć.
Ale i tak Krajowe Grono Szyderców było zachwycone Pucusiem. Doszło już do tego, że Pasierbica nie mówi inaczej, jak "Pucuś" i sama się z tego śmieje. Pod każdym względem jest to dla nich idealne miejsce na wakacje.
NIEDZIELA (02.07)
No i znowu wstaliśmy przed gośćmi.
- Stwierdziłem, że już nie mam ambicji, żeby wstawać przed wami, jak w Wakacyjnej Wsi. - wyjaśnił na dzień dobry Konfliktów Unikający.
Przy kawkach zeszło sporo czasu, a potem zjedliśmy zrobiony przeze mnie twarożek według proporcji zadysponowanych indywidualnie przez każdego śniadaniowicza (śniadaniowca?). I zaraz potem zrobiliśmy razem z Pieskiem nawet spory spacer po innych niż wczoraj terenach, żeby uzupełnić gościom obraz Uzdrowiska.
A odsapnąć trzeba było znowu w kawiarni przy amfiteatrze. Przy małych PU, KT i deserach.
Do City wybraliśmy się ze sporym zapasem czasu. Bo wybraliśmy dłuższą, krętą, i przez to malowniczą trasę, a po drodze pokazaliśmy im tę piękną willę, której połowę (dół) o mało nie kupiliśmy ponad trzy lata temu, tuż przed Wakacyjną Wsią. Tę, od Laparoskopowego z biura nieruchomości i tę ze Szczwaną Lisicą, która miała być naszą sąsiadką na górze i najprawdopodobniej miała zatruwać nam życie.
- Nie zrozumcie mnie źle - skomentowała Trzeźwo Na Życie Patrząca - ale to dobrze, że się wam wtedy nie udało. - Teraz będziecie mieć lepszą pod każdym względem ofertę dla gości, blisko park zdrojowy, no i jesteście u siebie i nie musicie się z nikim użerać. - dodała, trzeźwo na życie patrząc.
Jadąc do City i oglądając krajobrazy tak inne od pięknodolinieckich przyłapaliśmy się już któryś raz, że ciągle czujemy się tutaj jak turyści. Czas musi zrobić swoje.
Pociąg przyjechał... punktualnie. I tak rozstaliśmy się z naszymi pierwszymi gośćmi w Uzdrowisku.
Po powrocie do domu Żona się oburzyła, że nie chcę z nią usiąść w salonie i porozmawiać. To zasiedliśmy - ona przy cydrze francuskim, ja przy PU.
I jak to zwykle bywa, z rozmowy wynikło bardzo wiele.
Po pierwsze, ustaliliśmy, że nasi prywatni goście muszą przyjeżdżać na co najmniej cztery noce Bo inaczej jest bez sensu!
Po drugie, ustaliliśmy, że na początku października, zanim rozpoczną się prace adaptacyjne, musimy pojechać do Pucusia Bo inaczej zwariujemy!
I po trzecie wreszcie ustaliliśmy, że te zewnętrzne schody muszą być inne i stać w innym miejscu niż te, które przedstawiliśmy Ślusarzowi.
- Nawet nie masz pojęcia, jak ja się męczyłam od tygodnia z tymi schodami wiedząc o tym, że w naszej zaplanowanej wersji będą okropnie dominować i obrzydzać pobyt tym gościom z dołu! - Żona się z ulgą przyznała.
Wieczorem w dobrych nastrojach wróciliśmy na tory i obejrzeliśmy szósty odcinek Tacy jesteśmy.
PONIEDZIAŁEK (03.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Piesek już od wielu dni daje pospać.
Życie wróciło całkowicie na tory. Do tego stopnia, że po porannych kawach i po I Posiłku sam z siebie zabrałem się za wredne kartony.
- Bo gdybyś regularnie, codziennie opróżniał po trzy, to byś nawet nie poczuł... - doradził mi przy grillu Konfliktów Unikający.
Oczywiście, że miał rację, ale co z tego.
Opróżniłem dwanaście. Wyszło, że nadrobiłem zaległości trzech dni i już dzisiaj byłem na bieżąco. Chyba jednak dostosuję się do rady Konfliktów Unikającego.
O 14.00 rozpocząłem oglądanie Wimbledonu. Mecz I rundy Iga Świątek - Lin Zhu (Chiny) z powodu opadów trochę się przedłużył, ale to w niczym Idze nie przeszkodziło. Wygrała 2:0.
W tym czasie Żona wyszła, jak zwyczajna mieszkanka Uzdrowiska, co od rana mocno przeżywała, do sklepu, do Intermarche.
- Do Biedronki nie mam po co, chociaż to niedaleko, więc zrobię sobie tylko taki mały rekonesans.
Marzyła o tym od dawna. Żeby tak móc sobie wyjść i pójść piechotą do sklepu, kawiarni czy do urzędu.
Aż za nią wyszedłem przed dom, żeby zobaczyć, jak wygląda w charakterze zwyczajnej mieszkanki.
Wyglądała normalnie, ale pewne dodatki, które założyła, mogły powodować, że wszyscy przechodnie uznaliby ją za turystkę.
Pod wieczór poszliśmy na spacer do Uzdrowiska-Uzdrowiska. Razem z Pieskiem.
Piesek miał radochę, bo na skraju parku, na pięknej łące, co poniedziałek spotykają się psiarze z własnymi pupilami w wieku klasa I-III, co oczywiście Pieskowi nie przeszkadzało. Więc miał używania i zabawy na tyle, że później sam z siebie po raz pierwszy położył się w Amfiteatralnej (kawiarnia koło amfiteatru) koło stołu i leżał. Oswaja się powoli z uzdrowiskowym, specyficznym życiem.
A my ten uzdrowiskowy czas spędziliśmy przy lemoniadzie - Żona i przy czarnej herbacie oraz serniku z gałką waniliowego loda - ja.
W drodze powrotnej "odwiedziłem" sąsiadkę, tę starszą panią. Ustaliliśmy, co mam wyciąć z moich brabantów, które wlazły brutalnie na jej teren blokując, na przykład, dojście do śmietnika, żeby ulżyć jej doli. A potem, od słowa do słowa, przyznała się, że od wnuka, który pracuje w Metropolii, dowiedziała się, że jemu ktoś powiedział w pracy Babcia będzie miała sąsiadów z Pięknej Doliny.
Co to świadczy o wielkości tego świata?
Wieczorem obejrzeliśmy siódmy odcinek Tacy jesteśmy.
Dywersyfikując wysiłek dzisiaj sporo pisałem, żeby nie doprowadzić do braków. I udało się.
W tym tygodniu Bocian wysłał jednego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie i to na różne sposoby, ale zawsze lampucerowato.
Godzina publikacji 20.50.
I cytat tygodnia:
Żywienie urazy jest jak picie trucizny i oczekiwanie, że zaszkodzi tej drugiej osobie. - anonim